Rafał Kosik's Blog, page 42
March 8, 2015
Peter Watts - Wir
Dla tych, którzy czytali pierwszą część trylogii, Rozgwiazdę, nie będzie niespodzianką temat tomu drugiego. Behemot, czyli obca forma życia, która wylazła z głębi Ziemi, próbuje nam zawłaszczyć biosferę. To największe w historii zagrożenie nie tylko dla cywilizacji, nie tylko dla naszego gatunku, ale dla całego życia na Ziemi. I oto człowiek, największy truciciel i szkodnik, jest jedynym gatunkiem, który może uratować wszystkie inne.
Wir nie wciąga zbyt szybko. Przez jedną trzecią jest to bardzo nudna lektura i bym ją dawno pyrgnął za wersalkę, gdyby nie pamięć niezłej Rozgwiazdy. Rzeczywiście, Wir w końcu się rozkręca.
Z jednej strony śledzimy losy mocno skrzywionej psychopatki, której wdrukowano fikcyjną bolesną przeszłość, m.in. to, że była w dzieciństwie wykorzystywana. Z drugiej strony obserwujemy całą plejadę psychopatów u władzy, bądź przez tą władzę zatrudnianych. Zatrudnianych przez władzę korporacyjną, bo to taka przyszłość, gdzie państwa niewiele już znaczą. Oni próbują ową psychopatkę złapać, bo jest nosicielem Behemota. Ona próbuje się nie dać złapać, a sporo pożytecznych idiotów próbuje jej w tym pomóc.
Część z tych bohaterów jest biochemicznie modyfikowana, żeby podnieść ich sprawność w wąskospecjalizowanych dziedzinach, albo wzmocnić ich wierność wobec sprawy. A im kto mniej zmodyfikowany, tym większe głupstwa popełnia. Są też uchodźcy szturmujący mury mocno zdegenerowanej cywilizacji zachodniej, powstają nowe religie, ludzie jedzą napakowaną otumaniającymi hormonami sieczkę z generatorów pożywienia. Umówmy się, że nikt z nas nie chciałby żyć w takich czasach. Niestety jest to książka o przyszłości, więc nie czuj się zbyt pewnie.
O co chodzi z tym całym Behemotem? Ów Behemot jest replikatorem, który znacznie sprawniej metabolizuje azot. Co kogo obchodzi azot, można by zapytać. Gaz w końcu obojętny, więc co nam po nim? Ano bez azotu nie wyrośnie żadna roślina, którą jemy, albo którą je nasze jedzenie (zwierzęta). Czyli bez azotu umrzemy w pełni zdrowi, ale z głodu. Behemot ma alternatywny rodzaj przemiany materii, oparty na innych pierwiastkach. To oznacza, że tworzy on zupełnie nowy ekosystem, który nie może na jednej planecie współistnieć z naszym, opartym na znanym nam białku i DNA/RNA. Innymi słowy, jeśli nic nie zrobimy, to nas wszystkich zwyczajnie zeżre.
Wiele nie zajspojluję (jeśli się obawiacie, że jednak wiele, to pomińcie dwa akapity), gdy powiem, że sprawiedliwość dziejowa nakazuje przyznać rację Behemotowi. On jest bowiem pierwotną formą życia, która była na Ziemi, zanim nasi przodkowie (nawet jeszcze nie jednokomórkowi) wylądowali tu na odłamku skały marsjańskiej kilka miliadrów lat temu. Behemot schronił się dawno temu w głębi ziemi, a my go przypadkiem uwolniliśmy.
I zgadnijcie, co się dzieje? Idiokracja nie śpi i pojawia się taka niewypowiedziana jednoznacznie, ale jednak idea, że może powinniśmy zginąć, bo moralne prawo do życia na Ziemi ma Behemot. Bo to autochton, a my to biali kolonizatorzy. My, czyli życie rozwijające się tutaj od miliardów lat. Behemot, przypomnę, jest nawet nie bakterią tylko czymś klasy, powiedzmy, enzymu. Wybaczcie niefachowe słownictwo.
Tytułowy „Wir” to określenie na internet w przyszłości. Niekontrolowana przez nikogo sieć zamieniła się w dżunglę, gdzie prócz znanych dziś idiotów z krwi i kości, brylują organizmy niematerialne, które w dzisiejszej terminologii wypadałoby nazwać skryptami. To bannery reklamowe, wirusy, czy zwykłe boty, które dostosowują się do warunków środowiskowych, ewoluują i zamieniają w prawdziwe wirtualne piranie, których jedynym celem jest przetrwać i skopiować się w jak największej liczbie. Tak funkcjonujący internet bynajmniej nie ułatwia ludziom walki z Behemotem.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że właśnie przeczytałem powieść napisaną przez kogoś bardzo mądrego.
Kto mówi, że futurologia nie ma już racji bytu?
Jeśli człowiek nie ma telewizji, nawet nie zdaje sobie sprawy, jaki ocean różnorodności przepływa tuż obok. Rzeczywistość dogoniła fantastykę. Przewidziałem to siedem lat temu i niespecjalnie się cieszę, że przepowiednia okazała się trafiona. Oto fragment powieści Felix, Net i Nika oraz Orbitalny Spisek z roku 2008:
Jury złożone ze krytyków muzycznych, jednej celebrytki oraz specjalisty nurkowego kończyło właśnie omawiać występ sławnej aktorki w programie „Gwiazdy śpiewają pod wodą”. Aktorka wyszła już z basenu, a przebrani za foki asystenci pomogli jej zdjąć akwalung. Publiczność na widowni szalała, a sławna aktorka, ociekając wodą i walcząc z oblepiającą jej nogi elegancką suknią, szła już za kulisy, gdzie planowo została przejęta przez reportera.
– Jak oceniasz swój występ? – podsunął jej mikrofon.
– Jestem mokra, ale szczęśliwa – zwierzyła się sławna aktorka. Miała rozmazany make-up i odcisk od maski do nurkowania na twarzy, ale śmiała się. – Pominęłam niestety element obowiązkowy - puszczenie kółka z powietrza przy refrenie. Muszę popracować nad składem mieszanki. Obecna zaniża mi skalę głosu.
– Tak, słyszałem, że miałaś problemy. Bulgotałaś trochę w ostatniej zwrotce. To chyba skłoniło jury do zabrania jednego punktu.
– No wiesz, nie jest łatwo śpiewać z ustnikiem w zębach.
– Ale i tak byłaś super.
– Kocham was wszystkich!
March 6, 2015
Wehikuł czasu narzędziem sprawiedliwości
Gdy byłem mały, myślałem, że świat byłby lepszy, gdyby ludzi dokładnie kontrolować: czy dekarz poprawnie kładzie izolację, żeby za dziesięć lat dach nie zaczął przeciekać, czy mechanik samochodowy poprawnie wymienia olej, czy kierowca autobusu podjeżdża do krawężnika, żeby pasażerowie nie musieli skakać przez kałuże, czy kelner nie pluje do zupy… Wymyśliłem nawet małe, zdalnie sterowane latające roboty, które by wszystkich kontrolowały i słały dane do jakiegoś wielkiego centrum monitoringu etyki. I jak ktoś robi coś źle, to do pierdla.
Po latach odkryłem dwie rzeczy: po pierwsze podobny pomysł pojawił się w literaturze SF wcześniej i to nie raz; po drugie całe dzieciństwo spędziłem w kraju, który funkcjonował wyłącznie dzięki masowej kontroli obywateli. Jedną z przyczyn upadku PRL-u był przecież brak mocy obliczeniowej systemu władzy, by zaostrzać tę kontrolę i wymierzać sankcje.
Po roku ’89 nastąpił cudowny okres wielkiej niesprawiedliwości społecznej, w którym jednak niemal wszyscy się bogacili. Okazało się wtedy, że system pozbawiony masowej kontroli, o dziwo, działa znacznie sprawniej. Wystarczyło dać ludziom więcej wolności, pozwolić im zarabiać na siebie i decydować o swoim losie, a przestali się lenić i okradać firmę. Kto by okradał firmę, jeśli firma należy do niego? Własność zamiast kontroli.
Obecnie za największy problem uważa się to, że niektórzy bogacą się szybciej od innych. Cóż, po latach zapomnieliśmy o pewnych oczywistościach i obecny system ekonomiczny znów obrasta w kolejne odgórne regulacje. A im więcej regulacji i przymusu, tym większa motywacja do kombinowania. By utrzymać działanie takiego systemu, znów konieczna jest kontrola.
Najbardziej niezawodne i trwałe silniki spalinowe pochodzą sprzed epoki wszechobecnej elektroniki kontrolującej pracę każdej najmniejszej części. To dobry model państwa. Nie ma urzędu podatkowego w katalizatorze, nie ma wymiany faktur pro forma między sondą lambda a pompą wtryskową, nie ma zaległości płatniczych uzależnionych od zmiennych faz rozrządu, nie ma też wrogich przejęć w obwodzie dopalania spalin. W starym silniku diesla każda część wie, co ma robić i nie potrzebuje do tego baterii kontrolerów i linijek kodów. Stary diesel to prawdziwie wolny silnik.
Dawno temu wprowadziłem się z moimi rodzicami do bloku z wielkiej płyty. Już po dwóch–trzech latach pojawiły się pęknięcia na ścianach i zacieki na suficie. Jakiś spawacz Ziutek zamiast czterech spawów położył dwa, jakiś murarz Heniek zapaćkał spoinę byle jak, żeby wcześniej wyjść na piwo, a tynkarz Mietek niedotynkował tam, gdzie nie widać od ulicy. Marzyłem wtedy, żeby skonstruować wehikuł czasu, cofnąć się te kilka lat, złapać partaczy na gorącym partaczeniu i wsadzić do pierdla. Kuszące, bardzo kuszące, ale przy takim rozwiązaniu konsekwentnie połowa obywateli również musiałaby się znaleźć w tym pierdlu.
Każdy, kto kiedyś skaleczył się o potłuczoną butelkę na plaży, chciałby znaleźć świnię, która ją tam rzuciła. Leniwej świni nie chciało się zanieść butelki do kosza, choć przecież świnia wiedziała, że ktoś może mieć przez to nie tylko zepsute wakacje, ale i problemy ze zdrowiem. Kiedy miałem kilka lat, w marzeniach powróciłem do tego samego rozwiązania – wehikułu czasu. Jeśli ktoś wejdzie na butelkę, wysyłamy w przeszłość policjanta i ten policjant aresztuje sprawcę-świnię w momencie rzucania butelki. I do pierdla.
Ale czy to by coś zmieniło? Butelki na plażę wyrzuciło tysiąc świń, a w ten sposób znajdziemy tylko tę, która wyrzuciła tę konkretną butelkę. I czy to będzie sprawiedliwość? Nie, to będzie zemsta, bez znaczącej funkcji prewencyjnej czy wychowawczej. Tymczasem kontrola powinna być stałym elementem procesu, bo coś takiego jak kontrola wyrywkowa to element systemowego terroru. Prawo nie powinno być groźbą potencjalnego wykrycia, prawo powinno działać nieuchronnie, by zasady obowiązywały powszechnie.
Co jakiś czas wybucha w Polsce dmuchana afera medialna skierowana do ludzi z dysfunkcją mózgu, zwana eufemistycznie kampanią społeczną. Oczywiście chodzi o kasę z reklam, ale nie o tym chciałem pisać. Po psach i dzieciach masowo zamykanych w samochodach pozostawionych na słońcu przyszła kolej na pijanych kierowców. Pojawiły się bannery na wiaduktach, numery alarmowe „zobaczyłeś, dzwoń” i wyrywkowe kontrole policji. Sam byłem dwa razy kontrolowany i dwa razy miałem ochotę zapytać policjanta, czemu mnie pan zatrzymuje? Czy ja wyglądam na pijanego? Czy ja jechałem zygzakiem? Kupiłem alkomat, zanim to było modne.
Akcja wyrywkowych kontroli pomoże wyłapać ludzi prowadzących po jednym–dwóch piwach, którzy nieznacznie przekroczyli próg 0,2 promila. Tacy ludzie nie są żadnym zagrożeniem, jedynie w razie czego podbijają przerażające statystyki policyjne, wskazujące (nietrafnie) prowadzenie po alkoholu jako przyczynę horrendalnej liczby wypadków. Zagrożeniem są kierowcy pijani w sztok, a do łapania takich nie przydają się kontrole wyrywkowe. Taka kontrola nie ma więc sensu, ale robi dobry PR policji. Trochę słabo.
Dla porównania w Wielkiej Brytanii dopuszczalna zawartość alkoholu we krwi to 0,8, czyli cztery razy więcej, a jednocześnie wypadkowość jest tam znacznie mniejsza mimo większego natężenie ruchu. Ciekawostka: w Rosji limit to 0,0 promila, co nie zwiększa bezpieczeństwa, tylko łapówkarstwo. Tymczasem w sporej części USA nie ma czegoś takiego, jak norma spożycia alkoholu. Każdy kierowca musi zachować koordynację i refleks, czyli przejść test znany z filmów (zrób jaskółkę, z zamkniętymi oczami dotknij nosa, etc.) i tyle. I działa, a dodatkowo obejmuje swoim zakresem wszystkie niewskazane substancje psychoaktywne, nie tylko alko.
Nadal mnie wkurza, gdy ktoś z lenistwa bądź głupoty fuszeruje robotę, stwarza zagrożenie lub robi coś szkodliwego dla innych, co może wyjść nawet po latach. Jednak już nie jestem zwolennikiem totalnej kontroli. Kontrolę lepiej zastąpić edukacją, stworzeniem akceptowalnych norm, które ludzie zgodzą się stosować dobrowolnie. To wymaga lat pracy, ale cóż z tego – przecież cywilizację buduje się latami. Człowiek wolny różni się od człowieka kontrolowanego tym, że etyka pochodzi u niego z wewnętrznych przemyśleń, a nie z zewnętrznego przymusu. Jestem pewien, że ludzie wyedukowani będą się stosować do wszelkich zasad społecznych chętniej niż ludzie zastraszeni.
A jeśli nie będą się stosować, to znajdziemy ich z pomocą wehikułu czasu. I do pierdla.
March 4, 2015
DIY: Stojak pod czytnik e-booków
Czy czytać przy jedzeniu? To źle postawione pytanie. Powinno ono brzmieć „Czy jeść przy czytaniu?”. Ja nie wyobrażam sobie posiłku bez czytania książki leżącej na stole. No chyba, że są goście, wtedy czytam ukrytą pod stołem. I w przypadku książki, i czytnika e-booków pojawia się problem kąta patrzenia - zwyczajnie wygodniej się czyta, jeśli na powierzchnię papieru/ekranu patrzymy prostopadle. Niestety większość etui do czytników zakłada, że czytelnik będzie trzymał czytnik w dłoni, co trudno osiągnąć na stole. Przy zupie jeszcze by się jakoś dało, powiedzmy, ale do pierogów trzeba już użyć jednocześnie noża i widelca. Poza tym… no jesteśmy jednak cywilizowani, więc wypada problem rozwiązać w sposób cywilizowany. Spokojnie, już rozwiązałem go za Was.
To zajmie pięć minut, nie licząc naklejania plastra na skaleczony palec. Wystarczy dowolny płaski, sztywny, a jednocześnie pozwalający się zginać materiał. Idealna jest tektura falista, którą na pewno każdy ma w domu. Są z niej robione niemal wszystkie opakowania: począwszy od tych na elektronikę aż po kartony zbiorcze na mleko. Ja użyłem starego segregatora w kolorze czarnym. Czemu czarny? Bo tak.
Oto, jak zrobić stojaczek (po kliknięciu obrazek się powiększa):




Chyba nie muszę dodawać, że pod spód trzeba coś podłożyć?I to właściwie koniec pracy, nie licząc sprzątania ścinków papieru i zmywania śladów krwi.
Od razu wygodniej, prawda? Oczywiście kąt, pod jakim ma się znajdować czytnik, każdy może dobrać indywidualnie, zależnie od upodobań.
Warto dobrać kąt odpowiedni nie tylko do czytnika, ale i do czytanej literatury. W przypadku literatury lekkiej i przyjemnej kąt nie jest taki ważny, bo np. Grocholę można czytać pod kątem dowolnym. Ale już przy czytaniu np. Kolumbów. Rocznik 20 Romana Bratnego powinno się czytać w pozycji niemal pionowej, na baczność, jednak nie aż tak pionowej, by czytnik wpadł nam w pierogi. Chociaż w przypadku tej powieści talerz będzie pusty, bo ruskie jeszcze niegotowe.
Do literatury faktu najlepszym kątem jest równe 45 stopni. Podczas czytania e-booków popularno-naukowych (szczególnie z zakresu fizyki) trzeba pamiętać o współczynniku zmiany kąta pozornego, który rośnie w miarę rozchylania nóżek. Przy czytaniu 50 twarzy Greya rozchylenie nóżek powinno być duże, ale ważniejsze jest, żeby czytnik był przywiązany do stojaka. Generalnie do romansów zaleca się bardziej poziomą pozycję.
Do horrorów proponuję stojak niski, którego wysokość jest tak dobrana, by w kulminacyjnych momentach czytnik z łomotem z niego spadał. W przypadku e-booków Jacka Dukaja sugeruję zamianę tektury falistej na bardziej wytrzymałe żeliwo. Do powieści Szwedzi w Warszawie będzie pasował stojaczek wycięty z pudełka z Ikei. Natomiast przy czytaniu R.R. Martina podstawka nie jest konieczna; w zupełności wystarczy kilka wbitych w stół noży.
Istnieje też literatura, która nie potrzebuje ani stojaka, ani nawet czytnika. Taką literaturę zwykło się określać mianem literatury tak słabej, że nie warto jej czytać.
March 1, 2015
Czytanie to kwestia międzypokoleniowa
Młodzi ludzie potrzebują bodźców, które będą poszerzać ich wyobraźnię. Trochę innych niż my, ale nie ma się na co oburzać, bo nasze też były inne niż naszych rodziców. Natomiast to my - dorośli - musimy kreować potrzeby i styl życia. Potrafić zatrzymać się na chwilę, by obejrzeć trzygodzinny film i przeczytać książkę mającą więcej niż 200 stron. (więcej na legalnakultura.pl…)
February 17, 2015
Amelia i Kuba / Kuba i Amelia. Cześć druga. Fragment #1
Po przedpokoju przechadzała się Mi z Frankiem na sznurku. Franek był iguaną, czyli legwanem, czyli jaszczurką. Ta jaszczurka w swoich rodzimych rejonach, gdzieś w Ameryce Południowej, potrafiła osiągnąć półtora metra długości i dwadzieścia kilo wagi. Kiedy Mi przekonywała mamę do zakupu Franka, mocno mijała się z prawdą. Powiedziała, że Franek już nie urośnie. Oczywiście rósł, ale na tyle wolno, że nikt tego nie zauważał.
Franek miał na szyi zapięty zepsuty zegarek mamy. To miała być obroża, a do niej przywiązany był sznurek, udający smycz.
– To dlatego chciałaś się uczyć węzłów? – zapytał Kuba, stając w drzwiach swojego pokoju. – Co ty właściwie robisz?
– Szkolę Franka. – Mi wycelowała palec w jaszczurkę i powiedziała zdecydowanym głosem – siad! O, patrz, usiadł. Szybko łapie.
Kuba pokręcił głową.
– On siedział już wcześniej. On cały czas siedzi. Nawet jak idzie, to siedzi. Pełza, dokładniej. On ma inteligencję na poziomie krzewu porzeczki. Nie nauczysz go niczego.
– Może i wolno kuma, ale na pewno ma dobre chęci.
– Od nie ma żadnych chęci. Jest gadem.
– Lubi mnie – próbowała go bronić Mi.
– Bo jesteś dla niego obiektem, który dostarcza mu pożywienie.
Mi popatrzyła na Franka, który w swojej zwykłej, półleżącej pozycji sprawiał wrażenie kogoś, kto chce jak najszybciej wrócić do swojego terrarium i zasnąć blisko żarówki grzejnej. Przykucnęła i zdjęła mu obróżkę. Franek wolnym krokiem obrócił się, pomaszerował leniwie do swojego terrarium, wspiął się na swoją ulubioną gałąź tuż pod żarówką i zasnął.
– Dobra, niech ci będzie. – Mi pokiwała ciężko głową. – Nie będzie psa z tego legwana.
February 7, 2015
Dzień pieszego pasażera
Co jakiś czas obiecuję sobie, że nie będę korzystał z komunikacji miejskiej, a już szczególnie z tramwajów, bo nie stać mnie na takie marnotrawstwo czasu. Przejazd tramwaju przez takie na przykład Rondo Babka trwa więcej niż obejście ronda wokół na piechotę. Niestety zaraz się łamię, tłumacząc to sobie na różne sposoby, na przykład, że będę mógł poczytać, albo że popatrzę na ludzi i zrobię się od tego mądrzejszy. Kończy się na tym, że w trakcie pokonywania Ronda Babka czytam pół rozdziału książki i mam chęć wyjść i popchnąć tramwaj.
Bez wielkiej przesady mogę powiedzieć, że co trzecia wyprawa tramwajem linii 17 kończy się w sposób inny od zaplanowanego lub wręcz nie dochodzi do skutku. A to się zepsują drzwi, a to się coś wykolei albo spotka z samochodem osobowym, a to tramwaj po prostu nie przyjeżdża przez godzinę. Wczoraj była właśnie ta co trzecia wyprawa.
Co ciekawe, właściwie nie było w tym wydarzeniu wini samej komunikacji. Ot, baba w Renault wymusiła pierwszeństwo na autobusie. Nieszczęśliwie różnica mas samochodu osobowego i autobusu sprawiła, że finał zdarzenia nastąpił na torowisku, tzn. samochód osobowy częściowo zatrzymał się na torach.
Narzekałem jakiś czas temu na ZTM, że olewa informowanie pasażerów, ale to się zmieniło. Informacja o utrudnieniach w ruchu linii 17 ukazała się na stronie ZTM-u o godzinie 19:13. Tyle, że ja pechowo wsiadłem do tramwaju linii 17 dokładnie o 19:12, bo tramwaj pojawił się na przystanku punktualnie co do minuty. I właściwie to nie mogę mieć pretensji do ZTM-u ani do Tramwajów Warszawskich, ale trochę mam do samej idei tramwajów, jako takich. No bo jakakolwiek przeszkoda na torach oznacza totalną rozwałkę rozkładu jazdy każdej linii, która przejeżdżą przez problematyczne miejsce. I to oznacza rozwałkę na całej długości linii.
Ciekawsze jest w tym wypadku to, że żaden tramwaj nie uczestniczył w wypadku. Jak się zorientowałem z liczby stojących tramwajów, zdarzenie miało miejsce jakieś 45 minut przed tym, jak mnie motorniczy wywalił w śnieżycę. Czyli służby ratunkowe przybyły tam ponad pół godziny wcześniej. Chyba nikomu nic się nie stało, czyli jakby istotny jest jedynie raport dla ubezpieczyciela. A jednak strażacy i policjanci stoją wokół tego Solarisa i Renault z rękami w kieszeniach, się gapią i gadają o czymś. Miałem przez moment chęć podejść do nich i poprosić, że skoro już tu są, to może by pomogli mi zepchnąć to Renault, bo tramwaj nie może przejechać.
Pytanie na dziś brzmi, czemu oni mędzą nad potłuczonymi reflektorami, zamiast zepchnąć złom z torowiska i przywrócić ruch? Wstrzymanie ruchu tramwajów to jest konkretna strata dla miasta, strata dla podróżnych, ale najwyraźniej to idzie z innego budżetu, więc… my tu sobie pomędzimy nad potłuczonymi reflektorami, a wy sobie ludzie, pasażerowie ze wszystkich następnych przystanków, no nie wiem, idźcie na piechotę czy coś.
To oczywiście nie jest wina tych strażaków ani tych policjantów, tylko decydentów, z których każdy pierwsze, o czym myśli, to dupoktyt, czyli niczego nie ruszajcie tak długo, jak się da.
February 1, 2015
Modyfikacja Maxpedition Mongo
To jest wpis dla maniaków przeróbek. Pisałem już kiedyś o torbie Maxpedition Mongo. To genialna torba taktyczna, miejska, fotograficzna, podróżnicza, czy co kto sobie jeszcze wymyśli. Nie jest jednak pozbawiona wad, których producent z niewyjaśnionych powodów nie usuwa mimo wielu lat produkcji i narzekań użytkowników. Nie wiem, czy trafi tu jakiś właściciel takiej torby, ale jeśli trafi, to może mu się przydać opis poniższej modyfikacji.
Mały ale upierdliwy mankament jest związany z konstrukcją kieszeni na klapie. Dobra torba typu messenger czy zresztą każda z klapą, powinna mieć na tej klapie kieszeń. Jeśli jej nie ma, można doszyć. Mongo ma tę kieszeń aż za dużą, a suwak znajduje się w połowie jej wysokości. To znaczy, super, że jest duża, bo się dużo mieści, jednak ma pewną upierdliwą cechę, mianowicie wszystko, co się do tej kieszeni włoży, po pierwszym podniesieniu klapy przesuwa się do górnej części kieszeni i już tam zostaje.
Pierwszą myślą było zaszycie klapy tuż nad suwakiem – prosta operacja, która zajęłaby kilka minut. Ale jednak trochę było mi szkoda tej połowy kieszeni. W tym przypadku zasada mówiąca, że lepsze jest wrogiem dobrego, nie sprawdziła się. Zamiast pięciu minut poświęciłem dwadzieścia. Wymyśliłem bowiem rozwiązanie, które pozwoliło zachować pełną pojemność kieszeni, a jednocześnie zlikwidowało wspomniany na wstępie problem. Sięgnąłem po technologię kosmiczną.
Mało kto wie, że rzepy, zwane czasem velcro lub hook and loop pierwotnie zostały stworzone dla astronautów NASA. Tak, użyłem rzepa. Górną część kieszeni zamieniłem w… subkieszeń zapinaną na rzep. To, co jest w dolnej części, pozostaje tam, gdzie ma być. Szczegóły wykonania umieściłem na zdjęciach poniżej, wyłącznie dla zainteresowanych. Pozdrawiam wszystkich podobnych maniaków.
January 31, 2015
Słuszna słuszność
Jest taka scena w filmie Szeregowiec Ryan, gdzie młody amerykański żołnierz (chyba sam Ryan nawet) mija się na schodach z starym doświadczonym oficerem niemieckim. Sytuacja jest tak nieoczekiwana, że Amerykanin usuwa się na bok, by uprzejmie przepuścić starszego. Oczywiście powinien go w tym momencie ukatrupić, bo to środek bitwy, ale nie ma na to dość siły. Cała scena przypomina przepuszczanie się na schodach w domu handlowym. Co się stało dalej, ilu kumpli głównego bohatera zginęło w wyniku takiego jego postępowania… obejrzyjcie film. Niezależnie od talentów bojowych owego bohatera, jest to przykład na to, że często przedkładamy imperatyw sytuacji nad długofalowym planowaniem.
Dalej. Amatorski film przyrodniczy, kręcony przez turystów w jednym z afrykańskich parków narodowych: lwica poluje na małe bawolątko, a mama bawolica broni dziecka. Oczywiście wszyscy turyści kibicują bawolicy, bo przecież ona broni, podczas gdy lwica próbuje na ich oczach dokonać morderstwa. Gdyby mogli, to by rzucili się na pomoc ofierze, no ale oczywiście tego nie zrobią, bo są tłustodupymi bogatymi turystami zdolnymi do zgłaszania niepoprawności filmów o zagryzaniu bawolątek na YT. Drugi filmik, tym razem już nie amatorski: zupełnie inna lwica z bokiem rozprutym przez bawoli róg snuje się na końcu swojego stada, oczekując niechybnej śmierci. Ale filmowcy z kanału przyrodniczego wzruszeni jej smutnym losem wzywają weterynarzy. Ci lecą setki kilometrów samolotem, jadą pół dnia samochodem i dokonują skomplikowanej naprawy lwicy pod narkozą.
Teraz zestawiając te dwa filmy, wypada zapytać, gdzie tu sens? Czy filmowcy liczą na to, że lwica się poprawi i nie będzie polowała na bawolątka? Czy oni ogarniają szerszy sens swoich działań? Przecież lew zawsze będzie polował! Taka jest jego natura. Pozszywanie lwicy oznacza, że zamiast zdechnąć, będzie kontynuowała swój proceder. Całkowicie poza zasięgiem dyskusji publicznej jest pytanie, dlaczego człowiek miałby w ogóle ingerować w niedotyczące go procesy zachodzące w przyrodzie, ładować się z brudnymi butami swojego sumienia i oceniać przy pomocy moralności wartość życia tego lub innego zwierzęcia z łańcucha pokarmowego? Jedynym efektem jest nakarmienie własnego sumienia przeświadczeniem, że postąpiło się słusznie. Słusznie, choć przecież w oczywisty sposób bezsensownie. Wszystkim pomóc się nie da, bo ich interesy są sprzeczne.
Człowiek współczesny, produkt nawarstwiających się w kulturze epok, włącznie z rozpoczynającym się transhumanizmem, wcale nie zachowuje się rozsądniej niż jego neolityczny przodek. I akurat nie mam tu na myśli tego, że my przezwyciężamy własny egoizm, by realizować cele bardziej uniwersalne. Nie, my wyznaczamy sobie cele, po czym potrafimy się im sprzeniewierzyć, jeśli… uznamy to za słuszne w danym momencie. Zwycięstwo moralności nad rozumem? Tylko co to za moralność, bronić bawolątka przed lwicą, a potem leczyć polującą na bawolątka lwicę? To zwykła krótkowzroczność i nieogar świata.
Jest więc z jednej strony bezrefleksyjne parcie do celu, z drugiej rozedrgana dusza, która wciąż ma wątpliwości i równie bezrefleksyjnie potrafi zepsuć robotę pokoleń. W skrócie mamy więc przepis na porażkę. W tej pajęczynie sprzeczności ten, kto zadaje niewygodne pytania, staje się wrogiem numer jeden. A jeśli chodzi o zrozumienie bezsensu własnych działań, szukanie odpowiedzi na niewygodne pytania doskonale otwiera oczy.
Czemu należy segregować śmieci do trzech lub więcej pojemników, skoro w naszym mieście nie ma sortowni odpadów? Bo segregowanie śmieci jest słuszne! Czemu kupiłeś hiperekologiczny samochód, w którym akumulatory i połowa karoserii to zupełnie nierecyklowalne elementy? Bo ekologiczne samochody są słuszne! Czemu wrzuciłeś dziesięć zeta do puszki jakiejś przypadkowej naciągaczki, zamiast wpłacić tę samą sumę na Caritas, PAH, Orkiestrę albo Monar? Bo w tym momencie wydało Ci się słuszne, żeby pomóc tu i teraz, pod wpływem impulsu. Nawet nie pamiętasz teraz, co było na tej puszce napisane.
Niespecjalnie zastanawiamy się nad tym, czy np. globalne ocieplenie jest dla nas korzystne, czy wprost przeciwnie. Uważamy, że słuszne jest zapobieganie mu, choć zapytani o powody, w najlepszym razie będziemy potrafili zacytować kilka banałów. Bo przecież w sumie nikt z nas się nad tym nie zastanawia, prawda?
Istnieją nowoczesne dogmaty, które zupełnie bezrefleksyjnie łykamy jako SŁUSZNE. Nie pozwolimy poddać ich dyskusji! Od tego są dogmaty, żeby o nich nie dyskutować, bo ta dyskusja mogłaby zachwiać naszym systemem wartości, naszą osobowością. Będziemy ich bronić, reagować agresywnie na każdą próbę rozmowy o sensie wyznawanych przez nas dogmatów. Założenie T-shirtu z napisem „Open mind” nie znaczy, że masz otwarty umysł.
Chcemy być dobrymi ludźmi, więc uczestniczymy w imprezach charytatywnych, gdzie są zbierane pieniądze na jakieś studnie w Trzecim Świecie. Bo to jest słuszne. Staramy się wyprzeć to, że większość zysków pochłonie sam wypasiony catering na tej imprezie, pośrednicy, korupcja etc. Idziemy do kawiarni, gdzie dostaniemy kawę oznaczoną „fair trade”, bo to jest słuszne, a co się stanie z jednorazowym kubeczkiem, nierecyklowalną przykrywką i mieszadełkiem już nas nie obchodzi. Popieramy specjalne rozwiązania prawne przeciwdziałające selektywnie przemocy wobec kobiet, bo to jest słuszne, choć statystyki jednoznacznie mówią, że około 90% ofiar wszystkich rodzajów przemocy to mężczyźni. Czemu uznajemy demokrację za najlepszy na świecie system rządzenia? Bo demokracja jest słuszna! I nieważne, że państwa najsilniej krzewiące demokrację po świecie same stosują u siebie pseudodemokrację. Czemu podczas powodzi dziesięciolecia należy bronić wałów na całej długości rzek, zamiast po prostu pozwolić zalać kilka wsi? Bo to słuszne! Choć kosztuje kraj setki milionów złotych i prowadzi do zatopienia dużych miast. Przykłady można mnożyć.
Drogi czytelniku, zastanów się, czy to, co robisz jest naprawdę słuszne, czy po prostu nie chce Ci się poznać tematu wystarczająco, by dostrzec sprawę w szerszej perspektywie, może też z punktu widzenia innych. Dotyczy to spraw codziennych, zakupów, wychowywania dzieci, ale również wyborów parlamentarnych i ważnych decyzji życiowych. Pod wpływem impulsu czynimy, co nam się wydaje słuszne w danym momencie, a niespecjalnie zastanawiamy się nad długofalowymi konsekwencjami.
To głupie, choć ludzkie. Ale zaraz, czy to oznacza, że ludzki znaczy głupi? A może po prostu o naszym człowieczeństwie świadczy chęć bezinteresownego pomagania słabszym? Tak czy inaczej do większości naszych działań jednostkowych i grupowych doskonale pasują słowa króla Juliana „Zróbmy to prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”.
January 28, 2015
Kawa po wietnamsku
Szczerze nienawidzę kawy po polsku, czyli zalewajki, czyli plujki. Kawa po wietnamsku w pierwszym momencie mi ją przypominała, więc podchodziłem do niej z pewną nieufnością. Jednak gdy jej spróbowałem na targu u stóp góry Phan Xi Păng, zwanej Dachem Indochin… zakochałem się od pierwszego łyku. To niesamowite, jak w prosty sposób można uzyskać tak oryginalny smak.
Wietnam jest drugim światowym producentem kawy, a jednak to Włosi wyznaczyli standardy przygotowywania napojów kawowych, w tym najsłynniejszego - espresso. Nie chcę tu w żadnym razie umniejszać zalet espresso, pragnę jednak przypomnieć, że maszyna zdolna do przygotowania prawdziwego espresso kosztuje kilka tysięcy złotych i wypada do niej sypać świeżo mielone ziarna. Tymczasem oryginalny wietnamski zaparzacz można kupić za kilka złotych i jest to urządzenie o banalnie prostej konstrukcji i obsłudze. Przy odrobinie dobrych chęci można takie coś kupić np. na Allegro.
Osobną sprawą jest trudność w zdobyciu dobrej kawy. Wyznaję zasadę, że lepiej wypić jedną filiżankę dobrej kawy niż trzy kiepskiej, co cenowo wychodzi na to samo. Kiepskie kawy, źle przechowywane lub źle przygotowywane, zwykle uzyskują dyskwalifikujący kwaśny posmaczek. Znaczącym milczeniem pominę Tchibo, Jacobs, MK Cafe i temu podobne wynalazki. Istnienie kaw rozpuszczalnych od lat próbuję wyprzeć ze świadomości. Niestety nawet te dobre kawy, jak np. Lavazza czy Segafredo, kupione w polskich sklepach potrafią smakować inaczej niż te same marki kupione we Włoszech, Francji czy w UK.
Jeśli po tym wstępie nie zniechęciliście się, zapraszam do odrobiny wartej uwagi egzotyki.












Trudno powiedzieć, co w tej metodzie zaparzania sprawia, że smak jest inny. Jedno jest pewne - jest naprawdę wyrąbisty.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
