Rafał Kosik's Blog, page 39
June 3, 2015
Po co nam ogonki?
Moim pierwszym urządzeniem, które można by nazwać komputerem kieszonkowym, był notes elektroniczny Casio. Miał wygodną klawiaturę fizyczną, ale nie istniał żaden sposób, by wpisać tam „ą”, „ć” czy „ź”. Potem pojawił się Palm z systemem rozpoznawania pisma odręcznego. Rozwiązanie rewelacyjne w swej prostocie. Algorytmy rozpoznawania pisma odręcznego były znane i stosowane od dawna, choćby w kosztującym majątek applowskim Newtonie, jednak dopiero w Palmie sposób wprowadzania znaków okazał się bardzo łatwy do opanowania przez przeciętnego użytkownika. Jeżeli użytkownik ten nie próbował pisać po polsku.
Wprawdzie można było wprowadzać polskie znaki, ale w sposób uniemożliwiający szybkie pisanie. Rozwiązaniem okazały się dopiero programy niezależnych programistów. Niektóre dawały możliwość szybkiego pisania po polsku metodą całkowicie bezwzrokową. Jednak Palmy zaraz przepadły w konkurencji z Windows Mobile i problem z ogonkami powrócił. Tu znów dopiero po jakimś czasie z pomocą przyszli niezależni programiści. Wkrótce potem Windows przepadł w konkurencji z Androidem i jak się można domyślić, sytuacja się powtórzyła.
Piszących po polsku jest za mało, by producenci wszelakich urządzeń zawracali sobie głowę tworzeniem dla nas specjalnych wersji. Zwykle więc otrzymujemy klawiaturę QWERTY uzupełnioną o mniej lub bardziej ekwilibrystyczny sposób na wpisanie naszych ogonków. Klawiatura QWERTY to standard, lepszy lub gorszy, ale powszechny. Pod koniec XIX wieku wymyślił go Christopher Latham Sholes, by zminimalizować prawdopodobieństwo zakleszczenia się leżących blisko siebie czcionek w maszynie do pisania. I choć od dawna nie używa się takich maszyn i choć wymyślono wiele lepszych układów, QWERTY ma się doskonale. Ma to oczywiście spory plus – będziemy potrafili pisać na klawiaturze w większości krajów zachodnich, nawet jeśli kilka klawiszy będzie „nie na swoim miejscu”.
Pogodziliśmy się z tym, że klawiatura, w której są klawisze z polskimi znakami, istnieje już tylko na zakurzonych kartach polskich norm. Używamy klawiatury amerykańskiej, a polskie znaki wprowadzamy z prawym „altem”. Co za tym idzie? Mniejsza wygoda, mniejsza prędkość pisania i dodatkowe błędy. O ile w pełnowymiarowych klawiaturach i nieco mniejszych klawiaturach laptopów i netbooków wciskanie prawym kciukiem „altu” jest niedogodnością nieznaczną, o tyle w urządzeniach kieszonkowych bez fizycznej klawiatury problem staje się poważniejszy, a sporo producentów nawet nie stara się ułatwić nam życia – przecież i tak kupimy, co nam podsuną.
Rekordy prędkości pisania na klawiaturach ekranowych przewyższają te z klawiatur fizycznych. Oczywiście nie dotyczy to języka polskiego, bo wprowadzenie jednego polskiego znaku zajmuje tyle czasu, co napisanie długiego wyrazu angielskiego. Można oczywiście zrezygnować z używania znaków diakrytycznych. Zdarzyło mi kilka razy w pośpiechu wysyłać SMS-a bez ogonków, a znam ludzi, którzy przez niechlujstwo piszą tak stale, co jednak może prowadzić do nieporozumień. Jakiś czas temu profesor Bralczyk zwrócił uwagę, że usunięcie polskich znaków ze zdania „zrobić komuś łaskę” całkowicie zmienia jego sens.
Pamiętacie problem z SMS-ami, gdzie polski znak tak naprawdę był kodowany kilkoma znakami, co powodowało naliczanie dodatkowych opłat? Problem ze znakami diakrytycznymi będzie się powtarzał i zaskakiwał nas regularnie na różne sposoby. Wprawdzie nowe zestawy fontów w standardzie Unicode zawierają polskie znaki, zdarza się jednak, że te wyglądają dość osobliwie, np. ogonek w literce „ą” wyrasta z brzuszka zamiast z szeryfa albo któregoś znaku nie daje się użyć, bo nakłada się na skrót klawiszowy. Nawet samo pole tekstowe potrafi sprawić problem, bo wielkie litery „Ź”, „Ś” itd. czasem wystają poza jego obrys. Mniejszych i większych kłopotów jest i będzie nadal sporo, ale i tak najciekawsze są skutki kulturowe.
Skutki dominacji angielskiego alfabetu są większe, niż nam się wydaje. Sporo ludzi na przykład nadaje dzieciom imiona niezawierające ogonków po to, by łatwiej były wymawiane przez obcokrajowców i by zapisywać je bez przekręcania w adresach e-mailowych czy zagranicznych formularzach. Pewien mój znajomy o nazwisku z dużą liczbą znaków diakrytycznych za granicą regularnie ma problemy z transakcjami kartą kredytową. To samo dotyczy nazw firm czy produktów. Nie istnieją badania naukowe dotyczące różnic doboru słów między pismem odręcznym, klawiaturą fizyczną a ekranową, ale z własnego doświadczenia wiem, że gdy nie silę się na literackość wiadomości pisanej na smartfonie, chętnie sięgam po synonim bezogonkowy. Zamiast „bezsenność” wpiszę raczej „brak snu”. Język potoczny upraszcza się przez skrótową formę komunikacji, jaką wymuszają nasze gadżety elektroniczne. Ciekawe, czy na podobnej zasadzie wyrazy z dużą liczbą ogonków będą znikać z języka przez nasze lenistwo.
W przeciwieństwie do Niemców czy Francuzów nie jesteśmy tak bogatym narodem, by pieniędzmi skłonić producentów do pochylenia się nad problemem. Nie wykazujemy też chęci, by coś zrobić we własnym zakresie, choćby wymusić porządne spolonizowanie klawiatury. Z drugiej strony… jest już na to za późno. My sami nie kupilibyśmy laptopa z polską klawiaturą, bo… nie potrafilibyśmy na nim pisać. Nawet chwilowa przesiadka na klawiaturę QWERTZ generuje nową porcję stresu i literówek w tekście.
Można narzekać na twórców naszego alfabetu, że zamiast zbitek dwuliterowych wybrali rozwiązanie bardziej fikuśne, ale pamiętać należy, że wtedy nikomu nie śniło się, że będzie można pisać czym innym niż gęsie pióro. Pocieszające jest to, że inni mają znacznie gorzej, bo za sprawą kaprysu historii przyszło im używać np. cyrylicy.
June 1, 2015
Felix, Net i Nika 14 - fragment #1
Zaplecze pralni Pakol Raban w żadnym razie nie dawało się opisać przy użyciu określeń pozytywnych. Było tam ciasno, gorąco, wilgotno, a do tego za jedyne źródło oświetlenia służyła humorzasta świetlówka. W deszczowe dni z nieznanych powodów zaczynała mrugać z częstotliwością tak dobraną, by wkurzać jak najmocniej. Chudy, stały pracownik pralni, nazywał tę świetlówkę psychojarzeniówką. Właściciel pralni, pan Raban, odmawiał wymiany, twierdząc, że póki nie zgaśnie całkiem, to znaczy, że działa poprawnie.
Wśród okolicznych mieszkańców pralnia cieszyła się jednak dobrą opinią.
Poobijane stalowe drzwi otworzyły się, wypuszczając w noc smugę światła i kłęby pary. Wyasfaltowane podwórko z dwoma śmietnikami i trzema samochodami ożyło ruchomymi cieniami. Zaraz drzwi się zamknęły i w ciemności rozbłysnął płomyk zapalniczki, a po nim pomarańczowy żar papierosa. Spomiędzy dwóch budynków po przeciwnej stronie ciemnego podwórka wyłaniał się odległy wieżowiec Shard. Podświetlał nisko sunące chmury, przez co trochę przypominał Barad-dûr.
– Palisz, Nowy? – Chudy wyciągnął wygniecioną paczkę w piegowatej dłoni.
– Nie, dzięki. – Net pokręcił głową. – Preferuję inne rodzaje samobójstwa. Skok na bungee bez bungee, wiesz…
Chudy smutno pokiwał głową.
– I tak wszyscy umrzemy.
– Dzięki, że mi o tym przypominasz przed osiemdziesiątką.
– Nowy, ja ci tu mówię o tym, jak nas trują. – Chudy zaciągnął się i zakaszlał, wypuszczając przy tym dym jak silnik dwusuwowy. – Co jest w tym papierosie, na przykład.
– Substancje smoliste… – Net wyciągnął z kieszeni telefon. – Daj mi chwilę, to ci powiem dokładnie.
– Nie o tym mówię, Nowy. To samo masz w konserwach, w napojach gazowanych, w chlebie i w tych… Jak w po polsku nazywacie te sajgonki?
– Pierogi.
– No właśnie, i w pyerogaah też.
Zapadło milczenie. Net zerkał z pewną obawą na kolegę z pracy. Liczba teorii spiskowych wyznawanych przez Chudego była naprawdę imponująca.
– Co można robić na przerwie na papierosa, jeśli się nie pali? – zapytał sam siebie Net. Wyjął z kieszeni paczkę gumy do żucia i wyciągnął w stronę Chudego.
– Nie, dzięki. – Chłopak pokręcił głową. – Preferuję inne rodzaje pozbywania się plomb.
Net wzruszył ramionami i wrzucił do ust trzy gumy.
– Wdychasz to z powietrzem – ciągnął Chudy – pijesz z wodą z kranu, żujesz z gumą. To nawet jest na banknotach i drukach urzędowych.
– Co?
– To! – Chudy wyciągnął przed siebie piegowatą dłoń, na której wyraźnie było widać białe plamy bez pigmentu. – To się nie bierze znikąd.
– Pracujemy w pralni, w której warunki pracy urągają wszelkim zasadom BHP – powiedział ostrożnie Net. – Nie wpadłeś na to, że to może dlatego?
– To wszystko pierdyknie – stwierdził ponuro Chudy. – A zacznie się tutaj.
Net zerknął przez ramię na drzwi. Ale Chudemu raczej nie chodziło o ich pralnię.
– Za dużo chemii wszędzie. – Chudy dyskretnie wskazał niebo. – Kontrolują nas nawet teraz.
– Chemią?
– Chemią. – Chudy znów się zaciągnął. – Satelitami. Słyszałeś o nanorobotach? Takie małe, że ich nie widać.
Net nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Powietrze nad miastem wypełniał niecichnący nigdy szum.
– Piątka zaraz będzie wirowała. – Chudy pstryknął resztkę papierosa w ciemność. – Znam ten dźwięk wyrobionych łożysk.
Wrócili do ciasnego wnętrza zastawionego wielkimi pralkami, suszarkami i kilkoma urządzeniami, o których przeznaczeniu Net nie miał żadnego pojęcia.
Pralka numer pięć była poobijanym i nadrdzewiałym grzmotem wielkości dwóch normalnych pralek. Przeszklone drzwiczki spokojnie mogłyby służyć za właz do batyskafu.
Chudy sięgnął do butelki z wybielaczem i dokręcił niedokręconą nakrętkę.
– Dokręcaj to – powiedział. – Potrafi się wylać w najgorszym momencie.
– Spoko – odparł Net.
Świszcząco-jęczący dźwięk dobiegający z wnętrza narastał, co znaczyło, że wirowanie właśnie się zaczyna. Chudy naparł na pralkę z jednej strony, Net z drugiej, a urządzenie zaczęło im się wyrywać.
– Je pierdykam… – westchnął Net.
Pralka szarpała się, jakby wewnątrz ganiało się kilka dzików. Psychojarzenówka zaczęła migać. Wirowanie trwało długie dwie minuty, po czym dziki zmęczyły się i zaczęły zwalniać. Wreszcie donośne pipnięcie oznajmiło koniec programu.
– Zażądam podwyżki – mruknął Net, patrząc na wciąż drżące dłonie.
– Żadnych podwyżek! – rzucił zza rogu pan Raban. – Nie ma pieniędzy. Prąd kosztuje, proszek kosztuje, woda kosztuje.
Net skrzywił się. Miał nadzieję, że właściciel go nie usłyszy.
– Żadnych podwyżek! – Pan Raban wychylił się i spojrzał groźnie na Neta. Był czterdziestoletnim Pakistańczykiem o czarnych kręconych włosach. Niski wzrost rekompensował wysoką wagą, choć to raczej nie był wynik przemyślanego działania. – Ja tu inwestuję w nowe technologie, nie w leniwych gamoni.
– Dobra, dobra. – Net wzruszył ramionami. Nie potrafił z siebie wykrzesać nawet odrobiny sympatii do swojego pracodawcy.
– To i tak wszystko pierdyknie – podsumował Chudy.
Pan Raban nie zareagował. Był chyba przyzwyczajony do pesymizmu pracownika. Dyszą przypominającą wąż od odkurzacza, tyle że opleciony kilkoma dodatkowymi przewodami, przesuwał po wiszącej we wnęce białej jedwabnej sukni. Dysza zaopatrzona w kilka kontrolek i przełączników wydawała z siebie delikatny szum. Urządzenie, do którego prowadził wąż, przypominało skrzyżowanie odkurzacza z robotem R2-D2. Z tego, co dowiedział się Net, był to ultrawasher i służył do prania ultradźwiękami wyjątkowo delikatnych ubrań. Felixa z pewnością by to zainteresowało.
Pan Raban wyłączył maszynę i ocenił stan sukni. Pokiwał głową z uznaniem i nałożył na jedwabny strój foliowy pokrowiec.
– Zawieziesz to do pani Henderson. – Pan Raban wręczył Netowi kluczyki od Rovera i suknię. – Adres jest na etykiecie. Ale już, już.
Net przyjrzał się kluczykom. Kusiło, bardzo kusiło, i może nawet by skusiło, gdyby nie perspektywa jazdy pod prąd przez zatłoczone miasto. W Wielkiej Brytanii obowiązywał ruch lewostronny, a co gorsza poruszanie się po Londynie często przypominało walkę o życie.
– Nie mam prawa jazdy – powiedział, niechętnie oddając kluczyki.
Pan Raban złapał się za głowę.
– Po co mi pracownik bez prawa jazdy?! – wykrzyknął, wymachując rękoma.
– To jest pralnia, nie firma kurierska. – Net wzruszył ramionami. – W ogłoszeniu o pracę napisał pan, że wymagania to „pracowitość i elastyczność”.
– Co to za pracowity i elastyczny człowiek, który nie potrafi jeździć samochodem?
Stopień zdenerwowania pana Rabana można było poznać po tym, jak wysoko unosił ręce podczas gestykulacji. Teraz unosił je ledwie do wysokości brody, czyli nie było tak źle.
– Ty jedź. – Wcisnął kluczyki Chudemu, po czym przewrócił kilka kartek w wymiętoszonym zeszycie leżącym pod blatem recepcji i spojrzał na Neta. – Na szóstą jest odbiór trzech zamówień. Przygotuj do wydania.
I wrócił na zaplecze.
– Trudno jest tu zrobić prawo jazdy? – Net zerknął na kolegę z lekką zazdrością.
– Nie wiem, nigdy nie próbowałem. – Chudy wysunął się pod ladą i wyszedł przez przeszklone, zaparowane drzwi frontowe.
May 29, 2015
CanteenShop Stainless Steel Canteen
Ta nazwa jest nieco masłomaślana, więc ją rozszyfruję. CanteenShop to amerykańska firma produkująca i sprzedająca sprzęt survivalowy, a Stainless Steel Canteen to jeden z ich własnych produktów - manierka ze stali nierdzewnej. W Europie trudno ją kupić, więc mój egzemplarz sprowadziłem z USA. Warto było się tak starać? Owszem, zaraz wyjaśnię dlaczego. Ale ostrzegam, niezainteresowanych tematem ten wpis zanudzi.
Manierek, czyli bidonów, czyli butelek jest cała masa rodzajów, a większość niestety plastikowa. Nawet plastik wolny od rakotwórczego związku BPA (Bisfenol A) jest gorszy od metalu pod wieloma względami. Metalowych butelek też jest spory wybór, przy czym większość jest aluminiowa. Butelki SIGG (nie licząc linii Steel Works) i ich liczne tańsze podróby i tak są od wewnątrz pokrywane ochronną warstwą plastiku. Oczywiście aluminium niepokryte plastikiem byłoby jeszcze gorsze. Przewaga butelki z dobrej stali kwasoodpornej to przede wszystkim całkowita odporność na rodzaj i temperaturę przechowywanego napoju. W butelce stalowej można również wodę gotować i nie zaszkodzi to ani wodzie, ani butelce. Tutaj trzeba wspomnieć o butelkach stalowych, które mają plastikowe gwinty, jak np. Camelbak Eddy, lub izolację termiczną w postaci podwójnych ścianek (Klean Kanteen Insulated). Próba zagotowania wody w obydwu przypadkach nie skończy się dobrze.
Możliwość zagotowania wody to oczywiście zaleta dla nielicznych (w tym dla mnie). Nie to, żebym nie miał w domu czajnika, mam na myśli zastosowania outdoorowe. Nawet tam jest to rozwiązanie raczej awaryjne, bo wodę lepiej gotować w kubku, niemniej warto mieć możliwość zrobienia tego również w butelce. Aha, no właśnie. To nie jest odpowiednia butelka na siłownię czy jogging. Jej przeznaczeniem jest turystyka i to taka dla bardziej zaawansowanych konserwatystów, bo waży ta butla całkiem sporo, a z kubkiem, pokrywką, podstawką-kuchenką i jakimś rodzajem palnika zbliża się do wagi małej cegiełki. Skompletowałem taki zestaw jako minimalistyczny cook set jedno-dwuosobowy. W tej roli sprawdza się nieźle.
CanteenShop Stainless Steel Canteen w założeniu twórców miała być lepszą (i droższą przy okazji) alternatywą dla standardowej amerykańskiej manierki USGI, którą kojarzy chyba każdy zainteresowany tym tematem. Oryginał jest wygodny w użyciu i trwały, ale jednak plastikowy (są też modele aluminiowe). Przewaga konstrukcji CanteenShop jest więc oczywista - to pancerna butelka o pojemności 1.3 litra (w USGI mieści się litr) z szerokim otworem wide mouth, który ułatwia np. wrzucanie kostek lodu czy czyszczenie. Kubek do tej manierki ma ponad 0.7 litra, co oznacza, że na raz pomieści zawartość butelki wina :) Pewnym minusem jest brak kompatybilności z większością akcesoriów do oryginału, w tym kultowych pokrowca i kubka, których rodowody sięgają drugiej wojny światowej. To jednak można przeboleć. Kompatybilność w drugą stronę jest zachowana.
Oczywiście można zaopatrzyć się w nowocześniejsze rozwiązania typu Jetboil czy MSR Reactor (nie testowałem ich, nie znam się, nie wypowiem się), ale jak wspomniałem, CanteenShop oferuje rozwiązania dla zaawansowanych konserwatystów. Plusem jest to, że z braku jakiegokolwiek kupnego paliwa, bez problemu da się użyć np. połamanych patyków. Choć będzie potem trochę czyszczenia z sadzy.
Przeglądając w sieci recenzje tego systemu, spotkałem się z zabawną wypowiedzią pewnej humanistki, która zastanawiała się, po co pośrodku butelki jest ten dziwny poziomy karb. Czyżby dla wzmocnienia? Nie, on na pewno nie jest tam dla wzmocnienia - to wynik ograniczeń niskoseryjnej produkcji. Po prostu taniej jest wytłoczyć dwie połówki i je zgrzać, niż wykonać jedną bezszwową wytłoczkę. Przy bliższym oglądzie butelki wychodzi „garażowatość” produkcji, bo zakończenie otworu stanowi dość prymitywnie podwinięty kołnierz z blachy, a gwint jest wytłoczony tak słabo, że niemal symbolicznie.
Wróćmy na moment do „garażowatości” wykonania. Załomy po wewnętrznej stronie karbu i pod otworem stanowią potencjalne miejsce osadzania się brudu. Jednak praktyka pokazuje, że nie stanowi to problemu. Gorzej z samym gwintem. Teoretycznie ma średnicę taką samą jak w Nalgene, Klean Kanteen czy Sigg, ale słabe przetłoczenie gwintu powoduje, że nie da się na tę butelkę nakręcić żadnej standardowej nakrętki typu wide mouth. Brakuje mniej niż dwóch milimetrów. Nakrętka dołączona do butelki nie wydaje mi się jakoś specjalnie trwała ani wygodna, a co gorsza nie występuje jako część zamienna nawet u samego producenta.
Trzeba było coś z tym zrobić, czyli najlepiej dopasować gwint do standardowych nakrętek np. Sigg. Problem okazał się sporym wyzwaniem technologicznym, bo różnica średnic rzędu dwóch milimetrów nie pozwalała na zwykłe wklejenie gwintu „pożyczonego” z innej butelki. Wpadłem na pomysł wykonania spirali z drutu o średnicy 2 mm i wklejenia go w istniejący gwint. Próby ze szprychą rowerową i dostępnymi na rynku klejami zakończyły się fiaskiem. Sięgnąłem więc po drut mosiężny i lut cynowy (bezpieczny w kontakcie z żywnością). Jednak posiadany przeze mnie palnik okazał się zbyt słaby do podgrzania do równej temperatury całego obwodu gwintu. Wreszcie zwróciłem się do specjalisty metaloplastyka, który w przystępnej cenie wykonał gwint z mosiężnego prętu 1.8 mm przylutowanego srebrem. Prócz wytrzymałości mechanicznej daje to również wysoką wytrzymałość termiczną. Gdyby ktoś miał podobne problemy pierwszego świata, to mogę polecić sprawdzonego metaloplastyka.
Po przerobieniu nakrętki Sigg, czyli wymianie standardowej uszczelki na silikonowy o-ring od… kranika piwnego kega, nagle cała butelka stała się znacznie bardziej użyteczna. Na większości zdjęć poniżej butelka jest pokazana już z nową nakrętką. Nie da się ukryć, że jest wyraźnie większa od pierwowzoru USGI. Wydaje mi się, że brytyjski system Crusader jest bardziej ergonomiczny, jednak tam mamy do dyspozycji jedynie plastikowe butelki.
Sam kubek również wymagał poprawek w systemie zapinania uchwytu. „Garażowatość” produkcji objawiała się niedogięciem wszystkich elementów, co mogło skończyć się nawet wylaniem całej zawartości kubka, jeśli komuś przyszłoby do głowy potrząsać nim intensywnie - zapięcie miało tendencję do rozpinania się. Na szczęście mózg, kombinerki i minuta wystarczyły, by zniwelować zagrożenie.
Po lekkim ściśnięciu kubka przykrywka ładnie się na nim klinuje (oczywiście nie hermetycznie), co pozwala bezpiecznie przenosić w środku np. palnik spirytusowy, paliwo stałe, saszetki z kawą/herbatą lub cokolwiek, co się zmieści. Oczywiście w takim wypadku, butelka musi podróżować obok.
Porównanie z wielkoseryjnymi butelkami nieizolowanymi Sigg, Nalgene, Klean Kanteen czy innymi, nie daje jednoznacznej odpowiedzi, która jest lepsza. Z cała pewnością nerkowaty kształt daje przewagę w pakowaniu lub wygodzie noszenia np. w torbie naramiennej. Z drugiej strony ogranicza stosowanie niededykowanych akcesoriów. Istnieje jednak niepodważalna przewaga zestawu CanteenShop. Sigg nie robi kubków (z pomijalnym wyjątkiem), a Klean Kanteen robi kubki, które… nie pasują do ich własnych butelek. Jedynie ich litrowa butelka ma tę samą średnicę, co litrowa butelka Nalgene i pasują do nich kubki Tatonka i SGI. Niestety nie istnieją do nich pokrywki (ja musiałem takową wykonać sam). Tak więc niepodważalną przewagą zestawy CanteenShop jest jego kompletność - w jednym opakowaniu mamy wszystko, czego potrzeba.
Z rzeczy do zrobienia na przyszłość: wymiana pokrowca na czarny i chociaż w minimalnym stopniu izolowany, oraz zastosowanie mojej własnej kuchenki turystycznej, która ma co najmniej o 1/3 większą wydajność i zdecydowanie większą odporność na wiatr.
Bardzo nie chce mi się opisywać tych wszystkich zdjęć poniżej i grupować ich w porządku tematycznym. Podpiszę tylko niektóre, a Wy domyślicie się, o co chodzi w pozostałych, OK? Obiecuję, że zaoszczędzony czas przeznaczę na twórczość literacką.
May 28, 2015
Kultura na widoku 2015
W tym roku, tak jak i poprzednio, wspieram akcję Kultura na Widoku organizowaną przez Fundację Legalna Kultura.
Kultura Na Widoku to rodzaj mapy, przewodnika po wirtualnym świecie, z pomocą którego skorzystać można z prawie tysiąca utworów filmowych, muzycznych, książek, gier i archiwaliów. Wystarczy za pomocą smartfona lub tabletu zeskanować z regałów kod QR bądź wejść na stronę kulturanawidoku.pl, by móc skorzystać z oferty partnerów Legalnej Kultury i cieszyć się dostępem do legalnych źródeł. Znaczna część propozycji jest nieodpłatna, zaś treści płatne objęte zostały korzystnymi rabatami. II edycja Kultury Na Widoku potrwa do 11 października.
May 27, 2015
Recka na fantasybook
Amelia i Kuba. Kuba i Amelia. Nowa szkoła to książka w zamyśle skierowana do młodego, 7-12 letniego czytelnika. Jednak opierając się na wrażeniach własnych i wspomnianej na początku „podbieraczki” stwierdzić mogę, iż powieść ta z pewnością spodoba się i młodemu i dorosłemu czytelnikowi.
May 24, 2015
Pimp my walizka
Nie ma wątpliwości, że kupowanie walizki zrobionej z aluminium ma mniej więcej tyle sensu, co pisanie piórem wiecznym w czasach powszechnego dostępu do długopisów i cienkopisów. Oraz do edytorów tekstu. W sumie więc zakup pozornie bez sensu, ale jednocześnie jakaż stylówa!
Kupiłem jakiś czas temu na Ebayu piętnastoletnią walizkę Rimowa Opal, która chodziła za mną od lat. Walizka nosiła wyraźne ślady użycia, więc niezwłocznie zacząłem jej używać, by zwiększyć ilość tych śladów. I rzeczywiście, po każdej podróży na walizce przybywają nowe wgniecenia. Normalnego człowieka by to wkurzało, ale ja się cieszę - walizce rośnie Manitou. Jednak nie o tym chciałem pisać. Chciałem pisać o poprawianiu rzeczywistości.
Walizka jest na tyle stara, że designerzy nie wpadli jeszcze wtedy na to, żeby na jej węższym boku dodać rączkę. Tzn. walizka może być noszona jako klasyczna walizka, albo ciągnięta na dyszlu z pomocą kółek. I niby wszystko gra, dopóki nie trzeba jej podnieść, by np. pokonać trzy stopnie, albo wstawić ją do pociągu. W nowszych modelach jest tam rączka, ale… ten mój nie jest nowszy.
Tu się nawet nie ma za bardzo nad czym rozpisywać. Ludzie dzielą się na trzy typy: pierwszy godzi się z zastaną rzeczywistością; drugi kupuje nowy przedmiot, jeśli stary go nie zadowala; trzeci terraformuje. Ja należę do tego trzeciego typu. W skrócie: kupiłem za 25 PLN rączkę w kolorze zgodnym, wywierciłem dwa otwory (i usunąłem dwa nity) po czym przykręciłem nową rączkę. Minimalny luz jest wynikiem chęci nie wiercenia dodatkowych otworów. To działa!
May 22, 2015
Recka na tu-czytam
Jest w tej powieści echo Niziurskiego, ale i elementy, za które młodzież pokochała serię o Felixie, Necie i Nice. Jest wreszcie pełne zrozumienie młodych ludzi, ich podstawowych zmartwień i lęków. Kosik nie zamieni się w pełną dobrych (i nieprzydatnych) rad panią pedagog – on rzeczowo podpowie, jak się zachować w trudnych sytuacjach. Nie będzie karmić banalnymi frazesami – więc dzieci mogą się poczuć docenione tym cyklem. (więcej na tu-czytam.blogspot.com…)
May 19, 2015
Notatki nowojorskie 7
Zwykle reklamy outdoorowe wkurzają ludzi, bo zasłaniają widok i psują przestrzeń miejską. W wielu polskich miastach te reklamy są wręcz barbarzyństwem. Moim zdaniem np. Zakopane i całe Podhale traci masę pieniędzy od potencjalnych turystów przez ten pieprznik reklamowy, który stara się, jak tylko może, zasłonić każdemu widok na Tatry. Ale nie musi tak być. Reklama zewnętrzna może współtworzyć przestrzeń miejską. Jest jednak kilka warunków, z których pierwszym i najważniejszym jest ten, że billboardu nie może projektować wnuczka właściciela firmy, tylko dlatego że umie w Corela.
W Nowym Yorku jest jedno miejsce, które bez reklam niczym nie różniłoby się od innych. Ludzie przychodzą tam, żeby zobaczyć wielkie animowane reklamy wyświetlane na ekranach wysokich na kilkadziesiąt metrów. To są prawdziwe dzieła sztuki. Te reklamy, prócz funkcji atrakcji turystycznej i architektonicznej, pełnią zupełnie zwykłą podstawową funkcję, uważajcie… reklamową. Times Square, czyli wielki plac u zbiegu Broadwayu i Siódmej Alei, to zwyczajnie jest dobre miejsce do reklamowania się, skoro dzień w dzień kupa ludzi ciągnie tam tylko po to, by te reklamy oglądać. Odwrotnie niż zwykle.
Ale czemu zwykle reklamy są czymś, przed czym uciekamy? Nie, to nie jest błąd w sztuce, to celowe działanie. W Polsce wciąż najskuteczniejsze okazują się reklamy testymoniałowe, czyli mówiąc prościej, łopatologiczne: pierz w tym proszku, będzie biało; wypij to piwo, bo jest lepsze; kup nasz samochód, bo będziesz… i tu lista przymiotników pozytywnie cię określających. Nie da się ukryć, że trochę jeszcze musimy się nauczyć, bo nam robią błoto z mózgów.
Oczywiście w Nowym Yorku prócz reklam są też inne atrakcje, jak na przykład muzea. Co więcej jest tam ich całkiem sporo i są one naprawdę imponujące. Część muzeów jest darmowa, albo darmowa w niektóre dni, albo chociaż dla dzieci. Pod względem interesujących mnie muzeów, stawiam NY na drugim miejscu na świecie, za Londynem. Jasne, większości świata nie zwiedziłem, wiem o tym. To jest oczywiście ocena indywidualna, bo jeśli ktoś jest fanem np. serwetek łowickich no to tam nie poszaleje.
Co warto zobaczyć? Ja nie lubię łazić po muzeach, wolę po mieście, więc wstępna selekcja była ostra. Zwiedziłem Muzeum Historii Naturalnej (dwa razy), Muzeum Guggenheima, a na koniec Intrepid Sea-Air-Space Museum, tyle że za późno wstałem i się nie załapałem na zwiedzanie Enterprise (tego z NASA nie ze Star Treka). I owszem, Metropolitan Museum uznałem za zbyt nudne. Ja naprawdę wolę poznawać miasto, łażąc po nim, nie po muzeach.
Intrepid Sea-Air-Space Museum mieści się na lotniskowcu Intrepid, pamiętającym czasy wojny na Pacyfiku. Po zwyczajowym trzepaniu na bramce i konfiskacie części wyposażenia taktycznego przyznałem się przed ochroniarzem, że „In fact I’ve got another knife in my backpack”. Ochroniarz westchnął i głosem brzuchomówcy polecił „Keep it”. Czyli gdybym chciał, mógłbym ukraść ten lotniskowiec.
Pewnym problemem na lotniskowcu Intrepid jest ograniczona ilość miejsca, oraz to, że nie da się swobodnie robić zdjęć. A nie da się robić zdjęć, bo jest ograniczona ilość miejsca i wszyscy chcą robić zdjęcia, włażąc w kadr. Lotniskowiec jest duży, ale w środku jest ciasno jak w przyczepie campingowej N127 (wygooglajcie sobie).
NY jest jednym z tych miast, po których można chodzić miesiącami i wciąż poznawać nowe miejsca. Jeśli macie okazję tam pojechać, to tam pojedźcie.
Na zachętę linkuję moje zdjęcia Muzeum Historii Naturalnej w 3D (trzeba robić zeza).
Spotkania w różnych miastach
Wychodząc naprzeciw i tak dalej, odwiedzę kilka miast.
Gdańsk - 22 maja, godz. 10.00
Instytut Kultury Miejskiej (ul. Długi Targ 39/40)
Gdynia - 22 maja, godz. 17.30
Księgarnia Świat Książki (ul. Świętojańska 80)
Katowice - 25 maja, godz. 18.00
salon Empik Silesia (ul. Chorzowska 107)
Kraków - 26 maja, godz. 18.00
salon Empik Bonarka (ul. Kamieńskiego 11)
Wrocław - 29 maja, godz. 14.30
Wrocławskie Targi Dobrych Książek
we Wrocławskim Centrum Kongresowym (ul. Wystawowa 1)
Zapraszam serdecznie.
May 9, 2015
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
