Rafał Kosik's Blog, page 37

August 12, 2015

Kiedyś to było ciężko

Rafał Kosik lata temuWybrałem się na kilkugodzinną górską wycieczkę z synem i jakoś tak rozmowa zeszła na to, że dziś jest lepiej, łatwiej i przyjemniej. Głównie miałem na myśli pracę grafika komputerowego. Wróciłem do czasów, gdy syn miał niespełna rok albo i nawet był jeszcze ciążą, a ja z Kasią prowadziłem dwuosobową agencję reklamową Powergraph. Przez pół roku z musu mieszkaliśmy u moich teściów w Wesołej, gdzie przerwy w dostawie prądu zdarzały się co kilka dni, a jakość połączenia telefonicznego uniemożliwiała nawet wysyłanie faxów.


Tu przypomina mi się niedawna dyskusja prawacko-lewacka na temat tego, co powinien zrobić przykładny ojciec, gdy urodzi mu się dziecko. Jedna doktryna twierdzi, że powinien rzucić pracę i przejąć połowę obowiązków opieki nad uroczym i pachnącym (vel. wrzeszczącym i śmierdzącym) bobasem (vel. bachorem) oraz wykształcić gruczoły mleczne. Ja wyznaję jednak tę drugą doktrynę, która mówi, że ojciec powinien zacząć pracować za dwoje, by matka miała spokój.


W ciągu dnia byłem accountem (handlowcem) i jechałem z tej Wesołej do Warszawy (wówczas Wesoła nie była jeszcze dzielnicą) na umówione spotkania z klientami, zwykle zahaczając o punkt typu kolorowe xero, żeby zrobić wydruk projektów. To były czasy przed e-mailowe, więc konieczna była osobista wizyta. Korpo-klienci mazali na projektach poprawki, a ja wracałem do Wesołej na 17:00-19:00, jadłem obiad i siadałem do pracy jako grafik przy komputerze. Komputerze, którego procesor miał mniejszą wydajność niż te w dzisiejszych smartfonach.


Nikt nie marzył jeszcze o CTP ani FTP (wygooglajcie sobie, co to znaczy), więc każde przygotowanie projektu do druku nie sprowadzało się do naciśnięcia CRTL + P i zerknięcia, czy PDF się nie wysypał. Nie, trzeba było wypuścić plik postscriptowy, co trwało nieraz i pół godziny, zgrać go na coś i pojechać do naświetlarni, celem naświetlenia klisz i wykonania proofa, czyli takiego wydruku próbnego, do którego musiał się potem stosować drukarz.


Jak dobrze poszło, to koło północy, czasem pierwszej-drugiej, zaczynałem pracę na trzeci etat i stawałem się kurierem. Wsiadałem do Fiata 125p i jechałem do naświetlarni, zwykle do Wiedzy i Życia, która mieściła się w okolicach ulicy Bartyckiej. Tam zasiadałem w fotelu i czekałem jak na wyrok, czy klisze wyjdą poprawnie. Jeśli coś poszło nie tak, to oznaczało konieczność powtórki, więc i nieprzespaną noc.


Tu warto wspomnieć o tym, że zgranie całkiem sporego pliku nie było takie proste, bo wypalarka płyt CD była domeną science fiction, zresztą nawet na filmach z tamtych czasów nośniki danych miały wielkość sporego termosu. O pamięciach typu flash (czyli np. kartach SD) nie wiedzieli nawet w NASA. Opcji było kilka, począwszy od zawiezienia do naświetlarni wymiennego dysku twardego (tak, tego pełnowymiarowego). Na szczęście pojawiły się akurat SyQuesty, czyli takie większy dyskietki, z którymi nie należało wsiadać do tramwaju, potrząsać, ani zatrzymywać się w pobliżu transformatora, bo znikały z nich wszystkie dane. Nie było to tanie, a dodatkowo wbrew zapewnieniom producenta taki dysk zwykle padał po kilkudziesięciu zapisach. Potem pojawił się tańszy i lepszy ZIP oraz droższy i gorszy JAZ, ale to osobny temat.


Kiedyś to było ciężko. Nie miałem telefonu komórkowego tylko pager, czyli coś na kształt, hm… odbiornika SMS-ów, powiedzmy. Zimowe opony do Fiata 125p to nie był rozsądny wybór, tylko niedostępny luksus, a złapanie gumy zdarzało się co najmniej dwa razy w miesiącu. Szczęście w nieszczęściu, że ten Duży Fiat właściwie nie psuł się w tak poważny sposób, bym sam nie potrafił go naprawić.


Kiedyś to było ciężko. Każdy grafik musiał sam ogarnąć sprawę konfiguracji sprzętu i oprogramowania. Przy czym nie było rozróżnienia między legalnym i nielegalnym softem graficznym, bo istniał tylko ten drugi. Legalnych dystrybutorów oprogramowania po prostu jeszcze nie było. Komputery składało się samemu z kupowanych na giełdzie klocków, a problemy techniczne rozwiązywało samemu. Nie działają polskie fonty? Kombinuj. Bez internetu.


Kiedyś to było ciężko, ale wtedy tego tak nie odbierałem. Wszystko zależy od punktu odniesienia, prawda? Nawet wówczas można było odnaleźć miłe strony tej sytuacji i nie mam tu na myśli tego, że nie głodowaliśmy. Bardzo miło wspominam nocne rozmowy z operatorami z naświetlarni Wiedzy i Życia oraz z innymi podobnymi mi grafikami, którzy docierali tam nocą, by na rano klisze były w drukarni. Klisze formatu A4 potrafiły się naświetlać pół godziny, a jak ktoś miał fantazję przy projektowaniu, to i dłużej.


Niechcący wyszła z tego spaceru tatrzańskimi szlakami opowieść szkatułkowa, bo doszedłem w niej do momentu, gdy pewnego razu siedziałem w naświetlarni Wiedzy i Życia w środku nocy i rozmawiałem ze starym grafikiem. Ów grafik dopiero kilka lat wcześniej przestawił się na pracę z komputerem, a wcześniej reklamy i projekty okładek książek tworzył na powiększalniku fotograficznym. Kilka lat wcześniej noce spędzał nie w naświetlarni, tylko w zecerni, gdzie z zecerem w dymie tanich fajek i oparach spirytusu teoretycznie technicznego a praktycznie spożywczego grzebali w kasztach, próbując nie zrobić literówki, a i tak zwykle robili niejedną. Tak, panie kolego, podsumował wtedy ów stary grafik, kiedyś to było ciężko.

1 like ·   •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 12, 2015 15:52

August 11, 2015

Polcon 2015

Maxpedition Jumbo Zbliża się Polcon, który tym razem odbędzie się w Poznaniu w dniach 20-23 sierpnia. Jak co roku odwiedzę Polcon i wszystkich na ten konwent serdecznie zapraszam, a szczególnie na punkty programu, w których wezmę czynny udział:


• pt 13:00 - Nowy Świat v2.0 Rafał Kosik, Andrzej Zimniak, Romuald Pawlak, Michał “Misiek” Cholewa (Literacka 2);


• pt 16:00 - Spotkanie autorskie (Literacka 1);


• sob 14:00 - Stanisław Lem, wstęp i posłowie Rafał Kosik, Jacek Inglot, Marcin Sergiusz Przybyłek (Literacka 2);


• nd 12:00 - Dylematy Kreatora Światów Konrad T. Lewandowski, Rafał Kosik, Maciej Guzek, Jacek Komuda (Literacka 1).


Szczegóły na Polconu.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 11, 2015 15:35

August 9, 2015

Notatki nowojorskie 10

Amerykanie mają wdrukowane w mentalności coś takiego, co można by nazwać niedbałością o detale. Ważne, żeby działało. Z drugiej strony można by to nazwać myśleniem kompleksowym bez wgłębiania się w nieistotne niuanse. Widać to najlepiej na przykładzie samochodów osobowych – w porównaniu z europejskimi wyglądają jak wersje robocze. Charakteryzuje je gorsza jakość materiałów wykończeniowych i mniej precyzyjne spasowanie elementów i ogólnie rozumiana toporność. Przekonałem się o tym w wyniku decyzji o zwiedzeniu części Wschodniego wybrzeża w roli kierowcy. Uwaga, to już ostatni wpis Notatek Nowojorskich.


Postanowiłem wypożyczyć Dodge’a Chargera coupe (niestety z opcją or similar). Wybrałem tańszą wypożyczanię (Dollar), która jak się okazało ma bardzo pojemną definicję określenia „or similar”, i chyba wręcz na tym buduje swój sukces rynkowy. W skutek tego wyboru dostaliśmy Chevroleta Impalę. Pragnąc przybliżyć europejskiemu kierowcy ów niuans „or similar” w wykonaniu wypożyczalni Dollar, powiem, że Chevrolet Impala ma się do Dodge’a Chargera mniej więcej tak, jak Ford Mondeo do Forda Mustanga.


Pomijając mniejszy fun, Impala jest oczywiście samochodem wygodniejszym i bardziej sensownym do kilkusetmilowych podróży. Tu warto wspomnieć o różnicach skali między Europą a USA. Impala rozmiarami i masą odpowiada mniej więcej Mercedesowi S-klasse, przy czym w standardach amerykańskich jest samochodem średniej wielkości. Najmniejszym samochodem, jaki można tam wypożyczyć, jest Ford Focus. Przeliczając Focusa na amerykański system mentalny, to jakby u nas pożyczyć skuter.


Chargera wybraliśmy ze względu na naszego syna. O ile on jest fanem muscle cars, do których zalicza się zarówno Charger jaki i Mustang, o tyle ja zawsze byłem zwolennikiem kanciastych krążowników szos z przełomu lat 70-tych i 80-tych, a Impali w szczególności. Tak więc, jakby na to spojrzeć z mistycznego punktu widzenia, moje dobre intencje zostały nagrodzone, bo dostałem krążownik szos. No ale… ta współczesna Impala jest tak odległym cieniem tamtej Impali, że aż brak mi słów. Gdyby chcieć porównać jakość wykończenia wnętrza, trzeba by sięgnąć po pejoratywne słowo „Lanos”.


OK, pożyczyliśmy Chevroleta Impalę, marny cień legendy sprzed lat. Z tej legendy z wystającym wykuszem chłodnicy, z sześcioma prostokątnymi światłami z tyłu, z brumem silnika lepszym niż bas z kolumn Marshala, z tej legendy zostało auto praktyczne, wygodne i plastikowe, na masce którego brakuje tylko logo Toyoty czy Opla. Tym niemniej po ośmiu godzinach za kółkiem wysiadłem zniesmaczony amerykańskimi kierowcami, ale niespecjalnie zmęczony. Wynika z tego, że współczesny Chevy Impala, choć mało oryginalny, nadal doskonale się sprawdza jako krążownik szos. Dopuszczam nawet możliwość, że z najnowszego Mercedesa klasy S wysiadłbym bardziej zmęczony. Obsługi bajerów Mercedesa trzeba się uczyć, tymczasem Chevrolet – po prostu wsiadasz i jedziesz. Płyniesz – to jest lepsze określenie.


Jazda po Nowym Yorku nie należy do łatwych ani przyjemnych. Pasy zwykle pozacierane, połatane po wielokroć a i tak dziurawe i wyboiste gorzej niż w Radomiu. Większość ulic, nawet tych szerszych od Marszałkowskiej, jest jednokierunkowa i poobstawiana zakazami zawracania i skrętu. 99% znaków nie jest piktogramami tylko tabliczkami z napisami w stylu „Left lane MUST turn left”, „No turn rigth on red”, czy „This lane terminate after 1200 ft”. Są też znaki, przed którymi wypadałoby się zatrzymać i przestudiować, co tam jest właściwie napisane. A to wszystko ukryte w gąszczu reklam. Zatem powiadacie, że USA to kraj analfabetów? Być może, ale pieszych.


Z zaskoczeniem stwierdziłem, że wjeżdżanie na skrzyżowanie w połączeniu z oczywistą niemożnością zjechania z niego przez zmianą świateł jest tutaj powszechne. Kiedy europejskim zwyczajem zaczekałem przed skrzyżowaniem, by nie zatarasować przecznicy, ktoś z sąsiedniego pasa wykorzystywał miejsce, by wjechać przede mnie i oczywiście kilka sekund później zablokował skrzyżowanie. To mi jakoś zupełnie nie pasowało do obrazu uprzejmych i kulturalnych pieszych Nowojorczyków. Samochodami jeździ tam jakaś inna rasa?


Po wyjechaniu z miasta na autostradę moje obawy się potwierdziły – Amerykanie jeżdżą gorzej niż Brytyjczycy. Jeśli są trzy pasy i trzy samochody jadące z tą samą prędkością, to na pewno będą jechały obok siebie. Chyba w ten sposób kierowcy czują się raźniej. Dodam, że na włączenie lewego kierunkowskazu, co jest sugestią, że ktoś chce cię wyprzedzić, nie reagują. Dwie ciężarówki potrafią się wyprzedzać przez dwie mile, po czym ten wyprzedzający jednak rezygnuje i zwalnia. Ale, rzecz jasna, nie zmienia pasa – trzeba go wyprzedzać z prawej. Ktoś toczy się o 20 km/h wolniej od pozostałych lewym pasem, tylko po to, żeby przy najbliższym rozjeździe przebić się na prawy i skręcić. Ciężarówka na prostej równej drodze, nagle bez powodu zmienia pas na lewy, zmuszając cię do hamowania i jedzie dalej z tą samą prędkością, choć prawy jest pusty i nikogo w promieniu pół mili, przy czym wszystkie skręty i tak są z prawego pasa. Po kwadransie jazdy w czymś takim nagle uświadamiasz sobie, że jesteś otoczony socjopatycznymi burakami, których nie obchodzi zupełnie to, że swoim minimalnym wysiłkiem, zmianą pasa, odblokują drogę kilkunastu innym kierowcom.


O tempomacie można zapomnieć, bo i tak co dziesiąty burak jedzie bez, a prędkość jazdy zależy chyba tylko od szybkości perkusji w utworze, który akurat leci w radiu, bo od warunków drogowych na pewno nie. Niemca by tu trafił szlag po piętnastu sekundach. Jeśli ktoś kiedyś jechał niemiecką autostradą, wie, jaki tam panuje porządek i jaka dzięki temu osiągana jest płynność ruchu, przepustowość i bezpieczeństwo. Polscy niedzielni kierowcy, pańcie mylące hamulec z wycieraczkami, wieczni młodzi emeryci z refleksem na poziomie zagonu pietruszki – oni wszyscy poczuliby się na amerykańskiej autostradzie jak u w domu. W efekcie przepustowość sześciu amerykańskich pasów jest mniejsza niż trzech niemieckich. Być może dlatego w USA nie są rzadkością autostrady, które mają dziesięć, dwanaście, albo i więcej pasów w jedną stronę. Poruszanie się po czymś takim dla Europejczyka jest lekko niepokojące. Obczajcie to – piszę o drodze, która ma 120 metrów szerokości, nie licząc pasów zieleni i pasów technicznych.


Światła, skrzyżowania, znaki… Tu również jest źle. Przeciętne polskie skrzyżowanie to przy tym amerykańskim wzór przejrzystości i konsekwencji. Takie duże amerykańskie skrzyżowanie to wielki asfaltowy plac, zwykle nierówny i do tego pozornie chaotycznie rozmieszczone nad nim światła. Sygnalizatory nigdy nie są umieszczone przed skrzyżowaniem, tylko nad, lub częściej za nim. Czasem jest linia oznaczająca miejsce, gdzie należy się zatrzymać, a czasem jej nie ma. Bywa, że linie są dwie lub trzy, które mogą oznaczać przejście, ale nie muszą. Bywa tak, że są cztery pasy w jedną stronę i jeden w drugą, a z linii na asfalcie nijak to nie wynika, bo wszystkie są takie same. Linie, jak zwykle powycierane tak, że nic nie widać. Ale jest znak, umieszczony cztery metry nad ziemią, czyli powyżej linii reflektorów (więc go nie widać w nocy) na wbitym wprost w asfalt szarym słupku. Jeśli nocą nie trafisz w słupek, to już plus. A o tym, że jedziesz pod prąd, dowiesz się, widząc napisy na asfalcie do góry nogami. Amerykanie nie odkryli jeszcze, że do oddzielenia pasów o przeciwnych kierunkach ruchu wystarczy podwójna ciągła. Bywa też tak, że dojeżdżasz d skrzyżowania i zatrzymujesz się przed linią, po czym orientujesz się, że to jest linia po środku drogi poprzecznej i zaraz z prawej uderzy Cię ciężarówka.


Powyższe akapity są opisem moich wrażeń z pierwszego dnia. Drugiego dnia jest nieco lepiej, bo jednak organizm się dostosowuje, ale i tak uważam amerykański sposób oznakowania ulic za dalece mniej doskonały od europejskiego. Z drugiej strony jest w tym jednak głęboko wbudowane obce Europejczykom (może z wyjątkiem UK) przeświadczenie, że ludzie nie potrzebują nadmiaru regulacji prawnych i generalnie wystarczy im za bardzo nie przeszkadzać, żeby sobie poradzili. Za przykład niech posłuży pas do włączania się do ruchu na autostradzie. W Europie są znaki ostrzegawcze, tu pierwszeństwo, tam ustąp pierwszeństwa, jakieś strzałki, jakieś różnej długości linie przerywane i jeszcze namalowana pasiasta wysepka na końcu, no i gąszcz znaków pionowych ponad tym. W USA jest to bardzo proste: jeśli z dwóch pasów ma się zrobić jeden, to znika linia przerywana pomiędzy nimi, a szerokość zmniejsza się płynnie na następnych trzystu metrach. Czasem jest jeszcze dodany napis „merge area”. Kierowcy jakoś sami ze sobą ustalają, który za którego wjedzie. I działa to doskonale. W Polsce, gdzie buraczani kierowcy wciąż mają problem z „suwakiem”, mogłoby się to skończyć walką na śmierć i życie.


Ciekawą koncepcją jest standardowe amerykańskie skrzyżowanie dróg równorzędnych, gdzie z każdej strony stoi znak „stop”. Czyli każdy musi się zatrzymać, a następnie wszyscy ruszają w kolejności w jakiej się zatrzymali. Dziwne, ale działa, choć nie obowiązuje zasada pierwszeństwa z prawej. Po krótkim zgryzie, muszę przyznać, że to akurat nie jest głupie, pod warunkiem, że wszyscy przestrzegają tego stopu. A przestrzegają, choć nikt z góry nie patrzy – dojrzała demokracja i społeczeństwo obywatelskie nie wymaga monitoringu.


Mamy w Polsce masę skrzyżowań, gdzie intuicja przeczy oznakowaniu. To jest złe, bo samochód prowadzi się przecież intuicyjnie, a dodatkowo masa reklam wokół drogi w poważnym stopniu zaburza postrzeganie znaków. Bywa często tak, że urzędniczą decyzją mała uliczka, którą kursuje raz na dwadzieścia minut autobus miejski, zyskuje pierwszeństwo przed szeroką i ruchliwą ulicą. Na papierze i w oznakowaniu wszystko się zgadza, ale to jest wbrew intuicji, więc raz na dwa dni jest tam stłuczka albo i poważny wypadek. Dlaczego? Urzędnicza odpowiedź jest prosta: kierowca wymusił pierwszeństwo. Na mój rozum, to przyczyną wypadku nie jest kierowca, tylko złe oznakowanie skrzyżowania. Mamy też skrzyżowania, gdzie pierwszeństwo „skręca”, choć logika ukształtowania drogi temu przeczy. No więc w USA takie coś by nie przeszło. Tam przebudowaliby skrzyżowanie w ten sposób, by nawet bez patrzenia na znaki było wiadomo, kto ma pierwszeństwo. Znów – dojrzała demokracja i społeczeństwo obywatelskie.


Ograniczenie prędkości zdecydowanie niższe niż w Europie wynika chyba z tego, że w USA byle kretyn może dostać prawo jazdy, bo to jest jego prawo. Co ciekawe, nie zauważyłem, by ktokolwiek sprawdzał dozwoloną prędkość. Żadnych fotoradarów, żadnych policjantów czających się w zaroślach. Nie zauważyłem również, by ktokolwiek przekraczał dozwoloną prędkość. To cecha znów… dojrzałych demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. W USA obywatele przestrzegają prawa nie dlatego, że się boją kontroli, tylko dlatego, że… takie jest prawo i należy je szanować. Amerykańskie podejście do prawa to piękna antyteza lewicowości.


W większości miejsc, gdzie byłem, sprawdzała się zasada, że wystarczy jeździć i parkować jak tubylcy, żeby nikt się nie przyczepił. Jednym z niewielu miejsc, gdzie to się nie sprawdza, jest Polska.


































 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 09, 2015 18:22

August 5, 2015

Nowa szkoła, czyli przyjaźń to wcale nie taka prosta sprawa

Amelia i KubaNowa szkoła skupia się na wejściu naszych bohaterów w nowe środowisko. Niedawno wprowadzili się do nowego bloku, na luksusowym osiedlu, ale co za tym idzie, muszą zmierzyć się od września również ze zmianą szkoły, kolegów, koleżanek. Znają się teraz w małym gronie - ci którzy mieszkają po sąsiedzku, ale przecież szkoła to moloch, gdzie nawet nie wiadomo czy trafią do jednej klasy.

Jeszcze chyba trudniej jest młodszemu rodzeństwu Amelii i Kuby, czyli Albertowi i Mi. Chociaż ta ostatnia to tak szalona jednostka, że okazuje się, iż nie ma na nią mocnych. Gorzej z bratem Amelii - Albert ma zespół Aspergera i kompletnie nie potrafi dostosować się do rówieśników, do reguł funkcjonowania w szkole, które nie są pisane, ale przecież bardzo intuicyjne (np. że się nie skarży). (więcej na Notatnik Kulturalny…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 05, 2015 18:11

August 2, 2015

Cienka żółta linia

Za punkt wyjścia do tego felietonu niech posłuży niedawna przygoda na parkingu podziemnym w Brukseli. Parking na pięćdziesiąt-siedemdziesiąt samochodów z jednym, długim na trzydzieści metrów wyjazdem/wyjazdem zakończonym na górze placykiem i szlabanem. Wyjeżdżam z tego parkingu i już na dole podjazdu widzę, że na górze przy szlabanie zatrzymuje się Toyota Yaris. Podjeżdżam szybciej, żeby ktoś nie musiał czekać i żebyśmy się minęli wygodnie na górze. Niestety, gdy jestem już w dwóch trzecich, szlaban się otwiera i Toyota wjeżdża. Prowadząca ją dziewczyna jedzie centralnie środkiem zjazdu, a ja już bliżej ściany podjechać nie mogę. W efekcie klinujemy się kilka metrów od szlabanu.


Dziewczyna najwyraźniej nie obsługuje wstecznego biegu, co się czasem zdarza, natomiast nie mogę zrozumieć, czemu nie zjedzie na prawo. Nie chce mi się cofać w dół przez te trzydzieści metrów, więc próbuję negocjować, żeby jednak zjechała, skoro ma ponad metr miejsca po prawej. Ona na to, że tu nie ma gdzie zjechać i że mam jej ustąpić pierwszeństwa. Właściwie można by tę całą sytuację sprowadzić do stwierdzenia, że nie każdy został stworzony do prowadzenia pojazdów mechanicznych, ale w tym wypadku chodzi o coś więcej. I to coś więcej odkrywam, gdy ze złożonymi lusterkami przeciskam się obok Toyoty na grubość lakieru – po jej prawej stronie na ziemi narysowana jest cienka żółta linia wydzielająca ciąg pieszy. Pieszych wprawdzie nie ma, ale żółtej linii przekraczać nie wolno.


Z polskiego punktu widzenia takie postępowanie wydaje się dziwne do tego stopnia, że nieodróżnialne od głupoty albo złośliwości. Z drugiej strony istnieje całkiem trafne spostrzeżenie, że dla ludzi wystarczy linia, dla bydła trzeba budować mur. Ani jedno, ani drugie podejście nie jest dobre, jak zresztą bywa zwykle ze skrajnościami. Polacy wciąż traktują prawo jako rodzaj systemu opresji, jaki wobec nich stosuje państwo. Tak, wiem, sto lat zaborów i czterdzieści socjalizmu zniszczyło postawy obywatelskie i poszanowanie dla prawa, bo to prawo rzeczywiście było opresyjne. Po części zresztą jest tak nadal, bo zmiany w mentalności i systemie trwają przez pokolenia.


Amerykanie mają do prawa wiele szacunku, ale też i tamtejsze prawo zostawia ludziom wiele samodzielności. Próba wprowadzenia zasad obowiązujących w Europie skończyłaby się powstaniem narodowym i obaleniem rządu. Tymczasem w Europie widać milczące przyzwolenie do dalszego i bardziej precyzyjnego regulowania każdego aspektu życia. Jeśli pojawi się prawo nakazujące Duńczykowi każdego dnia o 15:30 wstrzymanie oddechu na pół minuty i mruganie lewym okiem, to Duńczyk będzie wstrzymywał oddech i mrugał. Polak w podobnej sytuacji zignoruje przepis. Amerykanin za to będzie dążył do zmiany prawa.


Można ludzi zastraszyć, stosując niewspółmiernie wysokie kary za banalne przewinienia lub wręcz pomyłki, co w dłuższej perspektywie do niczego dobrego nie prowadzi. Lepiej przekonać ludzi, żeby dobrowolnie przestrzegali prawa z poczucia moralnego obowiązku. Tego jednak nie da się zrobić, jeśli prawo będzie niesprawiedliwe i nieżyciowe.


Znacznie ciekawszym tematem do rozważań jest jednak cyberprzestrzeń, w której wciąż zwiększa się nasza aktywność. Literatura SF pełna jest opisów systemów prawnych regulujących funkcjonowanie ludzi i postludzi w świecie, który dziś nazywamy wirtualnym. Poczynając od Gamedeca, zahaczając o Accelerando, a kończąc na Perfekcyjnej niedoskonałości, możemy poczytać o mniej lub bardziej optymistycznych modelach prawnych.


Jestem tutaj pesymistą. Powiedzieć, że prawo w obecnej postaci nie nadąża za szybkością przemian cywilizacyjnych, to jakby apelować o modyfikację testów na kartę woźnicy, by dało się je stosować dla pilotów odrzutowców pasażerskich. Nie ma nawet jasnego rozstrzygnięcia, czy publikacja w serwisie internetowym to rzeczywiście publikacja, czy emisja ciągła; czy radosna twórczość nastoletnich blogerów podlega prawu prasowemu; a nawet, czy wypowiedź na prywatnym profilu facebookowym jest wypowiedzią publiczną. Cóż dopiero mówić o regulacjach bardziej szczegółowych.


Nie da się ukryć, że istnieją ważne obszary naszego życia wyjęte praktycznie spod prawa. Jak organy ścigania reagują na zorganizowany hejt? Jakie prawo obowiązuje w uniwersum Facebooka? Prawo kraju, w którym zarejestrowana jest firma? Prawo kraju, w którym stoi dana serwerownia? Czy może prawo kraju konkretnego użytkownika? Jedynym naprawdę obowiązującym tam prawem jest regulamin Facebooka, czyli prawo napisane przez korporację.


Jak człowiek skończy czterdzieści lat, to nie ma już złudzeń, że sprawiedliwość to byt tak samo realny jak Święty Mikołaj. Niemniej jakichś tam pozorów ten człowiek nadal oczekuje. Przepraszam, że zacytuję sam siebie z roku 2003, gdy pisałem, jak wyobrażam sobie Polskę w roku 2060:


Felix spojrzał pod nogi, na płytkę chodnikową, pokrytą drobnym wzorkiem, potem na następną płytę. Zamrugał, schylił się, wreszcie uklęknął i przeczytał napis drobnym maczkiem: „Płyta chodnikowa zgodna z normami europejskimi. Wchodząc na tę płytę, jednocześnie wyrażasz zgodę na to, że możesz się potknąć”.


Któż by przypuszczał, że wystarczy dziesięć lat, by ta wizja się sprawdziła? Wprawdzie nie w przypadku płyt chodnikowych, ale internetu. Mówię teraz o wkurzającym okienku informującym, że serwis używa plików cookies, że zbiera o nas informacje i tak dalej. To jest dowód na odklejenie naszego prawa od zmieniającej się rzeczywistości, ale też i samowzbudność systemu prawnego, który musi uzasadnić swój wzrost. Przecież od lat wszystkie serwisy używają cookies. Nawet jeśli ktoś tego nie wiedział, to informacja o tym niczego nie zmieni – to kolejne okienko, które zamykamy odruchowo, podobnie jak wkurzające reklamy. Jedynym efektem działania maszyny prawniczej było zmuszenie tysięcy informatyków do wklejenia kilku linijek kodu i zmuszenie milionów internautów do kolejnych bezrozumnych kliknięć.


Tymczasem sprawa jest bardzo prosta: korzystając z internetu w jakikolwiek sposób, automatycznie decydujemy się na to, że będziemy śledzeni, a informacje o nas będą gromadzone i przetwarzane. Niestety czekają nas czasy totalnej inwigilacji i jawności wszystkiego, być może nawet myśli. Niespecjalnie widać szansę, by stało się inaczej.


Znam ludzi, którzy ściągają nielegalnie filmy, wcale nie z chęci oszczędności, tylko dlatego, że szlag ich trafia, gdy na legalnej płycie, zanim obejrzą film, muszą przebrnąć przez te wszystkie czołówki, reklamy, groźby i pouczenia, a wszystkie nieprzewijalne, a korzystając z legalnych serwisów (na razie nie w Polsce) muszą zwierzyć się nawet z tego, co jedzą na śniadanie. Walutą, którą wkrótce będziemy płacić, będą fragmenty naszej prywatności. Prawo będzie próbowało z tym walczyć, ale w końcu konieczne okaże się zaakceptowanie stanu faktycznego.


Kuba Małecki napisał kiedyś opowiadanie o pracowniku działu kredytowego pewnego banku, który dopisał do wzoru umowy paragraf o sprzedaży duszy. Żaden z klientów tego nie zauważył, bo nikt przecież tych umów nie czyta, a nawet jeśli próbuje przeczytać, to ich nie rozumie. Ja zawsze czytam podsunięte mi umowy, czym wzbudzam zdziwienie podsuwającego. Część ludzi nawet się obraża, bo skoro czytam, to pewnie im nie ufam (jeśli tak, to znaczy, że oni nie ufają mi, skoro potrzebują umowy). Jednak umowy dla kluczowych usług, jak np. zakup telefonu komórkowego czy łącza internetowego nie są nawet negocjowalne. Można je tylko podpisać lub nie. Niby nikt nikogo do niczego nie zmusza, ale przecież bez komórki i internetu nie da się funkcjonować we współczesnym świecie. Kto ma więc troszczyć się o to, by człowiek nie sprzedał swojej duszy, skoro działy prawne korporacji są lepsze od swoich odpowiedników w strukturach państwa?


Być może już wkrótce jednym z większych testów na człowieczeństwo będzie umiejętność przekraczania tej cienkiej żółtej linii.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 02, 2015 05:30

July 22, 2015

Power bank

Power bankTym, którzy posiadają gadżet określany mianem power bank, wpis ten wyda się banalny. Ale pozostałych może zaciekawić. Nie odkrywam Ameryki, tylko podpowiadam, co się może przydać. Znam ludzi, którzy trzymają w domu zapasy na najbliższy wieczór i jeśli rano będzie zamknięty sklep osiedlowy, to nie zjedzą śniadania i zaczną przymusową głodówkę przed południem. A jeśli sklep pozostanie zamknięty przez tydzień – umrą z głodu. Oni na tę stronę nie zaglądają, więc tę grupę też mogę skreślić. Jeśli już ten genialny gadżet macie, nie czytajcie dalej. Pozostałych zapraszam do lektury.


Zadane w godzinach popołudniowych pytanie „Gdzie jest twój iPhone?” jest pytaniem retorycznym, bo przecież każdy wie, że jest on wpięty w ładowarkę. Pytanie to może brzmieć mądrzej, jeśli zmodyfikujemy je do postaci „Gdzie jest twoje Sony Xperia?”. Tu odpowiedź nie będzie tak oczywista, bo ten telefon trzeba ładować raz na kilka dni. Zgadnijcie, który z wymienionych wyżej telefonów wybrałem? Drobna podpowiedź: ten mój jest wodoodporny i wstrząsoodporny.


Czym jest power bank? To gadżet w sumie banalny – zapasowa bateria akumulatorów z wyjściem USB, która pomoże nam podładować zdychający telefon. Są też większe modele, zdolne zasilić laptop, a jakby dalej szukać, to i domek jednorodzinny podczas black outu – jednak to osobny temat. Dziś piszę o power banku kieszonkowym.


Prestige power bank, którego używam, komunikuje się z użytkownikiem z pomocą kolorowej diody, która świeci na niebiesko, gdy power bank jest naładowany; na zielono, gdy jest tak pół na pół i na czerwono, gdy robi się w nim pustawo. Czemu nie użyto uniwersalnych kolorów zielony/żółty/czerwony? Nie wiem, może takie akurat diody były tańsze o 0.00001 euro na sztuce? Przy tej skali produkcji to się sumuje w niezły odrzutowiec dla zarządu.


Jednak nie jest to przykład urządzenia noname, tylko brandu, w który włożono ciut kasy, więc szybko nie zejdzie na psy. Są dwa gniazda USB 5V: 0.5A i 1.2A oraz trzecie gniazdo microUSB ładowania wewnętrznego akumulatora. Działa to automatycznie i gdyby nie ten dziwny interface kolorowy, byłbym w pełni usatysfakcjonowany.


Gdyby nie 40 lat socjalizmu w Polsce, kupowalibyśmy dziś power banki Unitra, Diora albo Kasprzaka, no ale wracamy do realu. Nie polecam kupowania tańszych o połowę chińskich produktów noname, bo jest duże prawdopodobieństwo, że skończy się to rozczarowaniem. Pojemność rzeczywista będzie mniejsza 3 razy od deklarowanej, za to waga jak najbardziej z deklarowaną zgodna. Jeśli ktoś chce kupić trochę piasku z chińskich plaż, jest to dobry sposób.


Pewnym ultymatywnym, a wręcz alternatywnym rozwiązaniem jest latarka z korbką. Kręcąc, można naładować dowolne urządzenie mobilne, ale to już zdecydowanie jest rozwiązanie na zombie apokalipsę, bo minuty kręcenia korbką przekładają się na sekundy działania ładowanego urządzenia. Lekki power bank pozwoli nam przedłużyć działanie telefonu o dobę-dwie.


A co z pojemnością? Nie należy popadać w gigantomanię, co zresztą jest uniwersalną radą odnoszącą się do wszystkich gadżetomaniaków/survivalowców/prepersów. Wielkości power banków również jest sporo, a im który większy/pojemniejszy, tym cięższy. Zastanówmy się, cóż po wypasionym gadżecie, skoro jest tak ciężki, że zwykle zostaje w domu?


Jeśli jedziesz gdzieś na tydzień i masz używać power banku jako regularnego źródła zasilania, to pojemność jest najważniejsza. Jeśli jednak chodzi o EDC i możliwość awaryjnego podładowania telefonu w nieoczekiwanym momencie, to najważniejsza jest waga. Wszystkie zbyt ciężkie plecaki, które nosiłeś przez lata, wrócą ci bolesną reminiscencją po siedemdziesiątce.


Kluczem do sukcesu jest noszenie tego power banku przy sobie stale. Stara nowa prawda mówi, że if you are not always prepared, you are never prepared. Albo prościej: kup na tyle lekki power bank, by chciało ci się go nosić. Albo nie kupuj wcale, bo jak ma leżeć w domu, to tam masz gniazdko. Pseudo power banki w postaci paluszka AA i malutkiego transformatora też od razu można wyrzucić do kosza (na sprzęt elektroniczny).


Używam Prestige power bank, ale nikogo nie namawiam do kupna tego właśnie modelu tej właśnie firmy. Ważne, żeby był to model wiarygodnej firmy, z przejrzystym interfejsem, a jego pojemność przewyższała pojemność urządzenia, które chcemy w razie co awaryjnie ładować. Oczywiście lepszym rozwiązaniem byłby model wodoodporny, ale niestety tu cena rośnie. W pewnym stopniu temat krótkotrwałego narażenia na wilgoć załatwia torebka strunowa za kilka groszy.


Generalnie zasada jest prosta: żeby naładować akumulator np. telefonu do pełna, power bank musi mieć trochę większą pojemność. „Trochę” to znaczy 20-30% więcej, ale pojemności realnej, nie tej napisanej na opakowaniu. Tu, o dziwo, wychodzi wyższość sklepów stacjonarnych nad super-sprzedawcami z internetu. Te wszystkie Media-Markty, Saturny, Komputroniki, Sferisy, Euro AGD… i wybaczcie mi, jeśli kogoś pominąłem, muszą oferować towar o pewnej minimalnej chociaż jakości, bo przecież inaczej klient przyniesie im po pół roku spalony złom, żądając zwrotu kasy. A w internetowym sklepie o nazwie „Okazja”… cóż… Bywa też, że sprzęt oglądany w sklepie stacjonarnym dla wyrobienia sobie opinii, ma się średnio słabo do „tego samego” kupionego o 30% taniej w internecie. Z drugiej strony są też istniejące od lat i zaufane sklepy internetowe, Mówię tylko, że trzeba uważać.


Przypominam jeszcze raz, że w codziennym użyciu najważniejsza jest waga. Są power banki ważące naprawdę mało i grubości kilku milimetrów. Może dla Ciebie lepszy będzie właśnie taki? Nie musimy ładować telefonu do pełna – w rozwiązaniu awaryjnym chodzi często o możliwość jakiegokolwiek przedłużenia działania urządzenia. Posiadany przeze mnie model ma pojemność 4000 mAh, co pozwala naładować smartfon Sony Xperia Z2 do pełna i ciut, a tablet Samsung Galaxy Tab 4 7.0 niemal do pełna. W uproszczeniu przy braku zasilania w mieście pozwoli to na utrzymanie łączności ze światem przy użyciu Sony przez ponad tydzień, po wyłączeniu wszystkiego poza połączeniami głosowymi.


Moim zestawem minimum, jeśli chodzi o zasilanie urządzeń mobilnych jest właśnie ten power bank, ładowarka USB 1.5A (od Sony Xperii), krótki kabelek USB-microUSB oraz przejściówka microUSB->miniUSB. Jeśli planuję używać ładowarki regularnie, czyli np. podczas dłuższego wyjazdu, wymieniam kabel na dłuższy.


A jeśli brak zasilania będzie trwał dłużej niż tydzień, to będzie znaczyło, że świat właśnie zmienił się na tyle, że smartfon jest już jednym z mniej potrzebnych Ci przedmiotów.


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank


Power bank

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 22, 2015 17:02

July 21, 2015

Książka, która pozwala dzieciom spojrzeć na świat oczami innych ludzi

Amelia i KubaRafał Kosik, znany z bestsellerowej serii „Felix, Net i Nika”, oparł swój nowy cykl (dla młodszych tym razem czytelników) „Amelia i Kuba. Kuba i Amelia” na niezwykłym pomyśle: opowiada historię z perspektywy różnych osób. Eksperymentalne podejście w połączeniu z charakterystycznym dla tego autora ironicznym poczuciem humoru i wartko poprowadzoną akcją sprawia, że młody czytelnik w naturalny sposób poznaje inne punkty widzenia. Nowa szkoła oferuje jednak znacznie więcej, ponieważ galeria bohaterów przynosi wiele wyzwań poznawczych wynikających z różnych sposobów wychowania, ambicji rodziców, zainteresowań czy też choroby jednego z bohaterów. Stanowi to znakomity punkt wyjścia do międzypokoleniowych rozmów, problemy, które pojawiają się w książce, dotyczą bowiem wielu dzieci i rodzin. (więcej na woman-news.pl…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 21, 2015 13:41

July 14, 2015

Notatki nowojorskie 9

Chyba najtańszą formę pożywiania się w Nowym Yorku oferują uliczne budki/przyczepy/busy z hotdogami i mniej lub bardziej dziwnymi potrawami, które łączy to, że da się je zjeść w biegu. Dań tych jest wiele, a wszystkie ociekają kaloriami, czego plusy zapewne daje się odczuć w zimie. Ja w lecie ich nie odczułem. Wybór dań, głównie opartych na koncepcji kanapki, jest całkiem spory. I są to rzeczy nieoczekiwanie smaczne, choć zjedzenie ich bez ubabrania się tymi kaloriami jest bardzo trudne. Podobnie jak w przypadku polskiego kebaba, jakby Ci tego nie zapakowali, i tak przecieknie.


O ile zdążyłem się zorientować, typowo nowojorskie śniadanie to buła z dziurką ala bajgiel z masłem i serkiem Philadelphia plus jakieś warzywne śmieci do tego. No nie wiem, nie zachęciło mnie to. Sama ilość masła, jaką zawiera to danie, skłania mnie raczej do wypicia rano dietetycznej szklaneczki oliwy ze smalcem.


Chciałem podać tutaj listę knajp, które sprawdziłem, lub które sprawdzili znajomi, ale praktycznie każda knajpa, w której jadłem, była co najmniej przyzwoita. Jest to dosyć duża próba, bo skromna kuchnia w naszej kwaterze skłaniała raczej do przygotowywania co najwyżej kolacji. Nowojorczycy mało gotują w domach. Statystyka skłania mnie do stwierdzenia, że kiepskie knajpy w NY zwyczajnie nie mają szansy się utrzymać. Polecenia godne są bardziej dzielnice, gdzie stężenie knajp i sympatycznych kafejek jest większe niż gdzie indziej. Poważnie, nie spotkałem tam złego żarcia, czy to w restauracji, czy to w budce na rogu. Ale, jak mawiają, jednostką smaku jest przecież kaloria.


Gadatliwy Albańczyk pracujący z milkliwym Meksykaninem w hamburgero-furgonetce koło 72-giej Alei poczuł do mnie taką sympatię, bo Polacy też spędzili czterdzieści lat pod sowieckim butem, że postanowił w kwadrans opowiedzieć mi swoją historię emigracji. Mogłem sobie darować i zwyczajnie odejść, ale nie potrafiłem. Nowy York jest pełen ludzi z bogatymi historiami życia. Serca cywilizacji już tak mają.


Większość się ze mną nie zgodzi, ale tak naprawdę najlepsze, co w NY (a pewnie i w USA generalnie) jest do zjedzenia (a czego brakuje u nas), to gotowe dania: mrożone, puszkowane, przygotowywane kilka godzin wcześniej, konserwowane, liofizowane, zupy w puszce, sosy ze spaghetti z mięsem, makaron z serem i nieskończona ilość wszelakich możliwości i metamożliwości. Nie wiem, na czym to polega, ale jak z musu czasowego przygotowuję w Polsce zupę Winiary, albo pulpety Pudliszki to aż gębę wykręca. A tam meatballs with spaghetti Campbella jest tak smaczne, że mam chęć otworzyć paznokciami następną puszkę. Nie wiem, czy oni do tego sypią jakiś ludzki odpowiednik kocimiętki (ludziomiętki?), ale po prostu chce się to jeść. Że to tuczące, nie wątpię. Polskie puree ziemniaczane Knorra smakuje jak namoczony pył drzewny z tartaku, a tamtejsze puree firmy, której nazwy nawet nie pamiętam, jest niemal nieodróżnialne od puree przygotowanego ze świeżych ziemniaków. W czym tkwi różnica? Nie mówcie mi, że w zawartości tłuszczu!


Z punktu widzenia podróżnika cenne jest to, że napisy na wszystkich opakowaniach wreszcie są po angielsku i wreszcie wiadomo, co jak należy przygotować; co jest sosem, a co chemicznym przepychaczem do kibla. W tej durnej Unii Europejskiej każdy pisze, w jakich językach chce, a jest tych języków ponad trzydzieści, i potem oglądasz puszkę z opisami po węgiersku i nie wiesz, czy to pasta do butów czy mina przeciwpiechotna, a to uszko to otwieracz czy zawleczka. Czemu nie można wprowadzić unijnej dyrektywy, że na każdej pastylce do zmywarki ze Słowenii/Węgier/Portugalii/Grecji ma być napisane po angielsku, że to jest pastylka do zmywarki o zapachu cukiereczka, a nie cukiereczek? Oczywiście wiem, dlaczego: bo to by dyskryminowało pozostałe 29 języków. Zabawne? Spróbujcie kiedyś zachorować za granicą i przy czterdziestostopniowej gorączce rozkminiać francuską/niemiecką/hiszpańską instrukcję zażywania antybiotyku, (tu wielojęzyczne przekleństwo), a szczególnie pozycję „dawka śmiertelna”.


McDonald’s to oczywisty punkt programu, którego celem naukowym (socjologicznym) jest porównanie smaków z polskim McDonald’sem. Wiecie, że oni tam na royala mówią „ćwierćfunciak z serem”? To chyba dlatego, że nie mają systemu metrycznego. Na pewno jednak mała cola ma coś koło pół litra, a słomki wyglądąją jak pocięte rurki od centralnego ogrzewania. No nie są McDonald’s, Burger King ani KFC zbyt prestiżowymi knajpami. Szczerze to czasem trudno odróżnić klientów od bezdomnych.


Elegancja dziewczyn/kobiet w widoczny nawet dla laika sposób ustępuje Europie. Trochę jest to podyktowane klimatem (albo jest megagorąco i wilgotno, albo megazimno… i też wilgotno), ale jednak nie do końca. Być może na moją ocenę wpływa fakt, że kolejki do ekskluzywnych klubów nocnych ciągną się pół metra od sterty worków ze śmieciami, które leżą tam od trzech dni. Jednak… elegancja po europejsku, a nawet po polsku, jest o stopień wyżej. Nie wiem, może ja chodziłem po nieodpowiednich ulicach, ale w Londynie, Paryżu, Rzymie, a nawet Warszawie panie ubierają się lepiej.


Globalizacja wygrywa póki co z piratami, więc piwo płynie w obie strony. Niskie ceny transportu sprawiają, że można kupić najważniejsze polskie piwa w małym sklepie osiedlowym na Manhattanie. Nie wiem, po co, ale można. Jakby ktoś reflektował, to jest. Znaczy… ja kupiłem. No ale po naszej stronie Atlantyku są też frajerzy, którzy kupują amerykańskie piwa, więc się współczynnik frajerstwa wyrównuje.


Jako że najbliższym Polski miejscem, gdzie można kupić przynajmniej część z tych puszkowanych dobroci z ludzimiętką, jest hipermarket Sainsbury’s w Canterbury (UK), postanowiłem kilka puszeczek przewieźć (przelecieć) samolotem do Polski. Niestety okazało się, że walizka z pozoru tak sobie ciężka, przekracza limit wagi British Airways o jakieś 15 kilogramów. Trzeba więc było puszki zutylizować. Ostatniego dnia wzięliśmy dwie torby z puszkami i ruszyliśmy w miasto, pełne przecież bezdomnych, żeby komuś je podarować. Dwie godziny później, patrząc na odciśnięte na dłoniach czerwone pręgi, musiałem zweryfikować moja opinię na temat skali bezdomności w NY. Pierwszego bezdomnego obok Grand Central chciałem powitać jak wybawiciela. Niestety, jak tylko przejął 7 kg żywności, dał w długą, jakby go ścigał co najmniej polski fiskus.


Zdjęcia poniżej nie są jakieś specjalnie wybitne, to bardziej ilustracje do tekstu.






















 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 14, 2015 21:34

July 8, 2015

Mad Max 4


Mad Max Fury Road to w wolnym tłumaczeniu „Futerrkowa uliczka zwariowanego Maksia”, czyli pozornie taki spin-off Ulicy Sezamkowej. Ale pozory mylą i jest to jak najbardziej film akcji dla całkiem dorosłych, choć nawet kawałka cycka nie widać, niestety. Z poprzednimi Mad Maxami łączy go głównie tytuł i pustynia. Słuchając zachwytów znajomych, przyjąłem pozycję ostrożnie wyczekującą. Ostatecznie się złamałem i poszedłem do kina. No i właśnie…


Tak, wiem, znów piszę o filmie z perspektywy stojącego poza konwencją. Jednak, po pierwsze, dobry film powinien być dobrym filmem nawet jeśli patrzymy na niego z poza konwencji; a po drugie pierwsze trzy Mad Maxy to była jak najbardziej moja konwencja. Moja konwencja! Jest jeszcze małe po trzecie: film może być tak dobry na jakimś obszarze, że wybaczymy mu wszystkie niedociągnięcia na pozostałych obszarach. I to niestety nie jest ten przypadek. Albo ja się zestarzałem, albo podchodzę do kina zbyt serio, albo ktoś mi zawłaszczył moją konwencję.


Dalej będą spojlery. Uprzedzam pro forma, bo i tak już wszyscy widzieli. Widzieli i się zachwycili. Zarys fabuły wygląda następująco: Mad Max (doskonały Tom Hardy) jest starym lamusem i daje się złapać jak ostatni ciul randomowym „złym”. OK, gdyby się nie dał złapać, to by nie było filmu, więc trochę go rozumiem – dziś każdy ma kredyt.


Świat po bliżej niesprecyzowanej katastrofie stał się mało przyjaznym miejscem, czyli generalnie wszędzie, gdzie nie spojrzeć, mamy piaszczystą pustynię, jak w poprzednich Mad Maxach. Jest jednak Cytadela, lokalny ośrodek cywilizacji, gdzie każdy dostanie ciut wody i ciut jedzenia. Z naszego dobrobytnego punktu widzenia to mało atrakcyjne miejsce. Tyle, że w tym świecie już nie ma żadnego dobrobytu. Jest walka o przetrwanie. Cytadela jest miejscem, gdzie masz szansę przeżyć. Żeby nie było, są i minusy – o nich za chwilę.


Schwytany Max staje się czymś w rodzaju… kroplówki dla mocno niedorobionego wojownika z wadą genetyczną. Nie wiadomo, na czym polega jego defekt, ale koleś lepiej się czuje po kroplówce (transfuzji) z wiszącego w klatce Maxa. A co z grupą krwi? Who cares?! W scenariuszu stoi czarno na białym, że to działa. OK, uproszczenie fabularne jakich wiele. Konwencja.


Bohaterem równorzędnym, jeśli nie nawet pierwszorzędnym, jest „cesarzowa Furiosa” (doskonała Charlize Theron) i jest ona najlepszym przykładem na to, że nie wierz nigdy kobiecie. Przy pierwszej możliwości zdradza i podprowadza cysternę, która jest jednym z kluczowych elementów niezbędnych do przetrwania Cytadeli. Przy okazji tej dezercji doprowadza do śmierci kilkudziesięciu „trepów”, którzy są tam stróżami porządku. Ale kto by się tam martwił o trepów, to są „rzeczy”.


Paliwo trzyma całą maszynerię Cytadeli w ruchu. Nie dziwne więc, że filmowy „zły” Wieczny Joe pragnie ową cysternę odzyskać. O tym, że jest to Tatra T815 dowiedziałem się dopiero pod koniec, kiedy to po efektownej wywrotce ukazało się podwozie z ramą rurową. Ostrzegałem, że będą spojlery, prawda? Chociaż… dla kogo takie spojlery?


Pomijając typowe dla tego rodzaju kina perypetie, dowiadujemy się godzinę później, że można spowolnić ucieczkę TIR-a, poprzez odpięcie przewodów ciśnieniowych przyczepy. To jest akurat całkiem niezłe, bo odróżnia ciężarówki rosyjskie od… wszystkich pozostałych. Brak ciśnienia w instalacji pneumatycznej Kamaza oznacza, że nie masz hamulców. Brak ciśnienia w instalacji pneumatycznej dowolnej innej zachodniej ciężarówki oznacza, że nie ruszysz z miejsca, bo dopiero ciśnienie zwalnia hamulce. Właśnie dzięki temu możemy radować się widokami z rosyjskich kamerek samochodowych, w których ciężarówki masakrują cywilów w korku. Oczywiście z drugiej strony Kamaz bez hamulców wyjedzie z Tajgi, a Man, czy nawet Jelcz już nie tak prosto.


Zdaję sobie sprawę z niewłaściwego użycia skrótu TIR, jednak to pomińmy. Wracając do filmu, „cesarzowa” ucieka, a „zły” właściciel cysterny ją ściga, czemu w sumie to się nie dziwię. Jest w tym filmie naprawdę dużo scen, na których pragnąłbym nacisnąć pauzę a potem print i powiesić sobie na ścianie jako plakat, najlepiej wielkoformatowy. I nie są to bynajmniej sceny akcji. Wizualnie jest to dzieło sztuki. No ale film to nie jest zbiór fotosów, więc jedźmy dalej. Pominę celowo sceny walk, bo one nie mają najmniejszego sensu. Gdyby miały, film skończyłby się po trzech minutach.


Jak zatrzymać pędzącą ciężarówkę, wie chyba każdy uczeń technikum motoryzacyjnego, choć z drugiej strony nie wie tego białoruska policja, która kilka razy próbowała bezskutecznie zatrzymać polskich tirowców, którzy nie chcieli płacić łapówek za dowód bycia trzeźwym.


Mamy więc jakąś godzinę palenia gumy na piasku, gdzie pościg bandy debili ściga ciężarówkę z inną banda debili na bezkresie pustyni i nikt nie wpadnie na pomysł przestrzelenia opon, albo po prostu zajechania drogi. OK, znów wiem, że gdyby to zrobili, to by nie było filmu, no ale jednak… wymyślcie jakikolwiek powód, dla którego tego nie zrobiliście (to prośba do scenarzystów).


Motyw jest taki, że uciekinierki mają dotrzeć od mitycznej Oazy Matek, czy jakoś tak. Niestety zamiast upragnionej oazy natrafiają na gnijące bagno i gang kilku starych wiedźm na motocyklach, które są ostatnimi ocalałymi z upadłej Oazy. Czyli mamy stary motyw, że ten wymarzony raj, eden, motyla noga, jednak nie istnieje. Było, było, było. Tego akurat domyślaliśmy się od początku.


Max oczywiście nie wierzy w jakikolwiek sens czegokolwiek i mówi babom, że może trzymajmy się faktów i jednak wróćcie tam gdzie była woda i jakiekolwiek żarełko. Po kiego jechać w słoną pustynię, gdzie po prostu umrzecie z gorąca? A najbardziej to bolą go jego własne demony przeszłości, czyli istnienia, które mógł ocalić, ale mu się nie udało. Max w głębi duszy jest wciąż policjantem, w tym drugim, pozytywnym tego słowa znaczeniu (bronić i służyć).


Jeśli chodzi o grupę pościgową, to najbardziej sensowną osobą okazuje się wyjątkowo odpychający gruby księgowy z podagrą jak stąd do Radomia albo i do Kielc. Podlicza, ile paliwa, ludzi i sprzętu kosztuje wszystkich ten pościg, więc i ile wynosi deficyt całej tej zabawy. Deficyt budżetowy, znamy to, prawda? Gdybym ja miał kiedyś odbudowywać cywilizację, to ten koleś z podagrą zostałby moim postapokaliptycznym ministrem finansów. No ale w filmie mamy go nie lubić, realia są twarde. Czyli mózg wyłączamy i go nie lubimy.


Efekty specjalne są wyrąbiste i to nawet niekoniecznie chodzi o te cyfrowe. Czemu więc w tym wszystkim zabrakło kasy na prawidłowe ukrycie śladu po brakującej ręce cesarzowej? Niemal każde ujęcie z kikutem wygląda jak robione w Paintbrushu. Po prostu widać to nieudolne łatanie tła.


No dobra, mamy piękną choć bezsensowną nawalankę, ale to jest jednak film z przesłaniem. Tak, jak Stanisław Bareja przechytrzył, i to nie raz, cenzurę komunistyczną, tak twórcy Mad Maxa 4 przechytrzyli cenzurę politycznie poprawną. Znaczy, nie wiem na pewno i tej niewiedzy będę się trzymał, ale to się składa w logiczną całość. Miał być manifest feministyczny, ale…


Oto mamy Cytadelę – brutalne, okrutne, niewolnicze, feudalne… (i dalej długa lista złych przymiotników) patriarchalne księstewko, które poza tym wszystkim złym, zapewnia przeżycie kilku tysiącom ludzi. Ot, taka Polska tysiąc lat temu, tyle, że bez lasu. Są studnie głębinowe utrzymywane dzięki niezłej inżynierii, jest technologia, źródła paliw, jest prawo, są farmy warzywne etc. Standard życia jest raczej niski, rozwój kultury sprowadza się głównie do koncertów hardrockowych, a poza tym to ogólnie jest kijowo. Tym niemniej wciąż lepiej jest tam, niż kilometr dalej na bezkresnej pustyni. Współpraca ekonomiczna z okolicznymi księstewkami najwyraźniej działa, bo zamiast wojny trwa wymiana handlowa, a drogi są lepiej utrzymane niż polskie powiatowe.


I to są ci źli, warto przypomnieć. Za to ci dobrzy, a właściwie te dobre, to owe „matki”. Te same, które mimo braku wrogów doprowadziły do upadku ekonomicznego i ekologicznego „oazy”, co (w niedopowiedzeniu) skończyło się śmiercią wszystkich mieszkańców. I co one zamierzają? Otóż plan jest taki, że mają jechać do Cytadeli i uszczęśliwić jej mieszkańców poprzez obalenie obecnego układu i wprowadzenie tam swoich porządków.


Film zaczyna się (prawie) od sceny marnowania drogocennej wody, poprzez półminutowego pokazowe wylewanie jej z rur na wysokości stu metrów, żeby sobie prole w dole nałapały w miski. Czyli wiadomo, że 1/3 wyparuje nim doleci do ziemi a reszta wsiąknie w piach (klimat jak z Duny Herberta, tej książkowej). Chodziło o pokaz siły, rzecz jasna. Na sam koniec mamy scenę postrewolucyjną (czyli już rządzą „matki”), która zaczyna się od odkręcenia tych samych zaworów na full. Jest bosko, wody w bród, rewolucja się udała, źli zabici. Brakuje tylko przebitki na to, co się dzieje w Cytadeli godzinę później, kiedy zgromadzona w zbiornikach woda się skończy, a wszyscy spece od jej wydobywania nie żyją.


Jeśli powstanie piąty Mad Max, to będzie najnudniejszym filmem ever, bo przez półtorej godziny będziemy oglądać piasek przesypujący się przez szczyty wydm i ludzkie czaszki. Póki co cieszmy się wykreowanym dla nas widowiskiem.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 08, 2015 19:10

June 29, 2015

Twarze, wiele twarzy

Na stołówce w X giną sztućce. Kradną je wszyscy, przy czym oczywiście nikt się nie chwali, że je kradnie. No chyba że w zaufanym towarzystwie. Wieczorami w podgrupach kumple opowiadają sobie, kto ile ukradł i jak sprytnie je kamuflował, by reszta nie zauważyła. Prócz tego niektórzy działają w pojedynkę i po prostu milczą. Oficjalnie jednak nikt nie kradnie, choć sztućców ewidentnie jest coraz mniej.


Wreszcie pojawia się ten ktoś, kto chce temu zaradzić. Łamie tabu i mówi ludziom oczywistość, o której i tak wiedzą „Przecież tutaj wszyscy kradną sztućce. Zaraz nie będzie czym jeść”. Oni na to „Czujesz się lepszy, że chcesz nas oskarżać i oceniać?”. On odpowiada „Nie, nie czuję się lepszy. Wszyscy kradniemy sztućce, przecież to wiecie, bo też kradniecie. Wszyscy to robimy, ja to robię, ty to robisz, ty, ty i ty też. Może byśmy tak przestali, co?”. Wszyscy się na to oburzają i krzyczą „Wreszcie mamy winnego kradzieży sztućców!”.


Następna scena to szubienica i wisielec. I smutny kat wracający do żony i dzieci z pobrzękującymi w kieszeni sztućcami. Motłoch czuje się usatysfakcjonowany, liderzy gratulują sobie rozwiązania problemu. W tle, na trybunach tego widowiska ojciec tłumaczy synowi mądrość życiową „Najgorsze, co możesz zrobić w życiu, to powiedzieć ludziom prawdę o nich samych. Jeśli to zrobisz, znienawidzą cię. O, patrz tam, jak dynda ten, który próbował coś naprawiać”. Wskazuje widelcem szubienicę. „Nigdy nie mów ludziom prawdy o nich samych”.


Świat ma warstwy – jak cebula, jak Shrek. A im więcej warstw odkrywasz, tym bardziej chce ci się płakać. W miarę dorastania orientujesz się, że wszystko jest warstwowe: prawda, prawo, wierność, przyjaźń, sprawiedliwość. Wszystko, czego się nie dotkniesz, nie jest tym, czym się wydawało w pierwszym momencie. System edukacji również jest fikcją, bo uczy młodych ludzi szczerości, ale cóż z tego, skoro potem życie wymaga od nich kłamstwa i mataczenia.


Świat ma warstwy. Jeśli pierwsza mówi na przykład „Nie kradnij”, to druga precyzuje „Nie kradnij więcej, niż potrzebujesz”, trzecia ostrzega „Nie kradnij, jeśli ktoś patrzy”, czwarta wykłada kawę na ławę „Nie kradnij, jeśli patrzy ktoś, kto nie powinien widzieć”. I to samo w każdej innej dziedzinie życia.


Ludzi można porozstawiać po tych warstwach jak pionki. Przy czym niemal każdy udaje, że jest na wyższej warstwie niż w rzeczywistości. Udaje nie tylko przed innymi, także przed sobą. Rozwianie jego złudzeń generuje oburzenie i reakcję obronną. Bezpieczniej jest powiedzieć „Społeczeństwo kradnie na potęgę”, choć takie stwierdzenie nie zmieni rzeczywistości.


Każdy człowiek ma kilka moralności rozciągniętych między warstwami. Jest twarz oficjalna, twarz dla bliskich znajomych, twarz do oszukiwania siebie i wreszcie gdzieś tam niżej ta prawdziwa – twarz należąca do odpychającej kreatury, z którą nie chcielibyśmy się utożsamiać. Powiedzenie „stracić twarz” oznacza po prostu sytuację, gdy ktoś, pod warstwami pudru, zobaczy w nas tę kreaturę.


W mojej firmie lata temu w ilościach hurtowych ginęły długopisy. Tanie długopisy jednorazowe, takie po trzy złote sztuka. Myślałem, że problem sam zniknie, bo ileż człowiek potrzebuje długopisów? Otóż nie przestały znikać. Każdego miesiąca ginęło ich całkiem sporo.


Los części z nich poznałem, gdy zostałem zaproszony na imprezę do jednego z moich pracowników. Dwa długopisy leżały w kuchni, kilka w salonie, kilka stało w piórniku na biurku, a następnych kilkanaście pewnie znalazłbym w szufladach i szkolnych plecakach dzieciaków. Gdy zwróciłem delikatnie uwagę, że to są jednak długopisy firmowe, ów pracownik obruszył się lekko, że robię problem o nic, o trzy złote. Po co się stresować (słowo „mobbing” nie było jeszcze znane). Oburzył się, bo przez moment zobaczył swoją twarz, tę z dołu, tę należącą nie do kogoś, kto przez przypadek zabrał długopis za trzy złote, tylko twarz kogoś, kto miesiąc w miesiąc okradał firmę na kilkadziesiąt złotych. Nie chciał sam siebie tak postrzegać.


Przestałem walczyć ze znikającymi długopisami, bo dotarłem do sedna problemu – długopisy były wspólne, więc niczyje. Każdy pracownik dostał zatem porządny indywidualny długopis, z którym mógł robić, co tylko chciał. Sam się przecież nie okradnie.


Ludzie szczęśliwi mają wszystkie te twarze moralności blisko siebie. Dlatego więcej jest ludzi szczęśliwych w krajach, gdzie panuje wolność. Wolność posiadania, wolność słowa, wolność podróżowania, etc. Przy czym wolność słowa jest chyba najważniejsza, bo pozwala walczyć o wszystkie inne wolności. Gdy pojawia się siła zabraniająca ludziom mówienia, co myślą, twarze naszych moralności zaczynają się rozjeżdżać po warstwach. Czy to będzie totalitaryzm, autorytaryzm, purytanizm czy polityczna poprawność, ludzie pod wpływem tych sił będą stawać się fałszywi. Będą innymi osobami w przestrzeni publicznej, innymi w głębi duszy.


Jeśli zakażemy mówienia „Ze stołówki giną sztućce”, to sztućce nie przestaną od tego ginąć.

1 like ·   •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 29, 2015 18:45

Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.