Rafał Kosik's Blog, page 33

March 19, 2016

Kosik pełen strachów

Kostnica Kosik całą serią nie tylko wychowuje sobie pokolenie przyszłych czytelników jego dorosłego SF, ale także jako jeden z nielicznych w naszym kraju, wprowadza młodzież (a ostatnio trylogią „Kuba i Amelia” – poprzez serię nawiązań mogącą stanowić spin-off „FNiN – także i dzieci) w świat grozy. Świat bezpiecznego lęku, który jest przecież potrzebny każdemu z nas. (więcej na kostnica.com.pl…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 19, 2016 02:46

March 12, 2016

Zupa ogórkowa

Ha! Tego się nie spodziewaliście. Ja zresztą też nie, bo to kolejne danie, którego nienawidziłem w dzieciństwie. W związku z tym, że już powoli wychodzę z okresu dzieciństwa, postanowiłem się z tą zupą przeprosić. To zupa za grosze, zapewne dlatego była tak popularna w socjalistycznej Polsce. I zapewne dlatego wyleciała z domowego menu każdego, kto się chociaż minimalnie dorobił.


Tę zupę regularnie raz w tygodniu jadły wszystkie dzieci w PRL-u, a to musiało zostawić ślad na ich psychice. Podobnie jak w przypadku szpinaku zastanawia mnie, co musiała sobie myśleć przedszkolna albo szkolna kucharka, która przygotowywała wielki gar potrawy, nie dodając do niej żadnych przypraw poza solą. Gotujesz coś, wydajesz kilkadziesiąt pełnych talerzy ciepłej papki, a po kwadransie z okienka zwrotu naczyń odbierasz kilkadziesiąt talerzy pełnych niemal nietkniętej zimnej papki. I tak co tydzień. Czy czujesz wtedy, że twoja praca jest niepotrzebna, czy ci to wisi, czy może nie masz siły na walkę z systemem? Poważnie, jeśli to czyta jakaś emerytowana kucharka przedszkolna, to ja chętnie poznam tę tajemnicę.


Przez te wszystkie lata nikt nie wpadł na to, by użyć, trudne słowo, przypraw. Albo, co bardziej prawdopodobne, nikomu na tym nie zależało, bo na papierze ilość wydanych potraw się zgadzała; plan żywieniowy był wykonany. Socjalizm tak działa. Ileż tysięcy ton/litrów zupy ogórkowej wylewano w całej Polsce każdego dnia tylko dlatego, że nie dodano do niej ziela angielskiego, liści laurowych i pieprzu?


Postaram się zmienić czarny PR, którym przesiąkło środowisko zupy ogórkowej. O ile pamiętam, dziś zjadłem ją po raz pierwszy od czterdziestu lat. A przyrządziłem ją po raz pierwszy w życiu. I wiecie co? Nie smakuje, jak ta przedszkolna. Jest dobra.





Składniki na 1.5 litra wody:
4 - 6 ogórków kiszonych wraz z sokiem
2 ziemniaki
mała porcja włoszczyzny
200 g żeberek (opcjonalnie)
marchewka (niezależnie od tej z włoszczyzny)
3 - 4 ząbki czosnku
łyżka mąki pszennej (opcjonalnie)
łyżka śmietany do zup (opcjonalnie)
dwie kostki rosołowe (opcjonalnie)
świeży koperek

Przyprawy: pieprz, sól, ziele angielskie, liść laurowy


Czas przygotowania: 1.5 godziny (lub 25 minut w wersji przyspieszonej)


To jest naprawdę zupa za grosze. Jeśli zrezygnujemy z żeberek, to zupa stanie się daniem wegetariańskim, a koszt składników na jedną porcję nie przekroczy dwóch złotych. Ważne, żeby po ogórki kiszone do zieleniaka iść z pojemnikiem i poprosić o ogórki wraz z sokiem. Bez tego soku zupa straci połowę atrakcji smakowych.


Wersja przyspieszona polega na rezygnacji z żeberek i włoszczyzny na rzecz kostki rosołowej. Nie polecam.




Żeberka (jeśli się na nie zdecydujemy - ubogacają smak), włoszczyznę oraz ziele angielskie i liść laurowy gotujemy pod przykryciem co najmniej godzinę (a i dwie nie zaszkodzą).




Po tym czasie wyjmujemy z wywaru wszystko. Mięso zostawiamy do wystygnięcia, resztę wywalamy. No chyba, że kot/pies jest, wówczas wkładamy ostudzone warzywa w otwór z przodu kota (ten gryzący).




Kroimy ziemniaki i wrzucamy do wywaru. Solimy do smaku. Sugeruję płaską łyżeczkę. Dosolić zawsze można.




Trzemy ogórki kiszone na tarce. Ogórki z racji konsystencji nie są najlepszym materiałem do tarcia, ale da się. Jak ktoś woli, może je pokroić w drobną kostkę. To samo robimy z jedną marchewką, po czym jedno i drugie trafia do gara.




Woda po ogórkach jeszcze się przyda.




Oddzielamy mięso od kości, chrząstek i innych mało fajnych elementów. Jeśli ktoś nie chce mięsa w zupie, może włożyć to mięso (bez kości) do przedniego otworu w kocie.




Gdzy ziemniaki ugotują się na miękko, dolewamy sok z ogórków i przegotowujemy.




Z korzyścią dla smaku i naszej wagi możemy dodać łyżkę mąki dokładnie rozmieszanej z małą ilością zimnej wody.




Dodajemy majeranek i pieprz wedle uznania, przy czym tego pierwszego to bardziej łyżkę, a drugiego szczyptę. Tego etapu zabrakło w przedszkolnych i szkolnych kuchniach PRL-u. To jest też moment, by ewentualnie ratować niedostateczny smak kostką rosołową.




Dodajemy zgnieciony czosnek. Tego też zabrakło w PRL-u.




Znów z korzyścią dla smaku i wagi możemy dodać łyżkę śmietany rozmieszanej dokładnie z małą ilością gorącej zupy.


Pamiętajcie, najpierw masa, potem rzeźba.




Jeśli decydujemy się dodać mięso, to teraz jest dobry moment.




Podajemy z koperkiem, którym posypujemy zupę dopiero na talerzu. Możemy do tego celu użyć takich oto nożyczek wieloostrzowych. Fajny gadżet.




Smakuje lepiej niż w przedszkolu, co?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 12, 2016 21:29

March 6, 2016

Captain Hack

Jako małe dziecko obejrzałem spektakl teatru telewizji z lat chyba jeszcze siedemdziesiątych, w którym sprzęty domowe zbuntowały się przeciw domownikom. Nie pamiętam już, o co tam dokładnie chodziło, ale scena, w której odkurzacz unosi ssawkę, przypierając właściciela do ściany, sprawiła, że przez miesiąc spałem z głową ukrytą pod kołdrą. Jakkolwiek śmieszne to się dziś wydaje, paradoksalnie owa wizja wkrótce może się urzeczywistnić.


Kiedy w 1982 roku premierę miał ośmiobitowy komputer Commodore 64, internet był w powijakach, a o jego powszechnym wykorzystaniu nikt nie marzył, nie licząc kilku naukowców i pisarzy SF. Nie było oczywiście ekranów LCD, więc Commodore 64 podłączało się do monitora kineskopowego lub nawet częściej do telewizora. By uniknąć przycinania krawędzi obrazu, konstruktorzy zastosowali ramkę (takie passe partout), poza którą nie mogła się pojawiać żadna grafika. Jedynym, co można było z nią zrobić, to zmienić jej kolor. Komputer oferował 64 KB RAM i osiem kolorów przy rozdzielczości 320×200 pixeli, oczywiście wyłącznie wewnątrz ramki. Niezależnym programistom nie zajęło wiele czasu, by sprytnymi sztuczkami zwiększyć liczbę kolorów do stu dwudziestu ośmiu i pozbyć się ramki. Jeśli więc konstruktorzy mówią, że czegoś się nie da zrobić, to znaczy, że… mówią.


Na tej samej zasadzie – jeśli Twój bank mówi, że Twoje pieniądze są bezpieczne, to znaczy tylko tyle, że nikt jeszcze nie znalazł kolejnej z wielu nieznanych konstruktorom dziur w systemie. Bo że są, to pewne. Niedawny przykład udanego zhackowania przez internet samochodów, w tym kluczowych dla bezpieczeństwa jazdy układów, pokazuje tylko, że gdzieś poza kadrem naszej uwagi świat po raz kolejny zmienia się nie do poznania. Problem zabezpieczenia przed hackowaniem urządzeń podpiętych do internetu staje się poważny głównie dlatego, że za chwilę wszystko będzie do niego podpięte. A co gorsza, nie będzie opcji odłączenia ich, bo… przestaną działać.


Gdy sprawa zaczyna dotyczyć internetu rzeczy (IoT – Internet of Things), robi się podwójnie nieprzyjemnie. Urządzenia, które masz w domu, będą zmieniały swój sposób działania niezależnie od Ciebie. W komputerze z poprzednią wersją Windows masz możliwość wyłączenia automatycznych aktualizacji, w smartfonie z Androidem już się tak nie da i nie jest niczym niezwykłym to, że aplikacja potrafi sama się przekonfigurować lub wręcz zniknąć. W „inteligentnej lodówce” nie będziesz miał nawet panelu sterowania z dostępem z poziomu administratora. Innymi słowy, otaczające Cię sprzęty będą zarządzane zdalnie przez kogoś, kogo nie znasz. Jest całkiem prawdopodobne, że tym kimś nie będzie człowiek.


Łopaty zhackować się nie da, w przeciwieństwie do sterowanej numerycznie koparki. Istnieje całkiem sporo maszyn, które przeprogramowane przez niewłaściwą osobę, mogą być bardzo niebezpieczne. Wizja kilkudziesięciotonowej koparki siejącej spustoszenie w centrum miasta jest bardzo filmowa, ale rzeczywistość będzie bardziej przyziemna. Jeśli jeden wirus komputerowy potrafił zniszczyć irański program nuklearny, to czemu inny nie miałby doprowadzić np. do zapalenia się Twojej lodówki albo eksplozji kotła C.O.?


Nawet jeżeli nie masz rozrusznika serca, pompy insulinowej czy podobnego urządzenia, od którego zależeć może Twoje życie, to za lat -naście lub -dziesiąt presja ekonomiczna zmusi Ciebie lub Twoje dzieci do cyborgizacji, bez której nie będziesz konkurencyjny na rynku pracy lub wręcz znajdziesz się poza marginesem aktywnego społeczeństwa. Nie potrafimy dziś dokładnie opisać, jakie to będą rodzaje cyborgizacji, być może podskórne dozowniki substancji ułatwiających koncentrację, relaks czy zasypianie, być może komputery zintegrowane z systemem nerwowym (komplanty). Jedno jest pewne – będą sterowane przez internet.


Możliwość zdalnego hackowania pojazdów przypomina mi o tym, dlaczego lubię stare samochody. Mój Jeep opuszczał fabrykę, gdy trwały prace nad szerokopasmowym kolorowym telegrafem z transmisją kodowaną kluczami imbusowymi. Problem nie dotyczy tylko samochodów jednego koncernu ani nawet nie tylko samochodów. To problem cywilizacyjny. Przeciętny użytkownik nie rozumie galopującej technologii. Nie ogarnia nawet w pełni przeznaczonego dla niego interfejsu ani nie zdaje sobie sprawy z potencjalnych zagrożeń. Mamy za to utalentowanych nastoletnich hackerów, którzy dokonują przestępstw jeszcze nie z chęci zysku, lecz z tak banalnego powodu, że mogą, a rodzice im nie powiedzieli, że nie wolno. Dwadzieścia lat temu wyrywaliby skrzydełka muchom albo rzucali kamieniami w pociągi. Dziś nie muszą wychodzić ze swojego pokoju.


Świat od dawna rządzi się statystyką. Jeśli statystycznie zhackowany zostanie może co dziesięciotysięczny użytkownik, nim programiści załatają dziurę, to cóż to oznacza? Ni mniej ni więcej tyle, że problem nie jest priorytetowy i można nieco przyoszczędzić na zabezpieczeniach. Nie będziesz nawet o tym wiedział, dopóki nie padnie akurat na Ciebie. Tymczasem samochód będzie musiał być stale połączony z internetem, żeby ściągać aktualizacje. Znając życie i praktyki EU, połączenie to będzie obowiązkowe ze względów bezpieczeństwa (czyt. kontroli obywateli). A skoro będzie połączenie, to będą i hackerzy.


Ludzie Zachodu ponad wolność coraz bardziej cenią wygodę i bezpieczeństwo. I już chyba za późno, by cytować Benjamina Franklina, bo co najwyżej nazwą cię korwinistą. Zastanawiam się raczej, czemu nowoczesne samochody pozwalają na zdalny dostęp np. do hamulców (tudzież „hamulcy”, jak mawia większość fachowców od hamulców). Pewnie dlatego, że taniej jest zrobić jeden system sterujący wszystkim niż osobny dla hamulców, inny dla faz rozrządu, skrzyni biegów etc., a osobny dla multimediów i nawigacji. A może chodzi o pazerność producenta, który rok po zakupie samochodu umożliwi wykupienie upgrade’u skracającego drogę hamowania? To osobny temat.


Gdyby systematycznie wyłapywać w wieku młodzieńczym jednostki aspołeczne, to po kilkudziesięciu pokoleniach udałoby się wyeliminować z populacji geny kodujące tego typu zachowania. Oczywiście jest to niemożliwe, zatem trzeba problem rozwiązać w inny sposób. Penalizacja wydaje się kusząca, niczym zbicie na kwaśne jabłko kolegi, który zabrał nam łopatkę w piaskownicy. Oczywiście ja sam z wielką ochotą tłukłbym metalową pałką zwyroli, jednak sprawnie działający model społeczny powinien w jakimś stopniu znajdować miejsce nawet dla zwyroli.


Co, że kuszące, by zniknąć wszystkich ludzi o cechach niepożądanych z naszego punktu widzeniach? Przypomnę, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu homoseksualistów wsadzano do więzień, a za mojego życia mańkutów siłą przestawiano na praworęczność. Wiedza lubi ginąć podczas dziejowych zawieruch, bo zalety leworęcznych wojowników znane były już w starożytności (kategoria: obleganie twierdz). Nie inaczej jest z aspołecznymi hackerami. Na razie pobudki domorosłych hackerów są zbieżne z pobudkami domorosłych hejterów. Tymczasem prawodawstwo i policja tkwią w XX wieku.


Myślę o urzeczywistniającej się wizji lemowskiej nekrosfery (patrz: Niezwyciężony). To problem narastający w ukryciu, więc warto wypracować metody walki z nim, dopóki szkodnik jest biologiczny. Następnie nieuniknione wydaje się zdefiniowanie bytów typu program AI, by móc „ścigać” z urzędu fragmenty złośliwego kodu przynajmniej tak skutecznie, jak dziś szczepi się dzieci przeciwko odrze.


A jednak zacytuję Benjamina Franklina: „Ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują ani na jedno, ani na drugie”. To mądry, ale ostatnio niepopularny pogląd. Wypadałoby go uzupełnić o: „Ludzie, którzy dla wygody rezygnują z samodzielnego myślenia, zasługują na wszystko, co ich spotka”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 06, 2016 16:20

March 2, 2016

Rzeczy się naprawia: suwak

Rzeczy się naprawia. Niektórych rzeczy nie warto naprawiać, niektóre warto. Noszę tę samą kurtkę skórzaną od szesnastu lat i wcale nie jestem jej pierwszym właścicielem. Jest zrobiona z naprawę solidnej skóry, dwa razy wymieniałem w niej podszewkę, trzy razy wymieniałem suwak i kilka razy ją „modernizowałem”. Taką kurtkę warto naprawiać.


Nie mam zaufania do kurteczek z cienkich skórek, jakie sprzedaje np. firma Ochnik i wiele innych, choć wiem, że ogromna większość ludzi lubi właśnie takie. I to nie są produkty złej jakości, tylko odpowiedź na potrzebę odbiorcy. Nie moją akurat, bo ja je nazywam skórami z dżdżownicy. Są gusta i gusta. Dwa lata temu złamałem się, dałem się namówić i za kosmiczne pieniądze kupiłem skórę w Glasgow, w sklepie All Saints. To ta sama firma, w której zaopatruje się połowa gwiazd polskiego show businessu. OK, może nie połowa, ale 1/3 na pewno.


Już na wstępie brodaci ekspedienci w rurkach, podający towar dwoma palcami, powinni wzbudzić moje podejrzenia. Tym bardziej powinna wzbudzić moje podejrzenia rozmiarówka, bo w XXL miałem trudności ze zrobieniem wdechu, choć na brzuchu nadal było luźno. OK, będę chodził w rozpiętej. Stylówa ponad wszystko.


Następnego dnia rano, gdy zapinałem pas w samochodzie, rozległo się Prrrrt…! i pod pachą przybył solidny wywietrznik. Nigdy wcześniej nie przypuszczałem, że skóra może ot tak pęknąć jak sprany T-shirt. Gdy przejeżdżaliśmy przez Londyn, zareklamowałem kurtkę w sklepie All Saints na Covent Garden. Zdziwili się, że skóra może ot tak pęknąć jak sprany T-shirt, ale wymienili bez kwęknięcia. Dwa dni później w nowej kurtce zapinam pasy i słyszę znajome Prrrrt…! Nie miałem śmiałości iść z reklamacją po raz drugi.


Ponieważ kilku moich znajomych również zaliczyło przypadki, w których skóra z dżdżownicy wydała z siebie Prrrrt…!, doszedłem do wniosku… że od początku miałem rację i taka skóra nadaje się raczej na chusteczkę do nosa. Warto kupować skóry, które ciężarem gatunkowym są podobne materiałowi, z którego zazwyczaj wykonuje się obuwie ochronne dla hutników. We wspomnianej na wstępie szestnastoletniej kurtce oryginalny jest nawet wieszak, choć na co dzień poddaję go niełatwemu testowi, bo kurtka z pustymi kieszeniami waży ponad 3.5 kg. Jej wytrzymałość nie raz uratowała mi skórę (dosłownie).


Istnieje jednak pewna banalna awaria odzieżowa, która potrafi zirytować nawet buddyjskiego mnicha - suwak, który się otworzył „od dołu”. Nowe suwaki spiralne same się naprawiają po takiej awarii, ale skórzana kurtka wymaga poszanowania tradycji i hartu ducha. Zatem się szarpiemy od góry aż do dołu. Gdy awaria się powtarza, to wiedz, że coś się dzieje. I to coś samo się nie zagoi.


Niewątpliwie słabym elementem owej szesnastoletniej kurtki jest mosiężny suwak, który się zużywa poprzez banalne ścieranie metalu. Jest w niej wszyty już trzeci suwak i właśnie tej zimy zaczął szwankować. Może wielu to zdziwi, ale jeśli suwak się psuje, to nie trzeba od razu kupować nowej kurtki, nie trzeba jej nawet oddawać do naprawy, celem wymiany całego suwaka. Zwykle wystarczy wymienić sam wózek, co każdy średnio rozgarnięty człowiek może zrobić samodzielnie. Na Allegro można kupić wózek odpowiedniego rozmiaru za grosze.


Zwykle nawet to nie jest konieczne, bo może wystarczyć dyskretna zmiana geometrii wózka, co każdy średnio rozgarnięty człowiek, posiadający imadło, może zrobić samodzielnie. Zajmuje to około dwóch minut, czyli mniej niż odszukanie w internecie adresu najbliższego kuśnierza bądź kaletnika. Wystarczy wyciągnąć wózek, po chamsku zgnieść go w imadle, by stał się węższy o jakieś 0.5 mm i włożyć z powrotem.






P.S. Porada dla średnio rozgarniętych osób nieposiadających imadła: zakup imadła jest tańszy od usługi wymiany suwaka.


P.S. 2 W przyszłości imadło przyda się też do innych rzeczy (stay tuned).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 02, 2016 16:39

February 4, 2016

Szpecle z szynką i szpinakiem w sosie śmietanowym

To danie zasadniczo austriackie, ale nie istnieje prawo zabraniające przygotowania go we włoskich Dolomitach, na zaśnieżonej polanie na wysokości 1750 m n.p.m., przy minus pięciu stopniach i wietrze. Z racji warunków przygotowałem to danie trochę na skróty, co jednak nie umniejsza jego walorów smakowych. Szczerze mówiąc, te warunki tylko walory smakowe podbijają.


Do przygotowania szpecli wykorzystałem szwedzki cook set wojskowy Trangia, który moim zdaniem jest najlepszym tego rodzaju zestawem. W demobilu kosztuje kilkadziesiąt złotych, a działa lepiej niż nowoczesne zestawy za kilkaset złotych. W wersji stalowej waży 900g, w aluminiowej 600g (wybrałem stalowy) i można w nim przyrządzić posiłek dla trzech osób. Za źródło ciepła służy palnik spirytusowy, choć nic nie stoi na przeszkodzie, by użyć np. drewna. Dzięki naprawdę dobrze skonstruowanej osłonie, nawet silny wiatr nie robi na nim wrażenia. Ale miało być o jedzeniu…


Zdjęcia zrobiła Kasia, więc jeśli będą poruszone, pretensja do niej. Kasia jest też redaktorem większości książek wydawnictwa Powergraph, w tym również serii Felix, Net i Nika, więc jeśli poniżej znajdują się jakieś błędy, to pretensja też do niej ;)





Składniki:
szpecle gotowe do odgrzania
1 - 2 żółtka jajek
50-100 ml śmietany do zup i sosów
200 g szynki
mała cebula
1 - 2 ząbki czosnku
trochę szpinaku w liściach
trochę tartego sera typu parmezan, peccorino lub podobnego

Przyprawy: pieprz, sól


Czas przygotowania: 15-20 minut






Wybieramy miejsce z ładnym widokiem.




Po namyśle, wybieramy miejsce, gdzie mniej wieje.




Zaczynamy od napełnienia i rozpalenia palnika. Zajmie mu z minutę osiągnięcie właściwej temperatury pracy. Warto użyć czystego spirytusu, ale nada się też tańszy denaturat lub denatural, choć będzie potem trochę szorowania sadzy.




Kroimy cebulę i czosnek. Nieważne, czy drobno, czy grubo. Jest tak zimno, że po prostu kroimy.

Na zdjęciu w rolę cebuli wcieliła się szalotka.




Nalewamy trochę oliwy na patelnię. OK, jest zimno, więc nalewamy więcej. Smalec lub masło też się nada.




Lekko podsmażamy cebulkę i czosnek. Nie powinny się zrumienić.




Kroimy szynkę. Powinny być cienkie paseczki, ale przecież jest zimno.




Dodajemy szynkę na patelnię i podsmażamy dalej. Trzeba mieszać, bo palnik spirytusowy naprawdę nieźle daje.




Dodajemy przyprawy. W takich warunkach najlepiej sprawdzają się przyprawy w jednorazowych torebkach (w niektórych fast foodach dają je za darmo wraz z potrawami).




Zdejmujemy z płomienia patelnię, a stawiamy garnek ze szpeclami. Można je podgotować, można podsmażyć na oliwie. Jest zimno, więc wybieramy szybszą metodę, czyli oliwa.




Mieszamy. Mieszanie rozgrzewa.




Na wierzchu stawiamy patelnię, by zawartość nie wystygła. Alternatywnie można użyć drugiej kuchenki (np. z widocznego w tle zestawu Canteenshop), ale jest zimno, więc rozwiązanie szybsze jest rozwiązaniem lepszym. Ta piramidka nie zwalnia nas z mieszania.


BTW na tym zdjęciu widać prawidłowe ułożenie rączki garnka Trangia w pozycji roboczej.




Czas na śmietanę.




Śmietanę mieszamy z cebulą i szynką. Oczywiście można to wszystko zrobić dopiero, gdy skończymy ze szpeclami, ale… jest zimno.




Czas na jajko.




Pozbywamy się białka.




Dodajemy do sosu i mieszamy. Ważne, żeby sos nie był za gorący, bo żółtko się zetnie, a tego nie chcemy.




Kroimy szpinak.




Gdy szpecle wystarczająco się podgrzeją, dorzucamy do nich szpinak. Plan jest taki, by szpinak pozostał surowy, więc zdejmujemy garnek z palnika lub gasimy płomień.


Podpowiadam, że pierwsza opcja jest szybsza.




Do sosu dodajemy tarty parmezan, peccorino lub podobny ser. Znów mieszamy.




Wrzucamy sos do garnka i mieszamy ze szpeclami.




Wygląda mało wykwintnie, ale smak to wynagradza.




Nie kontemplujemy widoku dania, tylko pochłaniamy je szybko, bo przecież jest zimno.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 04, 2016 12:48

February 3, 2016

Kopia zapasowa dla cywilizacji

Dawno, dawno temu, za czasów studenckich, koledzy, którzy mieszkali w akademiku, opowiedzieli mi pewną zabawną i przykrą zarazem historię. Otóż postanowili naprawić gniazdko elektryczne w pokoju. By spełnić elementarne wymogi BHP i nie zakwalifikować się do finału nagrody Darwina, wyszli na korytarz i wykręcili bezpiecznik wspólny dla kilku pokoi. Szkoda, że nie uprzedzili nikogo o swoich zamiarach. W sekundę później zza drzwi w końcu korytarza wybiegło rozczochrane coś w powyciąganych dresach i z przekrwionymi oczami. To coś było studentką, która wstała o czwartej rano, żeby napisać pracę zaliczeniową na następny dzień. Wydarzenie miało miejsce około siódmej wieczorem, więc owa dziewczyna miała za sobą kilkanaście godzin pracy przerywanej tylko zaparzaniem kolejnych kaw. Jej złość wzięła się z tego, że od samego początku pracy ani razu nie nacisnęła CTRL + S.


Światem rządzi przypadek, który tak naprawdę nie jest przypadkiem, bo przecież przypadek nie istnieje poza skalą kwantową. To tylko ciąg przyczynowo-skutkowy, którego nie potrafimy ogarnąć umysłem, więc wymyśliliśmy słowo zapchajdziurę „przypadek”. Pewnej niedzieli, parę lat temu około godziny osiemnastej strzelił dysk mojego laptopa. Przypadkiem, oczywiście, chociaż lojalnie stukał i prukał od miesiąca. Pozytywną stroną tej sytuacji była rzecz nie do przecenienia, czyli ostateczne pożegnanie się z systemem operacyjnym Windows Vista. Minusem - dwa dni w plecy w pracy nad powieścią.


Jedną z ważniejszych umiejętności w życiu jest umiejętność przewidywania błędów. Błędów własnych i błędów cudzych. Dotyczy to zarówno prowadzenia samochodu, jak i każdej innej czynności, łącznie z krojeniem marchewki. Awaria dysku cofnęła mnie z pracą raptem dwa dni, a co ciekawe, odtworzony z pamięci rozdział był lepszy od pierwowzoru.


To nie pierwszy padnięty dysk w moim komputerze. Poprzedni komputer tak mnie zeźlił padem dysku, że po wymianie owego dysku i płyty głównej, wciąż służy tworzeniu literatury, ale już nie mojej, tylko pisarza Orbitowskiego. Oczywiście można problemowi zaradzić na wiele sposobów, czyli np. zainstalować matrycę dyskową lub co chwila słać kopię zapasową na serwer. Jest gdzieś granica rozsądku takich zabezpieczeń. W przypadku stosunkowo małych plików tekstowych nie ma to wielkiego znaczenia, ale już przy pracy z plikami graficznymi czy filmami trzeba już wybierać pomiędzy bezpieczeństwem a kosztami.


W miarę wzrostu skali, rosną koszty, aż dochodzimy do punktu, w którym tworzenie kopii zapasowej przekracza możliwości inwestora. Mówię teraz o naprawdę dużej skali, nie o dużych plikach w internecie, lecz o samym internecie. Uzależniliśmy się w takim stopniu od zdalnego procesowania informacji, że np. kilkuminutowy pad samych tylko serwisów Google oznacza straty dla firm na całym świecie liczone w miliardach dolarów. Przed tym nie mamy jak się bronić, bo tworzenie zapasowego serwisu na wypadek, gdyby pierwszy padł, zazwyczaj nie ma ekonomicznego sensu. To jakby kupować dwa takie same samochody, z których drugi miałby stać w garażu i czekać na moment, w którym pierwszy się zepsuje (szczerze mówiąc, zrobiłem coś takiego dawno temu, gdy posiadałem Syrenę, ale to nie jest adekwatny przykład).


Tu już nawet nie chodzi o zabezpieczenia danych, lecz o cały model współczesnej cywilizacji. To niezwykle skomplikowany układ wzajemnych zależności oparty na niezastępowalnych elementach. Gdyby chcieć stworzyć obrazowy model naszej cywilizacji, byłby to pracujący na najwyższych obrotach silnik bez części zamiennych i z zapasem wytrzymałości liczonym w pojedynczych procentach. Wystarczyło kilka kichnięć islandzkiego wulkanu o niewymawialnej nazwie, byśmy się przekonali, jak może wyglądać świat bez transportu lotniczego. Nie ma alternatywy dla lotów transatlantyckich, bo żaden armator nie trzyma w dokach gotowych na wszelki wypadek statków pasażerskich. Rzecz jasna po kilku(nastu) latach bez samolotów powstałaby flota takich statków, wodolotów wręcz, jednak do tego czasu wyprawa za ocean byłaby niezwykle droga i czasochłonna. W efekcie decydowałby się na nią jeden na tysiąc.


Samoloty samolotami, ale tak jest w każdej dziedzinie. Nie mamy realnej alternatywy dla elektrowni węglowych, dla pojazdów napędzanych benzyną, dla nawozów fosforowych etc. Wszystko, co robimy, robimy z minimalnym zapasem bezpieczeństwa. Nowe rozwiązanie zastępuje i wypiera poprzednie na chwilę przed przeciążeniem. Wiele krajów rozważa np. całkowitą rezygnację z fizycznych pieniędzy na rzecz elektronicznych. Tymczasem o tym że nie należy wierzyć reklamom kart kredytowych, przekonali się nowojorczycy podczas ostatniego blackoutu. Bo cóż z tego, że masz na koncie milion dolarów, skoro z kieszeni nie wysupłasz ani centa? Umrzesz z głodu, będąc milionerem.


Każdy przełom technologiczny oznacza wejście w uliczkę, której końca nie znamy. Może być uliczką bez wyjścia, a może doprowadzi nas do następnej uliczki, tamta do kolejnej i dopiero wtedy trafimy na mur? A cofnąć się po tym labiryncie nie ma jak. Nasza cywilizacja bez przerwy pisze swoją historię i zapomina naciskać CRTL + S.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 03, 2016 14:58

January 18, 2016

Casio Pro Trek PRG 240T

Po co taki zegarek, zapytacie? To zależy, czy traktuje się ten gadżet bardziej użytkowo, czy bardziej jako element biżuterii. Niektórzy dodatkowo traktują go jako lokatę kapitału lub zabezpieczenie na trudne czasy. Zapewniam Was, że jeśli nadejdą naprawdę trudne czasy, to sprzedanie zegarka będzie trudniejsze niż sprzedanie pary dobrych butów. No chyba, że będzie to Patek za pół miliona złotych – wtedy może uda się go wymienić na bochenek chleba.


W przypadku zegarków marki Casio można mówić wyłącznie o funkcji użytkowej, bo prestiż jest na poziomie Skody. Choć, jeśli mnie trochę znacie, wiecie, że wygląd też jest ważny. Ale nie będziemy tu dyskutować o gustach, powiem tylko, że mi osobiście modele Pro Trek się podobają.


Nie chcę też opisywać dokładnie tego zegarka, ani nawet linii Pro Trek. Napiszę kilka słów o zegarkach określanych nieformalnie przymiotnikiem „adventure”. Przymiotnik ten jest notorycznie nadużywany przez producentów zegarków „z górnej półki”. Mechaniczny zegarek za dwadzieścia tysięcy nadaje się do wspinaczki górskiej czy surfowania mniej więcej tak jak szpilki z linii „sport” znanego projektanta mody. Nie chodzi nawet o to, że zegarek nie ma być źródłem stresu, że się uszkodzi, czy zgubi. Chodzi o to, że zegarek mechaniczny, a jeszcze gorzej jeśli dodatkowo napędzany sprężyną, nie zapewni odpowiedniej dokładności w zmiennych warunkach; nie wytrzyma ekstremalnego traktowania; a już na pewno nie zrealizuje tylu funkcji.


Nie będę szczegółowo opisywał funkcji Casio Pro Trek PRG 240T, zerknijcie sobie tutaj, jeśli chcecie. Z pamięci wymienię stoper, timer, alarm, zegar światowy, wschody i zachody słońca, termometr, kompas oraz barometr z pamięcią trasy. To te najważniejsze.


Przydatność termometru i wysokościomierza jest dyskusyjna. Żeby zmierzyć temperaturę otoczenia, a nie ręki, trzeba zegarek zdjąć i odczekać kilka minut. Podobnie ma się sytuacja z wysokościomierzem, który podaje wartość na podstawie zależności ciśnienia i temperatury.


Z funkcji mniej standardowych, zdecydowanie za to przydaje się kompas i algorytm wyliczający wschody i zachody słońca. Nieoczekiwanie przydaje się nawet prosta funkcja włączania podświetlenia tarczy po przechyleniu nadgarstka, bez konieczności użycia drugiej ręki.


Inne modele zamiast niektórych funkcji mają np. tabele przypływów albo… no, sporo tego jest. Myśliwy potrzebuje innych funkcji, niż rybak, czy alpinista. Każdy człowiek prowadzący aktywny tryb życia dobierze dla siebie odpowiedni model, niekoniecznie tego producenta. Model PRG 240T wydał mi się najbardziej odpowiedni dla podróżnika i miałem rację. Z praktyki wynika, że są sytuacje, w których smartfon okazuje się nieprzydatny, a jeśli tak, to smartwatch zapewne również zawiedzie.


Zegarek, który sprawdza się w trakcie podróży w bardzo zmiennych warunkach, sprawdzi się również na co dzień jako element EDC (Every Day Carry). W sytuacji survivalowej na pewno okaże się bardziej przydatny od biżuterii z platynowymi wskazówkami zamiast stopera i cyferblatem z masy perłowej zamiast podświetlenia.


Na koniec mały lifehack, czyli jak znajomość fizyki przydaje się w życiu codziennym. Casio Pro Trek PRG 240T ładuje się na słońcu i w sumie to nie ma innej opcji. W zimie brakuje słońca, a do tego zegarek jest stale schowany pod mankietem. Akumulator wystarcza na kilka miesięcy… które już minęły. W przypadku przeciągającej się zimy nuklearnej właściciele takich zegarków mieliby przechlapane.


Wskaźnik alarmująco pokazuje minimum, a próby ładowania pod żarówką nic nie dają. Zacząłem więc kombinować, bo w instrukcji nie ma ani słowa o polskiej zimie, która jest niewiele mniej przygnębiająca od tej nuklearnej. Przypomniałem sobie, że żarówka nie emituje pełnego spektrum słonecznego. Emitują je za to żarówki do akwariów i terrariów. Postanowiłem więc sprawdzić teorię w praktyce. Rybki miały gorszy dzień, ale rybki mają krótką pamięć, rybki zawsze wybaczają. Wystarczyło kilka godzin i zegarek jest naładowany.


 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 18, 2016 20:04

January 13, 2016

Rzeczy się naprawia: kieliszek

Nie ma w tym nic złego, jeśli w przerwie między tworzeniem dzieł wielkich, muśniemy nieco przyziemnej codzienności. Byle muskanie owo nie było zanadto przyziemne, no bo jednak szanujmy się, co? Wczoraj strzelił kieliszek. Ot, przeciąg poruszył firanką zbyt mocno, a może niezdarna służka w trakcie zmywania myślami była już przy spotkaniu ze swoim lubym, gdzieś pod wierzbą? Tego nie rozstrzygniemy. Jedyne, co pewne, to że wczoraj strzelił kieliszek.


Nie tam zaraz, że spuścizna przodków, nie że dzieło sztuki, ale jednak był to kieliszek ulubiony. Męczy mnie ta fraza, wróćmy do XXI wieku, tym bardziej, że potrzebny będzie klej dwuskładnikowy. Kieliszek trzasnął w połowie wysokości nóżki, czyli jak zwykle. Projektanci kieliszków, w przeciwieństwie do projektantów kufli do piwa, cenią wygląd ponad wytrzymałość, więc taka awaria nie dziwi. 99% ludzi taki kieliszek, nawet ulubiony, zapewne by wyrzuciło; 0.9% być może próbowałoby użyć szkła wodnego lub superglue. Ale mniejsza o większość.


Rzeczy się naprawia, a skoro tak, to postanowiłem rzecz naprawić. Tylko jak naprawić pęknięty kieliszek? O klejeniu nawet nie myślałem, pamiętając wcześniejsze doświadczenia. Spoina nigdy nie osiągnie odpowiedniej wytrzymałości, a estetyka będzie wyła matem każdego wieczoru winnego. Zacząłem od palnika i użycie palnika skończyło się źle. Wprawdzie udało mi się spoić obie połówki, lecz dźwięki dochodzące podczas stygnięcia przypomniały mi o charakterystyce fizycznej kryształu. Bo ten kieliszek był kryształowy, o czym nie pamiętałem wcześniej. Był, bo wiele wskazywało na to, że dla niego przeznaczony jest już tylko czas przeszły.


Przy pierwszym delikatnym postawieniu punkt łączenia wybuchł setką miniaturowych odłamków, co przypieczętowało klęskę tej metody naprawy. Przy tej okazji wszystkim majsterkowiczom gorąco polecam okulary ochronne albo i nawet opuszczaną maskę-przyłbicę. Zdatne modele w sejmowym sklepie Leroy Merlin startują cenami gdzieś od dwunastu złotych.


Oczywiście dałoby się to zrobić lepiej z użyciem odpowiedniego pieca, ale uspokójmy się z tymi inwestycjami - to jest tylko kieliszek. Może się Wam stłucze, może nie. A jeśli się nie stłucze, to co potem zrobicie z piecem? No? Pomijając punkty pośrednie, doszedłem do wniosku, że kieliszek można uratować tylko z użyciem implantologii. Zacząłem poszukiwania od dwóch łusek po nabojach zbliżonego kalibru, ale znalazłem tylko jedną, bo nie wiem jak Wy, ale ja nie mam w domu zbyt wielu łusek. Poniżej dwóch setek będzie, albo i mniej. Znalazłem za to rurkę miedzianą o średnicy wewnętrznej równej średnicy nóżki. Z małym luzem na klej. No, a resztę historii macie w obrazkach poniżej.


Kasia, która to zresztą go stłukła (żona, nie służka, ale blisko), stwierdziła że wolała kieliszek taki, jaki był przedtem. No ale sama go stłukła, więc pretensje do świata są rodzajem takiej jakby autorefleksji. Wiem, że mogłem się bardziej postarać, dolutować steampunkowe ozdoby, przynitować cykający zegarek, owinąć rzemieniem, albo chociaż coś wygrawerować i zaoksydować selektywnie. Pewnie mógłbym się bardziej postarać, ale przerwa w tworzeniu dzieł wielkich była krótka. Zajęło mi to dwa kwadranse i kosztowało 1/5 wartości nowego kieliszka. Nie wiem, jak Wam, mi podoba się on bardziej niż przedtem.


Zostawiam tak tutaj ten pomysł. Jeśli ktoś z Was ma więcej czasu i/lub umiejętności, może potraktować wypadek przy zmywaniu jako okazję do stworzenia prawdziwego dzieła sztuki. Tak więc – pimp your broken kieliszek!











 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 13, 2016 21:35

January 12, 2016

Recka na Blog Książkoholiczki

Felix Net i Nika - okładka Jeżeli macie nieuzasadniony lęk przed polskimi autorami, a poszukujecie lekkiej, pełnej akcji książki, która sprawi, że zwykły szary dzień nabierze kolorów, a także poprawi humor i wywoła uśmiech na twarzy to koniecznie musicie zapoznać się z tą serią. (więcej na Blog Książkoholiczki…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 12, 2016 15:44

January 10, 2016

Pożegnanie z mięsem

Wbrew temu co pisarze SF, włącznie ze mną, próbują wciskać czytelnikom, Mars nie nadaje się do terraformowania i prawdopodobnie nigdy nie będzie się nadawał. Nie dlatego, że to niemożliwe, tylko zwyczajnie nieopłacalne. Nie nadaje się do tego żadna inna planeta ani żaden księżyc Układu Słonecznego. Jeśli kiedykolwiek osiągniemy poziom technologiczny, który to umożliwi, już od dawna będziemy mieli wiele lepszych pomysłów, jak wynieść się z Ziemi i rozplenić zarazę ludzkości po naszej galaktyce. Co najmniej po naszej galaktyce. I nie mam tu bynajmniej na myśli rozpleniania banalnego białka.


Jednym z najbardziej uniwersalnych i podstawowych pytań, które można zadać w każdej sytuacji, jest pytanie „Po co?”. No więc po co lecieć na Marsa? OK, odpowiedź na to pytanie jest łatwa, ale gorzej z pytaniem „Po co lecieć tam osobiście?”. Po co wysyłać na inną planetę 80 kg mięsa?


Jak się orientuję, historia wydobycia ropy naftowej i gazu nigdy nie opierała się na wykopaniu głębokiej studni i wysłaniu na dół śmiałków z wiaderkami i szlauchami. Zawsze robiliśmy to na tyle zdalnie, na ile pozwalała technologia. To jest zupełnie naturalne, że przy wydobywaniu takich np. gazów łupkowych pod ziemię zapuszczają się jedynie sterowane głowice, które ciągną za sobą kable. Na podobnej zasadzie nie ma specjalnego sensu wysyłanie dziś ludzi na dno oceanu. Konstrukcja batyskafu zdolnego zapewnić ludzkiemu organizmowi minimum warunków do przeżycia jest wielokrotnie droższa w produkcji i eksploatacji od bezzałogowego robota.


A skoro nie kwapimy się od zejścia 500 metrów pod grządki, albo nieco nawet głębiej pod wodę, to czemuż liczymy na to, że kiedyś odwiedzimy inną planetę? Dlaczego mamy takie ciśnienie na to, żeby odwiedzić osobiście Marsa? Nie ma tam powietrza ani zresztą prawie żadnej atmosfery, a dobowe skoki temperatur są zabójcze. Z tym potrafimy sobie poradzić lokalnie, tworząc habitat. Jednak z niską grawitacją nie potrafimy zrobić niczego.


Na Księżyc polecieliśmy… znaczy Amerykanie polecieli, żeby propagandowo i ekonomicznie zgnieść Związek Radziecki. I chwała im za to, bo dzięki temu np. mogę dziś pisać ten felieton. Gdyby nie Zimna Wojna, program Apollo (albo jego następca) ślimaczyłby się do dziś bez efektów. Bo owszem, człowiek jest najbardziej wszechstronnym automatem, ale jednocześnie najbardziej kłopotliwym w obsłudze. Wysyłanie go w kosmos ma jedynie wymiar propagandowy. Zresztą, co by miał robić pilot np. załogowej sondy Voyager, pomijając to, że umarłby sto razy z nudów? Jego zadanie na pokładzie polegałoby na gapieniu się w przyrządy i przerabianiu ton pożywienia na biomasę.


Wiele filmów i powieści SF opisuje losy astronautów wysyłanych gdzieś daleko. Przyczyna jest banalnie prosta: wyobraźcie sobie dwugodzinny film o bezzałogowej sondzie Voyager. W przypadku literatury jest jeszcze gorzej. Lemowskie opisy futurystycznych technologii byłyby nieznośne, gdyby w ich środku nie plątali się ludzie (tak, wiem, dla niektórych te opisy są nieznośne mimo to). Lem tworzył w czasach, gdy autonomia robotów była mocno ograniczona i sam opis komputera (mózgu elektronowego) mniejszego niż ciężarówka był dostatecznie imponujący. Jednak weźmy Accelerando Strossa. Mamy tam statek kosmiczny Wędrowny Cyrk, który jest wielkości puszki po coli. O ile można zrozumieć dlaczego w owej puszce są zamknięte zdigitalizowane umysły bohaterów, o tyle trudniej uzasadnić, czemu podróż spędzają na rozmowach, zamiast dolecieć do celu i tam się dopiero „odmrozić”. Otóż uzasadnienie jest proste – bez tego zabiegu nie byłoby jak opisać podróży. Dostajemy zatem opis Amiszów kosmosu odbywających swoją podróż, jakby jechali wozem przez prerię.


Wielu ludzi wyznaje pogląd, że dobra literatura to taka literatura, która opisuje kondycję współczesnego człowieka. Ten pogląd wydał mi się równie mądry, co twierdzenie, że dobre jedzenie musi zawierać paprykę. Po dłuższym zastanowieniu jestem skłonny przyznać im rację, ale nie dlatego, że inna literatura byłaby zła, tylko dlatego, że nie potrafimy jej napisać. Język literatury (i filmu) jest stworzony do opisywania ludzi. Wprawdzie np. w Gwiezdnych wojnach jest wiele scen, w których występują jedynie R2-D2 i C-3PO, a w Bajkach robotów bladawiec pojawia się tylko raz (o ile pamiętam), ale roboty tam są doskonale spersonifikowane. Opisujemy więc przyszłość językiem, który się do tego nie nadaje. Albo dokładniej – opisujemy taką przyszłość, na jakiej opisywanie pozwala nam język. Na podobnej zasadzie pierwsze samochody nazywano powozami bez konia, a moc silnika do dziś podajemy w koniach mechanicznych.


Nawet jeśli tego nie zauważamy, to już od dawna memy wzięły górę nad genami. Potępianie rasizmu (czyli różnego traktowania ludzi wedle fenotypów) trwa od lat. Zatem nie kolor skóry, lecz kolor myśli decyduje o tym, jak jesteś oceniany. Banałem jest stwierdzenie, że kolejnym krokiem będzie jednakowe traktowanie przez ekonomię ludzi i maszyn, bo to się dzieje przecież od dawna. Korporacja liczy zyski i jeśli azjatyckie dzieci szyją trampki, to tylko dlatego, że robią to taniej niż najtańszy automat. To nie będzie trwało wiecznie, bo chińskie fabryki coraz szybkiej się robotyzują, a to dopiero początek. Dylemat co zrobić z ludźmi „niepotrzebnymi” z punktu widzenia ekonomii stanie się jednym z większych problemów cywilizacyjnych całego świata już za kilkanaście lat.


Zatem żeby przetrwać, powinniśmy się adaptować? Trafnie opisał to Andrzej Zimniak w powieści Biały rój, gdzie ludzie, by przeżyć, muszą przejść szybszą ewolucję i zamienić się w coś nieprzypominającego Homo sapiens ani fizycznie, ani psychicznie. No i tu pojawia się pytanie, co to właściwie znaczy „przetrwać”? Kto przetrwa, jeśli zmienimy się nie do poznania? Żydzi przetrwali w Europie dwa tysiące lat dzięki systematycznej odmowie asymilacji. To nieprawda – przetrwała idea judaizmu, bo dla Żydów, nośników tej idei, znacznie korzystniej byłoby się całkowicie zasymilować z lokalnymi społecznościami. Skoro idea jest ważniejsza od ludzi, to znaczy, że mięso potrzebne jest jedynie jako nośnik idei. Logiczne, że mięso przestanie być potrzebne, gdy memy znajdą sobie lepsze „ciała”. Na początek, jak w Starości aksolotla Dukaja, może to być internet, gdzie zdigitalizowani ludzie przegrywają walkę z innymi bytami niematerialnymi i muszą się chronić w izolowanych mechach.


Pożegnanie z mięsem będzie też pożegnaniem z ludźmi, bo nawet najlepsza emulacja biologicznego mózgu nie wystarcza – ludzie to stała interakcja umysłu i ciała. Dokładne cyfrowe emulowanie umysłu bez ciała, nawet przy założeniu że to możliwe, miałoby tyle sensu, co słanie 80 kg mięsa na inną planetę. Czy zatem przyszłością ludzkości są ludzie? Nie. Pora spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteśmy stałocieplnymi zwierzętami dostosowanymi do życia w warunkach określonych bardzo wąskim zakresem parametrów. Nie ma dla nas miejsca poza tą planetą ani poza tymi czasami.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 10, 2016 13:05

Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.