Rafał Kosik's Blog, page 48
August 17, 2014
Sprężyna na klucze
Może pamiętacie sprężynę na klucze Felixa Polona. Może nawet ktoś z Was pomyślał, żeby taką sprężynę wykonać w rzeczywistości. Zawsze fajnie, jak gadżet opisany w książce okazuje się możliwy do używania w realu. Tak jest właśnie w tym przypadku. Szczerze mówiąc, osobiście używam już drugiej generacji sprężyny na klucze. A ponieważ obie wykonałem samodzielnie, dziś podzielę się z Wami technologią produkcji.
Sprężyna na klucze to całkiem wygodny i przydatny gadżet. To alternatywa dla łańcucha i dodatkowe zabezpieczenie przed zgubieniem kluczy. Pomysł nie jest oryginalnie mój. Kilkanaście lat temu widziałem podobne rozwiązanie. Nie przyjrzałem się szczegółom konstrukcyjnym i zapamiętałem z niego jedynie ową sprężynę. Tak więc opracowałem wszystko od podstaw.
Na początek spiralny kabel od przedłużacza lub opuszczanego żyrandola. Telefoniczny odpada – jest za słaby.
Dostosowane do średnicy kabla dwie kausze.
Dwa zaciski na linkę.
Dwa karabińczyki lub jeden karabińczyk i jedno kółko na klucze (nie ma go na zdjęciu).
Przyda się też pierścień podwójny obrotowy, by kabel się nie zwijał.
















August 16, 2014
Człowiek w labiryncie / Stacja Hawksbilla
Robert Silverberg powoli staje się moim ulubionym pisarzem. Znaczy, dołącza do tych już ulubionych. Gdy kilkanaście lat temu w moje ręce wpadła powieść W dół, do ziemi, owszem czytałem z przyjemnością, jednak nie zachwyciła mnie wystarczająco, bym sięgnął po kolejną powieść tego autora. Być może Silverberg to jeden z tych pisarzy, do których trzeba dorosnąć.
Niedawno skończyłem lekturę dwóch powieści wydanych w jednej książce: Człowiek w labiryncie i Stacja Hawksbilla. I jest to dokładnie taka lektura, od której fantastyczne ciarki zaczynają chodzić po plecach. Jest tam klimat tego trochę naiwnego, a może lepiej powiedzieć „jeszcze pełnego wiary”, przeświadczenia, że nasza cywilizacja kieruje się ideałami rozwoju, ciekawości wszechświata i myślenia perspektywicznego na dłużej niż do jutra. Dziś niestety już wiemy, że to tak nie wygląda, bo najważniejsza jest wygoda, bogacenie się i konsumpcja. Ta świadomość boli. Być może dlatego tak trudno dziś o niedefetystyczne powieści SF.
Pierwsza powieść, Człowiek w labiryncie, opowiada o Mullerze, specjaliście od obcych form życia. Lata temu podczas jednej z misji miał badać obcą inteligencję. Nie udało się nawiązać z nią porozumienia z powodu jej odmienności. Jednak w niewiadomy sposób obcy „wyleczyli” Mullera z niemożności okazywania przez niego swoich uczuć i emocji. Uczynili go więc szczerym do bólu, co w ich mniemaniu było stanem normalnym. Od tego czasu przebywanie w jego towarzystwie stało się za to nie do zniesienia dla ludzi. Muller wybrał więc dobrowolną emigrację i ukrył się w miejscu, gdzie nikt nie będzie go szukał – na odległej planecie Lemnos w opuszczonym przez nieznanych twórców mieście-labiryncie, czy może nawet maszynie-labiryncie. Nawet gdyby ktoś go odnalazł, istniała mała szansa, by się do niego dostał. Labirynt zabija bowiem tych, którzy do niego wchodzą.
Historia mogłaby się tutaj skończyć, ale naprawdę dopiero się rozpoczyna. Na dalekich rubieżach ziemskich kolonii pojawia się kolejna obca rasa, która nie dość, że jest wroga i bardziej zaawansowana technologicznie, to jeszcze nie uważa ludzi za istoty rozumne, godne dialogu. Muller znów okazuje się człowiekiem niezastąpionym. Problem polega na tym, że on sam nie jest zainteresowany powrotem do służby. Na Lemnos wyrusza więc ekspedycja, której zadaniem jest pokonać pułapki labiryntu i przekonać tkwiącego w jego centrum Mullera, że jest niezbędny. To, o czym piszę, to cały czas początek powieści.
Akcja Stacji Hawksbilla rozgrywa się za to na Ziemi, w pewnym sensie nawet na terenie Stanów Zjednoczonych. Piszę „w pewnym sensie”, bo miejsce może i się zgadza, ale czas już zupełnie nie. Mówimy bowiem o miliardzie lat temu. Tam właśnie został umieszczony obóz odosobnienia, który można by nazwać gułagiem. Z wyjątkiem obszernych retrospekcji, cała fabuła jest osadzona w więzieniu, którego jedynymi kratami są owe miliardy lat. Określenie „retrospekcje” też nie do końca pasuje, bo obiektywnie patrząc, dotyczą one przyszłości.
Umieszczona nad brzegiem oceanu tytułowa Stacja Hawksbilla to rozwiązanie, które uchodzi za humanitarne. Reżim rządzący USA (mniej więcej w obecnych latach – powieść pochodzi z 1970 roku) zamiast zabijać, zsyła więźniów politycznych do przeszłości tak odległej, żeby żaden na miliard procent stamtąd nie wrócił. Potem łaskawie dosyła im podstawowy sprzęt i pożywienie, choć więźniowie nauczyli się polować na prekambryjskie zwierzęta. Pozostawanie na terenie stacji nie jest przymusowe, ale na pewno jest jedynym sposobem na przeżycie. Miliard lat temu życie nie opuściło jeszcze oceanów, nie ma więc nie tylko roślin lądowych, ale nawet gleby, na której dałoby się cokolwiek wyhodować. Krajobraz całej planety to oceany, skały i kamienie.
Obie powieści mają już swoje lata i trzeba brać to pod uwagę podczas czytania. Przy czym uwaga ta dotyczy jedynie technikaliów, bo cała reszta nie zestarzała się ani trochę. Psychologiczny opis sytuacji Mullera i metody, jakimi służby specjalne próbują zmusić go do współpracy, doskonale pasuje do realiów roku 2014. Od chwili powstania powieści motyw agenta, który marzy już tylko o spokoju, a jednak musi wykonać jeszcze jedną, tę ostatnią misję, pojawiał się wielokrotnie i został przez popowe kino akcji wyeksploatowany i wyjałowiony. A jednak, o ile najatrakcyjniejszym w warstwie fabularnej powieści jest opis pokonywania labiryntu przez komandosów, o tyle najważniejsza i najbardziej zapadająca w pamięć jest wewnętrzna walka wyrzutka, trędowatego, który musi wystąpić w obronie tych, których nienawidzi. Oryginał bije na głowę późniejsze, hm… produkcje.
Pokrętny humanitaryzm twórców Stacji Hawksbilla również nie różni się specjalnie od dzisiejszych stosowanych w wielu miejscach metod postępowania z wrogami politycznymi, których z różnych przyczyn nie wypada zlikwidować. Chociaż akurat w przypadku tej powieści, również ważniejszy wydaje się opis socjologiczny społeczności, która istnieje bez celu, a jedynym, co ją spaja, jest tworzenie sztucznych rytuałów i ubieranie ich w sens.
Ten dwupowieściowy zbiór to inteligentna fantastyka, która powinna zadowolić wymagającego czytelnika na każdym z poziomów, na których warto w ogóle odbierać literaturę: klimatu, fabuły, akcji, logiki postaci, przesłania. Dopiszcie, co chcecie, to tam też będzie.
Wydawnictwo Solaris raczy nas systematycznie klasykami zachodniej fantastyki naukowej. Jest w tym jakaś szlachetna misja, bo zwykle są to powieści tak niszowe, że innym wydawnictwom nie chce się na nie nawet zerknąć. Niestety w chwili obecnej nakład opisanej powyżej książki jest wyczerpany.
To moje ponowne odkrycie Silverberga jest bardzo optymistyczne i to z dwóch powodów: po pierwsze Silverberg napisał chyba ze sto powieści, niekoniecznie fantastycznych, a po drugie… on wciąż żyje.
August 15, 2014
Wehikuł czasu narzędziem sprawiedliwości
Dawno temu wprowadziłem się z moimi rodzicami do bloku z wielkiej płyty. Już po dwóch-trzech latach pojawiły się pęknięcia na ścianach i zacieki na suficie. Jakiś spawacz Ziutek zamiast czterech spawów położył dwa, jakiś murarz Heniek zapaćkał spoinę byle jak, żeby wcześniej wyjść na piwo, a tynkarz Mietek niedotynkował tam, gdzie nie widać od ulicy. Marzyłem wtedy, żeby skonstruować wehikuł czasu, cofnąć się te kilka lat, złapać partaczy na gorącym partaczeniu i wsadzić do pierdla. (więcej w sierpniowym wydaniu Nowej Fantastyki…)
August 13, 2014
Życiowa misja
Jedną z mniej docenianych korzyści posiadania psa, jest jego rola edukacyjna dla dziecka. Pies to wyrozumiały i cierpliwy przyjaciel, który w bonusie wnosi do tego związku funkcję interaktywnego pluszaka, a czasem i ochroniarza. Małe dziecko uczy się empatii, doświadcza przyjaźni. Pod tym względem pies to model człowieka. Dziecko może obserwować cały cykl życia, od szczeniaka, poprzez dorosłego psa, aż po psiego starca. I wreszcie, w złagodzonej formie, przeżywa doświadczenie śmierci kogoś bliskiego. Dzięki tej koncepcji pojawił się Caban.
Życiowa misja Cabana tydzień temu dobiegła końca. Piszę o tym, bo zdobyłem trzy zdjęcia z samego początku, gdy nie był jeszcze Cabanem, tylko numerkiem osiem.
Fot. B.M.-G.
August 11, 2014
Helikon-Tex Wombat
To jest jedna z lepszych toreb tej wielkości na rynku, jeśli nie najlepsza. Najlepsza torba militarna do zastosowań cywilnych, żeby być precyzyjnym, bo trzeba pamiętać, że była projektowana jako torba taktyczna, a nie EDC czy miejska. Przegródki są więc optymalizowane pod kątem noszenia magazynków a nie drugiego śniadania i długopisów. Jednak daje się to przewalczyć i po drobnych modyfikacjach Wombat sprawdzi się w codziennym użytkowaniu.
Gdy torba jest pusta, daje się spłaszczyć, a wypchana ładnie „trzyma kształt”. Wbrew temu, co może się wydawać na pierwszy rzut oka, jest dosyć pojemna. Wejdzie do niej trochę więcej luźnego szpeju niż do Maxpedition Mongo, czyli jakiś 2/3 tego, który zmieściłby się do Timbuk2.
Naszyte na klapie i po bokach pasy systemu molle (pals) pozwalają na doczepianie akcesoriów. Te pasy są głównym powodem, dla którego lubię torby militarne. Dzięki temu systemowi można torbę czy plecak konfigurować według indywidualnych potrzeb.
Jest stosunkowo nierzucająca się w oczy, po trosze dzięki małej ilości „udziwnień” na zewnątrz, po drugie z powodu taśm systemu molle, które nie są zwykłymi taśmami PA, tylko zszytą kilkuwarstwowo mocną Cordurą, czyli tym samym materiałem, z którego wykonana jest cała torba. Konkurencja oferuje podobne torby w cenie co najmniej trzykrotnie wyższej. Warto zaznaczyć, że Helikon-Tex to polska firma, a jej produkty są dostępne w wielu krajach.
Na klapie znajduje się duża kieszeń na podręczne drobiazgi i mniejsza na np. etui z okularami. Suwaki wszyte „na lewą stronę” zabezpieczają ząbki przed zanieczyszczeniami, a sznurki ułatwiają otwieranie. Trochę tylko szkoda, że nie są dwustronne. Wewnątrz głównej komory jest obszyta elastycznymi gumkami (pasują do molle) kieszeń na max. 11-calowy laptop, kieszeń siatkowa na suwak i dwie przegródki na krótszych ściankach. Kieszeń na laptop nie jest niestety zabezpieczona gąbką od tyłu i nie posiada zapięcia u góry. W innym egzemplarzu widziałem zapięcie na pasek z rzepem. Muszę taki doszyć i u mnie.
Pod klapą znajduje się niezapinana kieszeń na papiery (A4 się nie mieści) z dosyć niefortunnie umieszczonym karabińczykiem na klucze, oraz dwie kieszonki na mniejsze akcesoria. Wewnętrzne przegródki na długopisy i akcesoria są za miękkie i za płytkie. Szczerze mówiąc, najchętniej bym je wypruł i wszył porządne, ale mi się nie chce.
Po zapięciu klapy na główny suwak, te kieszenie są dostępne z zewnątrz, spod klapy. Natomiast komora główna, więc i kieszenie wspomniane w poprzednim akapicie, po rozsunięciu suwaka na górze klapy.


Torba nie jest wodoszczelna, ale kształt klapy zapewnia ochronę przed niewielkim deszczem. O ile zapniemy suwak komory głównej. Po zapięciu tego suwaka dostęp do komory głównej zapewnia suwak na klapie. To dobre rozwiązanie w sytuacjach zwiększonego ryzyka działania kieszonkowców, albo gdy torba będzie transportowana w pozycji niekoniecznie pionowej, kiedy to mógłby z niej wypaść jakiś drobiazg.
Wombat ma kilka wad. Klamry zapięcia klapy są umieszczone tak, że przycinają lamówkę na krawędzi samej klapy. Tylna ścianka nie jest usztywniona gąbką, więc „zapada” się po otwarciu torby. Brakuje też wygodnych szlufek na długopisy lub płaszczyzny velcro do przypięcia akcesoriów. Rzep na moral patche na przedniej części klapy jest za mały. Suwak zapinający alternatywnie główną komorę klinuje się w pozycji otwartej. Pasek nośny zamocowany jest do torby plastikowymi karabińczykami, które popiskują, potrzaskują i wprawiają torbę w nieprzyjemne „bujanie” podczas noszenia. Punkt ich mocowania deformuje torbę i powoduje powstanie otworów po bokach klapy, przez które może wpadać np. deszcz. Brakuje dodatkowego paska do stabilizacji torby przy pasie bądź w poprzek klatki piersiowej (jak w torbach kurierskich). Brak wreszcie uchwytu do podnoszenia torby, bo ten pasek określany przez producenta jako „umożliwiający zastosowanie torby jako Grab-Bag” to kompletnie nieprzydatna karykatura uchwytu – bardziej adekwatna byłaby nazwa „Try to Find Handle then Grab-Bag”.
To wszystko jednak nie są poważne wady, lub można je w prosty sposób usunąć. W związku z tym oczywiście dokonałem kilku usprawnień. Przede wszystkim usunąłem tę idiotyczną rączkę-pasek i przyszyłem ją na klapie.
Wymieniłem pasek nośny na pas taktyczny, który przeplotłem przez D-ringi bez pośrednictwa krabińczyków. Komfort noszenia torby wzrósł momentalnie.

W przedniej części przypiąłem survivalową bransoletę z paracordu, która ułatwia przesuwanie torby na przód.

Do tylnej kieszeni, której i tak nie używałem, włożyłem cienką karimatę. Usztywnia torbę i chroni laptop od tyłu. Lepszym rozwiązaniem byłby wszycie usztywnienia do środka, co by przy okazji usunęło problem zapadania się tylnej ścianki otwartej torby pod ciężarem klapy, ale to by kosztowo już więcej wysiłku.

Na próbę przepiąłem również pas stabilizujący z Timbuk2. To rzeczywiście poprawia stabilność torby, jednak lojalnie uprzedzam, że Wombat zdecydowanie nie jest dobrą torbą na rower.


Reasumując, polecam Wombata.
August 10, 2014
Selfie makaka
Historia być może zabawna, ale na pewno nie dla Davida Slatera, brytyjskiego fotografa, który kilka lat temu robił zdjęcia indonezyjskim makakom. Jedna z małp zabrała mu aparat i bawiąc się nim, zrobiła setki zdjęć, w tym dwa autoportrety. I tu pojawia się pytanie, kto ma prawa autorskie do zdjęcia wykonanego przez makaka?
Wikipedia, która rozpowszechnia te zdjęcia za darmo, twierdzi, że na pewno nie fotograf, bo zdjęcie zrobiła przecież małpa. W tym momencie chodzi już o całkiem spore pieniądze, bo zdjęcia stały się bardzo popularne, a tymczasem fotograf nie ma z nich ani grosza. W pierwszym momencie można się zgodzić z interpretacją Wikipedii, bo taki np. właściciel wypożyczalni sprzętu fotograficznego nie ma żadnych praw do zdjęć wykonanych pożyczonym od niego aparatem. Jeżeli już rozpatrujemy kwestie prawne, to wypada jednak przyznać, że fotograf ani nie pożyczył małpie aparatu, ani nie prosił jej o robienie tych zdjęć. Małpa aparat ukradła, więc posługiwała się nim zamiast fotografa hm… „nielegalnie”. Niby tak, więc kto ma prawa do zdjęć zrobionych np. skradzionym smartfonem? Prawowity właściciel aparatu czy złodziej? A może nikt i takie zdjęcia powinny być własnością publiczną?
Jeżeli jednak uznamy, że mimo wszystko istotny dla kwestii praw autorskich jest właściciel palca wciskającego spust migawki, to kto będzie autorem zdjęcia wykonanego samowyzwalaczem? Chip sterujący otwarciem migawki? Jeszcze ciekawiej może być przy okazji zdjęć wykonywanych przy użyciu czujnika ruchu - wówczas autorem powinna być osoba, która przypadkowo wejdzie w kard. To z kolei prowadzi nas do konstatacji, że autorami zdjęć z przydrożnych fotoradarów są kierowcy, więc to oni powinni czerpać wszelkie zyski z wykorzystania tych zdjęć, czyli mandaty powinny płacić samym sobie. Logiczne, prawda?
Sprowadzanie do absurdu to dobre ćwiczenie umysłowe, bo co dziś jest absurdem, jutro może być naszą normalnością. Prawa autorskie należą do bardziej drażliwych kwestii, a to głównie za sprawą uniezależnienia treści od nośnika w przypadku większości form twórczości i coraz to nowych form eksploatacji. Nagle nieoczywiste stały się takie określenia jak np. „kradzież”, „współautorstwo” czy „emisja”. Bo czy z emisją mamy do czynienia w momencie umieszczenie treści na serverze, czy w momencie, gdy treść ta zostaje wywołana przez końcowego użytkownika i wysłana na jego komputer? A może dopiero wtedy, gdy ów użytkownik odtworzy tę treść?
Ma to swoje odzwierciedlenie w stopniu skomplikowania umów z dziedziny praw autorskich, na przykład dotyczących ekranizacji powieści czy opowiadania. Przeciętny człowiek, nawet znający się nieco na branżach wydawniczej i filmowej, nie tylko nie może tej umowy skonstruować, ale nawet nie potrafi jej kluczowych zagadnień zrozumieć. Konieczne jest tłumaczenie z polskiego na polski. Sama umowa ma objętość średniej długości opowiadania i jako dzieło jest warta wielokrotnie więcej niż wynosi stawka autorska za publikację opowiadania. Dziwny jest ten świat.
Na koniec warto wspomnieć o pomijanym notorycznie detalu towarzyszącym wręczaniu Oscarów za zdjęcia filmowe. Operator, który otrzymuje nagrodę Akademii Filmowej, prawie nigdy osobiście nie obsługuje żadnej kamery - zajmują się tym szwenkierzy.
August 7, 2014
Caban
Koniec zawsze jest smutny. Był pies, nie ma psa. Chociaż nie, to jest złe określenie – teraz jest brak psa. Przeżyłem z Cabanem 1/3 mojego życia, a to wystarczająco długo, żeby się naprawdę zżyć. Tym bardziej, że był to najinteligentniejszy pies, jakiego spotkałem. Odszedł pies, członek rodziny, bardziej ludzki od wielu ludzi. Czas przeszły Cabana liczy się od wczoraj.
Może i nie poświęcałem mu dostatecznie dużo czasu, może powinienem go częściej wyczesywać, częściej się z nim bawić, częściej chodzić z nim na spacery. A może to bez znaczenia, bo w sumie był chyba szczęśliwym psem. Najszczęśliwszy wydawał się w domu z kompletem domowników w zasięgu wzroku, czy raczej węchu. Prawdopodobnie stado zgromadzone w jednym miejscu było szczytem jego marzeń. Całe życie spędził w domu z ogrodem i prawie nigdy nie zostawał sam. Podróżował z nami, kiedy to było możliwe. Pływał w morzu, chodził po górskich szlakach, piknikował na Mazowszu, wystąpił w kilkunastu książkach (pod własnym imieniem), uczestniczył w konwencie fantastyki, zagrał samego siebie w filmie fabularnym. No i wreszcie najważniejsze: przepędził prawdziwych włamywaczy.
Towarzyski, empatyczny, mądry, tchórzliwy, zazdrosny, zazwyczaj powolny, a czasem szybki, łakomy, przytulaśny, złośliwy, chwilami śmierdzący, niezdarny, delikatny, silny. Mądry. Lubił góry. Może niespecjalnie lubił po nich chodzić, za to na pewno lubił je oglądać. Potrafił, oparty brodą o barierkę tarasu, godzinami kontemplować panoramę Tatr. Ciekawe, co może myśleć pies, gapiąc się na Giewont?
Czarny Terrier Rosyjski. Psy tej rasy, stosunkowo jeszcze nowej, dożywają zwykle 10-11 lat. Caban przeżył 14 szczęśliwych, mam nadzieję, lat, z czego ostatnie kilka stanowiła zasłużona emerytura. Teraz biega już za kotami gdzieś w krainie wiecznych łowów, w psim niebie. Oby tylko kocie niebo było oddzielone od psiego wysokim płotem.
Koniec zawsze jest smutny. Jednak koniec trwa krótko, a radość i szczęście, jakie potrafi bezinteresownie dawać pies, to są całe lata. Cabana już nie ma, a jednak jest, nieśmiertelny bohater książek, które ktoś może będzie czytał nawet za sto lat.
Śpij spokojnie, przyjacielu.
August 5, 2014
Przyciemnianie dark future
Gdy dawno temu kilkudziesięciu żeglarzy przypadkiem dotarło do Wyspy Wielkanocnej, dostali od losu bilet wstępu do raju na ziemi: łagodny klimat, nieograniczone zasoby łatwego do zdobycia pożywienia i równie nieograniczone zasoby drewna. W połączeniu z brakiem groźnych drapieżników stwarzało to warunki idealne do dostatniego życia. A jednak kilka stuleci później mieszkańcy zamienili raj w jałowe piekło, w którym wrogie grupy walczyły o ostatki pożywienia. Po dżungli nie było już śladu, zarżnięto ostatnie zwierzęta, zjedzono ostatnie owoce. Upadek kultury spowodował, że już od pokoleń wyspiarze nie pamiętali, skąd przybyli ich przodkowie. Nie wierzyli nawet, że istnieje cokolwiek poza ich wyspą. A nawet, gdyby wpadli na pomysł, by z wyspy uciec, to już dawno nie mieli drewna do zbudowania łodzi.
Jednym z moich bardziej zaskakujących spostrzeżeń ostatnich lat jest to, że większość ludzi kompletnie nie interesuje się przyszłością wykraczającą poza horyzont wyznaczany przewidywaną długością ich życia. Zupełnie jakby w momencie ich śmierci miał przestać istnieć cały świat. Wydaje się, że wraz z rozwojem nauki i edukacji ludzie powinni być bardziej świadomi, tymczasem wygląda na to, że chłop pańszczyźniany myślał bardziej perspektywicznie niż dzisiejszy przedstawiciel kategorii DINK (double income, no kids), bo w swoich działaniach brał pod uwagę dobro dzieci i wnuków.
Żyjemy w czasach bezprecedensowych (lub chociaż tak nam się wydaje), bo po raz pierwszy w historii ludzkości ogarniamy wiedzą całe dostępne nam środowisko i potrafimy ocenić nasz wpływ na nie. Możemy więc planować, jak korzystać z niego w sposób odpowiedzialny. A jednak tego nie robimy i niszczymy to środowisko w sposób równie bezprecedensowy.
Wyspa Wielkanocna to miniaturowy model Ziemi. Tym bardziej adekwatny, że robimy to samo, co mieszkańcy wyspy, tyle że w skali planetarnej. Okradamy przyszłe pokolenia ze wszystkiego, z surowców naturalnych, z żyznych ziem, z czystego powietrza i czystej wody. Okradamy ich nawet z dobrobytu, bo żyjemy ponad stan na kredyt, którego nie będziemy potrafili spłacić. Oficjalny dług publiczny na jednego obywatela Polski to 20 tysięcy złotych, a realny jest co najmniej czterokrotnie wyższy. Nasze emerytury już dawno są przejedzone, przejedzone są emerytury naszych dzieci a nawet naszych nienarodzonych wnuków. Dług wciąż rośnie i w końcu ktoś upomni się o spłatę.
Ale pal diabli gospodarkę, rynki finansowe, bankowość. Te wirtualne byty nie raz padały i się podnosiły, startując niemal od zera. Gorzej sytuacja wygląda z zasobami naturalnymi planety – ich nie da się po prostu zresetować. Jeśli je zużyjemy, to ich nie będzie. Proste. To samo dotyczy zasobów odnawialnych. Warto wspomnieć, że mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej opierali się na surowcach w stu procentach odnawialnych, a i tak zniszczyli je całkowicie. Te procesy zachodziły powoli, przez pokolenia, wiec wyspiarze mogli nie mieć świadomości, co się dzieje. My mamy tę świadomość. Widzimy te zmiany, wiemy, do czego prowadzą, a i tak nic z tym nie robimy.
Za mojego życia populacja na Ziemi podwoiła się, przy czym wzrost dotyczył niemal wyłącznie krajów rozwijających się. Jeśli przyrost się utrzyma na podobnym poziomie, to w ciągu najbliższego pół wieku ludzkość będzie musiała wyprodukować więcej żywności niż w całej swojej historii, od początków rolnictwa dziesiątki tysięcy lat temu. To oczywiście nie jest możliwe.
Zanim jednak zaczniemy głodować, czeka nas kryzys energetyczny i surowcowy. Ponieważ czerpiemy z ograniczonych zasobów, jest proste jak 2+2=4, że wydobycie ropy, gazu, węgla, stali, miedzi i całej reszty niezbędnych nam substancji zacznie spadać, a wreszcie ustanie. Ściślej mówiąc, mimo naszych usilnych starań, już spada. Bez surowców, a szczególnie bez energii, nie może istnieć cywilizacja. Za ile czasu ten nasz skomplikowany system podtrzymywania komfortu życia zacznie się krztusić? Trudno powiedzieć. 50 lat? 80 lat? W tym momencie DINK-sy uśmiechają się, bo 50 lat oznacza dla nich nigdy, czyli nie ma problemu. Nie, jeszcze się nie cieszcie.
Poziom życia, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, da się utrzymać tylko pod warunkiem, że reszta świata, czyli obecnie 80-90% będzie nadal klepać biedę. Oni oczywiście nie chcą klepać biedy, chcą żyć jak my. Jeśli dodamy do naszych rozważań szybko industrializujące się Chiny i Indie (sami im w tym nierozsądnie pomagamy), to otrzymamy trzy razy więcej chętnych do tych samych surowców. Czyli mamy nie 50 lat, a 20-30. A teraz dodajmy część Ameryki Południowej i Afryki. Wygląda to źle, prawda?
Jeszcze gorzej wygląda to, gdy sobie uświadomimy, że nie da się trzykrotnie zwiększyć obecnego wydobycia ropy czy gazu, bo łatwo dostępne złoża już są opróżnione. To oznacza kryzys surowcowy i ostrą rywalizację być może już za 10-15 lat. Najpierw będzie to rywalizacja ekonomiczna i polityczna (co ma miejsce już dziś), potem militarna. W efekcie wojen marnotrawstwo surowców urośnie do niebotycznego poziomu, jeszcze bardziej przyspieszając koniec świata jaki znamy. Bez ropy naftowej nie może istnieć rolnictwo przemysłowe, czyli spadnie pojemność środowiska, czyli planeta nie będzie mogła wykarmić ośmiu miliardów ludzi, tylko, powiedzmy, czterysta milionów. Albo i mniej, bo to samo rolnictwo przemysłowe doprowadziło do wyjałowienia prawie połowy ziem, do których się dotknęło. Prawdopodobnie, gdyby nie zamierzchłe kataklizmy i epidemie szatkujące populację, już byśmy przekroczyli punkt bez powrotu i ponownie mieszkali w jaskiniach.
W tym wypadku nawet nie bardzo ma zastosowanie powiedzenie „naprawianie świata zacznij od siebie”, bo w warunkach gospodarki globalnej wygrywa bardziej efektywny, czyli produkujący więcej. Pomóc mógłby chyba tylko globalny dyktator, taka rozpełznięta na całą Ziemię technokratyczna Unia Europejska z dyrektywami o maksymalnej dopuszczalnej mocy żarówek i limitami produkcji żywności z hektara.
Przepis wydaje się prosty: ograniczyć populację, obniżyć poziom życia, przenieść nakłady z krótkoterminowej napędzającej koniunkturę konsumpcji na długoterminowe rozwiązania alternatywnych technologii i źródeł energii etc. Hm… wychodzi z tego przepis na nowy komunizm. Tak czy inaczej, jeśli niczego nie zmienimy, nastąpi mniej lub bardziej gwałtowny regres i kryzys, z którego tym razem nie będzie już wyjścia. Zostaniemy jak ci Wielkanocczycy na gołej ziemi, jedząc surową ludzinę, bez technologii i surowców do zbudowania kosmicznej arki, która mogłaby nas ponieść na Nową Ziemię.
Przemijanie jest nieuniknioną konsekwencją istnienia. Ale po co się z tym tak spieszyć?
July 30, 2014
Rozpasane purée ziemniaczane
W przepisie na brytyjską potrawę bangers & mash potraktowałem po macoszemu temat purée ziemniaczanego. Zrobiłem to z premedytacją, a teraz z premedytacją podam przepis na rozpasane purée przygotowane ze składników podstawowych.
Purée [czyt. pi(u)re] dzielą się na trzy rodzaje: smaczne i tuczące, niesmaczne i nietuczące, oraz niesmaczne i tuczące. Dziś zajmiemy się typem pierwszym, ale będą też uwagi poboczne o typie drugim. Przygotowanie dobrego purée nie jest trudne, jeśli tylko będziecie przestrzegać poniższej receptury.
Receptura dotyczy wersji rozpasanej. Wystarczy jednak usunąć ser i czosnek, by otrzymać zwyczajne dobre purée.
Składniki:

1 kg ziemniaków (najlepiej przeznaczonych na purée)
~100 g masła (wedle uznania)
~100 ml mleka
Składniki rozpasane:
100 g sera cheddar
kilka ząbków czosnku
Przyprawy: sól
Czas przygotowania: 30 minut
Zamiast masła i mleka można też użyć gęstej, niekwaśnej śmietany.
Ziemniaki obieramy, myjemy, kroimy na mniejsze kawałki i zalewamy wodą tak, by były przykryte.
Wodę solimy. Powinna wystarczyć czubata łyżeczka na kilogram ziemniaków. Jeśli ktoś woli, posolić można też na samym końcu.
Wersja rozpasana: w międzyczasie ścieramy na tarce ser.
Ziemniaki będą gotowe, gdy się będą rozpadać po wbiciu widelca. Nastąpi to po 10-20 minutach gotowania, zależnie od rodzaju ziemniaków.
Dodajemy masło. Ilość zależna od tego, ile chcemy przytyć. Dla mnie osobiście 1/3 kostki to największe poświęcenie, na jakie jestem gotów.
Wersja rozpasana: Dodajemy zmiażdżony czosnek.
Ugniatamy całość bardzo dokładnie ręcznym niszczycielem ziemniaków. Ma nie być najmniejszych grudek. Użycie sprzętu zmechanizowanego jest niesportowe. Zresztą zepsułoby to konsystencję.
Wersja rozpasana: Dodajemy starty ser.
Wersja rozpasana: Mieszamy ser, aż stanie się jednolitą masą z ziemniakami.
Stopniowo dolewamy mleko i mieszamy aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji, czyli jeszcze nie zupy. Odpowiednia konsystencja została przedstawiona w filmie Bliskie spotkania trzeciego stopnia podczas sceny obiadowej.
Jeśli ktoś nie oglądał filmu, to podpowiadam, że chodzi o taką konsystencję.
No i to by było na tyle. Smacznego!
Na koniec warto zaznaczyć, że dobrze przyrządzone purée powinno smakować nawet samodzielnie. Jeśli ma być dietetycznie, można zrezygnować z masła, jednak, szczerze mówiąc, ilość skrobi zawartej w ziemniakach i tak nie uprawnia do optymizmu.
July 29, 2014
Pod kopułą (Under the Dome)
Pomysł jest niezły, choć w sumie prosty. Mała amerykańska mieścina nagle zostaje odcięta od świata przez tajemniczą kopułę, a dokładniej przezroczystą kulę o średnicy kilku mil. Przechodzi przez nią światło i fale radiowe o pewnych częstotliwościach, ale żadna materia ani dźwięki już nie. Wewnątrz są uwięzieni mieszkańcy miasteczka, nie wszyscy rzecz jasna, oraz kilka przypadkowych osób. Tak wygląda punkt startu serialu Pod kopułą. Zapowiada się świetnie.
Zapowiada się świetnie, ale im dalej, tym gorzej. Uwaga, będą spojlery. Niestety najbardziej interesujący (przynajmniej mnie) wątek, dotyczący tytułowej kopuły, jest odmalowany wyjątkowo niechlujnie. W zasadzie jest tylko pretekstem do odseparowania grupy ludzi i obserwacji, co się będzie między nimi działo. Projekt firmowany przez Stephena Kinga nie uniknie przegadanych scen, ciekawych, lecz zupełnie niespójnych charakterologicznie postaci i fabuły naciąganej, że aż boli.
Pisałem już, że seriale brytyjskie są lepsze od amerykańskich? Ten jest amerykański i jak inne amerykańskie seriale jest skonstruowany ze sprawdzonych wielokrotnie elementów. Szczerze mówiąc, trochę mnie to już nudzi, bo znam je na pamięć. Widz lubi być zaskakiwany, więc zaskoczmy go za wszelką cenę. Zdradziłem, ale tak naprawdę nie zdradziłem, choć zdradziłem, tyle że na niby i właściwie to wtedy spałem. Snem świadomym. Tego typu sposób żonglowania antagonista–protagonista jest może ciekawy dla odbiorcy o umyśle surykatki (broń boże nie mam nic przeciwko frakcji surykatkowej wśród widzów i nie chciałem obrazić nikogo, kto czuje się surykatką), ale jednak bardziej świadomy widz zaczyna się zastanawiać „co jeszcze, kurna?”. Zwroty akcji są cenne, wręcz pożądane. Jednak gdzieś leży granica oddzielająca dramat od komedii.
Jest też sporo banalnie głupich wpadek scenariuszowych. W miasteczku trwa wojna o wodę, bo farmer, właściciel jedynej działającej studni, zamiast udostępnić ją miastu, używa jej po putinowsku do prowadzenia swojej małej polityki. Być może autorzy scenariusza zakładali, że przeciętny widz pamięcią sięga nie dalej niż kwadrans wstecz, bo już dwa odcinki dalej mamy scenę, gdzie walczący przedtem o tę wodę miasteczkowy włodarz śmiga motorówką po wielkim jeziorze.
W połowie pierwszego sezonu producenci zorientowali się, że wieje nudą, a fabularny sos zaczyna kisnąć (nie czytałem powieściowego pierwowzoru, oceniam serial jako samodzielny byt). Znikąd pojawia się więc zapchajdziura blond gangsterka, która, odkąd opadła kopuła, siedziała podobno gdzieś w ukryciu i tylko obserwowała. W kilka godzin organizuje w miasteczku podziemie hazardowe. Zastrzega przy tym stanowczo, że nie czerpie zysków z prostytucji (w domyśle: bo handel ciałem jest nawet dla niej niemoralny), a chwilę potem obserwujemy scenę nielegalnych walk bokserskich, gdzie ta sama gangsterka przyjmuje zakłady. Nie zdradzę wiele, jeśli powiem, że matka gangsterki zostaje utopiona w jeziorze (w tym, o którym wspomniałem akapit wyżej). Gangsterka odkrywa to podczas spontanicznego spaceru w szpilkach po plaży. Czemu ni stąd, ni z owąd spaceruje w szpilkach po plaży? Scenarzyści znają powód – ma znaleźć wyrzuconą na brzeg martwą matkę. Brilliant! Na szczęście zaraz sama również ginie i to w równie nielogiczny sposób.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość serialowi. Przykuł moją uwagę na cały sezon i nawet polubiłem bohaterów. Mam świadomość, że to, co dla mnie jest błędem i wadą, dla większości widzów zapewne okaże się zaletą. Jaki procent odbiorców będzie zainteresowany naturą lub pochodzeniem kopuły? Największym wzięciem cieszą się przecież po tysiąckroć opowiadane te same historie o ludziach, ubrane tylko w inne scenografie. Niestety.
Jeśli ktoś oczekuje science fiction, w Under the Dome dostanie go tyle, ile kryminału dostali widzowie Niewolnicy Isaury. Fantastyka jest tu pretekstowa. I to mnie boli, bo obietnica była inna. Miała być fantastyka z dodatkiem socjologii, a jest trochę W kamiennym kręgu, tyle że krąg nie z kamieni.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
