Rafał Kosik's Blog, page 47
September 27, 2014
Dziecka nie oszukasz
Czasy się zmieniły. Kino się zmieniło. Po 1989 roku nasze kina zalały amerykańskie animacje, które wyparły polskie filmy. Wraz z filmami zza Oceanu młodzi widzowie zaczęli przyzwyczajać się do zupełnie innego stylu opowieści. Czasy radosnych retro opowiastek przygodowych w stylu „Skarb templariuszy” odeszły w zapomnienie, bo z nową animacją i nowym kinem przygodowym zmieniła się dynamika filmów dla dzieci. Bardzo długo nie chcieliśmy tego w Polsce zaakceptować. W latach 90. miałeś jeszcze kilka prób kręcenia kina dla dzieci w rodzaju „Latające machiny kontra Pan Samochodzik”, które były koszmarnie złe, bo przypominały filmy z lat 60. nakręcone w 90. (więcej na dzikabanda.pl…)
September 24, 2014
Felix, Net i Nika 13 - fragment #1
Kolejny wstrząs podrzucił go na dobre dziesięć centymetrów w górę i zmusił do przyjęcia normalnej pozycji. Nika ścisnęła jego rękę.
– Zapnijcie pasy – poradził Felix, który przez cały czas na wszelki wypadek miał zapięty pas.
Wyświetliła się w tej chwili lampka z ikoną zapięcia pasów i rozległ się głos z interkomu:
– Proszę państwa, mówi kapitan Awaria. Zbliżamy się do strefy turbulencji. Może nami trochę potrząsnąć.
W głośnikach coś szczęknęło, zaskrzypiało i zatrzeszczało. Wydobywał się z nich cichy szum.
– Awaria interkomu? – zapytał Net.
– Zapomnieli wyłączyć mikrofon – stwierdził Felix.
Samolotem potrząsnęło jeszcze mocniej niż poprzednio, czemu towarzyszyły nasilone trzaski z głośników.
– Jezus Maria! – dobiegło z interkomu. – Widzisz ten front atmosferyczny?
W samolocie zrobiło się nagle zupełnie cicho, jeśli nie liczyć szumu silników. Net wychylił się przez Nikę do okna. Samolot wciąż leciał przez idealnie przejrzyste powietrze, pod błękitnym niebem bez jednej chmurki. Za to z przodu, od horyzontu po horyzont ciągnął się wał ciemnych chmur sięgających niemal ziemi.
– Granica między Anglią a Szkocją – ocenił Net.
– Pamiętasz, co było pięć lat temu, jak tu lądowaliśmy? – dobiegło z interkomu.
– Weź ty mi nie przypominaj. Do dziś się budzę z krzykiem.
Pasażerowie w całym samolocie wiercili się i rozmawiali przyciszonymi głosami. Stewardessa szła już szybko z końca samolotu, żeby uświadomić pilotów, co się dzieje, ale kolejny wstrząs zmusił ją do powrotu na fotel.
– Trzęsie jak fura na bruku. – Net zacisnął mocniej pas.
Nika wyjrzała przez okno i natychmiast tego pożałowała. Skrzydło bujało się, jak wielka trampolina po skoku pływaka. Oparła głowę o zagłówek i zacisnęła powieki.
– Powiedz im, że nie ma żadnego zagrożenia. Jeszcze nam tu zaczną panikować.
– Nie lubię tak kłamać.
– Czasem trzeba.
– OK, już dobrze, trochę im nakłamię.
Głośniki zachrobotały i zamilkły na kilka sekund, po czym znów zatrzeszczały i zaczęły szumieć.
– Bardzo dobrze im powiedziałeś. Widzisz, masz gadane, nie to co ja.
– Myślisz, że łyknęli?
– Przecież nie znają się na lotnictwie, więc na pewno.
– Pomylili pozycję wyłącznika interkomu. – Felix pokręcił głową.
– Oby nie pomylili pasa startowego z morzem – rzucił Net. Gdyby nie to, że musiał podtrzymywać na duchu Nikę, już zacząłby panikować.
Trzęsło jak w samochodzie jadącym z dużą prędkością po dziurawej jezdni. Wszystkie plastiki trzeszczały i piszczały. Gdzieś z przodu zaczęły też piszczeć dziewczyny.
– Rano pokłóciłem się z żoną, ech…
– No, nie można się żegnać w złości. Nie znamy przecież dnia ani godziny.
Nika przemogła się i wyjrzała przez okno. Ściana chmur zbliżała się szybko. W dole przesuwały się zielone pagórki i jeziora. Tu pogoda była idealna.
– Teraz będzie najgorzej.
– Dzięki za informację… – syknął Net.
Świat za oknem zniknął, jakby ktoś podmienił zwykłą szybę na jej odpowiednik z mlecznego szkła. Towarzyszył temu potężny wstrząs, po którym zrobiło się względnie spokojnie. Drgania były ledwo wyczuwalne. Końcówka skrzydła co chwilę to pojawiała się, to znikała w białej mgle. Net i Nika odetchnęli z ulgą, za to na Felixie ani turbulencje, ani chmury nie robiły wielkiego wrażenia.
– Nienawidzę latać bez widoczności.
– Znowu… – Net dotknął czoła.
Stewardessa szybkim krokiem szła przez cały samolot do kabiny pilotów. Gdy zamknęły się za nią drzwi, przez szumy z głośników dało się wyłowić jej przyciszony głos, ale nie sposób było zrozumieć słów.
– Helena, co tak szepczesz? Tu nikogo nie ma.
Cały samolot nadstawiał uszu, żeby wyłowić coś z szumów.
– Co…? Dopiero teraz nam mówisz?!
– Były turbulencje. Nie mogłam wstać.
– A nie mogłaś użyć słuchawki interkomu?
– Przecież nie działa, jak są włączone głośniki.
– Ech… Powiedzmy im, że… że to było słuchowisko radiowe dla umilenia czasu.
– Przecież oni to słyszą!
Dopiero teraz głośniki zamilkły. Stewardessa zamknęła za sobą drzwi kabiny pilotów. Przeszła przez cały samolot z miną „bardzo nic się nie stało” i wzrokiem utkwionym w jednym punkcie gdzieś koło ogona samolotu.
Dźwięk silników zmienił się minimalnie i przycichł.
– Schodzimy. – Felix leniwie przewrócił stronę ksiązki. – W sensie, że się zniżamy do lądowania.
Net spojrzał na niego z lekkim rozdrażnieniem.
– Podziwiam twój spokój stary – powiedział. – Ale czy łaskawie mógłbyś się nie bać w mniej ostentacyjny sposób?
– Teraz nie ma się czego bać. – Felix wzruszył ramionami. – Większość katastrof wydarza się dopiero podczas lądowania.
September 16, 2014
Spotkanie na Zamku Królewskim
A ściślej mówiąc - w Arkadach Kubickiego, czyli tej części zamku, która jest na dole Skarby Wiślanej. Tak czy inaczej, w tę sobotę, czyli 20 września o godz. 15:00 będę gościem Festiwalu Książki dla Dzieci i Młodzieży „Czytajmy”. Wejście do sali konferencyjnej znajduje się od strony Wisłostrady. Po audiencji spotkaniu, czyli gdzieś tak od godz. 16:00 będę podpisywał swoje książki. Jeśli znajdą się chętni, rzecz jasna.
Więcej na stronie organizatora festiwalczytajmy.pl
September 9, 2014
Moleskine
Powiadają, że Moleskine uzależnia. Możliwe, byłem na dobrej drodze ku temu. Niestety uzależnienie stało się opcją niespełnialną w momencie, gdy już zostałem użytkownikiem Moleskine. Zapisałem z przyjemnością pierwszą stronę, a gdy ją odwróciłem, na drugiej stronie ujrzałem lustrzaną przebitkę tego, co napisałem chwilę wcześniej. Niezły zonk.
Wiecie, ja nie jestem pieniaczem, i próbowałem tę sprawę załatwić e-mailowo. Nie liczyłem na nic specjalnego, może co najwyżej na pouczenie, że piórem to się pisało za czasów Hemingwaya i już wystarczy. Formularz zgłoszenia problemu na stronie moleskine.com wysypuje się w momencie, gdy się zorientuje, że chodzi o reklamację. Ponawianie prób niczego nie zmienia. Wnoszę z tego, że firma zdaje sobie sprawę z problemu, tylko go przemilcza.
Rzecz jasna nie pójdę z reklamacją do polskiego dystrybutora Moleskine (Czuły Barbarzyńca), bo jaka ich wina w tym, że producent przyoszczędził na papierze? Co najwyżej powiedzieliby mi, żebym nie zgrywał freaka i pisał długopisem, jak normalni ludzie.
Test podobnego, zakupionego w Londynie Moleskine’a potwierdził, że zaobserwowane zjawisko nie jest wynikiem puszczania na rynek polski bubli, tylko problemem globalnym.
Już w podstawówce w głębokim PRL-u istniał podział na tandetne zeszyty i zeszyty porządne. Te pierwsze każde dotknięcie piórem wiecznym zamieniały w eksplozję czerni po obu stronach, a preferującym długopisy po dwóch latach fundowały darmową rafinację tuszu na składowe kolorystyczne. Te drugie, lepsze zeszyty zachowywały się w sposób, powiedzmy, normalny i dziś wyglądają, jakbym je zapisał przedwczoraj. Kto by przypuszczał, że po kilkudziesięciu latach ponownie trafię na typ pierwszy i to sprzedawany jako marka premium, top brand?
Od wielu już lat używam Filofaxa (notes-segregator) z własnoręcznie wycinanymi i dziurkowanymi wkładami z najtańszych bloków papieru w kratkę z Carrefour’a lub Makro. Żaden z nich nigdy nie przebijał atramentem na druga stronę, ani nie pozwalał na rozmazywanie. Kto by przypuszczał, że produkty niemalże no-name, pod względem jakości biją na głowę renomowany produkt sprzedawany za trzydzieściparę zeta. Szkoda.
P.S. Jeśli ktoś używa długopisu, to Moleskine nie będzie mu robił przykrości.
September 8, 2014
Kasta socjopatów
Nasza kultura nie akceptuje innego traktowania ze względu na wygląd. Przynajmniej oficjalnie. Grubi, rudzi, czarni, łysi, garbaci powinni być traktowani tak samo. Jednak ta sama kultura nie ma nic przeciwko sekowaniu ludzi ze względu na cechy charakteru. Antypatyczny cham, złośliwiec, tępak, tchórz czy ktoś ze zwykłym brakiem gustu budzi nasze zniesmaczenie, a kultura wymaga od nas, byśmy wręcz takich ludzi piętnowali. Dlaczego? Ktoś, kto się urodził z ilorazem inteligencji Forresta Gumpa nie jest temu winien. Tak samo swojej miernej odwagi nie jest winien tchórz. Czemu więc nasza tolerancja dla inności nie obejmuje cech charakteru? (więcej we wrześniowym wydaniu Nowej Fantastyki…)
September 3, 2014
Etyka żarcia
Konsumpcyjny styl życia, od lat już swojski: samochodem jedziemy do hurtowni karmy dla ludzi po śmieciowe żarcie w jednorazowych opakowaniach, po czym pochłaniamy je w pośpiechu i zmuleni mieszanką syntetyków zalegamy przed telewizorem lub komputerem, by zrelaksować się bezrefleksyjną rozrywką. Można powiedzieć, że kopiemy sobie grób własną gębą. W dodatku robimy to na wiele sposobów, a to, że umrzemy na zawał albo zaklinowani między otwartą lodówką a stołem, nie jest w tym wszystkim najgorsze.
Kostka cukru ma tyle samo kalorii co średniej wielkości marchewka. Po zjedzeniu kostki cukru organizm otrzyma zastrzyk energii, który przestanie działać po relatywnie krótkim czasie. Zjedzenie marchewki, prócz tego że dostarczy wielu cennych składników, spowoduje powolne przyswajanie energii, więc starczy jej na dłużej. Czemu więc małe niewinne dziecko, nieogarniające całej złożoności problemów współczesnego żywienia, wybierze „gorszą” kostkę cukru?
Nasz mózg wyewoluował w czasach niedoboru jedzenia, które zresztą towarzyszyły nam, z małymi przerwami, do czasów naszych dziadków, jeśli nie dłużej. W skali ewolucji czas pełnych brzuchów to mniej niż mrugniecie oka. Kluczem do przetrwania przez setki tysięcy, miliony lat (na poziomie komórkowym – miliardy) było oszczędzanie i gromadzenie energii w organizmie. Jeśli czegoś nie zjadłeś teraz, za chwilę mogło już być za późno. Taka jest więc nasza natura i raczej jej nie zmienimy. Zresztą… lepiej jej nie zmieniać, bo czas pełnych brzuchów zmierza właśnie ku nieszczęśliwemu końcowi.
Dobrobyt zabija, bo nie ma żadnych wątpliwości, że nadwaga obniża komfort życia i skraca je. To stwierdzenie jest mało politycznie poprawne, co nie pomaga rozwiązaniu problemu. Według wielu prognoz do roku 2030 ponad 90% Brytyjczyków będzie miało problemy z nadwagą. Prawdopodobnie w przypadku innych narodów będzie podobnie. Czemu tyjemy, skoro jest to dla nas niekorzystne? Cóż, dzieje się tak dlatego, że człowiek nie jest podmiotem procesu zwanego cywilizacją. Cywilizacja nas hoduje; hodują nas firmy, korporacje. Jesteśmy hodowlanymi mszycami, a naszą pożądaną wydzieliną jest pieniądz.
Żyjemy w czasach kultu wzrostu. W zasadzie cały nasz system gospodarczy opiera się na wzroście i nie może bez niego istnieć. Z roku na rok musimy produkować i konsumować więcej. Nie inaczej jest w przypadku branży spożywczej. A skoro przyrost naturalny w cywilizacji zachodniej zatrzymał się, to by utrzymać wzrost, trzeba w tę samą ilość żołądków wtłoczyć więcej jedzenia. Tak, w obecnym systemie gospodarczym prawdziwie obywatelską powinnością jest żreć więcej. Oczywiście w tym samym czasie miliony ludzi gdzieś tam głodują, ale oni nie mają pieniędzy, więc są niewidzialni dla biznesu. No, chyba że jako tania siła robocza.
Żyje nas na planecie coraz więcej, zaraz stuknie kolejny miliard, a niestety jest jednak jakaś granica wydajności produkcji żywności z metra kwadratowego gruntu. Wydaje się, że została ona osiągnięta w Japonii, która ma jedną z najwyższych gęstości zaludnienia na Ziemi. Otóż mimo pompowania coraz większej ilości kasy w badania nad nowymi odmianami roślin i nowymi nawozami, plony nie chcą dalej rosnąć, a jedynym efektem jest to, że produkowane przemysłowo rośliny mają zdecydowanie mniej wartości odżywczych. Zresztą nie jest żadną tajemnicą, że piękny czerwony i błyszczący pomidor z supermarketu jest mniej wart od szaroburego, krzywego pomidorka z ogródka dziadka. Tu znów wychodzą miliony lat ewolucji – instynktownie wybieramy owoce o intensywniejszych kolorach, a producenci owoców tworzą takie krzyżówki, które nawet pozbawione witamin wciąż będą kolorowe i błyszczące. I będą szybko rosły.
Tu pojawia się kwestia etyki żarcia. W czasach dobrobytu ludzie mają trochę więcej czasu na zajmowanie się czymś poza przetrwaniem, wymyślają więc na przykład, że niektórych rodzajów pożywienia nie powinniśmy spożywać. Zazwyczaj nie znajdziemy mocnych racjonalnych argumentów, dlaczego mielibyśmy czegoś konkretnego nie jeść. U podstaw ideologii żywieniowych leżą względy historyczne i kulturowe, gdyż człowiek jest zwierzęciem wszystkożernym, więc może jeść żołędzie, komary, żuki, dżdżownice, larwy motyli, pająki, mrówki, a co gorsza nawet owoce morza. Przed kamerami udowodnił to Bear Grylls, a poza kamerami udowadniają w ciszy domostw wszystkich kontynentów miliardy ludzi, którzy by zzielenieli z obrzydzenia na widok polskiego ogórka kiszonego.
Zastanówmy się przez moment, czy przejście na przykład na dietę jarską miałoby sens. Pomijam tu pojawiający się czasem argument cierpienia zwierząt - każde ogniwo łańcucha pokarmowego cierpi. Mówmy o konkretach. Ilość białka, jaką możemy otrzymać z wieprzowiny, wymaga ponad pięciokrotnie większego nakładu energetycznego niż w przypadku np. soi czy kukurydzy, a już szczególnie pszenicy, czyli oznacza też pięciokrotnie większą emisję cieplarnianego gazu CO2. W przypadku wołowiny różnica jest jeszcze większa. To się oczywiście daje też przeliczyć na powierzchnię potrzebnej ziemi i czas. Wynikałoby z tego, że (odpowiednio suplementując dietę) moglibyśmy przejść na roślinożerstwo i odsunąć problem głodu o kilkanaście lat. Bo to, że problem głodu powszechnego w końcu się pojawi, to jest pewne.
Niestety, masowa hodowla roślin wymaga zastosowania upraw przemysłowych, a te prowadzą w nieunikniony sposób do degeneracji gleby. Zwyczajnie jest to bowiem rodzaj gospodarki rabunkowej. Ale… i tak to robimy. Tak wygląda nasza produkcja białka roślinnego, opadamy jak szarańcza i wysysamy z ziemi wszystko, co zdołała zgromadzić przez tysiące lat, po czym przenosimy się dalej. Czemu? Bo krótkoterminowo się to opłaca. Opłaca się firmom, choć globalnie wszyscy na tym tracimy.
A jednak bez korporacji już byśmy prawdopodobnie głodowali. Możecie wierzyć lub nie, większość tego, co jemy, od wielu lat niemal dokładnie odpowiada definicji żywności GMO, bo jemy prawie wyłącznie gatunki sztucznie wyhodowane. Dziczyzna, jagody i grzyby leśne to chyba ostatnie naturalne pokarmy, dostępne Europejczykom. Chyba, że coś przeoczyłem. Jeśli byśmy tylko polowali na dzikiego zwierza i zbierali leśne runo, wszystko byłoby OK. Niestety z łowców i zbieraczy staliśmy się rolnikami, a progres industrializacji w XX wieku zwiększył wydajność dojenia planety do niewyobrażalnych rozmiarów i dziś jest już za późno, by na powrót stać się łowcami i zbieraczami.
Według różnych rachunków wielkość ludzkiej populacji, która może koegzystować z resztą ekosystemu Ziemi, wynosi coś koło 400 milionów, a na pewno nie przekracza dwóch miliardów. Tymczasem jest nas już ponad siedem miliardów i rośnie. Co gorsza, naszej aktywności nie można nazwa koegzystencją. I wcale korporacje nie są tu najgorsze - najgorsi są prości ludzie, którzy chcą po prostu zapewnić byt swojej rodzinie.
Intensywne nawadnianie powoduje wzrost zasolenia gruntu i przyspiesza jego wyjałowienie. Oczywiście są to procesy zachodzące wolno. Ale jeśli dodamy do tego uprawy monokulturowe, modyfikowane genetycznie celem przyspieszenia wzrostu, nawożone syntetycznie, to okaże się że już po kilkunastu latach w miejscu żyznych pól mamy suchy step. Firma przenosi uprawy gdzie indziej, czyli z jej punktu widzenia, wszystko gra. Gra mniej więcej tak, jak z punktu widzenia człowieka, który wywozi śmieci do lasu.
Produkcja nawozów sztucznych jest zależna niemal całkowicie od wydobycia ropy naftowej, a ich użycie jeszcze szybciej degeneruje glebę i powoduje niekorzystne procesy w oceanach, gdzie nadużywane nawozy ostatecznie trafiają. W kontrze do tego nawozy naturalne to głównie odchody roślinożernych zwierząt i kompost, czyli surowce w stu procentach odnawialne. W dłuższej perspektywie musimy więc hodować świnie i krowy, żeby móc hodować rośliny. Tak da się uprawiać ziemię w nieskończoność, o ile… uda się ograniczyć naszą populację.
Na nic wizjonerstwo złotej ery SF. Między bajki należy włożyć wizje latających szklarni, orbitalnych hodowli alg, luster kierujących światło słoneczne na kukurydziane pola po horyzont. Wychodzi z tego, że model gospodarki rolnej polskiej wsi z połowy XX wieku jest idealnym rozwiązaniem na trudną przyszłość. Gdyby więc chcieć nakręcić realistyczną wersję Mad Maxa, wyszedłby z tego mniej więcej film Sami swoi.
August 31, 2014
Ice bucket challenge
Dzięki nominacji od ekipy organizującej Pyrkon wziąłem udział w akcji zbierania funduszy na walkę z ALS czyli stwardnieniem bocznym zanikowym. Akcja polega przede wszystkim na wpłaceniu pewnej sumy pieniędzy na organizację zajmującą się badaniami nad tą chorobą lub opieką nad chorymi. Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany informacjami o samej chorobie, to tu jest link do Wikipedii. Sam nie nominowałem nikogo, a jednocześnie wszystkich - każdy, kto chce wziąć udział w akcji, może się czuć przeze mnie nominowany.
Samo wylanie sobie na głowę kubła z wodą i lodem jest dodatkiem, dzięki czemu ta akcja jest medialnie nośna. Na szczęście nikt nie wspomina o tym, jakie mają być proporcje lodu do wody;)
August 27, 2014
Utopia 2
Pisałem już kiedyś, że seriale brytyjskie są lepsze od amerykańskich? Wiele razy. Ten jest brytyjski. To drugi sezon Utopii, którą chwaliłem ponad rok temu. Drugi sezon jest bardziej rozbudowany i można by rzec, poważniejszy. Poważniejszy dlatego, że poznajemy tajemnice, których istnienie pierwszy sezon zaledwie anonsował. Poznajemy i wcześniejsze i dalsze losy bohaterów. Ci sami ludzie, ich uczynki, ich wybory, wydają się nam albo potworne, albo szlachetne, zależnie od aktualnego punktu widzenia.
Piętrowy spisek ma więcej kondygnacji, niż się wydawało. Niekompetencja asystenta ministra jest przykrywką dla działań firmy farmaceutycznej, próbującej wcisnąć rządowi szczepionkę na nieistniejącą chorobę. Nieistniejąca choroba jest przykrywką dla choroby jak najbardziej realnej, a szczepionka jest przykrywką na tajny plan globalnego holocaustu. Holocaust jest przykrywką dla projektu, który ma uratować ludzkość. Główny inżynier projektu traktuje go jako przykrywkę dla… Niełatwo się w tym połapać, warto więc oglądać dokładnie.
Surrealizm kapie ze stron scenariusza ciężkimi kroplami. To ten rodzaj groteskowego thrillera, w którym zupełnie nie rażą niespójności fabularne. Dyskretny morderca chodzi w jaskrawożółtym garniturze, a do kluczowej dla losów świata akcji, zamiast komandosów rusza dwójka cywili, z których jeden boi się własnego cienia. Wypada przyznać, że Utopia istnieje właśnie dzięki nieprzypadkowym niespójnościom fabularnym.
Nie wiem, czy można nazwać ten serial osadzonym w realiach współczesności, jest on raczej snem szaleńca o współczesności. Jednak jak najbardziej opowiada on o problemach ludzkości początku XXI wieku, głownie o jednym z najważniejszych – o przeludnieniu. Co więcej, podaje też na tacy gotowe rozwiązanie. Tu dopiero pojawiają się problemy moralne na niespotykaną wcześniej skalę. Na jednej szali wagi naszego sumienia mamy moralność, na drugiej przertwanie.
Utopia 2 to ciąg dalszy uczty dla estetów i miłośników fajnych soundtracków (choć muzyka w pierwszej części bardziej mi podeszła), a do tego kawał dobrej, trzepiącej po mózgu rozrywki.
August 26, 2014
Polcon 2014 w Bielsku-Białej
Jak co roku pojawię się na Polconie. Tym razem konwent odbędzie się w dniach 4-7 września w Wyższej Szkoły Administracji w Bielsku‑Białej. Zapraszam, a po dynamicznie zmieniające się szczegóły odsyłam na stronę Polconu.
August 24, 2014
Cold in July
Nie wiem, czy to jest najlepszy film, jaki nakręcono w 2014 roku – nie chwalmy roku przed Sylwestrem – ale na pewno najlepszy, jaki nakręcono do dwudziestego piątego sierpnia (to dziś). Jeśli po kilku dniach od obejrzenia filmu wciąż o nim myślę i go analizuję, to znaczy, że nie ma tu mowy o pomyłce w ocenie. Takie filmy nie trafiają się często.
Bohaterem filmu jest Richard Dane, ramiarz, facet który na życie zarabia oprawianiem obrazów w prowincjonalnym teksańskim miasteczku. Ma piękną żonę i dziecko. Nie jest specjalnie zaradny, nie jest też specjalnie odważny. Szczerze mówiąc, jest dokładnie nijaki. Prawdopodobnie jego życie toczyłoby się spokojnym rytmem codziennej rutyny po kres jego dni, gdyby nie włamywacz, który pewnej nocy postanowił zwiedzić jego dom. Richard zastrzelił go, co w Teksasie jest jak najbardziej legalne.
Zrobił to w sumie niechcący i niespecjalnie jest z tego faktu dumny. Szeryf zapewnia go, że sprawa jest na tyle oczywista, że wystarczy podpisać kilka papierków i nie trzeba będzie nawet kłopotać sądu. Ot, cichy pogrzeb na koszt miasta i wracamy do pracy. To nawet jak na Teksas nie jest aż takie proste i w umyśle Richarda zaczyna kiełkować podejrzenie, że coś tu nie gra. Nie ma jednak czasu na dywagowanie nad takimi niuansami, sytuacja bowiem zmienia się gwałtownie, gdy z więzienia wychodzi ojciec zabitego włamywacza. Ojciec, który nie zamierza przejść nad śmiercią syna do porządku dziennego.
Cold In July nie jest filmem o tym, o czym wydaje się być. To opowieść o mężczyznach, którzy sprawy do załatwienia załatwiają, zamiast o nich dyskutować. Jeden z nich odkrywa dopiero, że świat może tak wyglądać, a dokładniej, że powinien wyglądać właśnie tak. Dwóch wojowników i uczeń, który właśnie zasmakował pierszej krwi.
Zakończenie nieco rozczarowuje, bo można je przewidzieć. Hm… czy aby na pewno? Czy to jest wada? Czy w ostatnich minutach powinien być skompresowany piętowy spisek, a wykrycie go powinno być poprzedzone pięciokrotnym zwrotem akcji? Może nie. Zdecydowanie nie! To by osłabiło wymowę filmu. Przecież takie a nie inne zakończenie jest nieuniknione, jeśli sprawy do załatwienia mają zostać załatwione. Żeby ten film miał sens, zakończenie musi być znane i nieuniknione.
Michael C. Hall bardzo ładnie wyzwolił się z roli Dextera. To jest po prostu dobry aktor, choć lwią część show i tak kradnie mu Sam Shepard. Don Johnson w pięknym stylu odgrywa pastisz swoich własnych ról sprzed lat. Reszta postaci poza tym trio jest bez większego znaczenia.
Na uwagę zasługuje genialny soundtrack, wyrazisty, nawiązujący do brzmień lat osiemdziesiątych. Pozostaje w tle, kiedy powinien, a wychodzi na pierwszy plan, gdy jest potrzebny. To jakość sama w sobie.
Reasumując, gorąco polecam.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
