Rafał Kosik's Blog, page 62
June 10, 2013
In pivo veritas
Najlepszym wyznacznikiem jakości i prawdziwości piwa jest nasz smak. Niestety ten przyrząd pomiarowy został już prawdopodobnie rozkalibrowany pogarszającą się z roku na rok jakością piwa. Dzisiejszy Żywiec czy Tyskie, podane za pośrednictwem tunelu Einsteina-Rosena w knajpie w roku 1989, zostałyby przez klientów zwrócone barmanowi jako zwietrzałe końskie siki. Taki gwałtowny spadek jakości zostałby odrzucony przez konsumentów. Ale spadek stopniowy to już niemal jak dostosowanie ewolucyjne. Każda kolejna partia piwa jest gorsza od poprzedniej, nie zauważamy więc tego. (więcej w czerwcowym wydaniu Nowej Fantastyki…)
June 3, 2013
W ciemność. Star Trek
Wybrałem się na Star Treka w koszulce Star Wars, pełen obaw, że mnie nie wpuszczą do kina jako prowokatora. Ostatecznie mnie wpuścili, ale chyba lepiej, gdyby byli bardziej stanowczy. Fabuła tego filmu jest niestety zlepiona w równym stopniu z dobrych pomysłów, co z prostackich i oklepanych zagrań. Po niewielkich przeróbkach doskonale sprawdziłaby się w nowych przygodach Bolka i Lolka.
Wszystkie startrekowe gadżety działają, albo nie, zależnie od widzimisię scenarzysty. To sprawia, że emocje szybko siadają, bo trudno taki film traktować poważnie. I nie wynika to ze specyfiki gatunku, tylko z poważnych braków w strukturze fabularnej i ignorowania fizyki na poziomie szkoły podstawowej. Sytuację nieco ratują dobrze napisane i dobrze zagrane postacie, a dzięki doskonałym efektom komputerowym da się wysiedzieć w miękkim fotelu te dwie godziny. Szkoda, że bez wielkiej satysfakcji.
Gwiezdna Flota ma poważne braki kadrowe. Załoga okrętu „Enterprise” liczy jakieś pół tysiąca osób, ale gdy przychodzi co do czego, to wszyscy są zajęci i na najbardziej ryzykowną misję musi się udać kapitan z pierwszym oficerem i lekarzem pokładowym. Do złapania dysponującego nadludzkimi możliwościami geniusza zła nie jest wysyłany oddział specjalny, tylko znów nieszczęsny pierwszy oficer Spock. A gdy już widać, że sobie nie radzi, to do pomocy dostaje sekretarkę.
Zawiązanie akcji wygląda następująco: terrorysta (Holmes o manierach Moriarty’ego) dokonuje zamachu, po czym z użyciem teleportera czmycha na planetę Klingonów, wrogów Federacji (Federacja to ci dobrzy). Ekstradycja raczej nie wchodzi w grę, czyli gościa trzeba zwyczajnie zlikwidować. Dowództwo Gwiezdnej Floty ma użyty przez niego teleporter, ma koordynaty ostatniej teleportacji, wie więc, gdzie jest rzezimieszek. Wystarczyłoby wysłać za nim tą samą drogą mała bombkę. Ale nie, musi tam polecieć cały statek „Enterprise”, a kapitan, pierwszy oficer i sekretarka w małym nieuzbrojonym lądowniku muszą wylądować na wrogiej planecie, by osobiście schwytać terrorystę. Dlaczego oni to robią? Musi być przecież jakiś powód tak nielogicznego postępowania. Powód jest następujący: gdyby postąpili logicznie, film zakończyłby się po kwadransie.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że krytykowanie Star Treka to jak wytykanie błędów charakterologicznych postaci z Nowego Testamentu. Próbuję jednak spojrzeć na ten film jak na film, który powinien się bronić sam, bez ochronnego pola siłowego serii. No a się nie broni.
June 1, 2013
FNiN 12 fragment #1
Dyrektor wpadł do pokoju nauczycielskiego jak burza gradowa.
– Jak to możliwe, że zagraniczni goście pierwszego dnia w szkole zostają bez opieki?
Nauczyciele zamarli i zapatrzyli się na niego. Pierwszy poruszył się pan Borkowski, wuefista.
– Zapytaj dyrektora – poradził.
Stokrotka sapnął.
– Zorganizowałem wszystko w zeszłym tygodniu. Mieliście się kolejno zająć nimi, opowiedzieć o szkole… pokazać ciekawe miejsca w pobliżu. Zaplanowana jest wycieczka. Wiesiu – spojrzał na panią Czartoryską. – Ty miałaś się nimi zająć na poprzedniej godzinie.
– Nikt mi nie powiedział, że mam się nimi zająć – odparła spokojnie chemiczka. – Pierwsze słyszę, Juliuszu.
– Ja też nic o tym nie wiem – poparła ją geograficzka.
– Mówiłeś nam o tym? – zapytał Antoni Czwartek. – Jest mało prawdopodobne, żebyśmy wszyscy o tym zapomnieli.
Dyrektor popatrzył po pozostałych i minęły długie dwie sekundy, nim się zorientował, że patrzy na nich z głupim wyrazem twarzy człowieka, który nie wie, co się dzieje. Dwie sekundy słabości! To się nie może powtórzyć. Przywódca musi być przywódcą. Stokrotka zebrał się w sobie, wyprężył plecy i zmarszczył władczo brwi.
– Sprawdzę, gdzie nastąpił błąd w komunikacji wewnętrznej – oświadczył. – Na następnej lekcji twoja kolej, Konstancjo.
– Na następnej lekcji mam drugą „a” – odparła geograficzka. – Nie sądzisz chyba, że można jednocześnie prowadzić lekcję i zajmować się międzynarodową bandą rozmawiającą w kilku językach. Mam jeszcze dwie rubryki na jedynki… znaczy na oceny. Muszę je jakoś zapełnić.
– Masz na miejscu przedstawicieli kilku państw – zauważył fizyk. – Czy można sobie wyobrazić lepszą lekcję geografii? Niech opowiedzą o swoich krajach. To doskonale pobudza aktywność uczniów na lekcji.
– Aktywność na lekcji oznacza przeszkadzanie nauczycielowi.
Dyrektor wypuścił głośno powietrze.
– Jako doświadczony pedagog jakoś sobie poradzisz.
Nim geograficzka odpowiedziała, wyszedł krokiem kogoś, kto doskonale wie, gdzie idzie i po co. Szedł do sekretariatu, by zapytać Helenki, czemu nie wysłała e-maili do nauczycieli z informacją kto i kiedy ma się zajmować gośćmi. Odpowiedź mogła być tylko jedna, bo przecież, skoro e-maile nie dotarły, to znaczy, że nie zostały wysłane.
Pół minuty później stał już przed drzwiami sekretariatu i z ręką na klamce zastanawiał się, jak zadać pytanie, by zabrzmiało stanowczo, ale nie niegrzecznie. Zrobił trzy głębokie wdechy, rozluźnił mięśnie i dopiero nacisnął klamkę. Wszedł do wypełnionego zapachem zmywacza do paznokci wnętrza i starając się doskonale ukryć rozdrażnienie, spojrzał na sekretarkę.
– Helenko, czy wysłałaś do nauczycieli e-maile z informacją, że mają się zająć naszymi zagranicznymi gośćmi?
– Imejle? – zapytała szczerze zdziwiona sekretarka.
– Listy elektroniczne – poprawił się dyrektor.
– Tak, oczywiście. Wysłałam je do wszystkich nauczycieli w czwartek. Zaraz potem, jak przekazał mi pan harmonogram.
– Na jakie adresy wysłałaś te listy – przed ostatnim słowem przełknął z trudem – kochanieńka?
Dyrektor sam osobiście wpisał adresy e-mailowe nauczycieli do komputera sekretarki, żeby uniknąć jakiejkolwiek pomyłki.
– Na adres szkoły oczywiście – odparła Helenka. – Nie mogę wysyłać korespondencji służbowej na prywatne adresy nauczycieli. A zaraz, chyba nawet dzisiaj przyszły. – Przejrzała mały stosik nieotwartych kopert. – O tak. Są wszystkie. Zaraz zaniosę je do pokoju nauczycielskiego i włożę do odpowiednich przegródek.
Dyrektor patrzył na pakiet kopert w pulchnej dłoni sekretarki z fioletowo-różowymi paznokciami i dopiero po chwili zrozumiał, na co patrzy.
– Ja to zrobię. – Powstrzymał się przed wyrwaniem jej tych kopert. Wziął je przesadnie delikatnie. – Ty masz tu na pewno ważniejsze sprawy… kochanieńka.
– Dziękuję, panie dyrektorze – odparła Helenka i wyjęła z szuflady wściekle żółty lakier do paznokci.
Stokrotka wyszedł, zamknął za sobą drzwi i położył koperty na parapecie. Pierwsza z wierzchu była do Jerzego Wierszewskiego, przy czym adresy nadawcy i odbiorcy były zwykłym, pocztowym adresem szkoły. Na kopercie przyklejone były znaczki opatrzone stemplem z czwartku. Teraz był poniedziałek. Dyrektorem wstrząsnął nerwowy dreszcz. Przez moment zastanawiał się nad tajemnicą korespondencji, ale uznał, że nie ma ona tu zastosowania, skoro on sam jest autorem tego listu. Rozerwał kopertę i wyjął złożoną na trzy kartkę. Był to e-mail, który sekretarka wydrukowała i włożyła w kopertę, zamiast nacisnąć „wyślij” w programie pocztowym. Co więcej, poszła na pocztę i nadała ten list do samej siebie.
Obejrzał się na drzwi, za którymi Helenka malowała już paznokcie na drugi albo i trzeci tego dnia kolor. Z tym coś trzeba będzie zrobić i to coś radykalnego, bo dalej sytuacja nie może tak wyglądać. Może nawet trzeba będzie zachować się stanowczo i ograniczyć jej możliwość malowania paznokci do jednego razu dziennie. Do przemyślenia.
May 31, 2013
Eraserhead (Głowa do wycierania)
Nie przejawiasz skłonności depresyjnych? Mam dla Ciebie dobrą wiadomość – David Lynch znalazł na to sposób. Jeśli pielęgnujesz w sobie choć małą cząstkę człowieczeństwa, po tym filmie zaczniesz szukać sznura, by się powiesić. W innym przypadku, jak większość populacji, po prostu przed seansem przygotuj kilka piw. Na trzeźwo to jest absolutnie nieoglądalne.
O czym jest ten film? Jeśli walnę dowcip, że o podziemiu aborcyjnym, to niestety część czytelników może to potraktować dosłownie. Muszę więc wymyśleć co innego. Ten film jest zatem o człowieku zagubionym w nieprzyjaznym środowisku. O człowieku, który dryfuje po rzece życia w beczce z jednym małym otworem, przez który widzi zmieniające się fragmenty krajobrazu i nie potrafi ich poskładać w kupę. To film o kretynie, który totalnie nie ogarnia świata wokół. Żeby nie było zbyt łatwo, widz też go nie ogarnia.
Mamy jakieś industrialne przedmieścia, jakieś przywidzenia, metafory, jest jakaś zdebilowaciała rodzina, której córka okazuje się być w ciąży z głównym bohaterem. I nagle pojawia się dziecko, które ciągle płacze i wygląda jak żółw bez skorupy. Co gorsza, matka nie może znieść ciągłego płaczu dziecka, więc się zwyczajnie wyprowadza do rodziców, zostawiając męża z całkiem sporym problemem.
Nie będę opowiadał, co jest dalej, bo to nie ma sensu. Wystarczy, że będziesz wiedział, iż im dalej, tym gorzej. Oczywiście próby dogłębnej analizy filmów Lyncha muszą ponieść porażkę, bo jego filmy sensu nie mają. David Lynch jest genialnym hochsztaplerem kinematografii i każdy jego film tylko mnie w tym upewnia. W Eraserhead jest pełno symboli, które widz powinien poskładać w spójną całość. Powodzenia. Sam reżyser nie potrafiłby tego dokonać.
Eraserhead to pierwszy pełnometrażowy film Lyncha. Pochodzi z roku 1977, więc raczej nie znajdziecie go w repertuarze kin. Szukajcie gdzie indziej. To jest chory, chory, chory film. Tak więc gorąco polecam. Na czczo.
Wywiad dla Radia PIN
W najbliższą sobotę, pierwszego czerwca, o godzinie 11:00 będę gościem Mariusza Cieślika, autora programu „Słowa kluczowe” na antenie radia PIN. Zainteresowanych zapraszam do słuchania. Audycja będzie też dostępna na stronie radia.
May 28, 2013
Chleb domowy
Jutro Boże Ciało, więc dobrze się złożyło, że akurat mogę wrzucić przepis na chleb domowy. Po kilku latach doskonalenia technologii wypieku, doszedłem do receptury niemal idealnej i co równie ważne, powtarzalnej. Spokojnie, nie będziemy się bawili w zakwas, bo dla większości ludzi jest to bariera zniechęcająca do samodzielnego wypieku.
Składniki podstawowe na jeden bochenek:
500g mąki pszennej
50g masła (lub gorzej oliwa)
woda
drożdże
łyżeczka soli
łyżeczka cukru
Składniki uszlachetniające:
ziemniak (tak, ziemniak)
otręby (np. pszenne)
majeranek
Składniki alternatywne:
mąka żytnia lub inna w proporcjach nie więcej niż 1:1 z mąką pszenną
mleko/kefir/maślanka/jogurt i (lub zamiast) wody
słód jęczmienny lub miód zamiast cukru
Czas przygotowania: 3 godziny, z czego większość nie wymaga aktywnego udziału piekarza
Celowo nie podaję ilości wody ani mleka, którą trzeba dodać, gdyż zależy ona od rodzaju mąki. Można przyjąć w uproszczeniu, że proporcja będzie około 2:3 na korzyść mąki. Jeśli zamiast wody użyjemy np. kefiru, smak oczywiście się zmieni. Polecam eksperymenty. Poniższy przepis jest przepisem na zwykły chleb domowy bez bajerów. Opcji przygotowywania chleba jest naprawdę wiele i jest to temat na książkę, nie krótki wpis.
















Dzięki dodaniu ziemniaka do ciasta, chleb zachowuje świeżość przez kilka dni. Najlepiej przechowywać go zawiniętego w szmatkę w pojemniku na chleb. Jeśli ma leżeć dłużej, można pokroić go w kromki i przechowywać w ten sam sposób. W końcu oczywiście wyschnie, ale w przeciwieństwie do chleba przemysłowego, nie zamieni się w pumex tylko w suchary, które będą smaczne dłuuugo.
Jeśli ten podstawowy chleb się nam uda, możemy zacząć eksperymentować, dodawać orzechy, pestki słonecznika, czy podsmażoną cebulkę. Możemy też dodać połowę mąki żytniej lub innej - wtedy prawdopodobnie ciasto wyjdzie bardziej płynne i przyda się blaszana foremka. Zamiast za każdym razem kupować drożdże, możemy zachować pół łyżki surowego ciasta, zasuszyć ją, a następnie przed przygotowanie kolejnego chleb wkruszyć do szklanki wypełnionej w połowie posłodzonym mlekiem lub wodą. Przy odrobinie szczęścia uda się obudzić drożdże. Bardziej hardcorową metodą jest pieczenie chleba na zakwasie, czyli bez drożdży, a dokładniej z użyciem tej odrobiny drożdży, która i tak unosi się w powietrzu. Ale, jak wspomniałem na wstępie, to już temat na książkę.
May 24, 2013
Lektura dobra jak…
Jeśli chodzi o styl, to „Nadprogramowe historie” są napisane równie dobrze, inteligentnie i elegancko, jak poprzednie dziesięć tomów. I tak jak w powieściach, tak i tu znajdziemy idealne połączenie akcji i warstwy obyczajowej, horroru i romantyki. Ale skłamałbym, gdybym napisał, że humoru i refleksji też jest po równo. Tej drugiej jest tyle co zawsze, czyli w sam raz, ale współczynnik uhumorzenia (możecie mi wierzyć, że jest takie słowo - od dzisiaj) Rafał Kosik postanowił zwiększyć co najmniej kilkukrotnie. (więcej na szortal.com…)
May 22, 2013
Bangkok (5)
Azja to jeden z siedmiu najciekawszych pod względem kulinarnym kontynentów świata. Banany prosto od krowy smakują lepiej niż te z automatycznych dojrzewalni w Zgorzelcu. To oczywiste. Tam owoce regionalne smakują bardziej. Jakby odparować z nich nadmiar wody i zostawić esencję. Z przeskalowania smaku mandarynki muszę określać jej smak jako „orzechowy” – wcale nie dlatego, że smakuje orzechowo, tylko do opisania jej hipersmaku już nie wystarcza stopni pomarańczowości. Analogicznie: pomyśl sobie „biały” a potem pojedź do Arktyki i szukaj nowego słowa.
Wielu ludzi choruje zaraz po przyjechaniu, część po kilku dniach, część po powrocie. Dlaczego? Schabowy trawi się według innych procedur niż pad thai horkai. Ale jest na to sposób, częściowo można się przyzwyczaić jeszcze w Polsce. My generalnie od dawna próbujemy kuchni z różnych rejonów świata, więc nasze żołądki po pierwszym obiedzie w Bangkoku otworzyły po prostu Księgę Trawienną na odpowiedniej stronie i już wiedziały, jakich odczynników użyć.
Oczywiście nic nas nie uchroni przed bakteriami, których w Europie nie ma. Warto przestrzegać kilku podstawowych zasad. Niektóre są oczywiste, inne nie. Najważniejsza z nieoczywistych brzmi: usta należy płukać wodą mineralną. Dotyczy to również czyszczenia szczoteczki do zębów. Druga brzmi: nie pić drinków z lodem, ponieważ lód może być zrobiony z nieprzegotowanej wody, a zahibernowane w nim bakterie jak Alien dostaną się wprost do ciepłego habitatu o nazwie zgodnej z tą w polu „surname” w twoim paszporcie. Ja akurat nie unikałem lodu. Jedynie początkowo po każdym napoju z lodem pociągałem solidny łyk Żołądkowej Gorzkiej. Potem już i tego mi się nie chciało robić. Nie wiem, na ile było to pociąganie skuteczne, faktem jednak jest, że nie mieliśmy nawet czkawki.
Jeśli ktoś regularnie przesadnie przestrzega czystości, myje ręce mydłem po kilka razy dziennie, to doprowadza do sytuacji, w której jego układ immunologiczny się rozleniwia. Jak wojsko bez manewrów. Poza tym, im mniej bakterii sojuszniczych, tym łatwiej o zakażenie bakteriami wrogimi. Proszę biologów o wybaczenie słownictwa, ale ja nie znam tak trudnych określeń jak np. symbiont.
Idąc przez dzielnicę biznesową Bangkoku bezskutecznie szukaliśmy lokalnej kuchni wśród McDonald’sów, KFC i Starbucksów. Ma to pewne uzasadnienie, bo zachwyt kuchnią tajską trwa około dwóch tygodni, a potem każdy przybysz chce wreszcie zjeść po ludzku. Nie byliśmy na tym etapie, więc znaleźliśmy w końcu jakąś tanią jadłodajnię i zamówiliśmy dania, których nazwy brzmiały znajomo, czyli jakieś podstawowe. Smakowały dokładnie tak, jak te, które robimy w domu, co pozwala przypuszczać, że w Kuchniach Świata sprzedają te same składniki. Nie był to dobry wybór, bo prawdziwe jedzenie zaczyna się dalej od turystycznych szlaków, a zwykle im bardziej przaśna kuchnia, tym lepiej tam karmią.
Durian, zakazany owoc. Śmierdzi zgniłą cebulą usmażoną na zjełczałym smalcu z wanilią. Nie wolno go wnosić do hoteli i środków transportu publicznego. Smakuje jak banan zmiksowany z nutką cebuli usmażonej na zjełczałym smalcu z wanilią. Oczywiście go spróbowaliśmy. Po czterech godzinach, po umyciu zębów, przepiciu piwem i Żołądkową Gorzką, po wyżuciu dwóch paczek gumy miętowej, wspomnienie duriana wciąż było żywe. Śmierdzi to nieziemsko, a smak niestety tego smrodu nie rekompensuje. Jest to jedyny zapach, który nie słabnie po zawinięciu jego źródła w dwie szczelne torebki foliowe.
Ulice Bangkoku są wielofunkcyjne. W jednym miejscu stoi trzydziestopiętrowy biurowiec, a obok parterowa szopa przed którą stara Tajka pierze ręcznie w wielkiej misce, zaraz bar z dwoma stolikami, a za nim elegancki salon meblowy. Bezpańskie psy lub pańskie, ale w luźnych związkach, szwendają się samotnie lub grupami. Nie są agresywne i sprawiają wrażenie śniętych, jakby ktoś regularnie dosypywał im do karmy otępiacze. Co ja piszę? Jakiej karmy? One zwyczajnie wyżerają resztki ze śmietników. Jeżeli śpią, to na środku chodnika, a wszyscy je omijają. Zero planowania dnia, zero dbałości o kondycję fizyczną. To takie rasta-psy są.
W kontrze do tego sympatycznego bajzlu hotele są enklawami profesjonalnego luksusu, za który trzeba zapłacić mniej niż za pokój bez łazienki w motelu na peryferiach Wypierdziszewa Dolnego. Bardzo sprytnie rozwiązano tu problem różnych standardów gniazdek elektrycznych. Otóż w gniazdka (250V) daje się wtykać zarówno europejskie, jak i amerykańskie wtyczki. Jakże proste, a jednocześnie wygodne rozwiązanie. W hotelach w centrum Bangkoku są gniazdka pasujące chyba do wszystkich możliwych standardów, bo wyglądają jak fragment modułu dokującego ISS. Urządzenia sprzedawane tutaj mają wtyczki standardu amerykańskiego. Ciekawym efektem różnicy napięć jest czas ładowania akumulatorów. Akumulator do Nikona ładuje się tutaj jakieś 2-3 godziny. Nie mierzyłem dokładnie, ale wydaje się, że to o połowę krócej niż w Polsce. Dla porównania w USA ta sama ładowarka ładowała ten sam akumulator godzin niemal dziesięć.
May 21, 2013
Zdjęcia z targów
Kolejne targi książki za nami. Nie było łatwo, choć i tak zdecydowanie bardziej ode mnie napracowali się ludzie z Firmy Księgarskiej J&K Olesiejuk, na których stoisku podpisywałem książki. Po raz pierwszy prócz podpisywania odbyła się również konferencja, dzięki czemu mogłem opowiedzieć trochę na temat planów pisarskich i filmowych. Przenosiny na Stadion Narodowy dobrze zrobiły imprezie - w końcu towarzyszył nam tlen. Poniżej kilkanaście zdjęć. Kto nie był, niech żałuje.
May 15, 2013
Anna Kańtoch - Przedksiężycowi
Mieszkańcy Lunapolis, ostatniego miasta na planecie pod trzema księżycami, oczekują na Przebudzenie. Dotrwają do niego nieliczni. Pozostałych, ogromną większość, zabierze kolejny Skok. Zostaną w odrzuconej, jak wyschnięty naskórek gada, warstwie przeszłości, która natychmiast zaczynie się degenerować rosnącą entropią. Tych Skoków, więc i warstw, coraz starszych i bardziej zniszczonych są setki. Przebudzenia dostąpi jeden człowiek na milion.
Przedksiężycowi patrzą i oceniają, kto jest godzien pozostania w najwyższej warstwie świata. Strategii przetrwania Skoku jest wiele. Można dokonać modyfikacji genetycznych celem udoskonalenia ciała i umysłu, by zostać genialnym artystą albo genialnym złoczyńcą. Można działać wprost przeciwnie i zafundować sobie modne ułomności. Można też próbować szczęścia w przesadnie pruderyjnym stylu życia. Bogaci rodzice zamawiają doskonale zaprojektowane dzieci u duszoinżynierów. Są i tacy, którzy bawią się tak, jakby świat miał się skończyć nazajutrz. Ci przetrwanie Skoku uznają za szczęśliwy przypadek i okazję do dalszej zabawy.
Jeden z bohaterów wierzy, że poznał sposób na obejście systemu, drugi wydaje się nie podlegać szalonym mechanizmom działania tego świata. Ich współpraca może im zapewnić sukces i przetrwanie, choć nikt nie wie, co właściwie wydarzy się po Przebudzeniu. Nie każdemu podoba się obowiązujący porządek. Są tacy, którzy chcą Przebudzenia dla wszystkich i zamierzają się sprzeciwić władzy tajemniczych Przedksiężycowych. Są też tacy, którzy negują samo ich istnienie.
Przedksiężycowi Anny Kańtoch są pełni realizmu magicznego, ale tej jego mniej optymistycznej wersji. To mroczne, makabryczne new weird (czyli coś pomiędzy SF a fantasy) z tak przekonująco opisanymi realiami, że aż mogą się przyśnić. Dwa pierwsze tomy przeczytałem z wielką przyjemnością, a na trzeci, ostatni niecierpliwie czekam.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
