Rafał Kosik's Blog, page 63
May 14, 2013
FNiN TMK - Best Feature Foreign Mixed Media
Media o tym huczały, ale jeśli przeoczyliście nagrodę dla filmu Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa to pragnę powiadomić wszystkich, że dotarło do mnie zdjęcie statuetki nagrody Best Feature Foreign Mixed Media przyznanej filmowi w Los Angeles w ramach International Family Film Festival.
May 12, 2013
Cyfrowy ślad
Pomyłki automatycznego wymierzania sprawiedliwości zdarzają się i w rzeczywistości. Przekonał się o tym niedawno pewien sparaliżowany od lat właściciel stojącej na cegłach Syreny. Przyszedł do niego mandat za przekroczenie prędkości samochodem, który nie ma nawet silnika. Tę sprawę udało się akurat odkręcić, bo była oczywista i nagłośniona w mediach. Lecz gdyby oczywista nie była, walka o anulowanie mandatu na trzysta złotych mogłaby kosztować o wiele więcej niż sam mandat. Prawdopodobne jest, że podobnych pomyłek wydarza się całkiem sporo. (więcej w majowym wydaniu Nowej Fantastyki…)
May 11, 2013
Zupa krem z cukinii z serem blue
Jest to nieoczekiwanie dobra zupa, choć skład wydaje się banalny. Kto by przypuszczał, że raczej mdła cukinia w połączeniu z raczej ostrym serem da jedwabiście zrównoważony bukiet smaków. Zupa sama w sobie wygląda nieszczególnie, więc będzie jak znalazł na kolację przy świecach. Dlatego właśnie musiałem się wysilić przy aranżacji do zdjęcia.
Składniki na 1.5 litra wody:
włoszczyzna (marchew, pietruszka, seler, por)
cztery cukinie
200 ml śmietany do zup
200 g sera blue
przyprawy: sól, pieprz
Czas przygotowania: 2 godziny, z czego 15 minut wymaga aktywnego udziału kucharza











May 9, 2013
Rzeczywistość to za mało
W trudnych czasach socjalizmu literatura fantastyczna cieszyła się w Polsce większym powodzeniem niż teraz. Pozwalała na tworzenie w wyobraźni lepszych światów, na zapomnienie o pustych półkach sklepowych, wszechobecnej szarzyźnie i braku perspektyw. Oraz, co chyba najważniejsze, umożliwiała inteligentną grę autora z czytelnikami, polegającą na omijaniu cenzury.
Pewien krytyk, recenzując kilka lat temu Vertical, napisał, że skoro już nie ma cenzury i można pisać wprost, to sięganie w literaturze po fantastykę jest niepotrzebne. Stwierdzenie to, choć głupie, oddaje postawę mainstreamowych elit intelektualnych. Oto w wolnym kraju literatura fantastyczna utraciła funkcję społeczną przemycania prawdy. Ergo, nie jest dłużej potrzebna. Fantastyka musiała opuścić salony i by przetrwać, skierowała się w stronę rozrywki. Tak jak kiedyś kosmiczne nakłady osiągały powieści ambitne, tak teraz rekordy popularności biją tandetne czytadła. Można powiedzieć, że fantastyka wróciła do źródeł, bo jej początki leżą przecież w literaturze popularnej.
Czy jednak ma służyć tylko rozrywce? Czy ambitne dzieła są niepotrzebne? Fantastyka wypada bardzo dobrze na tle innych gatunków literackich, jeśli chodzi o czytelnictwo. Przeciętny czytelnik fantastyki czyta więcej książek głównonurtowych niż statystyczny Polak, który nigdy nie sięgnął po fantastykę. Fantastyka pełni więc niezwykle ważną funkcję promocji czytelnictwa, a podstawowy w tym udział mają fantastyczne instytucje. Odkąd pamiętam, magazyn „Nowa Fantastyka” (niegdyś „Fantastyka”) był na mapie polskiej fantastyki czymś w rodzaju latarni morskiej, wyznacznika jakości i atraktora, wokół którego gromadziła się literacka część fandomu. Co ciekawe, mimo eksplozji wielkiej liczby literackich portali fantastycznych, „NF” tą latarnią pozostała.
Gdzieś około przełomu milleniów, gdy to gatunek ten już zakończył swoją wielką misję głoszenia prawdy, postanowiłem spróbować swych sił w roli autora fantastycznego. Co gorsza wybrałem sobie science fiction, które akurat zaliczyło największy spadek popularności. Odkryłem wtedy, że „NF” to nie tylko latarnia morska, ale i port, a Maciek Parowski, odwieczny redaktor działu polskiego, pełni w nim rolę strażnika, by byle kto nie wpłynął. Dostanie się do tego portu, czyli transformacja z czytelnika w autora, nie było łatwe. Nie chodziło tu nawet o trudność napisania dobrego tekstu, bo to przecież oczywiste, tylko raczej o przełamanie się, by tekst wysłać.
Wybrałem satynowany papier, zmieniłem toner w drukarce i tak ułożyłem tekst do wydruku, by nawet wszystkie spójniki przeleciały do następnej linii. Powstrzymałem się przed poperfumowaniem papieru, ale zadbałem o to, by koperta była równo sklejona, a literki w adresie wykaligrafowane. Wszystko może mieć wpływ na decyzję Redaktora. Samo wysłanie to jeszcze pestka, gorzej z kontrolnym telefonem do Maćka Parowskiego, bo to przecież jakby dzwonić do samego papieża. Zadzwoniłem w dwadzieścia osiem dni później (liczbę tę ustaliłem podczas bezsennych nocy) i zająłem dwie minuty cennego czasu Redaktora. Redaktor wysłane teksty wprawdzie odrzucił, ale pocieszył mnie stwierdzeniem, że jest we mnie potencjał i jeszcze coś, czego przez skromność teraz nie przytoczę. Przysiadłem do laptopa i wyprodukowałem następne kilka krótkich opowiadań, zużyłem jeszcze trochę papieru satynowanego oraz równą kopertę i dwadzieścia osiem dni później zająłem Redaktorowi kolejne dwie minuty. Skrócę nieco tę opowieść – w 2001 roku w „Nowej Fantastyce” ukazało się moje pierwsze opowiadane Pokoje przechodnie i odtąd zacząłem współtworzyć ten, niepotrzebny zdaniem wielu, gatunek literacki.
Nie poczułem się jednak wtedy prawdziwym pisarzem. Nie poczułem się nim, gdy w „NF” pojawiły się moje kolejne teksty ani nawet, gdy wydałem pierwszą powieść. Cały czas miałem takie podświadome przeświadczenie, że jestem jak Nikodem Dyzma, który psim swędem dostał się do literackiego towarzystwa, przypadkiem opublikował kilka opowiadań i tę pierwszą powieść. No przecież ktoś się w końcu musi zorientować, że ja nie jestem pisarzem. A nie jestem, bo się nim nie czuję. Przeszło mi dopiero parę lat później, gdy już byłem „na ty” z gigantami polskiej fantastyki, gdy piłem piwo z ludźmi, którzy w moim dzieciństwie mieli rangę najwyższych mentorów.
Nie umknęło mojej uwadze, że literatura fantastyczna, niezależnie od jej potencjalnej niepotrzebności, nie jest już tym, czym była za czasów Lema, a tym bardziej tym samym nie jest SF. Pojawiło się kilka innych mediów, oferujących może płytszy, ale za to na pewno łatwiejszy eskapizm. No i samo życie zaczęło doganiać fantastykę. Kilka lat temu napisałem opowiadanie z gatunku fantastyki socjologicznej, w którym media rządzą ludźmi do tego stopnia, że popularny cotygodniowy teleturniej kończy się ślubem zwycięzców. Zanim skończyłem pisać to opowiadanie, zobaczyłem teleturniej, w którym zwycięzcy, obcy sobie ludzie, pobierali się i dostawali kasę na nową drogę życia. Cóż, trzeba się było bardziej postarać i przepracować tekst.
A jednak ludzie czytają fantastykę i mają w głębokim poważaniu opinie napuszonych krytyków. Owszem, wszystko można powiedzieć wprost. Nie ma przecież cenzury. Jednak zupełnie inaczej działa na wyobraźnię sucha informacja o liczbie kamer monitoringu zainstalowanych w Londynie, a inaczej lektura Czarnych oceanów i wizja życia w świecie totalnej inwigilacji. Czym innym jest artykuł w piśmie naukowym o badaniach dna oceanu, a czym innym Rozgwiazda Wattsa. Suche statystyki wzrostu sprzedaży urządzeń mobilnych robią znacznie mniejsze wrażenie niż Accelerando.
Dlaczego więc lubimy ambitną fantastykę? Bo rzeczywistość to za mało.
May 8, 2013
IV Warszawskie Targi Książki
Będę gościem IV Warszawskich Targów Książki. Miejsce akcji Stadion Narodowy w Warszawie, data 18 maja (sobota). O godz. 13.00 zasiądę na Kanapie Literackiej na scenie głównej stadionu, a potem, od godz. 14.00 będę podpisywał książki na stoisku Firmy Księgarskiej Olesiejuk (99/D10), w tym premierową - Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie. Więcej na stronie organizatora.
May 5, 2013
Konkurs na recenzję FNiN NH
Konkurs! Konkurs! Uwaga Konkurs! Tłumy szaleją. Konkurs na najlepszą recenzję FNiN HN. Silcie się! Szczegóły na stronie Gildia.pl.
Konkurs na recenzję FNiN HN
Konkurs! Konkurs! Uwaga Konkurs! Tłumy szaleją. Konkurs na najlepszą recenzję FNiN HN. Silcie się! Szczegóły na stronie Gildia.pl.
Bangkok (4)
PAP – Permanentna Azjatycka Prowizorka. Widać ją na każdym kroku. Linie energetyczne w supłach, zwojach, gdzieniegdzie pobieżnie okręcone izolacją, wiszą na słupach lub nawet gałęziach drzew. Miejscami zwisają półtora metra nad ziemią i trzeba się schylać, żeby nie dotknąć 380V. Chodniki wzdłuż ulic czasem są, czasem ich nie ma, a czasem nawet jeśli są, to są kompletnie zastawione straganami. Nikomu nie przeszkadza budka telefoniczna, którą trzeba obejść przez parking pod hotelem. A jeżeli wejdziesz na ruchliwą ulicę, by ominąć spontaniczną doniczkę z palmą, to nikt cię nie obtrąbi, tylko ominie jako kolejny element ruchu ulicznego.
Pantip Plaza (zwana też Phan Thip) to największe w Bangkoku centrum handlowe IT, chociaż prawdę mówiąc wypadałoby je nazwać bazarem. Jest to bowiem pięciopiętrowy budynek powierzchnią równy połowie warszawskiej Arkadii, a wypełniony masą niezależnych stoisk, dużych, mniejszych i całkiem malutkich. Coś na kształt tych hal spod Pałacu kultury. Tyle że w Azji prowizorka jest… permanentna. Widać tam strategię sprzedaży rozdrobnionej – jedna firma ma kilka małych stoisk z identycznym asortymentem w kilku miejscach bazaru, zamiast jednego dużego. To oczywiście oznacza mniejszy asortyment. Niby da się tam kupić wszystko, trudniej jednak kupić coś konkretnego. Szukałem ekranu LCD do GoPro2 i we wszystkich stoiskach fotograficznych wiedzieli, o co mi chodzi, ale akurat tego nie mieli. Bo jak mieli mieć, skoro zamiast jednego normalnego sklepu z zapleczem wynajmują tam pięć osobnych klitek, w których można kupić po pięć razy to samo?
Na bazarach ceny zazwyczaj są umowne, choć w lepszych sklepikach po europejsku możemy przeczytać cenę z metki. Zapewne do negocjacji, ale nie lubię negocjować, więc traktuję wydrukowaną cenę jako cenę ostateczną i kupuję albo nie. No chyba, że mi zależy, to z przykrością się targuję. To się prawie nie zdarza. Eleganckie centra handlowe wyglądają niemal jak kopie tych europejskich, co nie jest może specjalnie ciekawe, Za to przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać. W sumie generalnie pełna kultura.
Problem pojawia się, kiedy docieramy do miejsc, gdzie handlują muzułmanie. Wtedy zaczyna się łapanie za ręce, wciąganie na granicy przemocy do kramików i obrażanie się, gdy nie podejmujemy teatru targowania ceny zachwalanego towaru, którego nawet nie chcemy kupić (ale który sklepikarz chce nam sprzedać). Wreszcie pojawiają się te ocierające się o groźby sugestie, że jeśli niczego nie kupisz, to znaczy, że nie szanujesz sprzedawcy. Czyli go obrażasz. Czyli jakbyś go uderzył. Odpychająca mentalność. Po prostu włos jeży się w nosie. Unikać!
Reklamowany w przewodnikach bazar przy Khao San Road spotkał ten sam los, który spotyka inne reklamowane w przewodnikach miejsca. Miała to być mekka backpackerów i gadżeciarzy, a jest już to co wszędzie, czyli tajska cepelia. Poza niezłą knajpą pod chmurką nie było tam nic ciekawego. Jedyną osobą, która oferowała coś, co naprawdę chciałem kupić, był bezdomny, z pomocą młotka i nożyka montujący z puszek po napojach mieszczące się w dłoni modele tuk-tuków. Niestety nie udało mi się żadnego zakupić, bo kiedy już się zdecydowałem, pan rzemieślnik akurat kimnął na schodach i nie miałem sumienia go budzić.
Warto odwiedzić któryś z bazarów nocnych, gdzie handel rozpoczyna się, jak sama nazwa wskazuje w nocy. Generalnie polecam bazary i targowiska, ceny są tam zdecydowanie niższe i dopóki ktoś nie próbuje nam wcisnąć oryginalnego Koh-i-noor, można założyć, że nie próbuje nas orżnąć. W temacie dojazdu do owych bazarów odsyłam do moich poprzednich wpisów o Bangkoku (jeśli weźmiecie tuk-tuka, prawie na pewno dotrzecie gdzie indziej, niż zamierzaliście). Napisy po angielsku i częsta podstawowa znajomość tego języka wśród tubylców bardzo ułatwiają życie.
May 1, 2013
Pikantny kurczak chili z makaronem
Kuchnia pseudotajska należy do moich ulubionych zaraz po kuchni tajskiej. Niestety do tej drugiej większość składników jest w Polsce trudno osiągalna, droga, lub niskiej jakości. Ponadto poważnym odstępstwem od oryginału jest zamiana smażenia na głębokim tłuszczu na przyspieszone gotowanie. No ale tę potrawę potrafi przygotować prawie każdy
Składniki:
500g piersi z kurczaka
nieduża marchewka
nieduży brokuł
mała cebula lub por
grzyby mun
chiński (lub tajski) makaron
marynata: sos sojowy, oliwa, ocet balsamiczny, sos rybny, kilka ząbków czosnku, dwie papryczki chili
przyprawy: sos rybny, olej sezamowy, cukier palmowy
posypka: surowe orzeszki nerkowca, szczypiorek z dymki, ewentualnie prażona cebulka i nasiona sezamu
Czas przygotowania: 30 minut + co najmniej godzina na marynowanie
To i tak przepis polegający na ogromnym uproszczeniu, postarajmy się więc chociaż o przyzwoitą jakość składników. Czyli na przykład sos sojowy nie powinien być no name ani Tao-Tao, tylko raczej Kikkoman. Makaron na pewno nie taki do rosołu, a orzeszków nerkowca nie da się zastąpić laskowymi.















April 28, 2013
Oblivion (Niepamięć)
Jest źle, to znaczy dobrze. W wyniku inwazji Obcych Ziemia została niemal doszczętnie zniszczona. Wygraliśmy wojnę, ale było to pyrrusowe zwycięstwo, bo planeta została skażona w takim stopniu, że konieczna była ewakuacja. Niedobitkom udało się zamieszkać w kolonii na Tytanie. Nad Ziemią krąży już tylko stacja orbitalna, której zadaniem jest nadzorowanie transportu niezbędnych zasobów do kolonii. Na powierzchni w wysuniętej placówce pracuje dwójka serwisantów, z których jeden, Jack Harper (Tom Cruise), ma wyjątkowo wredną pracę.
Od początku wiadomo, że coś tam nie gra i nie jest to wynikiem retardacyjnych trendów scenopisarskich w Hollywood. Tam naprawdę coś mocno nie gra. Czemu jeden koleś w pojedynkę patroluje pustkowia, na których grasują niedobitki Obcych? Wydaje się to głupim uproszeniem podnoszącym w prostacki sposób dramaturgię. Otóż nie, a przynajmniej nie wyłącznie.
Reżyserował i współtworzył scenariusz Joseph Kosiński, czego na szczęście nie wiedziałem przed kupieniem biletów, bo bym ich nie kupił. Z innego filmu Kosińskiego, Tron: Dziedzictwo, wyszedłem w momencie, gdy bohaterowie zaczęli w siebie rzucać talerzami. Oblivion jest nieporównanie lepszy. Wprawdzie bez krępacji recykluje wyświechtane motywy fabularne i scenografie od Odysei Kosmicznej 2001 poprzez Mad Maxa i Gwiezdne Wojny aż po Dzień Niepodległości i… jeszcze jeden film, którego tytułu nie wymienię, co by nie spojlować. Nie zmienia to jednak faktu, że Oblivion broni się jako spójne dzieło artystyczne.
Nie obeszło się bez szczelin w strukturze wykreowanego świata. No dobra, planeta Ziemia jest napromieniowana, skażona, niezdatna do życia. Zdarza się. Tylko czemu w takim razie bohater lata, jeździ, biega po tej planecie nawet bez jakiejś banalnej bandany za 20 zeta na twarzy? Zapewne dlatego, że agent Toma Cruise’a zapisał w kontrakcie „żadnych szmat na twarzy ani innych hełmów”. Innego wytłumaczenia nie widzę. Albo czemu po trzęsieniach ziemi, huraganach, tsunami i wszystkim, co tylko się mogło przydarzyć, w zakopanym w pyle do setnego piętra wieżowcu wciąż są szyby, żaluzje i szklane gablotki?
Oblivion jest niezłą przekąską dla estetów i wielbicieli dobrych soundtracków (nie mylić z melomanami). Nie zadaje trudnych pytań, o odpowiedziach nie wspominając; muska ledwie powierzchnię oceanu egzystencjalnych rozterek humanizmu, ale też nie jest szczególnie głupi. To dobry film, który jednocześnie jest niezbyt dobrym filmem science fiction, ponieważ buduje postacie kosztem świata. Film polecam, jednak z małym disclaimerem. Jak to zwykle w przypadku produkcji Hollywood, lepiej wyjść z kina na 3 minuty przed końcem.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
