Rzeczywistość to za mało

W trudnych czasach socjalizmu literatura fantastyczna cieszyła się w Polsce większym powodzeniem niż teraz. Pozwalała na tworzenie w wyobraźni lepszych światów, na zapomnienie o pustych półkach sklepowych, wszechobecnej szarzyźnie i braku perspektyw. Oraz, co chyba najważniejsze, umożliwiała inteligentną grę autora z czytelnikami, polegającą na omijaniu cenzury.


Pewien krytyk, recenzując kilka lat temu Vertical, napisał, że skoro już nie ma cenzury i można pisać wprost, to sięganie w literaturze po fantastykę jest niepotrzebne. Stwierdzenie to, choć głupie, oddaje postawę mainstreamowych elit intelektualnych. Oto w wolnym kraju literatura fantastyczna utraciła funkcję społeczną przemycania prawdy. Ergo, nie jest dłużej potrzebna. Fantastyka musiała opuścić salony i by przetrwać, skierowała się w stronę rozrywki. Tak jak kiedyś kosmiczne nakłady osiągały powieści ambitne, tak teraz rekordy popularności biją tandetne czytadła. Można powiedzieć, że fantastyka wróciła do źródeł, bo jej początki leżą przecież w literaturze popularnej.


Czy jednak ma służyć tylko rozrywce? Czy ambitne dzieła są niepotrzebne? Fantastyka wypada bardzo dobrze na tle innych gatunków literackich, jeśli chodzi o czytelnictwo. Przeciętny czytelnik fantastyki czyta więcej książek głównonurtowych niż statystyczny Polak, który nigdy nie sięgnął po fantastykę. Fantastyka pełni więc niezwykle ważną funkcję promocji czytelnictwa, a podstawowy w tym udział mają fantastyczne instytucje. Odkąd pamiętam, magazyn „Nowa Fantastyka” (niegdyś „Fantastyka”) był na mapie polskiej fantastyki czymś w rodzaju latarni morskiej, wyznacznika jakości i atraktora, wokół którego gromadziła się literacka część fandomu. Co ciekawe, mimo eksplozji wielkiej liczby literackich portali fantastycznych, „NF” tą latarnią pozostała.


Gdzieś około przełomu milleniów, gdy to gatunek ten już zakończył swoją wielką misję głoszenia prawdy, postanowiłem spróbować swych sił w roli autora fantastycznego. Co gorsza wybrałem sobie science fiction, które akurat zaliczyło największy spadek popularności. Odkryłem wtedy, że „NF” to nie tylko latarnia morska, ale i port, a Maciek Parowski, odwieczny redaktor działu polskiego, pełni w nim rolę strażnika, by byle kto nie wpłynął. Dostanie się do tego portu, czyli transformacja z czytelnika w autora, nie było łatwe. Nie chodziło tu nawet o trudność napisania dobrego tekstu, bo to przecież oczywiste, tylko raczej o przełamanie się, by tekst wysłać.


Wybrałem satynowany papier, zmieniłem toner w drukarce i tak ułożyłem tekst do wydruku, by nawet wszystkie spójniki przeleciały do następnej linii. Powstrzymałem się przed poperfumowaniem papieru, ale zadbałem o to, by koperta była równo sklejona, a literki w adresie wykaligrafowane. Wszystko może mieć wpływ na decyzję Redaktora. Samo wysłanie to jeszcze pestka, gorzej z kontrolnym telefonem do Maćka Parowskiego, bo to przecież jakby dzwonić do samego papieża. Zadzwoniłem w dwadzieścia osiem dni później (liczbę tę ustaliłem podczas bezsennych nocy) i zająłem dwie minuty cennego czasu Redaktora. Redaktor wysłane teksty wprawdzie odrzucił, ale pocieszył mnie stwierdzeniem, że jest we mnie potencjał i jeszcze coś, czego przez skromność teraz nie przytoczę. Przysiadłem do laptopa i wyprodukowałem następne kilka krótkich opowiadań, zużyłem jeszcze trochę papieru satynowanego oraz równą kopertę i dwadzieścia osiem dni później zająłem Redaktorowi kolejne dwie minuty. Skrócę nieco tę opowieść – w 2001 roku w „Nowej Fantastyce” ukazało się moje pierwsze opowiadane Pokoje przechodnie i odtąd zacząłem współtworzyć ten, niepotrzebny zdaniem wielu, gatunek literacki.


Nie poczułem się jednak wtedy prawdziwym pisarzem. Nie poczułem się nim, gdy w „NF” pojawiły się moje kolejne teksty ani nawet, gdy wydałem pierwszą powieść. Cały czas miałem takie podświadome przeświadczenie, że jestem jak Nikodem Dyzma, który psim swędem dostał się do literackiego towarzystwa, przypadkiem opublikował kilka opowiadań i tę pierwszą powieść. No przecież ktoś się w końcu musi zorientować, że ja nie jestem pisarzem. A nie jestem, bo się nim nie czuję. Przeszło mi dopiero parę lat później, gdy już byłem „na ty” z gigantami polskiej fantastyki, gdy piłem piwo z ludźmi, którzy w moim dzieciństwie mieli rangę najwyższych mentorów.


Nie umknęło mojej uwadze, że literatura fantastyczna, niezależnie od jej potencjalnej niepotrzebności, nie jest już tym, czym była za czasów Lema, a tym bardziej tym samym nie jest SF. Pojawiło się kilka innych mediów, oferujących może płytszy, ale za to na pewno łatwiejszy eskapizm. No i samo życie zaczęło doganiać fantastykę. Kilka lat temu napisałem opowiadanie z gatunku fantastyki socjologicznej, w którym media rządzą ludźmi do tego stopnia, że popularny cotygodniowy teleturniej kończy się ślubem zwycięzców. Zanim skończyłem pisać to opowiadanie, zobaczyłem teleturniej, w którym zwycięzcy, obcy sobie ludzie, pobierali się i dostawali kasę na nową drogę życia. Cóż, trzeba się było bardziej postarać i przepracować tekst.


A jednak ludzie czytają fantastykę i mają w głębokim poważaniu opinie napuszonych krytyków. Owszem, wszystko można powiedzieć wprost. Nie ma przecież cenzury. Jednak zupełnie inaczej działa na wyobraźnię sucha informacja o liczbie kamer monitoringu zainstalowanych w Londynie, a inaczej lektura Czarnych oceanów i wizja życia w świecie totalnej inwigilacji. Czym innym jest artykuł w piśmie naukowym o badaniach dna oceanu, a czym innym Rozgwiazda Wattsa. Suche statystyki wzrostu sprzedaży urządzeń mobilnych robią znacznie mniejsze wrażenie niż Accelerando.


Dlaczego więc lubimy ambitną fantastykę? Bo rzeczywistość to za mało.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 09, 2013 15:16
No comments have been added yet.


Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.