Rafał Kosik's Blog, page 61
July 12, 2013
Wszystko jest polityczne
Doskonałym środowiskiem dla domorosłych politykierów okazały się media społecznościowe. Co i rusz trafiamy tam na kogoś, kto patrzy na świat przez polityczne okulary i potrafi zamienić rzeczową dyskusję na dowolny nawet błahy temat w polityczną agitkę. Na szczęście Facebook udostępnia funkcję bana. Można to przetłumaczyć na polski jako „szlaban” lub „zablokowanie”. Ja jednak wolę swojskie określenie „strząsanie gówna z kaloszy”. Ten, kto głośniej krzyczy, nie ma racji. Ten, kto głośniej krzyczy, po prostu głośniej krzyczy. (więcej w lipcowym wydaniu Nowej Fantastyki…)
July 5, 2013
Kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin?
Próby znacznego odchudzenia listy lektur szkolnych są podejmowane od dawna i niezmiennie pozostają nieudane. Przecież Eliza Orzeszkowa wielką pisarką była. No, nie możemy jej tego zrobić! Musimy ją czcić dalej, a wraz z nami musi ją czcić następne pokolenie Polaków. Tymczasem zamiast toczyć walki o poszczególne pozycje kanonu lektur szkolnych, lepiej się zastanowić, czy kanon w ogóle jest potrzebny.
Na pytanie czemu służy kanon lektur, odpowiedzi może być wiele: edukacja obywateli świadomych spuścizny kulturowej, wychowanie patriotyczne, utrzymanie wspólnego kodu kulturowego etc. Intencje szczytne, niestety efekt istnienia kanonu w obecnej postaci jest jeden – kolejne pokolenie uważa książki za nudne i nieprzystające do naszych czasów narzędzia tortur psychicznych. Uczniowie zresztą zwykle nie czytają tych książek, bo do wykazania się wiedzą na lekcji wystarczają im opracowania.
Jak Polak może nie znać historii własnego kraju? Jak może nie znać pocztu królów i książąt polskich? Jak może nie znać dat największych bitew? Jak może nie znać biografii wielkich poetów? I tak dalej, i tak dalej. A może należałoby zapytać: po co ma to wszystko wiedzieć?
W podstawówce miałem nauczycielkę chemii, która z wielkim uwielbieniem rozpoczynała każdą lekcję od przepytania losowego ucznia z tablicy Mendelejewa. Nie rozumiałem i nadal nie rozumiem, po co zapychać sobie pamięć liczbą atomową molibdenu czy gęstością irydu. Chyba tylko po to, by tę pamięć ćwiczyć – ale to można robić na wiele przyjemniejszych sposobów. Dorosły chemik, który naprawdę interesuje się chemią, nauczy się tych danych z przyjemnością i bez wysiłku podczas realizowania swojej pasji życiowej. Całej reszcie ludzkości wiedza ta jest doskonale zbędna.
Jakiś czas temu przeczytałem wypowiedź przedstawiciela Ministerstwa Edukacji Narodowej, który wyrażał zadowolenie z faktu, że zmniejszyły się dysproporcje między poziomem nauczania w najlepszych i najgorszych szkołach. Nie powiedział tylko, w którą stronę nastąpiło wyrównanie. Patrząc na światowe rankingi szkół wyższych i miejsca zajmowane tam przez nasze uczelnie, można przypuszczać, że równanie niezmiennie odbywa się w dół.
Uczniowie szczególnie zdolni w polskich szkołach sprawiają wiele kłopotu. Zadają niewygodne pytania, podważają autorytety, proponują własne rozwiązania zadań. Szkoła stara się ich ustandaryzować, choć może lepiej byłoby powiedzieć – stłamsić, pozbawić ciekawości świata i umiejętności elastycznego myślenia. Promujemy średniactwo, bo ono jest bardziej przewidywalne i łatwiejsze w obsłudze. W końcu chodzi tylko o to, żeby przepchnąć całe stado do następnej klasy i pozbyć się problemu.
Gdy mój syn chodził do szkoły podstawowej, zauważyłem, że musi rozwiązywać ogromne ilości testów. W szóstej klasie właściwie większość sprawdzianów polegała na przeczytaniu pytania i zakreśleniu właściwej odpowiedzi. Gdy pytałem nauczycieli, czemu tak jest, otrzymywałem odpowiedź, że to przygotowanie do testu kompetencji (egzamin kończący podstawówkę) i systemu nauki w gimnazjum. Nie wystarczy zatem, że nasze dzieci rozwiążą zadanie z matematyki, one muszą je rozwiązać jedynym słusznym sposobem. Zakuwają daty, zamiast uczyć się historii jako procesu przemian. Nie starcza czasu na omówienie wielkiej rewolucji przemysłowej, bo trzeba wtłoczyć do głów gdzie, kiedy i w której bitwie, którego powstania narodowowyzwoleńczego dostaliśmy kolejne baty. Brakuje wyjaśnienia mechanizmów tworzących historię, bo trzeba wkuwać nazwiska. A skoro nie uczymy się mechanizmów, to będziemy tę historię powtarzać. Nie w szkole, w życiu.
Celem wprowadzenia testów jest ułatwienie i ujednolicenie procesu oceniania wiedzy, bo można to robić nawet maszynowo. Niestety, ten sposób oceny wymusił u uczniów dostosowanie „ewolucyjne” w postaci zmiany sposobu nauki. Podstawową umiejętnością stała się umiejętność rozwiązywania testów. To ona decyduje o tym, czy szóstoklasista zda do dobrego gimnazjum, gimnazjalista dostanie się do renomowanego liceum, a licealista na wymarzony kierunek studiów. Tymczasem tym, co się liczy obecnie w realnym życiu poza szkolnym matrixem, jest kreatywność i elastyczność. To chyba jasne, że trudno o skuteczniejszy mechanizm tłamszenia tych cech niż zmuszanie ucznia do wybierania między gotowymi odpowiedziami. Niepokojąco przypomina to kawał o temacie wypracowania „Kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin?”.
Dziś w szybko zmieniającym się świecie elastyczność i innowacyjność wygrywa z doświadczeniem. Pamięć pełna encyklopedycznych danych jest archaizmem w czasach swobodnego dostępu do wiedzy. Ważniejsza jest umiejętność wyszukiwania informacji, ich rozumienia, przetwarzania i weryfikacji. Wystarczy mieć wiedzę ogólną, czyli np. kojarzyć, że istnieje coś takiego jak poczet królów i książąt polskich albo tablica Mendelejewa, bo wiedza szczegółowa jest przecież dostępna od ręki z każdego miejsca świata, gdzie da się połączyć z internetem. Trzeba tylko umieć mądrze szukać, a tego akurat szkoła nie uczy.
Cóż zrobić z taką szkołą? Zamiast tępić ściąganie, szkoła powinna raczej uczyć pracy w zespole. Od czterdziestopięciominutowych lekcji i dzwonków jak w więzieniu, lepiej sprawdziłaby się praca w systemie projektowym, gdzie konieczne jest opanowanie i zastosowanie wiedzy z różnych przedmiotów, oraz samodzielne zaplanowanie czasu. Od narzuconych z góry tematów czy lektur lepsze będą te wybrane przez samych uczniów. To tylko pierwsze z brzegu przykłady.
Polska szkoła metodami nauki, a często i tematami zajęć, przysposabia młodych ludzi do życia w świecie, jaki istniał mniej więcej w połowie XX wieku. Możemy albo uznać, że gruntowna zmiana tego systemu to czyste science fiction i dalej tkwić w skansenie, albo zdecydować się na zmiany podstaw naszego myślenia o edukacji i zakończyć niechlubną tradycję narodu wiecznego importera idei.
July 2, 2013
FNiN TMK w telewizji
No i doczekaliśmy się! TMK jest w telewizji! Na razie w jednej, na razie w płatnej, ale… mało płatnej. Na Cyfrowym Polsacie film jest dostępny w usłudze VOD (Video On Demand – video na żądanie). Pewną zaletą tego rozwiązania jest to, że film można obejrzeć niemalże o dowolnej porze. Pewną wadą, że w tym rzucie tylko do najbliższego czwartku późną nocą.
July 1, 2013
Sfinks 2013
Miło mi poinformować, że moje opowiadanie Miasto ponad i pod z antologii Herosi otrzymało nagrodę Sfinks 2013 (za rok 2012) w kategorii Polskie Opowiadanie Roku przyznawaną przez fundację Solaris. Wszystkim, którzy na mnie głosowali, serdecznie dziękuję.
June 24, 2013
Zabawa w piaskownicy dużym samochodzikiem
Jeep Grand Cherokee WJ/WG to ostatnia generacja łatwo poddająca się tuningowi. Wystarczy skromny tuning, by móc się powyżywać w wielkiej piaskownicy bez obawy uszkodzenia samochodu. Przed podniesieniem zawieszenia i wymianą opon z szosowych na AT na tym samym podjeździe piaskowym Jeep się zakopywał.
O tym, że samochód terenowy może się przydać w sytuacji, w której nigdy byśmy się tego nie spodziewali, wiem od dawna. Jest mało komfortowy i droższy w eksploatacji i powolniejszy, za to potrafi wydobyć nas z niezłych tarapatów. Klimat staje się coraz bardziej kapryśny, a my produkujemy coraz delikatniejsze samochody. Kto by przypuszczał na przykład, że na trasie szybkiego ruchu w środku miasta może powstać kałuża o głębokości dwóch metrów? Powyższy filmik nagrałem na dzień przed słynnym zalaniem Trasy AK. Gdyby nie to, że żona mi zabroniła, nagrałbym ciekawszy filmik ze zwiedzania zalanego miasta. No a tak jest tylko zabawa w piasku.
June 23, 2013
Alternauci na Liście Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej
To miłe, że dziesiąty tom serii nadal się podoba czytelnikom i krytykom. Książka Felix, Net i Nika oraz Świat Zero 2. Alternauci została wyróżniona w V Konkursie Literatury Dziecięcej im. Haliny Skrobiszewskiej oraz została wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej. W skład jury wchodzili pracownicy Muzeum Książki Dziecięcej, a przewodniczyła mu pani dyrektor Ewa Gruda. W konkursie są oceniane książki skierowane do czytelnika młodszego niż szesnastoletni. FNiN był „najdoroślejszą” pozycją w zestawieniu.








June 18, 2013
Międzynarodowy Festiwal Filmów dla Dzieci w Krakowie - zdjęcia
To była już szósta edycja festiwalu, a ściślej mówiąc nadal jest, bo impreza potrwa jeszcze do 20. czerwca. Kilka lat temu właśnie na tym festiwalu rozpoczęły się castingi do filmu Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa. Zapewne dlatego tegoroczny festiwal otwierał pokaz tego filmu poprzedzony spotkaniem z odtwórcami głównych ról, z reżyserem, no i ze mną. Okazało się, że miałem tam do odegrania większą rolę niż się spodziewałem, ale mam nadzieję, że jakoś podołałem.
Jeśli nie odwiedziliście festiwalu, macie na to jeszcze dwa dni. Atrakcji jest trochę, a najważniejsze z nich to możliwość obejrzenia filmów z całego świata, których normalnie nie uświadczycie w kinach.
Poniżej kilka zdjęć z mojej bytności na wspomnianej imprezie. Dzięki tym zdjęciom już wiem, że redukcja wagi torby poprzez zamianę Nikona na GoPro to zły pomysł.
June 12, 2013
Międzynarodowy Festiwal Filmów dla Dzieci w Krakowie
Dla tych, co narzekali, że nie bywam w Krakowie, mam dobra wiadomość. Będę gościem festiwalu filmowego, a wraz ze mną gośćmi będą aktorzy (Kamil Klier, Maciek Stolarczyk i Klaudia Łepkowska) oraz reżyser (Wiktor Skrzynecki). Spotkanie odbędzie się 16 czerwca (niedziela) o godz. 15.30 w kinie Kijów, a w programie jest przewidziana również projekcja filmu. Link do programu jest tutaj.
C.U.D.
Teatr nie zginął po rozpowszechnieniu kinematografii, ale zszedł do niszy. Można to też rozumieć w ten sposób, że teatr wyewoluował w film, a część artystów teatralnych wolała zatrzymać się w rozwoju niż zniżyć do uczestnictwa w obrazoburczym przełomie technologicznym. Nie inaczej dziś dzieje się z książką – nie ma wątpliwości, że książka papierowa będzie wypierana przez elektroniczną. Nie ma również wątpliwości, że słowo pisane będzie oddawało pole innym formom przekazu. Sztuka w tym, by odbyło się to bezboleśnie.
Co ciekawe, proces ten jest znacznie powolniejszy, niż się wydawało kilka lat temu, gdy zapowiadano rewolucję. Niedawno miałem okazję oglądać ludzi czytających różne rzeczy w nowojorskim zbiorkomie, co w pewien sposób przekłada się na przyszłość w Polsce. Tyle że tam w ogóle więcej ludzi czyta, więc i grupa statystyczna jest większa. Mniej więcej połowa czytaczy używała różnych rodzajów sprzętu elektronicznego, od smartfonów, poprzez tablety aż do czytników opartych na technologii e-paper. Reszta czytała głównie paperbacki, czyli tanie książki w miękkiej oprawie. Być może nawet odrywali i wyrzucali przeczytane kartki – nie sprawdzałem.
Wydawać by się mogło, że tamtejszy rynek książki został w połowie opanowany przez e-booki. Otóż niezupełnie tak jest. Nie widziałem nikogo, kto by czytał papierową gazetę codzienną (wyjątkiem były rozdawane za darmo szmatławe tabloidy). Rzeczywiście, gdy niegrzecznie zacząłem zerkać na ekrany, przekonałem się, że część z tych ludzi czyta gazety lub serwisy informacyjne. Upadek prasy papierowej został więc trafnie przepowiedziany. Dalej, część z nich czytała podręczniki lub materiały biznesowe. Tymczasem niemal wszystkie te papierowe książki to była beletrystyka.
Statystyki obejmujące wszystkie nabyte e-booki, włączając w to egzemplarze darmowe i takie za dolara, nie są chyba zbyt miarodajne. Niestety brakuje statystyk, mówiących ile takich e-booków jest rzeczywiście czytanych, a ile ląduje na wirtualnej półce. Jednak nie ma co się łudzić, e-book w końcu wygra, choć książka w obecnej postaci nie zniknie całkowicie.
Zagrożenia związane z tą przemianą są oczywiste i dobrze znane z branży filmowej i muzycznej. Mowa o piractwie. Wiem, nudzę, ale to naprawdę jest problem. O ile filmowcy mają zapewnione dochody z biletów (bo jednak lepiej się ogląda film w kinie niż na małym telewizorze), a muzycy z koncertów, o tyle pisarz ma bardzo ograniczone możliwości zarobkowania innymi metodami niż sprzedaż książek.
Więc e-booki. Wydaje się, że interaktywność e-booków beletrystycznych nie sięgnie poza klikalne przypisy i nieliczne linki. Jeżeli ktoś potrafi przeczytać tekst, nad którym trzeba się skupić dłużej niż pięć sekund, i nie gryźć przy tym paznokci, to znaczy, że w literaturze szuka literatury, a nie ubogiej wersji gry komputerowej. Opowieść literacka wymaga skupienia, a każda forma interakcji, poza przewijaniem stron, to skupienie niszczy. Oznacza to mniej więcej tyle, że powieści będą powstawały w podobny sposób jak teraz – pracą autora przed komputerem, a na wyjściu będziemy otrzymywać plik tekstowy. Plik, którego nie sposób skutecznie zabezpieczyć przed kopiowaniem. Czy literatura to przetrwa?
Żeby przetrwała, musi się zdarzyć C.U.D., na który składają się Cena, Uczciwość, Dostępność.
Cena to najbardziej oczywisty z elementów. Na początek 23% VAT-u – tego raczej nie przeskoczymy. Wydaje się, że w drugiej kolejności najłatwiej pozbyć się pośredników, bo oni z całego łańcuszka zabierają najwięcej. Jednak pośrednicy są pośrednikami dlatego, że potrafią sprzedać dużo. Żaden autor, jeśli poważnie myśli o pisaniu, nie będzie tracił własnego czasu i energii na samodzielne sprzedawanie książek. Można się jeszcze pozbyć wydawcy i wydawać samemu. Lecz… jeżeli ze swoją genialną powieścią odbiłeś się już od drzwi wszystkich wydawców w kraju, znaczy to tylko, że ona nie jest genialna. Dla dobra swojego i potencjalnych czytelników, zajmij się czymś innym. Filtr w postaci selekcji wstępnej, pracy redakcyjnej i korektorskiej przyda się każdemu, nawet doświadczonemu pisarzowi.
Uczciwość to temat rzeka. W powszechnej dziś świadomości kupując książkę, płaci się za przedmiot. A jeśli tak, to znaczy, że książka niematerialna powinna być za darmo, jak wszystko w internecie. I poważnie całkiem sporo ludzi tak właśnie uważa. Pod hasłami „wolna kultura” i podobnymi, brzmiącymi bardzo ładnie i szlachetnie, kryje się jednak zwyczajna chęć korzystania z cudzej pracy bez płacenia za nią, ewentualnie płacenia pod warunkiem, że książka się spodoba (spróbujcie coś podobnego powiedzieć fryzjerowi albo taksówkarzowi). Być może potrzeba pokolenia lub dwóch, by ten sposób myślenia zmienić. Jak powiedział Robert M. Wegner podczas ostatnich Bachanaliów Fantastycznych „Obyśmy to przetrwali”. Bo rzeczywiście kraść można do czasu, aż nie będzie czego kraść. Książki nie rosną na drzewach ani nie spadają z nieba. Ktoś musi je napisać. Gdyby George R.R. Martin nie mógł się utrzymać ze swojej serii, dałby sobie spokój po pierwszym tomie i zajął się krawiectwem albo hodowlą owiec.
Dostępność. Tutaj wracamy do tematu pośredników. Ktoś musi ogromną liczbę nowo powstających (i starszych) książek w sposób uporządkowany podać klientowi. Oczywiście można by polegać na Google’u i pewnie dałoby się tak znaleźć każdy tytuł. Jednak co zrobić, jeśli chcemy przeczytać nowy doskonały romans paranormalny, a nie znamy tytułu ani autora? Zwykle tak to właśnie wygląda. Jeśli nie chcemy przebijać się przez dziesiątki stron autorów, agentów, pośredników, blogerów, spamerów, to pozostaje nam udać się do księgarni internetowej, gdzie otrzymamy wszystko na tacy. Znane serwisy internetowe zajmujące się piractwem są popularne również dzięki temu, że można tam w łatwy sposób znaleźć wszystko, czego ktoś potrzebuje. Bez wygodnej dostępności towarów nie ma handlu.
Czekamy na C.U.D.
June 11, 2013
Minimalistyczna kuchenka turystyczna
Manierka i menażka G.I. to jeden z najpopularniejszych standardów na świecie. Powód jest prosty - jest to standard używany przez armię amerykańską od czasów II Wojny Światowej. Ergonomiczny kształt, wytrzymałość i niska cena zdecydowanie tę popularność wspomagają. Pokusiłem się o stworzenie na tej bazie minimalistycznego zestawu do gotowania w terenie. Oto tani, prosty, lekki i skuteczny outdoor cooking set do wykonania w kwadrans.
Mnie to oczywiście zajęło więcej czasu, bo konstrukcja powstawała metodą prób i błędów. Jeśli odczuwacie potrzebę samodzielnego wykonania kuchenki, próby i błędy możecie pominąć, tym niemniej pokażę je tutaj w celach martyrologicznych. Podstawowym założeniem konstrukcyjnym kuchenki było to, by się mieściła bez palnika ale z kubkiem do standardowego pokrowca G.I.
Kilka gotowych rozwiązań znalazłem na stronie Canteenshop. Jest tam do kupienia oryginalna kuchenka G.I., która jednak nie za dobrze współpracuje z palnikiem benzynowym Trangia lub Esbit, a tych właśnie używam. Zdecydowałem się na konstrukcję Canteenshop, a przy okazji nabyłem pokrywkę do kubka. Okazało się to nienajszczęśliwszym rozwiązaniem. Po pierwsze oba elementy są wykonane z tak grubej blachy, że wprawdzie można nimi wbijać gwoździe, ale są ze trzy razy za ciężkie. W dodatku podstawka (i osłona przeciwwiatrowa w jednym) nie pasują do palnika Trangia, a palnik Esbit (na zdjęciach poniżej) wchodzi sam, bez regulatora płomienia.



Postanowiłem zmodyfikować to we własnym zakresie i poszerzyłem otwór z boku tak, by regulator się mieścił.






Pierwsze testy wykazały kilka słabości konstrukcji. Po pierwsze połowa energii palnika jest marnowana przez perforowaną podstawkę. Po drugie część płomienia wydobywa się z mojego otworu i nagrzewa uchwyt oraz znów marnuje energię. Po trzecie efektywność kuchenki bardzo spada podczas wiatru. Przy okazji okazało się, że regulator płomienia działa tak, że w zasadzie można go wcale nie używać.
Konieczne było więc wykonanie konstrukcji samodzielnie od podstaw. Istotne było „zanurzenie” kubka w osłonie, by ochrona przed wiatrem była rzeczywista. Wykonałem model z papieru, by wyciąć potem wzór z blachy ze starej obudowy komputerowej.


I to by się nawet mogło sprawdzić, ale niestety tak duża kuchenka nie weszłaby do pokrowca.
Kolejnym pomysłem było wykorzystanie starego aluminiowego kubka G.I., który i tak się nie nadawał do używania jako kubek, bo przeciekał na nitach. Wyciąłem więc, co było do wycięcia, opiłowałem ostre krawędzie i wykonałem metalowy wspornik, który mógł być umieszczany w obudowie na dwa sposoby, zależnie od tego, czy wieje wiatr, czy nie.
















I to nawet działało. Z jednym małym „ale” - aluminium było zbyt plastyczne i praktycznie przed każdym użyciem trzeba byłoby poprawiać kształt.
Ostatnim i wreszcie udanym, choć nie od razu, projektem okazało się przerobienie suszarki na sztućce marki Ikea oraz stojaka na ręczniki papierowe marki Carrefour. To pierwsze kosztowało 7 PLN, drugie chyba 5, co razem daje całkiem przystępną sumę. W Ikei są dostępne dwa rozmiary tychże suszarek. Przydatny jest rozmiar mniejszy, ponieważ i tak wszystko ponad 9 cm trzeba będzie ciachnąć. W wyniku kolejnych prób doszedłem do właściwego rozmiaru i kształtu kuchenki. Poniższe zdjęcia ilustrują kolejne etapy dochodzenia do doskonałości z użyciem Dremela i zaawansowanej metalurgii kciukowo-nadgarstkowej.






















Okazało się, że to, iż obudowa wchodzi do wnętrza pokrowca, niczego nie gwarantuje, bo musi się tam jeszcze zmieścić kubek i sama manierka. Musiałem więc ciąć dalej.




W dużym skrócie (czyli pomijając wcześniejsze próby) wystarczy ciachnąć blachę pomiędzy pierwszym a drugim rzędem otworów licząc od dna, wygiąć całość do nerkowatego kształtu kubka, a na koniec przeciąć pionowo na środku. Po wygładzeniu powierzchni i kilku finalnych dogięciach, kuchenka będzie gotowa. Proste i skuteczne. Zastanawiałem się jeszcze nad samodzielnym wykonaniem palnika z dwóch puszek po piwie, ale zdecydowałem się pozostać przy rozwiązaniu gotowym. Brak dostępu do palnika z boku nie jest konieczny, skoro i tak regulacja płomienia nie działa poprawnie.






Testy terenowe wykazały stabilność konstrukcji i odporność na umiarkowany wiatr. Przy użyciu denaturatu czas zagotowania pół litra wody od temperatury pokojowej wyniósł około 5 minut. To nieźle w porównaniu do 9 minut w przypadku rozwiązania z Canteenshop. Jako alternatywę dla palnika alkoholowego można stosować paliwo suche, żelowe lub zwykłe połamane patyki. Pojemność kubka to nieco ponad pół litra, co w zasadzie wystarcza do przygotowania posiłku dla jednej, max. dwóch osób.
Poniżej inne rozwiązania zestawów kuchni polowej, które testowałem (lub będę testował).
Składana kuchenka Coghlans może działać na paliwo suche, żelowe, na paliwo w puszkach (popularne w USA) oraz na drewno. Niestety w środku jest zbyt mało miejsca, by palnik Esbit mógł poprawnie działać. Kuchenka zapewnia przyzwoitą ochronę przed wiatrem, jest lekka i jest wygodna w użyciu. Jednakże duża ilość elementów składanych praktycznie uniemożliwia jej doczyszczenie, co przy składaniu i rozkładaniu wiąże się z umorusaniem się sadzą. Co prawda efekt ten występuje tylko, jeśli używamy paliwa produkującego sadzę. Pokazane na zdjęciu garnki firmy Peak nadają się dla dwóch osób. Pojemność większego garnka to mniej więcej litr.
Niezniszczalny wojskowy zestaw ze stali nierdzewnej Trangia to szwedzka klasyka. Pozwala na stosowanie wszystkich wymienionych powyżej paliw a genialna i bardzo stabilna osłona przeciwwiatrowa umożliwia gotowanie nawet przy sporym wietrze. Pojemność głównego garnka (można go zawiesić na haku nad ogniskiem) to prawie półtora litra, małego (patelni) pół, czyli można w tym przygotować obiad dla trzech osób. Zbiornik na wodę jedzie oddzielne. Zestaw posiada dwie wady: pierwsza, do przeżycia, to kłopotliwe czyszczenie spowodowane głębokością garnka; druga to waga całości ponad 1.3 kg. Wersja aluminiowa waży nieco poniżej kilograma, czyli nadal sporo dla pieszego turysty.
Moja kuchenka w fazie konstrukcyjnej pasująca rozmiarem do litrowej manierki Nalgene i kubka 0.5 litra Tatonka. Użytkowa pojemność kubka to 0.4 litra, co czyni z całości zestaw jednoosobowy. Zaletą zestawu jest to, że z palnikiem i sztućcami mieści się do standardowego pokrowca Maxpedition 10×4. Wkrótce napiszę więcej o tym zestawie.
Butla gazowa i palnik to bardzo wygodne i czyste rozwiązanie, ponieważ posiada zapalnik iskrowy i regulacje płomienia. Praktycznie nie pozostawia na naczyniach sadzy. Główna wada jest oczywista - jeśli skończy się gaz, w środku lasu trudno będzie znaleźć sklep. Mniej oczywiste wady to całkowity brak odporności na słaby nawet wiatr oraz wybitna niestabilność takiej piramidki. Można to oczywiście zmienić, kupując wolnostojący palnik z wężykiem i osłonę z płytek aluminiowych. Jest to już jednak zestaw droższy, no i wymaga regularnego zakupu nowych butli. Jeżeli już się na to decydujemy, warto kupić butlę z łącznikiem gwintowanym, bo tanie zestawy, w których palnik wbija się w butlę to wyrzucanie pieniędzy.
Mała kuchenka na paliwo stałe to przedmiot niemalże kieszonkowy i to należy uznać za jego największą zaletę. Posiada regulację rozstawu podstawki i taką sobie odporność na wiatr. Można ją zwiększyć wstawiając trapezowe blaszki w puste przestrzenie po bokach. Tak, czy inaczej jest mało stabilna i gotowanie na niej jest raczej kłopotliwe.
Ostatni zestaw to moja niedokończona jeszcze kuchenka i garnki McKinley o pojemnościach identycznych jak w przypadku zestawu Trangia. Jeszcze nie sprawdziłem, jak się w nich gotuje, ale jedno jest już pewne. Ten zestaw waży o ponad połowę mniej niż Trangia, co może być argumentem decydującym podczas wycieczki pieszej lub rowerowej.
P.S. Okazało się, że to nie jest dla wszystkich oczywiste, więc powiem wprost: do palnika spirytusowego nie można wlewać benzyny. No chyba, że chcecie coś wysadzić w powietrze.
P.S.2 Gaszenie palnika spirytusowego odbywa się poprzez nałożenie (może być narzucenie) na niego zakrętki. Najpierw trzeba tylko palcem usunąć uszczelkę. Gdy przestygnie, uszczelkę wkładamy z powrotem i zakręcamy nakrętkę. Zakręcony palnik jest szczelny, więc można w nim transportować paliwo.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
