Rafał Kosik's Blog, page 59

September 29, 2013

FNiN SCH - okładka

Felix Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy - okładkaMogę już ujawnić okładkę nowego Felixa. Przy okazji nie sposób nie ujawnić tytułu. Tytuł dwunastego tomu to Felix Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy. Historia będzie mniej fantastyczna, a bardziej romantyczna i kryminalna. Przede wszystkim jednak nadal jest to powieść przygodowa. Jeśli macie uwagi dotyczące okładki, nie krępujcie się ich napisać. Drobne korekty są jeszcze możliwe.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 29, 2013 19:44

September 26, 2013

Europa Report

Europa ReportTo jest coś a la paradokument. Zorientowałem się po paru minutach, że film jest zbiorem nagrań z kamer pokładowych pierwszego ziemskiego pojazdu załogowego, który poleciał dalej niż na Księżyc. Fikcyjnego pojazdu oczywiście, bo choć taka wyprawa jest technologicznie i finansowo możliwa od 30 lat, to wskażcie mi biurokratę, który podpisze zlecenie na taki projekt. To by kosztowało kilka miliardów dolarów, jedną trzydziestą sumy wydanej na drugą interwencję w Iraku. Skąd wziąć takie pieniądze?


Plusy z megastatycznego filmowania oczywiście są oczywiste – brak tej irytującej dogmy z trzęsącą się kamerą, która miała naśladować ludzką percepcję, ale niestety nie naśladuje. Tu każde ujęcie jest jak w teatrze. Resztę załatwia doskonała gra aktorska – rozwiązanie chyba najlepsze, jeśli ktoś chce pokazać niepokazywalne. Nie oglądamy więc dziwów europejskiego (mylący przymiotnik) ekosystemu, tylko reakcję badaczy na to, co tam zobaczyli. Wyobraźnia w ruch!


Nie powiem, kto zginie, ale będzie krwawo, bo to jest misja na granicy bezpieczeństwa. Uczestnicy mają wręcz kilka razy dylemat: wrócić bezpiecznie, czy kontynuować niebezpiecznie. Ale jeśli mieliby wracać w połowie, to po co w ogóle startowali?


Koronny argument przeciw takiej misji brzmi „Ktoś może przecież zginąć”. Podobno wysłał go SMS-em najarany koleś jadący bez pasów czarnym BMW przez Aleje Ujazdowskie z prędkością 180 km/h. Rzeczywiście, miał rację – taka misja jest niebezpieczna. Ale nie muszę chyba przypominać, ilu chętnych zgłosiło się do programu wyprawy marsjańskiej. Pomijając 99,9% zgłoszeń dla jaj, znalazłoby się kilkuset śmiałków, którzy na poważnie i w pełni świadomie zrobiliby to nawet nie dla sławy, ale dla tego, żeby być tymi pierwszymi i najdalejszymi. Super, tylko Mars jest w sumie mało obiecującym obiektem badań. Wiem, sam trzasnąłem powieść o terraformowaniu Marsa. To terraformowanie to się pewnie da zrobić, ale wedle naszej obecnej wiedzy pierwszym, choć znacznie trudniejszym celem powinna być właśnie Europa, księżyc Jowisza.


Europa to lodowy glob z wodą w stanie płynnym pod powierzchnią owego lodu. W sumie jest to jedyny obiekt w Układzie Słonecznym, na którym prawie na pewno występuje płynna woda, czyli coś, co wedle obecnej wiedzy, jest niezbędne do powstania życia opartego na białku. Innego życia chwilowo nie potrafimy sobie wyobrazić.


Pytanie o sens eksploracji innych obiektów niebieskich zostawię na inną okazję, obok starego pytania o sens odkrywania nowej drogi do Indii.


Wróćmy jednak do filmu. To właściwie jest opowieść o ludziach, o astronautach, którzy znając ryzyko zgodzili się uczestniczyć w wyprawie za koniec świata. I tak w sumie jest prowadzona narracja – poznajemy ludzi, a ich misja przewija się w tle. Przy czym w miarę rozwoju akcji misja wychodzi przed realizujące ją jednostki. Jak w życiu.


Jeśli zapomnieliście, czym powinno być science fiction, ten film Wam to przypomni.


 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 26, 2013 19:15

September 20, 2013

World War Z

World War ZWielu tak jechało po tym filmie, że aż mnie odrzuciło. A jak w końcu go obejrzałem, to miałem ochotę odlajkować paru znajomych na FB za glanowanie dobrego kina. No może nie jest to Polański, ale zdecydowanie w kategorii filmu popularnego, jest to chyba najlepszy kawałek kina, jaki widziałem w tym roku.


Poważnie. To jest jeden z lepszych filmów, jakie widziałem ostatnio. Jest to też mądry film. Nie w tym sensie mądry, że po wyjściu z kina przewartościowujesz swoje życie, rzucasz palenie i przestajesz okradać staruszki. Jest mądry w tym sensie, że oglądanie go nie boli. Owszem, jest to kino przygodowe, sensacyjne, przegięte, ale trudno wskazać ewidentne bugi logiczne. Nauka i polityka też znacząco nie odbiegają od obecnego stanu wiedzy. Wprawdzie czas przemiany w zombie od momentu zarażenia jest znacząco za krótki względem tego, jaki mógłby być nawet w przypadku najbardziej zjadliwego wirusa, lecz to przełknąłem już w 28 dni później i teraz nie będę rozdrapywał. Nie będę też rozdrapywał tematu tempa pracy żydowskich budowniczych ani długości rozbiegu Herculesa.


Czekałem chociaż na hollywoodzki finał, który zrobi wielką kupę na torcie, a tu nic – głównego bohatera nie ratuje lotniskowiec wespół z połową floty; główny zły nie ponosi zasłużonej kary, bo główny zły nie istnieje. Jest tylko zły wirus, niespecjalnie personifikowany jak w Jestem Legendą. Otóż mamy tutaj zło świata i to z nim się pojedynkuje się bohater.


Pojawia się w tym filmie pewien problem biznesowy, polegajacy na tym, że grupa docelowa może wyjść z kina nie całkiem usatysfakcjonowana. Czasem bohaterowie rozmawiają i niestety nawiązują w rozmowie do wcześniejszych wydarzeń filmu. To trudne do przeskoczenia dla widza, któremu bufor fabuły wystarcza na ostatnie pięć minut. Na nieszczęście dla nich ekran nie błyska a głośniki nie grzmią cały czas. Są te przykre przerwy konwersacyjne, podczas których widz afabularny nie wie, co ze sobą zrobić.


Mossad, CIA, UN – to słowa klucze do poważnego traktowania fabuły. Brakuje słowa kluczowego MI6, ale może się chwilowo przejadło i przepiło Heinekenem. Jeśli mowa o tych widzach ciut bardziej wyrobionych, to będzie ich trudno odlepić od tapicerki.


Oczywiście jest tu masa zapożyczeń z innych filmów, ze wskazaniem na 28 dni później, i masa wyświechtanych zagrywek w stylu zgubionego inhalatora czy samochodu, który nagle nie chce odpalić. No ale takich elementów nie unikniemy w tym gatunku.


Na koniec warto wspomnieć o doskonałej muzyce grupy Muse, a dokładniej o jednym utworze, który w kluczowych momentach podbija nastrój do potęgi. Scena lądowania i przejazdu przez Jerozolimę to niemal gotowy clip. Więcej! To idealny przykład zgrania wszystkich elementów składających się na to, co nazywamy sztuką fimową.


Szczerze polecam Word War Z.


 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 20, 2013 19:30

September 18, 2013

Targi Książki w Katowicach

W najbliższy weekend (21-22 września) będę gościem Targów Książki w Katowicach, które odbędą się w Spodku. Program mojej aktywności oraz pasywności wygląda następująco:


sobota:


- godz. 16.30 - spotkanie (scena)


- godz. 17.00 - na kawie z pisarzem (kawiarnia)


niedziela:


- godz. 10.00 - „Zmieniają się czasy, ale serca ludzkie pozostają takie same” - panel (scena)


- godz. 11.00 - „Przyszłość jaka jest, nie każdy widzi - odkrycia i wynalazki science fiction” - panel (sala 2)


A cały program jest tutaj.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 18, 2013 07:36

September 13, 2013

Dług publiczny

Dług publiczny (fot. Tadeusz Rudzki)Obrazek powyższy dedykowany jest wszystkim próbującym bronić związkowców, którzy dziś zamierzają znów uprzykrzyć życie mieszkańcom Warszawy i dojeżdżającym tu do pracy. W zasadzie w przypadku takiej formy protestu nie powinno się w ogóle wspominać o jego przyczynie ani postulatach, żeby nie zachęcać naśladowców. Ale jednak wspomnę, choć od tylnej strony, bo od strony makroekonomii, na której się znam tak se. Ale, jak pokazała historia, to i tak lepiej niż niektórzy ministrowie finansnów RP.


Problem długu publicznego w powojennej Polsce na poważnie zaczął się za czasów Gierka, choć oczywiście wtedy nikt nie myślał o tym w ten sposób. Po prostu nagle w sklepach pojawiły się towary niedostępne od początków PRL-u. Wszyscy byli szczęśliwi, że wreszcie nastał ten czas dobrobytu, na który pracowali od dziesiątek lat. No niestety nie nastał. Jedyne, co się stało, to w tle zaczęła tykać bomba zegarowa.


Dług publiczny w chwili upadku PRL w 1989 roku wynosił mniej więcej 40 mld złotych. Sposobów liczenia tego długu jest wiele, ale trzymajmy się tej najczęściej przyjmowanej wartości, choć tak naprawdę nie ma znaczenia, czy dwukrotnie ją zawyżymy, czy zaniżymy. Chodzi o zasadę. Warto jednak przypomnieć, co to w ogóle jest dług publiczny. Otóż jest to hack systemu finansowego wymyślony jeszcze w czasach Napoleona. To kupowanie na kreskę, to zapożyczanie się bez pokrycia i spłacanie długów trefnymi wekslami. Oszustwo, wypada powiedzieć. W skrócie to różnica między tym, co państwo wydało, a tym co zarobiło. Gdyby przeciętny Kowalski robił to, co robi dziś państwo polskie, już dawno zostałby zlicytowany, eksmitowany, a najpewniej i wsadzony do pierdla za malwersacje. Ale państwo nie ma nad sobą sędziego ani policji, więc może robić, co mu się podoba. Odpowiedzą następcy.


Każdy (prawie każdy) ma kredyt na dom, samochód, pralkę, sepulki, fluskaki, na cokolwiek, ale spłaca jednak ten kredyt i ma plan, jak go spłacać dalej. Posiadanie zdolności kredytowej jest w nowoczesnym społeczeństwie niemalże synonimem człowieczeństwa. Tymczasem państwo polskie działa inaczej – zaciąga kolejne kredyty na obsługę tych zaciągniętych wcześniej. A nad tym, co zrobić z tym bagnem, będą się biedzić następcy.


Islandia rozwiązała problem zadłużenia zagranicznego bereizmem: „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”. Ale to polityka krótkich nóżek, bo rząd Islandii bynajmniej nie zmienił znacząco polityki finansowej. Tyle, że nikt im już nie pożyczy, co okaże się problemem za rok, dwa. A nad tym będą się biedzić ich następcy. Tę politykę mógłby bardzo szybko przefrazować jeden brytyjski niszczyciel na redzie Reykjaviku, gdyby nie to, ze w ‘45 umówiliśmy się, że już tak nie będziemy robić. W Europie, rzecz jasna.


A jeśli już mowa o spłacie, to aktualnie nikt nie ma pomysłu, jak to zrobić. W modelowej gospodarce z czasów parytetu złota każdy kraj w pewnym uproszczeniu był wart tyle, ile złota miał w skarbcu. Odkąd można się zadłużać, jest to robione nałogowo i przez wszystkie rządy, łącznie z największym dłużnikiem, rządem USA. Copyrighty idei długu publicznego mają pazerni bankierzy, ale dopiero socjaliści rozwinęli temat na niespotykaną wcześniej skalę. To jest bańka, która pęknie, gdy pierwszy wielki gracz powie „sprawdzam”. Na szczęście nikomu się to na razie nie opłaca. Ale jeśli, to wartość wirtualnego pieniądza spadnie w ciągu kilku godzin co najmniej dziesięciokrotnie, do wartości, jaką ma naprawdę. O tyle, przy dobrych wiatrach, spadnie wartość Twojego konta bankowego. A najpewniej bank padnie całkiem i nie dostaniesz nic. Ale tak dla otrzeźwienia, weź w dłoń dziesięć złotych – tak naprawdę optymistycznie jest to maksymalnie złotówka. Że co, że państwo gwarantuje lokaty? No właśnie. Gwarantuje państwo, którego wartość rynkowa jest ujemna.


Od roku 1989 dług publiczny Polski wzrósł dwudziestokrotnie i na koniec roku 2012 wynosił 800 miliardów złotych. Wyobraź sobie tę sumę przez chwilę. Tyle zmarnowaliśmy przez ledwie dwadzieścia lat. Za to można by sfinansować nie tylko wielokrotny lot na Marsa, ale i marsjańskie miasto z lunaparkiem i marsjańskimi Polami Mokotowskimi pod szkłem, o szklarniach kartoflanych nie wspominając. A to i tak najbardziej optymistyczne wyliczenia. I tu wracamy do obrazka – każdy Polak, od noworodka po starca, jest dłużny jako obywatel Polski, mniej więcej 22 tysiące złotych. Oczywiście niezależnie od kredytów, które zaciągnął on sam indywidualnie lub jego rodzice. Przy czym jest to dług zarządzany przez instytucje państwowe, co wiąże się z marnotrawstwem, które sprawi, że spłacić trzeba będzie gdzieś dwukrotnie więcej (pamiętamy FOZ?). No i najważniejsze – ten dług stale rośnie. Myślisz sobie, wyemigruję? Nic z tego. Podobnie dzieje się we wszystkich państwach, do których chciałbyś wyemigrować.


I teraz wróćmy do związkowców demonstrujących w Warszawie. W dużym skrócie żądania są następujące: „Chcemy więcej pieniędzy za mniej pracy”. To oczywiste, każdy by tak chciał, ja też. Niestety ja jestem jeden, a nie ma mnie stu tysięcy. No i pieniądze nie spadają z nieba, tylko są… powinny być ekwiwalentem realnej wartości pracy. O tym wszyscy zapominają - pieniądz się nie „należy”, tylko jest zapłatą za pracę. I tak to działa na wolnym rynku, ale nie na rynku centralnie sterowanym, a taki niestety w znacznym stopniu jest rynek polski.


Nie chcę używać skrótu PKB, żeby nie zaczęły się dyskusje o definicji i sensie stosowania tego akurat wskaźnika, więc powiem tylko, że większość przychodów budżetu państwa polskiego pochodzi z podatków zbieranych od małych i średnich firm, czyli od rodziny prowadzącej zieleniak na rogu, od pana Henia z warsztatu samochodowego czy od fryzjera Maćka. To są zwykle firmy zatrudniające kilka, maksymalnie kilkanaście osób. To właśnie te firmy finansują istnienie państwa polskiego! Na drugim biegunie są molochy zwykle istniejące od czasów PRL-u, wielkie deficytowe firmy z przerostem zatrudnienia i mocnymi związkami zawodowymi, których nazw nie chcę tu wymieniać, ale chyba każdy potrafi podać ich kilka. Są to firmy wysysające środki z budżetu państwa czyli w bezpośredni i nie podlegający dyskusji sposób powiększające dług publiczny. To głównie ich przedstawiciele będą dziś demonstrować w Warszawie, a efektem ewentualnej realizacji ich żądań będzie jeszcze szybszy wzrost długu publicznego.


Jeden z moich wzorców moralnych, Władysław Frasyniuk, powiedział przy okazji zupełnie innej demonstracji, że demonstrują ci, którzy mają na to czas, a reszta nie bierze w tym bajzlu udziału, bo musi zapi***ać, jak co dzień. Oczywiście nie wiem, co Frasyniuk powiedziałby o tej konkretnej sytuacji, więc w razie co proszę o wybaczenie, ale stwierdzenie podchwytuję. Bo tak, jeżeli jesteś panem Ziutkiem z zakładu szewskiego na Chmielnej, to nie zamkniesz interesu na cały dzień, żeby iść walczyć o lepszy świat. Bo Ty, Panie Ziutku, codziennie walczysz o lepszy świat w tej ciemnej kanciapie na Chmielnej, a ten lepszy świat wywalczony palonymi oponami w alejach Ujazdowskich, oznacza dla Ciebie wyższą składkę ZUS, wyższy podatek dochodowy, który będziesz płacił na tych, co mieli czas protestować.


Pojedynczego człowieka można zrozumieć, że chce mieć na podręczniki dla dzieci do szkoły, że chce pojechać na wakacje do Chorwacji, że chce kupić przyzwoity samochód i normalny dom. Ale to musi być sfinansowane realnym pieniądzem, nie wirtualnym. Jeśli nie wyhamujemy, to za używanie tego wirtualnego pieniądza wszyscy wkrótce srogo bekniemy. Dziesięć złotych = złotówka, pamiętaj jak kruchy jest system. Żądania większych wypłat dla pracowników deficytowych firm to jest jak dzielenie przez zero. Wydaje się to słuszne z punktu widzenia humanisty, ale ścisłowiec powie, że lepiej nie wyciągać tej zawleczki, bo za pięć sekund nastąpi wybuch. Otóż my żyjemy w tych rozciągniętych sztucznie pięciu sekundach. Zawleczka została już przecież wyciągnięta.


Zatkaj uszy.


Margaret Tatcher powiedziała kiedyś, że nie istnieje coś takiego jak pieniądze publiczne. Są tylko pieniądze ludzi, które ci ludzie wrzucają do wspólnej kasy, żeby rząd-skarbnik wydał je dla wspólnego interesu. W Polsce to nie działa. Tu podatki są ściągane z tych praworządnych obywateli, którzy pracują od rana do wieczora i nie mają czasu na strajkowanie, a potem są przekazywane w postaci dotacji tym, którzy krzyczą najgłośniej. To jest chory system. W zdrowym państwie coś takiego jak przedsiębiorstwo deficytowe nie ma prawa istnieć, bo pogrąża wszystkich.


 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 13, 2013 20:48

September 12, 2013

Sztuczny znaczy ludzki

Nowa Fantastyka 09/2013 - okładkaCzy sztuczny świat oznacza świat bezpieczny? Bez drapieżników, bez wrogich drobnoustrojów? Na przestrzeni ostatnich kilkuset lat człowiek Zachodu pozbył się ze swojego otoczenia większości zagrożeń mikrobiologicznych, z jakimi mógł mieć kontakt. Jeśli napijesz się wody z kałuży, prawdopodobnie się rozchorujesz, podczas gdy na żołądku psa nie robi ona żadnego wrażenia, podobnie jak nie zaszkodziłaby Twojemu osiemnastowiecznemu przodkowi. Myjemy się kilka razy dziennie, pokrywamy powierzchnię skóry balsamami i dezodorantami, żeby tylko nie pojawiła się odrobina naszego własnego zapachu. Urządzamy mieszkania meblami z Ikei, zamieniając je w sterylne, bezwonne i jasne wnętrza pełne kątów prostych i gładkich powierzchni. One już w niczym nie przypominają siedzib naszych przodków. Dlaczego? (więcej we wrześniowym wydaniu Nowej Fantastyki…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 12, 2013 18:40

September 4, 2013

Rozjaśnianie dark future

AkwizytorzyWojna w bogatym świecie nikomu się nie opłaca. Klasyczna wojna, czyli czołgi, rakiety, samoloty i na koniec defilada w Alejach Ujazdowskich to przeszłość. Lebensraum nie jest już tak istotna wobec powolnego rozkładu idei państwa narodowego, możliwości swobodnej migracji jednostek, a nade wszystko – możliwości migracji kapitału. Nikt nie zbombarduje fabryki, w której ma 12% udziałów.


Skłonność do przemocy jest immanentną cechą człowieka i nie ma żadnych wątpliwości, że w trudnych warunkach ludzie zawsze będą po nią sięgać. Stosowanie przemocy musi się jednak opłacać. Jak wykazały badania prowadzone w krajach bogatszych od Polski, nawet z napadów na banki nie da się wyżyć na wysokim poziomie. Łup jest zbyt niski, ryzyko zaś zbyt wysokie i rośnie wraz z każdym kolejnym napadem. Dopóki systemy bezpieczeństwa państwa działają sprawnie, nie grozi nam wizja dzielnic opanowanych przez gangi i mutantów wyjętych spod prawa.


Napady z bronią będą przeprowadzane przez ćwierćmózgi, które łatwo namierzyć i wyeliminować. Inteligentni będą dokonywać przestępstw wirtualnych, siedząc w kapciach i szlafroku przed domowym laptopem i popijając w kulminacyjnym momencie kawę z mlekiem (w tle mama pyta, czy chcesz następne ciasteczko). Nie inaczej będzie w większej skali. Nie warto napadać sąsiedniego państwa, żeby zagrabić złoża ropy naftowej. Prościej jest zainwestować w nowoczesne i tanie metody wydobywcze, po czym podpisać z sąsiadem kontrakt na wydobycie. Przy okazji można zmanipulować opinię publiczną, by do władzy doszli „odpowiedni” politycy. I wszystko to bez jednego wystrzału.


Wojny oczywiście nadal się toczą, tyle że uciekły naszej percepcji. Nie są to wojny między państwami ani nawet między konkretnymi korporacjami, jak wieszczyli autorzy cyberpunku. To są wojny wirtualnych sojuszy finansowych, nieraz zawieranych na bardzo krótko, w celu realizacji konkretnego zadania. Wojna patentowa Apple i Samsunga jest medialną ciekawostką, której zasady każdy może zrozumieć. Prawdziwe walki są znacznie bardziej złożone i głęboko przed nami ukryte. Możemy tylko obserwować ich skutki uboczne: niespodziewane wahnięcie kursu pewnej waluty, przeforsowanie ustawy o zakazie wydobycia gazu łupkowego w jakimś państwie bałkańskim, zmianę logo na osiedlowym sklepie należącym do światowej sieci. Same walki gigantów są dla nas maluczkich nie do ogarnięcia, a giganci są zbyt gigantyczni, by się schylać i robić nam indywidualną krzywdę.


Oczywiście te wojny gigantów nadal nas dotykają, z pewnością jednak nie ma porównania do tego, co by nas spotkało przy okazji wojny w wydaniu XX-wiecznym lub wcześniejszym. Chcąc nie chcąc, walczymy w tych nowych wojnach. Walczymy, płacąc podatki, zarabiając na nowy telewizor X, biorąc kredyt w banku Y na zakup samochodu Z. Ale nie narzekajmy – to jest mniej bolesne niż wdychanie gazu musztardowego w okopie pod Verdun.


Że wojna w Afganistanie i w Palestynie? Że głód w Afryce? Że dzieci w chińskich fabrykach tyrają po dwanaście godzin? Wiem o tym. Wiem też, że rozpatrywanie ekonomii, która jest za to odpowiedzialna, w kategoriach moralnych jest nieporozumieniem. Lepiej jeśli takie rzeczy dzieją się tam, niż gdyby miały się dziać tutaj. Nic na to nie poradzimy, tak się po prostu dzieje. Zanim się oburzysz, sprawdź odciski dziecięcych paluszków po wewnętrznej stronie obudowy Twojego iPada i zastanów się, co innego te dzieci miałyby robić? Chodzić do szkoły? Tam nie ma ani szkoły, ani pieniędzy na nią. To pokolenie tyrających dzieciaków zarabia na to, żeby następne mogło chodzić do szkoły, która dopiero powstanie.


Za pokolenie-dwa, obszar pokojowego dobrobytu na świecie rozszerzy się dwu-, może trzykrotnie. I stanie się to nie dzięki pacyfistom czy alterglobalistom, nie dzięki misjom humanitarnym. Stanie się to dzięki bezdusznej makroekonomi, która oplata planetę i do ekspansji potrzebuje więcej bogatych konsumentów, więcej tłuściochów. Spójrz teraz w dół – mowa o Tobie i Twoim brzuchu. Gwarancją bezpieczeństwa (w każdym wymiarze) jest dziś przynależność do bogatego świata zgniłego konsumpcjonizmu. Dopóki masz siłę jeść, dopóki stać Cię na nowy telewizor co dwa lata i samochód na kredyt, nikt nie będzie Cię bombardował. Globalny rynek woli Cię hodować jak mszycę i pilnować, byś nie zmienił trybu życia.


Wszystkie te pociągające wizje dark future, którymi straszą nas ze wszystkich stron, stają się coraz mniej prawdopodobne. Nawet jeżeli spełniają się gdzieś, lokalnie, warto dołożyć starań, by nie stało się to blisko nas. Czyli… ucz się, pracuj i konsumuj. Po raz pierwszy w historii świata nie trzeba walczyć, żeby jeść. Teraz trzeba jeść, żeby nie musieć walczyć.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 04, 2013 16:34

September 3, 2013

Kolejna modyfikacja Timbuk2

Kolejna modyfikacja Timbuk2Są ludzie, którzy przez całe życie będą się potykać o tę samą odstającą klepkę. Nie wiem, jak Wy, ja wolę poprawić błędny element rzeczywistości, choćby tym elementem miała być banalna część banalnej torby. Timbuk2 to naprawdę porządna i pojemna torba kurierska. Ma jednak kilka mankamentów, które przy odrobinie czasu i umiejętności da się usunąć.


Pół roku temu dodałem kieszeń na klapie, która sprawdza się doskonale. Jako że lubię customizację, postanowiłem dokonać kolejnej modyfikacji. Tym razem była znacznie prostsza i zajęła mi kwadrans. Potrzebne były dwa kawałki ortalionu w kształcie rombu o boku c. 15-20 cm, kawałek lamówki i puszka piwa. Ja z braku piwa użyłem puszki Tyskiego.


Timbuk2, jaki i wiele podobnych toreb, ma pewną wadę. Otóż nie sposób zamknąć jej tak, by nie zostawały dziury po bokach. Przez te dziury do środka może napadać deszcz, a ze środka mogą wypaść drobne przedmioty. Nie chciałem, by ten mały minus dłużej przesłaniał mi liczne plusy torby. Wyciągnąłem więc minus przed nawias i tam go zlikwidowałem bez świadków. Minęły już trzy miesiące, a to oznacza, że mogę odtajnić akta. Proces likwidacji minusa przedstawiam na poniższych fotkach ku przestrodze dla innych minusów rzeczywistości.


Wspomniana na wstępie dziura


Tak to jest rozwiązane w torbie Crumpler


Przymiarka papierowej formy


Niezbędne składniki


Zginamy po dłuższym boku, dokładamy lamówkę i fastrygujemy. Fastryga jak zwykle zszywaczem biurowym


Z rombów powstaje trójkąt rozwartokątny. Dwa krótsze boki są podwinięte i przeszyte, dłuższy (wzdłuż którego biegnie zgięcie materiału) usztywniony lamówką


Nie jest łatwo wykonywać prace kaletnicze maszyną do szycia sukienek2


Część materiału na klapie wszyłem tak, by zginał się do wewnątrz; część z boku torby odwrotnie


Kolejna modyfikacja Timbuk2


Kolejna modyfikacja Timbuk2


Kolejna modyfikacja Timbuk2


I wszystko działa, jak powinno. Pusta puszka nie będzie już potrzebna


Można by przeszyć osłonę w połowie, by skierować ją zdecydowanie na zewnątrz lub wewnątrz. Jednak uznałem, że nie będzie to konieczne. Proszę, mała rzecz a cieszy.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 03, 2013 16:38

August 26, 2013

Hamburg

Hamburg Hamburg nie zrobił na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia, może z wyjątkiem portu, który jest gigantyczny. To drugi co do wielkości (po Rotterdamie) port Europy, a jednocześnie miasto trzykrotnie mniejsze od Warszawy. Pod koniec II Wojny Światowej Hamburg został niemal kompletnie zniszczony. Ocalałe domy starówki da się policzyć na palcach trzech rąk. Miasto zostało więc odbudowane niemal od zera i trzeba przyznać, że zrobiono to z głową. To znaczy z niemiecką głową – wyszło z tego miasto hiperniemieckie, uporządkowane i poprawne bardziej niż Berlin, z przemyślanym i bardzo sprawnym systemem komunikacji. Może się podobać, ale ja nie mógłbym tam mieszkać.


Trafiłem do Hamburga dzięki zaproszeniu polskiego konsula i głównym celem wizyty było spotkanie z czytelnikami, głównie uczniami polskich szkół. Było sympatycznie, a krótką relację ze spotkania możecie obejrzeć tutaj.


Trudno polecać Hamburg jako cel wyprawy turystycznej, raczej jako przystanek na trasie. Sądzę też, że miasto zyskuje, jeśli zwiedzać je latem. Ja byłem tam w lutym, kiedy wszystko wydaje się szare i smutne, co zresztą widać na zdjęciach.


Przy dobrej dyscyplinie wystarczy jeden dzień na zwiedzenie miasta. Warto wdrapać się na wieżę kościoła św. Michała. Wieża pozornie nie wydaje się wysoka, choć ma ponad 130 metrów. Taras widokowy znajduje się na wysokości 82 metrów i można tam wjechać windą lub wspiąć się po schodach. Ja wybrałem to drugie. Dla gadżeciarzy i survivalowców ciekawy może być wielki sklep Globetrotter przy Wiesendamm 1, a dla miłośników nowoczesnej architektury okolice ratusza oraz Kehrwiederfleet. Zdecydowanie polecam też wycieczkę po porcie. Przepłynąć można się regularnie kursującymi statkami, które są częścią komunikacji miejskiej oraz odwiedzić dzielnicę rozrywki St. Pauli.


Hamburg jest stosunkowo tanim miastem, tzn. tanim dla turystów. Cena kawy w przeciętnej knajpie jest niższa o połowę niż w Warszawie. Jeśli jesteśmy przy jedzeniu, to warto spróbować prawdziwego hamburgera, który w niczym nie przypomina tego, co znamy. Dobrym miejscem będą knajpki przy Deichstraße, która jakimś cudem została pominięte przez alianckie bomby.


Więcej na zdjęciach poniżej oraz na nudnymi czterominutowym filmiku dla wytrwałych.


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Sklep Globetrotter przy Wiesendamm 1 to obowiązkowy punkt trasy dla każdego gadżeciarza i survivalowca


Spotkanie z czytelnikami w polskim konsulacie


Spotkanie z czytelnikami w polskim konsulacie


Hamburg


Hamburg


Ratusz


Hamburg


Hamburg


Kościół św. Mikołaja to celowo pozostawiona ruina


Hamburg


Hamburg


Oryginalny hamburger w knajpce przy Deichstraße


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Martens Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Zwróćcie uwagę na ceny kawy


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Altona


Altona


Altona


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg - port


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Kościół Główny św. Michała


Kościół Główny św. Michałag


Kościół Główny św. Michała


Kościół Główny św. Michała


Kościół Główny św. Michała


Okolice kościoła św. Michała


Okolice kościoła św. Michała


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Kehrwiederfleet


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg


Hamburg



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 26, 2013 10:02

Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.