Kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin?
Próby znacznego odchudzenia listy lektur szkolnych są podejmowane od dawna i niezmiennie pozostają nieudane. Przecież Eliza Orzeszkowa wielką pisarką była. No, nie możemy jej tego zrobić! Musimy ją czcić dalej, a wraz z nami musi ją czcić następne pokolenie Polaków. Tymczasem zamiast toczyć walki o poszczególne pozycje kanonu lektur szkolnych, lepiej się zastanowić, czy kanon w ogóle jest potrzebny.
Na pytanie czemu służy kanon lektur, odpowiedzi może być wiele: edukacja obywateli świadomych spuścizny kulturowej, wychowanie patriotyczne, utrzymanie wspólnego kodu kulturowego etc. Intencje szczytne, niestety efekt istnienia kanonu w obecnej postaci jest jeden – kolejne pokolenie uważa książki za nudne i nieprzystające do naszych czasów narzędzia tortur psychicznych. Uczniowie zresztą zwykle nie czytają tych książek, bo do wykazania się wiedzą na lekcji wystarczają im opracowania.
Jak Polak może nie znać historii własnego kraju? Jak może nie znać pocztu królów i książąt polskich? Jak może nie znać dat największych bitew? Jak może nie znać biografii wielkich poetów? I tak dalej, i tak dalej. A może należałoby zapytać: po co ma to wszystko wiedzieć?
W podstawówce miałem nauczycielkę chemii, która z wielkim uwielbieniem rozpoczynała każdą lekcję od przepytania losowego ucznia z tablicy Mendelejewa. Nie rozumiałem i nadal nie rozumiem, po co zapychać sobie pamięć liczbą atomową molibdenu czy gęstością irydu. Chyba tylko po to, by tę pamięć ćwiczyć – ale to można robić na wiele przyjemniejszych sposobów. Dorosły chemik, który naprawdę interesuje się chemią, nauczy się tych danych z przyjemnością i bez wysiłku podczas realizowania swojej pasji życiowej. Całej reszcie ludzkości wiedza ta jest doskonale zbędna.
Jakiś czas temu przeczytałem wypowiedź przedstawiciela Ministerstwa Edukacji Narodowej, który wyrażał zadowolenie z faktu, że zmniejszyły się dysproporcje między poziomem nauczania w najlepszych i najgorszych szkołach. Nie powiedział tylko, w którą stronę nastąpiło wyrównanie. Patrząc na światowe rankingi szkół wyższych i miejsca zajmowane tam przez nasze uczelnie, można przypuszczać, że równanie niezmiennie odbywa się w dół.
Uczniowie szczególnie zdolni w polskich szkołach sprawiają wiele kłopotu. Zadają niewygodne pytania, podważają autorytety, proponują własne rozwiązania zadań. Szkoła stara się ich ustandaryzować, choć może lepiej byłoby powiedzieć – stłamsić, pozbawić ciekawości świata i umiejętności elastycznego myślenia. Promujemy średniactwo, bo ono jest bardziej przewidywalne i łatwiejsze w obsłudze. W końcu chodzi tylko o to, żeby przepchnąć całe stado do następnej klasy i pozbyć się problemu.
Gdy mój syn chodził do szkoły podstawowej, zauważyłem, że musi rozwiązywać ogromne ilości testów. W szóstej klasie właściwie większość sprawdzianów polegała na przeczytaniu pytania i zakreśleniu właściwej odpowiedzi. Gdy pytałem nauczycieli, czemu tak jest, otrzymywałem odpowiedź, że to przygotowanie do testu kompetencji (egzamin kończący podstawówkę) i systemu nauki w gimnazjum. Nie wystarczy zatem, że nasze dzieci rozwiążą zadanie z matematyki, one muszą je rozwiązać jedynym słusznym sposobem. Zakuwają daty, zamiast uczyć się historii jako procesu przemian. Nie starcza czasu na omówienie wielkiej rewolucji przemysłowej, bo trzeba wtłoczyć do głów gdzie, kiedy i w której bitwie, którego powstania narodowowyzwoleńczego dostaliśmy kolejne baty. Brakuje wyjaśnienia mechanizmów tworzących historię, bo trzeba wkuwać nazwiska. A skoro nie uczymy się mechanizmów, to będziemy tę historię powtarzać. Nie w szkole, w życiu.
Celem wprowadzenia testów jest ułatwienie i ujednolicenie procesu oceniania wiedzy, bo można to robić nawet maszynowo. Niestety, ten sposób oceny wymusił u uczniów dostosowanie „ewolucyjne” w postaci zmiany sposobu nauki. Podstawową umiejętnością stała się umiejętność rozwiązywania testów. To ona decyduje o tym, czy szóstoklasista zda do dobrego gimnazjum, gimnazjalista dostanie się do renomowanego liceum, a licealista na wymarzony kierunek studiów. Tymczasem tym, co się liczy obecnie w realnym życiu poza szkolnym matrixem, jest kreatywność i elastyczność. To chyba jasne, że trudno o skuteczniejszy mechanizm tłamszenia tych cech niż zmuszanie ucznia do wybierania między gotowymi odpowiedziami. Niepokojąco przypomina to kawał o temacie wypracowania „Kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin?”.
Dziś w szybko zmieniającym się świecie elastyczność i innowacyjność wygrywa z doświadczeniem. Pamięć pełna encyklopedycznych danych jest archaizmem w czasach swobodnego dostępu do wiedzy. Ważniejsza jest umiejętność wyszukiwania informacji, ich rozumienia, przetwarzania i weryfikacji. Wystarczy mieć wiedzę ogólną, czyli np. kojarzyć, że istnieje coś takiego jak poczet królów i książąt polskich albo tablica Mendelejewa, bo wiedza szczegółowa jest przecież dostępna od ręki z każdego miejsca świata, gdzie da się połączyć z internetem. Trzeba tylko umieć mądrze szukać, a tego akurat szkoła nie uczy.
Cóż zrobić z taką szkołą? Zamiast tępić ściąganie, szkoła powinna raczej uczyć pracy w zespole. Od czterdziestopięciominutowych lekcji i dzwonków jak w więzieniu, lepiej sprawdziłaby się praca w systemie projektowym, gdzie konieczne jest opanowanie i zastosowanie wiedzy z różnych przedmiotów, oraz samodzielne zaplanowanie czasu. Od narzuconych z góry tematów czy lektur lepsze będą te wybrane przez samych uczniów. To tylko pierwsze z brzegu przykłady.
Polska szkoła metodami nauki, a często i tematami zajęć, przysposabia młodych ludzi do życia w świecie, jaki istniał mniej więcej w połowie XX wieku. Możemy albo uznać, że gruntowna zmiana tego systemu to czyste science fiction i dalej tkwić w skansenie, albo zdecydować się na zmiany podstaw naszego myślenia o edukacji i zakończyć niechlubną tradycję narodu wiecznego importera idei.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
