Rafał Kosik's Blog, page 25
May 16, 2017
Warszawskie Targi Książki 2017
Będę na Warszawskich Targach Książki (Stadion Narodowy) w sobotę 20 maja 2017:
• w godz. 13.30–15.00
stoisko 81/D10 (FK Olesiejuk)
autor podpisuje książki z cyklu „Amelia i Kuba”, „Felix, Net i Nika” oraz dorosłe SF,
• w godz. 17.30–18.30
stoisko 37/BK
autor, jako laureat Nagrody im. Janusza A. Zajdla, podpisuje antologię utworów nominowanych do Nagrody (oraz swoje książki, jeśli ktoś się spóźni na pierwsze spotkanie).
Zapraszam :)
Przygoda czeka za rogiem
Mój recenzencki egzemplarz trafił do ośmiolatki. Mam nadzieję, że spodoba się jej nie mniej niż mi. Mam nadzieję, że będzie chciała więcej. Bo jest to taka lektura jakiej dorośli pragną dla dzieci. Rafał Kosik bardzo mądrze, nienatrętnie i z zapałem uczy: trudne słowa są tłumaczone, zazwyczaj w zabawny sposób dzięki przekręcającej ich brzmienie sześciolatce Mi. Albert, jeden z bohaterów, ma zespół Aspergera, traktowany jak indywidualista nie jak osoba chora, zajmuje pełnoprawne miejsce w dziecięcej społeczności. (więcej na lubimyczytac.p…)
April 26, 2017
Amelia i Kuba. Tajemnica dębowej korony - fragment #1
W tym samym budynku co kasy zoo i bramki wejściowe znajdował się sklepik z pamiątkami. To bardzo uprościło plan Mi, a przynajmniej tak jej się wydawało.
— Dzień dobry. — Mi oparła dłonie o ladę kasy. — Macie małpy? Szukam takich niewrednych.
Ekspedientka spojrzała na nią zza wielkich okularów, przez które jej oczy wydawały się dwa razy większe.
— Maskotki są tutaj. — Wskazała regał obok.
Mi podeszła do regału i wydęła wargi w wyrazie dezaprobaty. Na półkach leżały pluszaki. I owszem, część z nich to były pluszowe małpki. Były nawet owłosione plecaki, które po założeniu wyglądały, jakby ktoś niósł małpę na barana.
— To nie są małpy — stwierdziła Mi.
— Oczywiście, że są. — Ekspedientka wzięła z półki jedną z maskotek. — To jest… prawdopodobnie szympans.
— Rany, nie widzi pani, że to nie małpa? Albert, wytłumacz pani.
— Formalnie biorąc, to nie jest małpa, tylko model małpy — wyjaśnił uprzejmie Albert. — Model samochodu nie jest samochodem.
— Ach, no oczywiście. — Ekspedientka wreszcie zorientowała się, o co chodzi. — Mamy tylko pluszaki i takie plastikowe… badziewki. — Dotknęła dłonią koszyka z plastikowymi zabawkami.
— Czyli małpy się skończyły? — upewniła się Mi.
— Nigdy nie mieliśmy tu prawdziwych małp.
— Ale to jest zoo, nie? — ciągnęła Mi. — W zoo powinny być prawdziwe małpy.
— Są, oczywiście, że są. Na wybiegu dla małp. Tam. — Wskazała drugie wejście do sklepu, to od strony zoo.
— Aha. To dziękuję. — Mi ukłoniła się i ruszyła w stronę drzwi. Niestety, gdy do nich dotarła, dostrzegła brak klamki. — Co jest?
— To drzwi dla wychodzących z zoo — Albert stanął obok. — Ludzie mogą tędy przejść do sklepu po zwiedzaniu. Musisz się wrócić, kupić bilet i wejść przez bramkę.
— No jeszcze czego! Zabraknie mi kasy na małpę.
— Nie możesz tam wejść bez biletu. To wbrew regu –
— Przestań z tym regulaminem! — niemal krzyknęła Mi. — Ta miła pani pokazała mi, że mam iść do wybiegu dla małp. W regulaminie na pewno jest jakiś taki paragraf, że trzeba słuchać pracowników zoo, czy coś.
Albert zastanowił się.
— Nie zapoznałem się jeszcze z regulaminem zoo — przyznał.
Drzwi z zakazem wstępu otworzyły się. Właśnie wychodziła przez nie rodzinka, która skończyła zwiedzanie.
— No widzisz. Regulamin na pewno jest gdzieś za tymi drzwiami. — Mi sprawnie przytrzymała drzwi, powstrzymując je przed zamknięciem. — Chodź, to sobie przeczytasz.
Przeszli przez drzwi. Regulamin rzeczywiście wisiał na ścianie – wielka tablica zapisana była małymi literkami. Przeczytanie tego musiałoby zająć z godzinę. Zresztą nikt z wchodzących nawet na to nie zerkał.
— Zrób zdjęcie, potem sobie poczytasz — poradziła Mi.
— Nie mogę zwiedzać zoo, nie znając regulaminu. — Albert stał przed tablicą i wyglądało na to, że naprawdę zamierza to wszystko przeczytać.
— Przecież już zwiedzasz. — Mi ruszyła szeroką aleją. — A jak w regulaminie jest napisane, że trzeba ciągle chodzić i nie wolno się zatrzymywać?
Albert nie wiedział, co począć z tą informacją. No bo co, jeśli Mi ma rację? Wyjął z plecaka tablet, zrobił zdjęcie.
— „Zabrania się robienia zdjęć” — przeczytał pierwszy punkt i przełknął ślinę. Uspokoił się, dopiero gdy przeczytał dalej — „zakaz nie dotyczy zdjęć robionych na własny użytek”.
Ruszył za dziewczynką.
Mi nie oglądała mijanych wybiegów. Nie było tam zresztą wiele do oglądania. Upał sprawił, że zwierzęta leżały w cieniu. Szła, prowadzona drogowskazami z narysowaną małpą.
Albert podążał za nią, czytając kolejne punkty regulaminu ze zdjęcia:
— „Zabrania się wnoszenia balonów”.
— A co komu szkodzą balony? — zapytała bez zainteresowania Mi.
— Podejrzewam, że mogą wystraszyć niektóre zwierzęta.
— No to brzydkich ludzi też nie powinni wpuszczać. Małpy! — Przyspieszyła kroku i zatrzymała się dopiero przed barierką zabezpieczającą rzędy dużych klatek. — Paskudne jakieś — oceniła krytycznie mieszkańców pierwszej klatki. — I mają czerwone tyłki.
— To pawiany — wyjaśnił Albert. — Po co tu przyszliśmy?
— Po małpę. — Przeszła dalej, do mniejszych wybiegów-klatek. — Te nie… te też nie… — wyliczała. — Te wyglądają jak głupki, a tamte jeszcze gorzej, tylko siedzą i się gapią. O! Te są niezłe. Co sądzisz?
Zatrzymała się przed klatką z małymi czarnymi małpkami.
— To szympansy — rzucił Albert i powrócił do czytania regulaminu. — „Nie wolno karmić zwierząt”.
— Jakieś ćwierćmózgi pisały ten regulamin. Zwierzęta trzeba karmić, bo umrą z głodu. Widzisz, ile są warte te twoje regulaminy? — Mi studiowała tabliczkę przed klatką. — Hm, nie widzę ceny. Tu jest pewnie tak jak w supermarkecie. Bierzesz, co chcesz, a płacisz przy wyjściu.
— Te małpy nie są na sprzedaż — powiedział Albert.
— Czyli to taka jakby wystawa? — upewniła się Mi. — No dobra, to gdzieś tam musi być magazyn małp, czy coś takiego.
Rozejrzała się i zauważyła ukryte z boku drzwi z napisem „Tylko dla personelu” . Podeszła do nich.
— Tam jest napisane „Tylko dla personelu” — ostrzegł ją Albert.
— A kto to taki, ten personel?
— Ten, kto tu pracuje.
— O, a ja właśnie szukam tego kogoś. — Nacisnęła klamkę. Drzwi były otwarte. — To narka.
I zanim Albert zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Mi weszła do chłodnego wnętrza.
Chłopiec powrócił do lektury regulaminu i przeczytał głośno następny punkt:
— „Dzieci do lat 12 mogą przebywać na terenie ZOO wyłącznie pod opieką dorosłych”.
Albert z przerażeniem schował tablet i rozejrzał się. Musiał jak najszybciej opuścić zoo! Ruszył szybkim krokiem w kierunku wyjścia. Biegłby, gdyby nie to, że bieganie też było zabronione.
Mi tymczasem szła korytarzem, który wyglądał na mało uczęszczany. Z pewnością nie wchodzili tu zwykli goście. To nic dziwnego, bo zwykli goście nie kupowali małp, więc po co mieliby tu wchodzić?
Czytała napisy na mijanych drzwiach: „Koczkodany”, „Pawiany”, „Szympansy” i tak dalej. To tylko upewniło ją, że znajduje się w magazynie małp.
— Przepraszam! — zawołała. — Jest tu ktoś? Panie Personelu!
Nikt nie odpowiadał, więc nie pozostało jej nic innego, jak odszukać pana Personela. Zapukała w pierwsze lepsze drzwi. Dźwięk, który zza nich dobiegł, ani trochę nie przypominał „Proszę wejść”. Mi zatrzymała się z ręką na klamce. Może pan Personel właśnie je lunch? Z pełnymi ustami trudno powiedzieć: „Proszę wejść”. Cóż, jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.
— Smacznego! — powiedziała, z rozpędu myląc to z „dzień dobry”.
Tego, na kogo patrzyła, w żadnym razie nie można było nazwać personelem. Ten ktoś wprawdzie jadł, ale banana. Trzymał go we włochatej ręce. Cały zresztą był włochaty.
Ten ktoś ponad wszelką wątpliwość był małpą. Mi uśmiechnęła się od ucha do ucha.
April 24, 2017
Pyrkon 2017
Oto szczegółowa rozpiska Pyrkonowa:
Piątek
19.30 - Panel „Autorzy Powergraphu i premiera książki Kuby Nowaka”, Literacka 1
Sobota
13.30 - Spotkanie autorskie, Literacka 1
15.30 - Dyżur autografowy, Autografy
Niedziela
11.30 - Panel „Czy lektury szkolne potrzebują fantastyki?”, Sala Ziemi
15.00 - Panel „Dobrzy my vs. źli oni”, Aula 1
Więcej informacji na stronie Pyrkonu Zapraszam :)
April 19, 2017
Emocje
Jesteśmy tylko zwierzętami targanymi instynktami i emocjami, nad którymi z trudem próbuje zapanować rozsądek. Jeśli ktoś poczuł się tym zdaniem obrażony, to tylko potwierdził jego prawdziwość. Rozsądek jest silny w naszym umyśle mniej więcej tak, jak obecny rząd Wenezueli. Wydaje się nam, że kierujemy swoim życiem, a tymczasem wszystko wskazuje na to, że płyniemy okrętem, którym kieruje autopilot. Jednak ten autopilot poświęca sporo energii, by snuć przed nami iluzję, że to my kontrolujemy sytuację. To się nie dzieje przypadkiem.
Każdy bardziej spostrzegawczy człowiek, przy odrobinie wysiłku, może tę powszechną przypadłość zaobserwować na własnym przykładzie. Niech to będzie dieta niskokaloryczna albo postanowienie niepicia piwka do soboty, no… do piąteczku. Im bliżej wieczoru, tym pokusa większa. Przez pewien czas na ramionach siedzą nam aniołek i diabełek. Przekomarzają się, aż w pewnym momencie aniołek daje za wygraną, a my otwieramy lodówkę i sięgamy po deser czekoladowy lub piwo. Potem zaczyna się etap racjonalizacji własnej słabości. Wmawiamy sobie, że to był nasz wybór, bo przecież mamy wolną wolę. Obserwacja tego procesu na własnym przykładzie jest w pewien perwersyjny sposób fascynująca. Tak czy inaczej, rozsądek znów przegrał.
W 1983 r. Benjamin Libet wykazał w serii eksperymentów, że wolna wola jest złudzeniem, ponieważ „decyzja” zapada na poziomie nieświadomości, a dopiero później jest realizowana przez świadomość. W dużym skrócie: badacze obserwujący wykresy EEG badanych, wiedzieli z wyprzedzeniem nawet kilku sekund, jaką decyzję badani podejmą. Wyniki eksperymentu wielokrotnie potwierdzano i wielokrotnie obalano. Jeśli okazałoby się, że wolna wola jest złudzeniem, to przecież wszystko w co wierzymy, co kochamy, do czego dążymy, nagle przestanie mieć sens. To będą już tylko złudzenia, senne powidoki, w pokrętny sposób zwiększające ewolucyjnie szansę na przeżycie naszych genów. Byłaby to wybitna dziejowa perfidia, w dodatku bez możliwego do wskazania sprawcy, no chyba że sprawcą nazwiemy zasady doboru naturalnego.
Emocje to narzędzia służące mózgowi do kontrolowania świadomości. Jeśli ten duet istnieje i ma się dobrze, to znaczy że ewolucyjnie się sprawdza, chociażby w przypadku szacowania ryzyka. Pytanie tylko, czy sprawdza się również w funkcjonowaniu dużych społeczeństw? To, co dzieje się w naszych głowach, gdy siedzimy samotnie w domu, jest też bardzo chętnie uzewnętrzniane. Nadal jednak rozsądek jest w defensywie. Tak jak nieporadnie próbujemy ogarniać własne życie, tak i próbujemy nieświadomie wpływać na życie innych. To znaczy robimy to pozornie świadomie, tyle że świadomość jest sterowana z niższych poziomów.
Jak to już kiedyś pisałem, w filmach dla niewymagającej widowni zwykle kibicuję czarnym charakterom. Oni przynajmniej mają jakiś plan, szerszy ogląd sytuacji. Wzorcowy hollywoodzki protagonista spełnia kryteria archetypu głupka, który ma więcej szczęścia niż rozumu, a w życiu kieruje się… no właśnie, emocjami, nie rozsądkiem. Taka a nie inna konstrukcja bohatera ma sprawić, by większość widowni mogła się z nim utożsamiać. Trochę to smutne, że miliony widzów utożsamiają się z półgłówkiem.
Emocje powielone miliony razy w głowach obywateli siłą rzeczy muszą podlegać innym zasadom. Każde demokratyczne wybory pokazują, że skuteczny przekaz polityczny opiera się na emocjach, a fakty są dodatkiem. Aproksymując aktualne trendy zdefiniowane jako postprawda, można przypuszczać, że w bliskiej przyszłości fakty przestaną kogokolwiek interesować. Rosnąca w siłę klasa ignorantów odrzuca wiedzę naukową, ma w pogardzie metodologię badań, bezrefleksyjnie kieruje się emocjami i według nich ocenia. Taką filozofię życiową nazywam idiokracją.
W stadnym pędzie przedstawiciele idiokracji zachowują się, jakby wyłączono im niektóre wyższe funkcje mózgowe. To dowód na to, że biologiczna ewolucja naszych mózgów nie nadąża za ewolucją społeczną. Pod czaszką mamy maszynkę obliczeniową, która doskonale się sprawdzała przez setki tysięcy lat, kiedy małymi grupkami polowaliśmy na mamuty. I raptem teraz, za życia jednego pokolenia, jaskiniowcy dostali możliwość natychmiastowej globalnej wymiany myśli. Naprawdę trudno przewidzieć, jaki będzie tego długofalowy efekt.
Nauka od zawsze była poddawana naciskom, by niewygodne fakty dopasować do wygodnych poglądów. 17 lutego 1600 r. Giordano Bruno za m.in. poparcie teorii heliocentrycznej Kopernika został spalony na stosie na rzymskim Campo de’ Fiori (gdzie jeszcze niedawno piłem piwo, racjonalizując słabą wolę), a jego prochy wrzucono do Tybru.
Trzysta lat później obyczaje nieco złagodniały, ale czy ludzie stali się rozsądniejsi? Pascual Jordan był jednym z pionierów badań na biologią kwantową, w której dziś pokłada się nadzieje na wyjaśnienie m.in. natury naszej świadomości. Jednak przy okazji Jordan w latach trzydziestych XX wieku sympatyzował z nazistami, za co po wojnie stał się persona non grata. To można zrozumieć, ale trudniej nazwać rozsądnym zarzucenie na całe dziesięciolecia badań nad kojarzoną z nim biologią kwantową.
Wydawałoby się, że w XXI wieku szacunek dla rozumu będzie większy. Niestety tak nie jest. Wprawdzie dziś uprawianie nauki sprzecznej z polityczną poprawnością zwykle nie grozi śmiercią, ale poważnymi problemami już jak najbardziej. Przekonało się o tym wielu naukowców, nawet noblistów, którzy po prostu prowadzili interesujące ich badania. Wyniki badań nie wszystkim się spodobały i okazało się, że emocje są ważniejsze od faktów. Przedstawiciele idiokracji urządzali nawet pikiety przed siedzibami instytucji naukowych. Nie wiem jak Wam, ale mi pomysł żeby przegłosować wynik badania, zamiast to badanie przeprowadzać, wydaje się idiotyczny. Tymczasem jest jeszcze gorzej, bo w siłę rosną ruchy akademickie, które nie chcą niczego przegłosowywać, tylko narzucić swój dogmat. W efekcie pewnych badań po prostu się nie prowadzi, a parę naprawdę wybitnych umysłów zostało wyrzuconych poza akademicki margines.
Przyszłość rysuje się w ciemnych barwach, ale jest coś, co może nas uratować przed dyktaturą idiokracji. Tym czymś jest ciekawość. Dziecko nieskażone poglądami, konwenansami, obawą przed reakcją środowiska, dąży do poznania jak najbardziej obiektywnej prawdy. W każdym z nas jest takie dziecko i jego potrzeba sprawdzenia, jak wygląda rzeczywistość pod kożuchem kłamstw, gróźb i dziesiątek tabu. W całym społeczeństwie nie da się zabić ciekawości.
Jednak nie popadajmy w skrajności. We wszystkim warto zachować umiar. Bez emocji bylibyśmy robotami, a bez rozsądku – zwierzętami.
March 7, 2017
Fantastyczne bronie
Istnieją tylko dwa rodzaje wynalazków: te, które powstały na zamówienie armii i te, które trafiły do niej później. Nie przychodzi mi do głowy żadna technologia, żadna dziedzina ludzkiej działalności, która nie miałaby zastosowania militarnego. Zabijanie się nawzajem wydaje się jedną z ulubionych zabaw znanych ludzkości. Nic więc dziwnego, że wymyślamy coraz to nowe sposoby, by tę zabawę urozmaicić. Jednym z pomysłów jest wykorzystanie sił przyrody.
HAARP (ang. High Frequency Active Auroral Research Program) to program wojskowych badań naukowych prowadzonych przez US Air Force, US Navy i DARPA. Program jest przedmiotem dziesiątek teorii spiskowych. Jedna z nich twierdzi, jakoby instalacje projektu miały służyć wywoływaniu trzęsień ziemi. To wyjątkowo mało prawdopodobne, ale w każdej teorii spiskowej kryje się ziarno prawdy. Naukowcy pracujący dla armii od dawna próbowali stworzyć superbroń zdolną do wywoływania trzęsień ziemi. Już podczas drugiej wojny światowej inżynierowie brytyjscy skonstruowali bombę, zwaną earthquake bomb lub seismic bomb. Teoria działania była prosta: zrzucona z dużej wysokości bomba z naddźwiękową prędkością wbijała się w grunt i detonowała na pewnej głębokości. Efekt na małym obszarze przypominał trzęsienie ziemi o sile do 3,6 stopnia.
Oczywiście marzeniem wojskowych było działanie na nieco większą skalę, a najchętniej tak, aby nikt się nie zorientował, że zjawisko nie jest naturalne. Wydawało się to niemożliwe aż do czasu, gdy okazało się, że taka broń istnieje od dziesięcioleci. Nie była projektowana z myślą o zastosowaniach militarnych, a o jej istnieniu dowiedzieliśmy się, gdy sama wypaliła.
Mowa o wydobyciu gazów łupkowych. Zaburzona równowaga geologiczna w mniej stabilnych sejsmicznie rejonach powoduje powtarzające się wstrząsy i to nie takie słabe, bo czasem sięgające niemal sześciu stopni w skali Richtera. Co ciekawe, wstrząsy nie ustają nawet po zaprzestaniu wydobycia. Geolodzy prorokują, że uspokojenie ziemi może potrwać nawet kilkaset lat. Najbardziej prawdopodobną bezpośrednią przyczyną nie jest samo wydobycie gazu, lecz troska o środowisko naturalne – wtłaczanie pod ziemię płynu odpadowego, którego oczyszczenie z chemikaliów jest zbyt kosztowne.
Inny sposób wywołania trzęsienia ziemi to spiętrzenie dużej ilości wody. W tej metodzie szkodzenia samemu sobie wyspecjalizowali się Chińczycy. Na szczęście zastosowanie tych technologii na wojnie jest mocno problematyczne.
Mniej problematyczne może się okazać użycie energii słonecznej. Już starożytni wykorzystywali lustra do podpalania okrętów przeciwnika. Dziś ambicje są znacznie większe. Umieszczanie na orbicie gigantycznych luster mających oświetlać nocą miasta i instalacje przemysłowe to stary pomysł. Pisał o nim chociażby Stanisław Lem w Fiasku, gdzie nazwał je solektorami. W rzeczywistości pomysł okazuje się tak trudny i kosztowny, że nieprędko zostanie zrealizowany. Może to i dobrze, bo wystarczy przecież minimalnie zmienić geometrię zwierciadła, by otrzymać broń termiczną, którą łatwo skierować w dowolne miejsce na Ziemi.
Czy można taką broń zbudować niechcący? Jasne. Wybudowany w 2014 roku londyński wieżowiec 20 Fenchurch Street ma tak wyprofilowaną elewację, że skupia promienie słoneczne na parkingu i okolicznych budynkach. Spowodował co najmniej jeden pożar i zniszczył kilka samochodów.
Skoro już jesteśmy przy Wielkiej Brytanii, warto wspomnieć o tym, jak powstały Wyspy Brytyjskie, które kiedyś były integralną częścią kontynentu europejskiego. Kanał Angielski (La Manche) najprawdopodobniej jest dziełem gigantycznej fali tsunami, która przelała się przez niziny, wymywając przy okazji miękkie osady kredowe. Tsunami to tak fantastyczny kataklizm, że nie mógł on nie wzbudzić zainteresowania wojska. I oczywiście wzbudził. Podczas drugiej wojny światowej Brytyjczycy wspólnie z Amerykanami prowadzili program o kryptonimie Project Seal. Jego celem miało być opracowanie sposobu na wywołanie wysokich fal przy użyciu konwencjonalnych materiałów wybuchowych.
Project Seal również okazał się niewypałem. Po pierwsze dla osiągnięcia właściwego efektu trzeba by użyć, bagatela, dwóch milionów ton trotylu. Po drugie program przestał być potrzebny, gdy sukcesem zakończył się Manhattan Project, w którego wyniku powstała bomba atomowa. Paradoksalnie wydawać by się mogło, że bomba atomowa to doskonały zamiennik dla kosmicznej ilości trotylu. Jednak wojskowi doszli do wniosku, że zamiast trudzić się i wysyłać na wroga dziesięciometrową falę, lepiej dostarczyć mu wybuchową przesyłkę wprost do salonu.
Niektóre pomysły wojskowych są gotowymi tematami do filmów i książek science fiction. I co ciekawe nigdy nie będzie pewności, czy broń wywołująca kataklizmy, przypadkiem już nie powstała i nie została użyta.
February 19, 2017
Z mojej książki ktoś będzie miał klasówki
W ostatnią sobotę byłem gościem Filipa Łobodzińskiego w programie Xięgarnia w TVN24. Dla tych, którzy nie widzieli rozmowy na żywo, zamieszczam podcast.
February 8, 2017
Antybohater
Wbrew temu z czym kojarzy nam się ś.p. Leslie Nielsen, wykreowany przez niego bohater, komandor J.J. Adams z filmu Zakazana planeta był poważnym, nieomylnym i nieskazitelnym moralnie człowiekiem. Jeśli coś nas dziś w tym filmie z 1956 roku śmieszy, to właśnie ta jego nieskazitelność, no i przedstawiona tam technika. Podejście do tworzenia bohaterów było inne, zdecydowanie inne niż dziś.
Klasyczni bohaterowie literaccy i filmowi złotej ery SF okazywali się zwykle albo tak pozytywni, że aż kryształowi, albo całkiem źli. Nie znaczy to, że antybohater jest wynalazkiem ostatnich lat. Po prostu dziś taki rodzaj postaci jest bardziej popularny. Właściwie to trudno mi znaleźć współczesny film, w którym główny bohater jest jednocześnie klasycznie pozytywny i… ciekawy. Taki na przykład Batman jest najnudniejszą postacią we własnym filmie. Zresztą nie inaczej jest z Supermanem i Kapitanem Ameryką. Twórcy mają z tym problem, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że tak naprawdę głównym bohaterem filmu Mroczny Rycerz jest Joker.
Trzymając się klimatów fantastycznych, za jednego z najstarszych antybohaterów możemy uznać biblijnego Noego. Dzięki problemowi alkoholowemu, z którym musiał się zmierzyć, był ciekawszy od swoich kolegów z tej samej książki. Bohaterowie Juliusza Verne’a czy Arthura Conana Doyle’a (ci fantastyczni) byli niemal bez wyjątku pozytywni i nieskazitelni. Bohaterowie Lema, Dicka i innych klasyków też są albo pozytywni, albo negatywni i niespecjalnie łatwo będzie tam znaleźć wyraziste postacie, które nie są jednoznaczne. Szczególnie u Lema postacie są wręcz ruchomymi elementami scenografii i po prostu wykonują swoje zadania. Nawet ironiczny i sarkastyczny Ion Tichy jest bardziej narzędziem autora niż postacią z krwi i kości. Jeśli można wskazać lemowskiego bohatera spełniającego pewne założenia antybohaterskie, byłby nim Hal Bregg z Powrotu z gwiazd. Porównując to ze współczesnym Ślepowidzeniem lub Rozgwiazdą, zobaczymy diametralną różnicę w podejściu do tworzenia bohatera.
W literaturze młodzieżowej, którą również się zajmuję, jest tak samo. Staś Tarkowski czy Tomek Wilmowski to chłopcy niemal bez skazy. Dziś powieść oparta na takich postaciach raczej nie osiągnęłaby sukcesu. Sam mam z tym sporą zagwozdkę, jak stworzyć bohatera wiarygodnego, ciekawego, a jednocześnie broniącego się moralnie. Łatwo przegiąć – czytając Małego Brata Doctorova, życzyłem bohaterom, żeby jak najszybciej wylądowali w pierdlu.
Najbardziej charakterystycznym odtwórcą filmowych antybohaterów jest chyba Harrison Ford. Zawdzięczamy mu role m.in. Indiany Jonesa, Hana Solo i Ricka Deckarda. Pewnie część osób zaneguje takie rozszerzenie definicji antybohatera, ich prawo. Przypomnę tylko, że Han Solo ruszył na ratunek księżniczce Lei dopiero po tym, kiedy Luke powiedział mu „She’s rich”. Komandor J.J. Adams nie potrzebowałby tego, w jego przypadku do czynienia dobra wystarcza ręka scenarzysty. Mamy więc postać niewiarygodną, papierową. Dlatego właśnie wszyscy wolą Hana Solo od Luka Skywalkera, który jest do bólu przewidywalny, jakby był androidem zaprogramowanym do czynów anielskich. Nawet C-3PO wydaje się od niego bardziej ludzki.
Fantastyka w ostatnich dekadach straciła optymizm, królują wizje katastroficzne lub chociaż pesymistyczne (choćby Black Mirror). Na podobnej zasadzie dziś lubimy bohaterów, którzy mają jakąś skazę. Możemy się z nimi utożsamiać, wydają nam się bardziej dostępni, znajomi, szczerzy. Ich przygody są ciekawsze, łatwiej nimi ubarwić fabułę. Antybohater często pozostaje w konflikcie nie tylko ze światem, ale i z samym sobą. Można by rzec – jak w życiu. Dzięki „uczłowieczeniu” fikcyjnych bohaterów literatura i film są zdecydowanie bardziej interesujące.
Jednak trend, jak to zwykle bywa, nie zatrzymuje się w miejscu, które wydawało się jego celem, lecz eskaluje. Weźmy serial House of Cards, gdzie główny bohater jest socjopatą bez ludzkich uczuć, a jego żona klasyczną suczą. Obowiązująca zasada produkcji amerykańskich to poświęcenie spójności charakteru bohatera dla ciekawych twistów fabularnych. Dzięki temu role bohaterów pozytywnych są przechodnie. Mało tego, w całym serialu trudno wskazać bohatera naprawdę pozytywnego, który nie jest jednocześnie naiwniakiem nieogarniającym świata.
To doskonale wpisuje się w opanowującą Zachód anomię. Ciekawe pytanie, jaki będzie to miało długofalowy wpływ na kulturę. Przecież bohaterowie, szczególnie filmów i literatury dla młodszych odbiorców, w istotny sposób kreują postawy życiowe i system moralny. Zatem pokazywanie złodziei i morderców jako fajnych kolesiów zostanie odebrane jako przestroga czy zachęta? Nie mam pojęcia. Wiem za to, że potrzebujemy nudnych, staromodnych bohaterów pozytywnych. Chociażby w roli wzorca.
February 5, 2017
Książka Roku 2016
Moja powieść Amelia i Kuba. Stuoki potwór została nominowana w plebiscycie Książka Roku 2016 portalu Lubimyczytać.pl w kategorii „książka dziecięca”. Plebiscyt trwa od 1 do 28 lutego, wyniki zostaną ogłoszone 10 marca. Na swoje ulubione tytuły możecie głosować tutaj.
January 30, 2017
Chorizo w czerwonym winie
Geniusz tkwi w prostocie. No, może nie zawsze, ale w tym przypadku na pewno. Przychodzą mi do głowy tylko trzy sposoby, na jakie można to danie zepsuć: kupić złe chorizo; kupić dobre chorizo i je przypalić; kupić dobre chorizo i zaciąć się w palec przy krojeniu.
Poniższe ilości składników nie są imponujące, bo to nie ma być żarcie dla drwala. To jest przystawka, przegryzka, o współczynniku wykwintu w granicach 5 (w skali 10-stopniowej), czyli mniej niż tatar, ale więcej niż kanapka z salcesonem. Wprawdzie mogę sobie wyobrazić chorizo z ziemniakami i surówką, ale… to nie jest miła wizja.
Składniki na cztery porcje:
400 g dobrego chorizo
oliwa do smażenia
kilka ząbków czosnku
150 ml czerwonego wytrawnego wina
chleb, najlepiej biały na zakwasie
Przyprawy: obejdzie się bez nich
Czas przygotowania: 20 minut





Hint: Zbyt długo podsmażany czosnek gorzknieje.Zwiększamy gaz i redukujemy (odparowujemy) sos, aż zgęstnieje.
Podajemy z chlebem i winem. Połowa przyjemności, to wyjadanie sosu za pomocą chleba. Proste i smaczne, prawda?
Jeśli na patelni zostanie trochę tłuszczu, to można go wykorzystać następnego dnia do zrobienia wyrąbistej jajecznicy.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
