Maciej Samcik's Blog, page 88

October 19, 2015

Wyrok śmierci na bankomaty? Nędza przelewów ekspresowych? Nowe dane o tym jak płacimy

Raz na pół roku Narodowy Bank Polski publikuje duży raport o tym jak wygląda w Polsce system płatniczy, czyli jakich instrumentów finansowych używamy, żeby przesunąć pieniądze z punktu A do punktu B. Dziś w blogu kilka screenshotów z tego raportu, żebyście mieli jasność w którym miejscu jesteśmy w drodze do pozbycia się gotówki z naszych portfeli. Od razu napiszę, że do stanu, który podobno panuje w Szwecji, gdzie trzeba tłumaczyć się z każdej większej transakcji gotówkowej (bo to jest u nich strasznie dziwne, że ktoś płaci gotówką :-)), jeszcze trochę nam brakuje. My tylko jedną trzecią pieniędzy, które trafiają od pracodawców na nasze konta, używamy w formie bezgotówkowej, resztę zamieniamy na gotówkę w bankomatach i dopiero wtedy idziemy na zakupy.  



nbpgotowkabezgotowka1 nbpgotowkabezgotowka



Polacy mają 38 mln najróżniejszych rachunków bankowych (głównie ROR-y, ale też zapewne konta oszczędnościowe oraz konta lokat terminowych) i od kilku lat ta liczba właściwie nie rośnie (czyli ubankowienie się nam zatrzymało). Średnio na każdy rachunek przypadło przez pół roku 58,6 transakcji (czyli miesięcznie wykonujemy średnio po 10 przelewów i innych operacji).



nbpror
Co ciekawe, wcale nie używamy zbyt często ekspresowych przelewów, które dojdą do celu w ciągu kwadransa. W większości banków kosztują one kilka złotych i tej kasy wyraźnie nam żal - wysyłamy w ten sposób tylko duże kwoty w sytuacjach naprawdę kryzysowych. Najważniejsze systemy do przelewów ekspresowych są dwa. Za pomocą systemu Express-Elixir dziennie klienci składają 3809 przelewów , średnia wartość jednego to 4400 zł. Za pomocą konkurencyjnego systemu Blue Cash idą 5743 przelewy dziennie , średnia wartość jednego to 835 zł. Dla porównania - każdego dnia "zwykły" system Elixir przetwarza 6,6 mln zleceń przelewów (średnia kwota jednego przelewu - 2505 zł)



nbpkarty



Mamy też w portfelach 34,4 mln kart płatniczych, z czego 5,8 mln to "kredytówki" , których z roku na rok jest coraz mniej. Czas więc rzucić okiem na to jak płacimy za zakupy i do czego najchętniej używamy naszych kart bankowych. Od zawsze naszym najbardziej ukochanym urządzeniem do bankowania był bankomat. Ale wygląda na to, że miłość do tych miłych urządzeń słabnie - mimo, że bankomatów jest coraz więcej, to liczba transakcji, które w nich zawieramy (głównie wypłat gotóweczki) - spada. Jeśli chodzi o branżę bankomatową, to trzeba spodziewać się ciąg dalszego konsolidacji, bo przecież operatorzy dostają kasę od każdej transakcji - jeśli tych jest mniej, to żeby zarobić na posiadaniu bankomatów, trzeba mieć ich jak najwięcej (dlatego coraz więcej banków oddaje swoje bankomaty do obsługi Euronetowi, czy PlanetCash). Wartość transakcji w bankomatach w pierwszym półroczu 2015 r. wyniosła aż 157 mld zł (średnio wypłacaliśmy po 426 zł).



nbpbankomaty2 nbpbankomaty1



Alternatywnym do wypłat bankomatowych sposobem używania kart jest płacenie nimi w sklepach. Przez pierwsze pół roku 2015 kart w terminalach sklepowych użyliśmy 1,1 mld razy (czyli mniej więcej trzy razy tyle, co w bankomatach). Ale łączna wartość transakcji kartowych w sklepach wyniosła w tym czasie "tylko" 79 mld zł , czyli mniej więcej połowę tego, co wyjęliśmy z bankomatów. To oznacza, że choć popularność plastiku rośnie, to jednak dwa razy więcej pieniędzy wydajemy płacąc gotówką wyciągniętą z bankomatu. A mówimy tu o grupie klientów ubankowionych, posiadających karty, bo statystyki "gotówkowe" podnieśliby jeszcze ci, którzy nie muszą wypłacać pieniędzy z bankomatów, bo dostają wynagrodzenie do ręki. Jest i druga strona tego medalu - wartość pojedynczej transakcji drastycznie spada (ostatnio wynosi już tylko 72 zł) co oznacza, że kart chętniej używamy do małych transakcji, zwykle realizowanych poprzez zbliżenie. Obiektywnie rzecz biorąc popularność kart rośnie, choć do popularności bankomatów jeszcze sporo "plastikom" brakuje.



nbppos1 nbppos2 nbpwartosctransakcji



Wciąż malutki jest handel w internecie (przynajmniej jeśli patrzymy przez pryzmat płatności kartowych, pomijając płatności systemem IKO/BLIK i przelewami typu pay-by-link). To raptem 10 mln opłaconych kartami transakcji e-commerce (mniej, niż 1% "używalności" kart w sklepach) o wartości niecałe 1,8 mld zł (ponad 2% obrotu kartowego w "realnych" sklepach. No i na koniec jeszcze rzut oka na oszustwa i fraudy. danych raportowanych przez banki wynika, że w ciągu pierwszego półrocza było 45.000 oszustw, wyłudzeń i kantów z wykorzystaniem kart płatniczych (nie mówimy tu o kradzieżach z kont poprzez wyłudzenie PIN-ów, haseł, SMS-ów autoryzacyjnych, albo poprzez podmianę numeru konta przy przelewie)..



nbpzodziejstwowarto NBPzodziejskie



Prawie połowę stanowią "lewe" transakcje internetowe, czyli użycie danych karty przez złodzieja, co czwarty kant oparty jest na sfałszowaniu karty, mniej więcej tyle samo - na użyciu karty skradzionej pechowemu klientowi. Niemal nie ma kradzieży pieniędzy wynikających z nieprawidłowego doręczenia karty (pewnie dlatego bankowcy wysyłają je zwykłymi listami, co bulwersuje niektórych moich czytelników)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 19, 2015 23:16

Dobrodziejstwo (inwentarza), czyli od dziś spadek przestaje być rosyjską ruletką

Od dziś bezpieczniej będzie odziedziczyć spadek. O północy weszły bowiem w życie przepisy, które zmniejszają odpowiedzialność spadkobierców za długi przejmowane wraz z dziedziczonym majątkiem. Do tej pory było tak, że "domyślnie" spadkobierca brał po zmarłym członku rodziny długi bez żadnego limitu (chyba, że był dzieckiem, ale i tu zdarzały się nieporozumienia). Jeśli więc babcia zapisałaby mi dom wart 400.000 zł, obciążony kredytem we frankach wartym 800.000 zł, to bank mógł nie tylko zabrać mi ten dom po babci, ale i zająć moją pensję i zwindykować mój majątek, dorobek całego życia. Jedynym ratunkiem było złożenie w sądzie zastrzeżenia, że chcę przejąć majątek jedynie z dobrodziejstwem inwentarza, tzn. w taki sposób, żeby dług nie "przelał się" na mój majątek. Ale czas na złożenie takiego zastrzeżenia był ograniczony (sześć miesięcy od momentu, gdy dowiedziałem się o spadku). A czasem, przejmując spadek, niełatwo się dowiedzieć czy wiążą się z nim jakieś długi. Jeśli zmarły nie trzymał w papierach porządku, to... szukaj wiatru w polu. Trzeba czekać, aż odezwą się wierzyciele i przedstawią dokumenty, z których wynika ile kasy trzeba im oddać. A jak zgłoszą się po upływie terminu na złożenie w sądzie oświadczenia? Kaplica.



Czytaj: Zostawił po sobie 52.000 zł długów, ponoć ubezpieczonych. Jak się dobrać do polis?



A jak jest od dziś? Domyślnym sposobem dziedziczenia majątku staje się właśnie dziedziczenie z dobrodziejstwem inwentarza. Nie trzeba więc żyć w strachu jakież to pułapki kryje przejmowany spadek i czy przypadkiem prewencyjnie nie pójść do sądu i nie złożyć zastrzeżenia. Nie trzeba też biegać z rozwianym włosem (i zaświadczeniem z sądu o przejęciu spadku) po rejestrach dłużników, by sprawdzić kartotekę zmarłego i ewentualnie próbować odkręcić przejęcie spadku, powołując się na "działanie pod wpływem błędu". Najgorsze, co się może zdarzyć, to sytuacja, w której cały przejmowany w spadku majątek przejdzie na własność wierzycieli. Nie będą oni mogli jednak dobrać się do twojego prywatnego majątku, żeby uszczknąć z niego coś na pokrycie długów (gdyby nie wystarczył majątek pozostawiony przez zmarłego). Zmiana nigdy niewielka, ale jednak fundamentalna: interes wierzyciela przestaje być ważniejszy, niż interes spadkobiercy, który przecież nie ma żadnego wpływu na to w jakim stanie przejmuje dług.



Oddłużanie przez zadłużanie: Tak banki konsolidują nasze kredyty. Fuj!



Konieczność składania specjalnego oświadczenia w sądzie, żeby zabezpieczyć się przed przejęciem nieograniczonych długów, to była regularna szykana. I dobrze, że wreszcie z niej zrezygnowaliśmy. Rocznie sądy orzekają o losie 160.000 spadków, więc owa szykana dotyczyła dość dużej grupy Polaków. Potencjalnym skutkiem ubocznym nowych zasad przejmowania spadków może być mniejsza ochota do pożyczania pieniędzy przez banki i firmy pożyczkowe osobom w podeszłym wieku. Ryzyko śmierci klienta przed spłatą zobowiązania jest niemałe, a w nowym stanie prawnym nie ma żadnej gwarancji, że uda się ściągnąć wszystkie pieniądze od wierzycieli. Od zawsze mogli odrzucić spadek (ale kto się na to zdecyduje "w ciemno"?), a teraz też mają gwarancję, że długi spadkodawcy nie "przeleją się" na ich własny majątek. Do tej pory emeryci byli ulubionym celem firm pożyczkowych - ze względu na stałe, pewne jak w banku i łatwe do zajęcia przez komornika dochody, ale i ze względu na stosunkowo dużą szansę odzyskania długu od spadkobierców.



Więcej opowieści o spadkach przeczytaj w "Blogu o prawie"



Jeszcze jedno: jeśli przejmujemy spadek z długami, to do tej pory musieliśmy opłacić (jakieś 300-400 zł za godzinę pracy) komornika, który sporządziłby tzw. spis inwentarza, czyli całego majątku, który odziedziczyliśmy. Teraz taką listę możemy sobie zrobić sami (według specjalnego wzoru opracowanego przez Ministerstwo Sprawiedliwości). Jeśli do naszych drzwi zapuka jakiś bank, firma pożyczkowa albo telekom, zapowiadając windykację jakiegoś długu po zmarłej osobie, to zamiast zamawiać komornika przekazujemy takiemu wierzycielowi "spis spadku" własnej roboty. To tańsze i szybsze. Jedyny haczyk, który wciąż czyha na spadkobierców przejmujących spadek z długami, to fakt, że wierzyciel może chcieć przejąć np. naszą lokatę bankową, a odziedziczoną przez nas nieruchomość nam zostawić. Stąd też - nawet mimo korzystnych zmian - nadal czasem może się opłacić odrzucenie spadku, o ile wiadomo, że jest w nim sporo długów. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 19, 2015 07:47

Z polskim kontem w Londynie. Bankomaty za free, a przelew do kraju dojdzie tanio i szybko?

Bank Smart reklamuje się jako "pierwszy europejski dyskont bankowy". Dyskont, bo w dyskontach zwykle jest tanio. A europejski, bo podobno konto działa na terenie całej Unii Europejskiej tak samo, jak w Polsce. Koncept polega na tym, że między subkontami w euro i złotych da się przesuwać pieniądze ponosząc niskie koszty  (nie ma opłat za przelew, a spread jest sympatyczny: gdy bank uruchamiał tę usługę - wynosił tylko 0,5%), a do konta w euro bank dorzuca kartę pozwalającą na darmowe wypłaty banknotów w krajach, gdzie obowiązuje euro. Pracując w Niemczech, Francji, czy Hiszpanii i mając konto w polskim Banku Smart wystarczy tylko poprosić pracodawcę, żeby przelewał na to "polskie" konto pensję. A później już można bankować wymiennie - to w euro, to w złotych, nie ponosząc poważniejszych kosztów. Wypłacasz gotówkę z bankomatu w euro, albo przesuwasz pieniądze do Polski online, tak jakbyśmy już byli w strefie euro. A zmiana waluty w tę i wewtę niewiele kosztuje. Do tego wszystkiego dochodzi możliwość logowania się głosem i kilka innych technologicznych bajerów, za którymi stał do tej pory nie kto inny, jak Sławomir Lachowski, niegdyś twórca mBanku (kilka dni w tajemniczych okolicznościach złożył rezygnację). Choć bank jest mały i nie szasta milionami na promocję, ostatnio wzrost liczby klientów sięgał ponoć 500 dziennie.



Miło? Wygląda na to, że Bank Smart szykuje nowy skok. Oficjalnie jeszcze nic o tym nie wiadomo, ale w piątek do klientów trafiła informacja o zmianie regulaminu i taryfy opłat. Wynika z niej, że oprócz konta osobistego w złotym i euro bank będzie oferował też... identyczne rachunki w dolarach i funtach brytyjskich. A do tego wejdzie z ofertą preferencyjnych przewalutowań przelewów z tych walut na złote (i na odwrót). Brzmi ciekawie. Oznacza to bowiem, że możliwość posiadania konta działającego tak samo w Polsce, jak i poza krajem może zostać rozszerzona na dwa inne miejsca na świecie, do których często podróżujemy i w których często pracujemy. Wyobraź sobie, że pracujesz np. w Londynie i że mając konto w Banku Smart po prostu prosisz pracodawcę, żeby przelewał na nie twoją tygodniówkę. A potem bez prowizji wypłacasz kasę z bankomatów w "Londku" (za pomocą karty "funtowej") albo przerzucasz ją bez wysokiego spreadu na polskie subkonto w złotych (z którego np. korzysta np. twój partner w Polsce, mający kartę "złotową").



Bankowanie transgraniczne po niskich cenach to coś, co może bankowcom, mającym zszarganą opinię, uratować tyłek i aż strach, że nikt do tej pory o tym nie pomyślał (no dobra, są pewne zajawki zmian, jak choćby wielowalutowa karta Banku Pekao ). Nasi bankowcy kantują spreadami, prowizjami za przelewy i opłatami za przewalutowania każdego Polaka, który wystawi nos za granicę. A jesli Bank Smart będzie pierwszym, który pokaże, że tak być nie musi... Przyjrzałem się ofercie combo-rachunku w dolarach i funtach. Założenie konta dolarowego lub funtowego w Banku Smart jest bezpłatne, nie ma też prowizji za jego prowadzenie. Karta do konta jest darmowa, o ile jest to pierwsza karta klienta w banku. Jeśli mamy już kartę "złotową", to za wydanie funtowej zapłacimy jednorazowo 4 funty (za dolarową - 6 "zielonych"), a za używanie przez cały rok - drugie tyle. Nie jest to szczególnie wysoka cena za możliwość wypłacania z "polskiego" w sumie konta funtów ze wszystkich bankomatów na Wyspach.



Kłopot pojawia się z kwestią przelewania na konto w Banku Smart pieniędzy od pracodawców w USA i Wielkiej Brytanii. Żaden z tych krajów nie jest w strefie tanich przelewów SEPA. Warunki wysłania funtowego przelewu z banku brytyjskiego na konto w polskim Banku Smart (np. systemem SWIFT) są znacznie mniej fajne, niż w przypadku przelewania euro (to dlatego funty wysyła się przekazami Western Union, albo w kopertach). Słyszałem, że w Banku Smart kombinowali, iż otworzą rachunki korporacyjne w najpopularniejszych bankach brytyjskich i to na te konta będą trafiały przelewy od zagranicznych pracodawców klientów. A potem, już w ramach przelewów wewnętrznych i wyrównywania sald (tak, jak działał kiedyś system przelewów ekspresowych Blue Cash) pieniądze będą trafiały na docelowe konta klientów Banku Smart. Nie wiem czy ostatecznie ta formuła wejdzie w życie, ale skoro odpalają rachunki w dolarach i funtach, to abyśmy mogli mówić o podobnej funkcjonalność, jak w przypadku rachunków w euro, byłoby to wskazane.



Ogarnięcie sposobu, by przelewy od pracodawców nic klienta nie kosztowały (mimo, że pracodawca np. w Londynie, a bank w Polsce), wydawanie kart do wypłat bankomatowych w funtach i dolarach to jedno, a tanie i natychmiastowe przesuwanie pieniędzy pomiędzy subkontami w różnych walutach - to drugie. Zamiana funtów (albo dolarów) na złote i z powrotem ma działać w Banku Smart szybko (ale czy tak szybko, jak w przypadku euro? zobaczymy...) i ma nie wiązać się z większymi kosztami. Za 80 pensów albo 1,3 dolara można aktywować usługę "tanich przewalutowań", czyli preferencyjnego spreadu (nie wiem tylko do jakiego poziomu spread spada w ramach "abonamentu"). A jej utrzymywanie rocznie kosztuje 2,5 funta i jakieś 4 dolary. Chętnie to przetestuję. Ale mam też na koniec uwagę bardziej ogólną. Im dalej w las tym więcej drzew, więc wcale nie jestem pewny czy Bank Smart nie biegnie zbyt szybko ku nowościom. Fajna, zintegrowana oferta dla osób chcących korzystać z tego samego banku w Polsce i strefie euro to świetny pomysł, ale rozszerzenie tej filozofii na inne kraje może być trudne. Choć z drugiej strony... można potraktować konta walutowe w Banku Smart nie aż tak ambitnie - jako jeszcze jedną usługę w stylu bankowego kantoru walutowego.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 19, 2015 00:14

October 15, 2015

Kredyt musi być drogi? On wycisnął bank do ostatniego procencika. Uczcie się :-)

Jak wiecie jestem zwolennikiem partnerskich relacji klienta z bankiem przy zaciąganiu kredytu. Niestety, dość często bywają one zachwiane tym, że klient sam ustawia się w pozycji petenta, przychodząc do banku "na musiku". A w banku widzą, że klient jest pod ścianą i perwersyjnie to wykorzystują. Nie myślę nawet o różnych dziwnych zapisach, które są wpisywane do umów. Bywa niewesoło zwłaszcza jeśli chodzi o kredyty hipoteczne - im bardziej zdesperowany jest klient i im bardziej mu się spieszy, tym dziwniejsze paragrafy potrafią pojawić się w podsuniętej mu do podpisu umowie. To taka gra. Dlatego zalecam pojawienie się w banku nawet na kilka miesięcy przed momentem, w którym potrzebne nam będą pieniądze, bo wtedy to my jesteśmy panem (lub panią) sytuacji. Oni bardzo chcą zarobić, a my im mówimy, że "tego kwiatu jest pół światu" i wyciskamy ile się da. Oczywiście, zdarzają się przypadki, w których bankowcom wydaje się, że to oni zawsze są panami sytuacji, ale wówczas nie ma innej rady, jak się na takich wypiąć. Następnym razem już tak im się nie będzie wydawało, bądź po prostu przejdą do historii.



Mówicie, że bredzę? Że w bankach pracują cyborgi, które nie mają żadnych możliwości negocjowania z klientem niczego? W niektórych bankach może tak jest (ja takich gagatków staram się uczyć porządku), ale nie we wszystkich. Napisał do mnie pan Paweł, który bardzo sprawnie poradził sobie z negocjacjami przy okazji kredytu gotówkowego. Tak, tak, a podobno szybka gotówka jest nienegocjowalna, a warunki dla poszczególnych grup klientów są zapisane w tabelkach, których nagiąć się nie da :-). Na pewno jest to trudniejsze jeśli idziemy do tzw. obcego banku, czyli tam, gdzie nie mamy żadnego produktu i występujemy z pozycji no-name. Ale w banku, w którym mamy ROR, kartę debetową, historię płatniczą, albo na dokładkę jakieś konto oszczędnościowe lub lokatę... Nooo, tu jest potencjał do negocjowania (zwłaszcza jeśli nie jesteśmy takim najgorszym klientem, który w przeszłości pożyczał i nie spłacał). Jak to było u pana Pawła, klienta jednego z największych w Polsce banków?





"Pierwsza wizyta w banku i pytanie o kredyt gotówkowy 10.000 zł na rok. Dają ofertę drogą, oprocentowanie ok. 10%, prowizja 5%. Mówię, że za drogo i do widzenia. Przy RRSO na poziomie grubo powyżej 10% tańszy byłby nawet dług w karcie kredytowej. Po kilku dniach dzwoni pani z banku i mówi, że mają "coś specjalnego" i że zaprasza do oddziału. Wpadam do banku, a tam proponują prowizję oprocentowanie ok. 9% i prowizję ok. 2% (bez dodatkowych ubezpieczeń itp). Ja mówię, że wciąż drogo, ale zastanowię się, pospaceruję, odwiedzę bank po drugiej stronie ulicy.... Pani na to, że prowizję może udałoby się załatwić na poziomie 1%. Ja wykazuję błysk w oku, ale mówię, że się zastanawiam jeszcze, że mejlowo odpiszę. Odpisałem pan,i że chętnie bym wziął tę pożyczkę, ale chcę nominalnego oprocentowania 7% i prowizję - tak jak zaproponowała - 1%. I wie Pan co? Dali mi kredyt na tych warunkach.. Chyba bankowców ciśnie"





No jasne, że ciśnie! Kredyt gotówkowy to najbardziej rentowny produkt bankowy. Bierze się depozyt na 2%, przepakowuje w kredyt o rzeczywistym oprocentowaniu kilkanaście procent i z tego żyją dziś banki (no i może jeszcze trochę ze sprzedaży produktów inwestycyjnych). Więc nie ma lepszego sposobu, jak nie podpisywać pierwszego lepszego kwitu, który Wam podsuną pod nos. Trzeba pokazać, że ma się czas, powzdychać, pokręcić nosem, pokazać, że nie będziemy nic decydować na miejscu, tylko przemyślimy sprawę... Wiadomo, że nie każdy klient może sobie na takie grymaszenie pozwolić, niektórzy nie mają na tyle mocnych kart (niezbyt wysokie dochody, brak wieloproduktowej relacji z bankiem, niska transakcyjność, umiarkowana wiarygodność kredytowa), ale wato przynajmniej spróbować. Dobry bank, który chce mieć z klienta pożytek, będzie chciał się zachować po partnersku. Trzeba mu tylko dać szansę i nie godzić się na pierwszą propozycję, która padnie. Bo wtedy nawet najbardziej skłonny do negocjacji bankowiec nie będzie mógł pokazać swoich możliwości :-).



JAK SENSOWNIE LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI? W czwartym odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" postanowiłem w celach edukacyjnych dostać w zęby. Ale przynajmniej kilka uwag od byłego trenera Tomasza Adamka złagodziło ból szczęki. Kilkadziesiąt innych klipów wideo poświęconych Waszym portfelom znajdziecie tutaj



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 15, 2015 23:56

October 14, 2015

Pralniomat mózgowy, czyli jak złapać klienta na haczyk, żeby się za szybko nie urwał

Przy tak niskich stopach procentowych, jakie mamy obecnie, bankowcom trudno jest mile zaskoczyć klientów oprocentowaniem depozytów. Nie ma się co oszukiwać - przeważnie jest nędzne lub nawet żałosne, niepotrzebne skreślić (choć przy braku inflacji i tak zapewnia realny wzrost wartości pieniądza). Wyjątki stanowią jedynie promocje dla nowych klientów, obliczone wszakże najwyżej na trzy najbliższe miesiące (potem klient się "starzeje" i dostaje już ofertę standardową). W tej sytuacji znaczenia nabiera sztuka... nabierania. Trzeba obiecać klientowi bardzo wysoki procent przez bardzo krótki okres, liczyć, że klient się nie zorientuje w długości oferty albo z czystej chciwości da się złapać na ten lep, a potem delikwenta nie puścić.



Ostatnio rozbawiła mnie do łez kolportowana masowo w internecie oferta pośrednika finansowego Expander. Oferta nazywa się "Gwarantomat" i zawiera obietnicę ulokowania pieniędzy na 3,5%, czyli na rewelacyjnych warunkach. Ale nie na "czystej" lokacie, lecz w polisie ubezpieczeniowej, czyli takim opakowaniu, które kiedyś zapewniało brak podatku Belki, a teraz (dzięki zamknięciu luki jeszcze za czasów Jana Vincenta Rostowskiego) już chyba nie daje większych bonusów, może poza wyłączeniem z masy spadkowej. W dodatku ta preferencyjna "lokata" trwa tylko jeden miesiąc i trzeba się po nią zgłosić osobiście. Minimalna wartość "lokaty" wynosi 20.000 zł, zaś maksymalna to 300.000 zł.



gwarantomat



Nosi to znamiona wodzenia na pokuszenie bardzo atrakcyjną, ale króciutką ofertą po to, żeby złapać klienta za gardło i przytrzymać jego pieniądze na dłużej. Przy założeniu, że przyniósłbym do Expandera np. 30.000 zł, po miesiącu odebrałbym 70 zł odsetek. To jakieś 30 zł więcej, niż miałbym po tym samym czasie trzymania pieniędzy na "zwykłej" lokacie. Gdybym mógł to-to założyć i zlikwidować przez internet, to jeszcze bym się zastanowił (30 zł piechotą nie chodzi). Jednak, jak niejednokrotnie sprawdziłem już organoleptycznie, w placówkach Expandera rozstawiony jest grill. Wizytowanie ich jest obciążone ryzykiem. Ceną dodatkowego zysku z "lokaty" jest przysmażenie tyłka jakimś produktem strukturyzowanym, który zostanie mi zaoferowany po upływie promocyjnego miesiąca. Być może właśnie dlatego ten pierwszy miesiąc przebiega pod znakiem "lokaty" pod postacią polisy - żeby przyzwyczaić klienta do tego opakowania. A potem podmieni się "lokatę" na "lokatę inwestycyjną", czyli jakąś strukturę i wio - klient uziemiony. Bo przecież nie po to Expander dotuje mnie tymi 30 złotymi, żebym potem bezkarnie sobie poszedł.



Jednak najbardziej ubawiło mnie nie to, iż próbują mnie zwabić do grilla płacąc tak mało (bo krótko), lecz to jak nazwali tę jednomiesięczną polisolokatę. "Gwarantomat" ją nazwali, zapewne na cześć gwarancji pewnego zysku. Tak się jednak składa, że w ubezpieczeniach na życie gwarancja państwowa jest słabsza, niż w przypadku zwykłych lokat. Dotyczy tylko 50% wypłacanych pieniędzy i to nie więcej, niż 30.000 euro. Jeśli więc ktoś nazwał "Gwarantomatem" produkt, który chroni tylko 50% "depozytu" klienta, choć świat pełen jest klasycznych depozytów dających 100-procentową gwarancję państwową do równowartości 100.000 euro, to ten ktoś musiał mieć wyjątkowo duże poczucie humoru. Ryzyko upadku firmy ubezpieczeniowej w ciągu najbliższego miesiąca nie jest może duże, ale obiektywny fakt jest taki, że w "Gwarantomacie" gwarantowana jest tylko połowa pieniędzy, więc nazwa jest, delikatnie pisząc, wprowadzająca w zakłopotanie, a może nawet w błąd. Expander ma od niedawna nowego właściciela - koncern ubezpieczeniowy Aviva - ale na pokuszenie wodzi po staremu ;-).



JAK SENSOWNIE LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI? W czwartym odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" postanowiłem w celach edukacyjnych dostać w zęby. Ale przynajmniej kilka uwag od byłego trenera Tomasza Adamka złagodziło ból szczęki. Kilkadziesiąt innych klipów wideo poświęconych Waszym portfelom znajdziecie tutaj



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 14, 2015 23:13

October 13, 2015

Masz wypasione assistance? Nawet najlepsze ci nie pomoże, gdy mechanik wstał lewą nogą :-)

Assistance to usługa, której celem jest zapewnić klientowi święty spokój w kryzysowych sytuacjach. Najczęściej korzystamy z niej w przypadku awarii samochodu lub innych niemiłych przygód na drodze. Czasem zdarzy nam się skorzystać z assistance turystycznego i dostać jakiś zwrot za spóźniony samolot lub zgubiony przez linię lotniczą bagaż. Znacznie mniej popularne są oferowane przez banki usługi assistance domowego, medycznego, czy technologicznego (bywa, że banki dorzucają je całkiem za darmo). Osobiście jestem umiarkowanym fanem assistance i zdarza mi się z tych usług korzystać, choć przyznam, że stosunek do fachowców mam już dużo mniej nabożny, niż kiedyś. Zaczął się zmieniać odkąd dowiedziałem się, że jeden z moich pakietów assistance nie obejmuje pomocy w otwarciu zatrzaśniętych drzwi wewnętrznych (a tylko wejściowych do mieszkania), zaś lista hoteli w pewnym europejskim mieście, o których wybór poprosiłem (podając kilka niezbędnych parametrów) okazała się być listą wyszukiwania wziętą z Booking.com, której sporządzenie zajęło w dodatku ekspertom od usług informacyjnych dwa dni. Słyszałem też, że niektóre pakiety assistance... boją się zimy ;-)



Cóż, jeśli ktoś czyta usługi assistance jako pomoc służącego, który pojawia się i załatwia wszystkie sprawy o każdej porze dnia i nocy, to rzeczywiście może się rozczarować. Czasem - zwłaszcza poza większymi miastami - dostęp do usług assistance bywa ograniczony. Firma dostarczająca assistance ma po prostu umowy z określoną liczbą specjalistów i od ich dostępności jest uzależniona. Dla klienta, który mniej lub więcej za nie zapłacił, może to być bolesne. W tej sprawie napisał do mnie pan Paweł, który usługi assistance, dostarczane przez firmę Europ Assistance, ma dołączone do konta osobistego w Raffeisen Polbanku. Pakiet jest całkiem wypaśny, obejmuje m.in. pomoc medyczną i drogową, jako bonus do złotej karty kredytowej. Pan Paweł wybrał się na przyjęcie weselne nieopodal miejscowości Olecko. Jadąc do hotelu złapał gumę. Zadzwonił do serwisu assistance. Jak to zwykle bywa zostal spisany i poproszony, by czekał na kontakt od mechanika. Po godzinie oddzwoniono z warsztatu położonego niecałe 50 km od miejsca zdarzenia z informacją, że mogą przyjechać, zabrać auto i wymienić opony, a usługa będzie kosztowała 1200 zł, z czego 200 zł pan Paweł będzie musiał zapłacić z własnej kieszeni.



Pan Paweł stwierdził, że interes ten mu się nie kalkuluje. Od gospodarza wesela pożyczył pompkę samochodową, znalazł zakład wulkanizacyjny oddalony o 8 km od miejsca pobytu, napompował oponę, dojechał do zakładu, gdzie za 40 zł przemiły pan fachowo się nią zajął. Cóż, pan Paweł co prawda nie skorzystał z ultranowoczesnej usługi assistance, ale za to zyskał sprawność harcerza oraz "pana pompki". Zaoszczędził też kilka godzin, które zużyłby na podróż lawetą, a także 160 zł żywej gotówki. Firmie organizującej assistance też pomógł zaoszczędzić 1000 zł. Ta ostatnia wyjawiła mu w odpowiedzi na reklamację, że owe 200 zł ekstra-opłaty, która miała być naliczona panu Pawłowi, to cena otwarcia warsztatu w dzień wolny od pracy, bo usługa "trzaśnięcia drzwiczkami" nie jest wliczona w pakiet assistance. Nota bene wydaje mi się, że to może być dość częsta praktyka fachowców mających podpisane umowy na usługi firm assistance. Dorzucają do tego, co klient ma zagwarantowane w umowie jakieś dodatkowe usługi i zarabiają "na boku". W przypadku reklamacji pana Pawła firma Europ Assistance zachowała się bardzo w porządku, wysłała klientowi upominki: wino za 125 zł plus otwieracz, album o winach i czekoladki. Bardzo dobry finał sprawy.



Każdy lubi czuć się porządnie zaopiekowany i mieć poczucie, że niewidzialny służący jest na każde jego skinienie (tak zresztą brzmi przekaz marketingowy firm i banków oferujących tego typu usługi). Ale prawda jest nieco inna - assistance to po prostu taki pośrednik, który "ma dojścia do fachowców" i ułatwia do nich dostęp, przweażnie pokrywając też koszty. Nie jest to jednak ani nielimitowana usługa (zwykle można skorzystać tylko kilka razy w roku), ani nie polega na tym, że w kryzysowej sytuacji firma stanie na uszach i znajdzie w 15 minut najbliższą dostępną pomoc. Wyśle taką, z jaką ma umowę, a czy ona będzie najszybsza, najlepsza i najtańsza - to już zupełnie inna sprawa. Pan Paweł mści się jednak okrutnie i nawet założył w jednym z serwisów społecznościowych stronę, na której zbiera opowieści o nieudanych usługach assistance. Moim zdaniem solidnie przesadza, bo firma przeprosiła za niewystarczająco wysoki poziom usług. Oczywiście, mogłaby też zrobić coś z usługodawcą, którego zakontraktowała - był nieco "lewy".



W podobnej sprawie pisze pan Sławomir, który poskarżył się na niewystarczająco wysoki poziom usług w ramach polisy „PZU Pomoc w Drodze - Europa”. W miejscowości Menstrie w Szkocji samochód odmówił posłuszeństwa, coś się stało z akumulatorem. Nie świeciła się wcześniej kontrolka ładowania, nic nie wskazywało na to, że coś złego się wydarzy. Po prostu po zatrzymaniu pojazdu nie dało się go odpalić. Pan Sławomir zadzwonił do ubezpieczyciela. Po ponad trzech godzinach przyjechała laweta. Miejscowy (choć nie wiadomo z jak daleka jechał) mechanik uruchomił samochód pobudzając odpowiednio akumulator. Pomogło, ale tylko na chwilę. Pan Sławomir wyłączył silnik, żeby sprawdzić, czy uda się go ponownie uruchomić, ale się nie udało. Mechanik zaś stwierdził, że holowania tego samochodu nie ma w umowie i pojechał. Zaś w PZU stwierdzili, że skoro auto odpaliło, to pomoc została już wykonana. Gdyby nie fakt, że umowy, że procedury, że rozliczenia, to mechanik zająłby się akumulatorem kompleksowo, a nie tylko "od A do B". Ale nie płacą mu za to. A z kolei w PZU też nie zachowali się jakby chcieli załatwić problem, lecz raczej odfajkować i iść do domu. Nie ma to jednak jak poczciwy, stary służący. Ale kogo na to stać?



Jak inwestować i pomnażać ZACZNIJ OSZCZĘDZAĆ RAZEM ZE MNĄ!  Chcesz posiąść lub rozszerzyć wiedzę o tym, jak zabrać się do oszczędzania pieniędzy, jak zacząć budować prosty portfel inwestycji, jak zadbać o finansową przyszłość swoją i swoich dzieci, jak mieć pieniądze na spełnianie marzeń? Przeczytaj poradnik  "Jak inwestować i pomnażać oszczędności". To jedna z najpopularniejszych i najlepiej sprzedających się książek o finansach osobistych (doczekała się już drugiego wydania, Maciej_Samcikokladkapierwszy nakład się wyczerpał). Książkę, zarówno w postaci tradycyjnej, jak i w formie e-booka, kupisz na stronie serii "Samo Sedno" , a także w sieci księgarni Empik. Z kolei książka   "100 opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, wydawać i zarabiać z głową" to przewodnik po najważniejszych problemach finansowych, z którymi możesz się w życiu spotkać i dylematach, które przyjdzie ci rozwiązywać. Jak oszczędzać, żeby nie bolało, jak z tego oszczędzania "ukręcić" pierwszy milion, jak wybrać dla siebie najlepszy bank i jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet, jak wybrać najlepszy kredyt i jak dobrze kupić polisę samochodowego OC..Jak sprawić, żeby pieniądze nie przeciekały przez palce. Książkę kupisz na stronie www.kulturalnysklep.pl oraz w Empiku.



JAK SENSOWNIE LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI? W czwartym odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" postanowiłem w celach edukacyjnych dostać w zęby. Ale przynajmniej kilka uwag od byłego trenera Tomasza Adamka złagodziło ból szczęki. 





A przed tygodniem sprawdzałem czy, kiedy i ewentualnie dlaczego mogłoby ci się opłacić wysłanie choćby niewielkiej części pieniędzy do zainwestowania poza bankiem.Jak w przeszłości się na tym wychodziło? I jak w tym wyścigu zwiększenie średniej prędkości wpływa na ostateczny wynik?



   



Zapraszam Was do subskrybowania samcikowego kanału na YouTube, gdzie obejrzycie kilkadziesiąt filmów poświęconych Waszym domowym finansom i znajdziecie mnóstwo rad o tym jak zabrać się do sensownego gromadzenia funduszu na spełnianie marzeń. A o prostym sposobie na spełnianie marzeń opowiadałem jak leciałem





SUBIEKTYWNOSĆ NA OXFORDZIE. Miałem niewątpliwą przyjemność uczestniczyć ostatnio w debacie oksfordzkiej odbywającej się w Ministerstwie Gospodarki, a dotyczącej sporu o tym czy Polacy znają się na gospodarce. Z bólem serca broniłem tezy, że się nie znają, choć w głębi duszy uważam, że znamy się na wszystkim i w ogóle jesteśmy doskonali. Moja drużyna wygrała 29:19, więc wyszło, że się jednak nie znamy :-)



oxfordmingospo



...I SUBIEKTYWNOŚĆ W DEBACIE "WYBORCZEJ". O tym jak zwiększyć naszą skłonność do oszczędzania i długoterminowego inwestowania pieniędzy wspólnie z ekspertami, m.in. Elżbietą Mączyńska, Barbarą Liberdą, przedstawicielami banków i nadzoru bankowego oraz socjologami dyskutowałem w debacie zorganizowanej przez "Gazetę Wyborczą". Wnioski, jak by to określił klasyk, są "porażające" 



debatawyborcza

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 13, 2015 23:54

Żeby chciało nam się chcieć (oszczędzać), czyli sześć pomysłów jak kopnąć nas w tyłek

Co zrobić, żeby zwiększyć skłonność Polaków do gromadzenia oszczędności? Mamy 800 mld zł, ale z tego połowa jest w skarbczykach 10% Polaków, a prawie połowa tych pieniędzy leży na rachunkach typu a'vista, na których raczej nie oszczędza się długoterminowo. Ponad połowa z nas nie ma żadnych oszczędności (ale tylko część z nich to osoby nie wiążące końca z końcem). Od lat jest tak samo, więc wyglądało na to, że Narodowi potrzebne są motywatory podatkowe. Najpierw wprowadzono Indywidualne Konta Emerytalne (IKE), czyli "opakowanie", które pozwala odkładać pieniądze w bankach, firmach ubezpieczeniowych, funduszach inwestycyjnych albo lokować w akcje i nie płacić podatku Belki przy korzystaniu z nich po ukończeniu 65 lat. Konta IKE założyło co prawda ponad 700.000 osób, ale znajduje się na nich raptem 5,5 mld zł. Jeszcze mniejszą estymą cieszą się Indywidualne Konta Zabezpieczenia Emerytalnego (IKZE), które pozwalają - w ramach niezbyt wysokiego limitu - odpisywać od podatku PIT oszczędności gromadzone z myślą o przyszłej emeryturze (ale za to na koniec trzeba zapłacić podatek dochodowy, obecnie mający preferencyjną stawkę, ale w przyszłości - kto wie...). IKZE również założyło kilkaset tysięcy osób, ale jest na nich tylko pół miliarda złotych. 



Czytaj też: Polak zamożny szczątkowo, czyli połowa oszczędności... 



Czytaj też: Udawanie Greka wciąż nam nie wychodzi, ale za to Rosjanin...



Skoro więc motywatory podatkowe nie działają, to co może zadziałać? Jak instytucje finansowe i państwo mają promować gromadzenie oszczędności? Próbowaliśmy odpowiedzieć na to pytanie w ramach debaty zorganizowanej w miniony piątek w "Wyborczej". Przyszli ludzie z sektora bankowego (Mieczysław Groszek z ZBP, Rafał Madej z PKO BP), nadzorcy rynku (Paweł Sawicki z KNF), naukowcy i ekonomiści (prof. Elżbieta Mączyńska i prof. Barbara Liberda) oraz badacze postaw dotyczących oszczędzania (Marcin dzik z TNS). Ja też usiadłem sobie w kąciku jako przedstawiciel popularnego blogu finansowego. Co uradziliśmy? Punktem wyjścia jest to, że dziś jakieś 20-25% Polaków jest w ogóle wyłączonych z oszczędzania pieniędzy, bo ma za małe dochody i nie wiąże końca z końcem. I to, że kolejne 5-10% Polaków (a może nawet i 15%) ma na tyle wysokie dochody, że i tak systematycznie lub mniej systematycznie oszczędzają, bo mają już mieszkanie i samochód oraz dzieci w niepublicznych szkołach, a mimo wszystko kilka stówek lub kilka tysięcy złotych miesięcznie w portfelu im zostaje. Najważniejszą częścią społeczeństwa są ci, którzy już mogliby coś odkładać, ale po pierwsze wymaga to jeszcze wysiłku (nie mają dochodów, przy których to będzie się działo "samo"), większej motywacji, znalezienia sensu. Jak ten sens znaleźć?



Czytaj też: Ilu z nas jest gotowych na turbulencja w domowym portfelu?



Czytaj też: Spontaniczni, nieogarnięci i niezmotywowani. To my, Polacy



PO PIERWSZE: NIECH MAMY PRZYMUS EKONOMICZNY. Mamy wysoką skłonność do konsumpcji, naturalną w społeczeństwach będących "na dorobku". Chcemy żyć tak, jak ludzie na Zachodzie Europy, ale nasze dochody są trzy-czterokrotnie mniejsze, więc chętnie się zadłużamy, a to - z wyjątkiem kredytów hipotecznych, będących swego rodzaju inwestycjami we własną nieruchomość - raczej obniża, niż powiększa możliwości oszczędzania pieniędzy. Ale prof. Barbara Liberda z Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadziła badania, z których wynika, że jest grupa konsumentów, którzy oszczędzają więcej, niż inni. W grupie osób młodych (do 34 roku życia) oraz dość młodych (35-44 rok życia) stopa oszczędzania jest najwyższa i i sięga 17-18% ich dochodów. Młodzi Polacy są świadomi potrzeby gromadzenia oszczędności lub też taką potrzebę wymusza na nich rzeczywistość - np. nie da się dziś wziąć kredytu hipotecznego nie posiadając wkładu własnego (minimum to 10%, a przy wyższym wkładzie własnym banki wyraźnie obniżają marże). W kredytach samochodowych też wymagany jest wkład własny. Gdy jednym z elementów koniecznych do osiągnięcia awansu społecznego jest posiadanie oszczędności, trzeba się podporządkować. Być może "przymus ekonomiczny" niesie złe skojarzenia, ale z drugiej strony... to może działać jako motywacja pozytywna - masz oszczędności to masz tez możliwości lub preferencyjne warunki w zaciąganiu zobowiązań. 



Co zrobić, żeby Polacy chcieli oszczędzać? Moja relacja z debaty ekspertów





PO DRUGIE: NIECH MAMY ATRAKCYJNY CEL. Marcin Idzik z ośrodka badania opinii społecznej TNS  jako jedną z głównych "wymówek" Polaków, by nie oszczędzać, wymienia brak konkretnego celu. Emerytura takim celem być nie może, bo myślenie o emeryturze boli. Dlatego produkty mające w nazwie "emerytalny" nie sprzedają się najlepiej (w każdym razie przez internet). Jako drugi najważniejszy parametr Idzik wymienia zbyt wysokie koszty życia (a więc nieumiejętność takiego skonstruowania domowego budżetu, by pieniądze nie przeciekały nam między palcami). Nie ma wątpliwości: konkretny cel jest w oszczędzaniu jednym z najważniejszych parametrów, bo oszczędzanie nigdy nie jest czystą przyjemnością (dlaczego w bankach nie ma ofert "książeczek mieszkaniowych", dzięki którym mając tam określoną kwotę można wziąć dużo taniej kredyt hipoteczny albo samochodowy?). Duża część Polaków to ci, którzy mieliby pieniądze na systematyczne oszczędzanie, ale brakuje im determinacji. A determinacji brakuje im dlatego, że nie mają podstawowej wiedzy jak posiadanie oszczędności może poprawić im poczucie bezpieczeństwa, komfortu życiowego. A więc tym celem powinno być raczej spełnianie marzeń, możliwość pracowania tylko dla przyjemności, niezależność. Tego wszystkiego brakuje w komunikacji instytucji finansowych. One albo straszą emeryturą, albo każą oszczędzać na rower. O tym jak z drobnych pieniędzy "uszyć" realizację marzeń nie za 30 lat, ale w ciągu kilku lat, mówiłem ostatnio, gdy leciałem ;-)





PO TRZECIE: NIECH OSZCZĘDZANIE ŁĄCZY POKOLENIA. Jak zmotywować tych, którzy jeszcze nie mają za dużo pieniędzy, by oszczędzali zamiast wydawać wszystko co do grosza? W funduszach inwestycyjnych, bankach, a nawet u pośredników finansowych brakuje takiej oferty, która złapałaby za serce młodego Polaka, pozwalałaby mu inwestować w rzeczy, których sam używa i które są częścią jego świata, a nie w "program zabezpieczenia emerytalnego", którym trudno się pochwalić wśród znajomych.  Prof. Mączyńska oraz prof. Liberda uważają, że na rynku brakuje produktów łączących pokolenia, budujących więź między tymi, którzy powinni oszczędzać, a ich bliskimi, którzy mają na to pieniądze. Przykładem mogłyby być jakieś nowoczesne produkty o charakterze oszczędnościowym, które babcie i dziadkowie mogliby kupować z myślą o swoich wnukach (jest teraz w TV fajna kampania Nationale Nederlanden z dziewczyną upstrzoną tatuażami, która uświadamia mamie, że jej serce jest ważne i trzeba je ubezpieczyć). W PKO BP mają fajne wyniki opierającego się na podobnej zasadzie projektu Szkolnych Kas Oszczędności, które są obecne w tysiącach szkół i zwiększają skłonność do rodzinnego oszczędzania.



PO CZWARTE: NIECH ZADZIAŁA MOTYWACYJNY AUTOMAT. Trzeba bardziej upowszechniać wśród Polaków sposoby na automatyczne odkładanie pieniędzy, np. przeznaczanie na konto oszczędnościowe zaokrągleń od transakcji kartowych lub przelewów. Choć takie produkty są obecne w polskich bankach od kilku lat, to wciąż więcej, niż połowa banków nie ma ich "na półce". A to produkty finansowe, które pozwalają bezboleśnie gromadzić oszczędności - posiadacz konta oszczędnościowego nawet nie myśli o tym, że oszczędza, to się dzieje samo. Są już zajawki pomysłów, które zwiastują, że w głowach finansistów nastąpiła pozytywna zmiana. Np. w banku Credit Agricole mają ofertę, w ramach której dopłacają ci drugie tyle do tego, co odkładasz sam z końcówek transakcji. Takich automatycznych mechanizmów, nagradzających klienta za gromadzenie oszczędności może być więcej. Np. jeśli masz stałe zlecenie płatnicze do produktu oszczędnościowego (jakiegokolwiek), to nie płacisz za ROR, albo za kartę. Czy to, do diaska, naprawdę takie trudne? O sile systematycznego, automatycznego oszczędzania opowiadałem ostatnio przy mechanizmie zegara na Zamku Królewskim, na polu, na którym nikt nie sieje, ani nie orze, a także na dachu jednego z najwyższych w Polsce budynków.



 



PO PIĄTE: NIECH PRODUKTY OSZCZĘDNOŚCIOWE BĘDĄ KLAROWNE I UCZCIWE. Paweł Sawicki z KNF zwrócił uwagę na fatalny wpływ nieetycznej sprzedaży na obecny brak zaufania Polaków do sprzedawców usług finansowych. Produkty oszczędnościowe muszą być sformatowane na nowo przez instytucje finansowe w taki sposób, żeby były przejrzyste, nieobłożone wysokimi prowizjami i by klient wiedział na jakie ryzyko wystawia swoje pieniądze. Pewnym problemem - zahaczającym o problem formatowania na nowo oferty finansistów - jest to, że dziś większość produktów długoterminowego oszczędzania ma dość długi "łańcuch pokarmowy". Właścicielami większości dużych towarzystw funduszy inwestycyjnych są banki, pobierające od klientów sute prowizje przy zakupie jednostek funduszy, a z kolei programy systematycznego oszczędzania opakowane w polisy zwykle kosztują dużo, bo musi na nich zarobić i fundusz, który jest rdzeniem i sprzedawca i firma ubezpieczeniowa, która całość firmuje. Albo skrócimy "łańcuch pokarmowy", albo Polacy nie będą oszczędzać, bo dojdą do wniosku, że w ten sposób tylko dają zarobić banksterom. 



PO SZÓSTE: NIECH PAŃSTWO DA ULGI PODATKOWE... PRACODAWCOM. Czy obiecywanie Polakom większych ulg podatkowych, jeśli będą oszczędzali, ma sens? Na razie po pierwsze się to nie sprawdza, a po drugie - nawet jeśli się zacznie sprawdzać - będzie de facto wspieraniem tych, którzy już mają oszczędności, a więc nie tych najbardziej potrzebujących. Może więc nie ma sensu utrzymywanie ulg podatkowych od oszczędzania na emeryturę? Wadą dzisiejszego rozwiązania jest to, że w ramach IKZE jest co prawda ulga podatkowa, ale na koniec oszczędzania posiadacz oszczędności będzie musiał zapłacić podatek dochodowy, którego wysokość zależy od widzimisię wówczas rządzących. Aby zachęty podatkowe mogły działać w pełni, muszą odizolować prywatne oszczędności Polaków od zakusów polityków. Ważnym elementem podatkowego sprzyjania oszczędzaniu powinno być stymulowanie tych, którzy odkładają pieniądze już na poziomie wypłaty wynagrodzenia. Bo z ich oszczędności mogą urosnąć w przyszłości bardzo fajne kwoty. 



Na Zachodzie i w USA większość oszczędności emerytalnych pochodzi właśnie z dobrowolnego odkładania części wynagrodzenia przez pracodawcę na konto pracownika w wybranym przez niego prywatnym funduszu emerytalnym. U nas Pracownicze Programy Emerytalne kuleją i nie są choćby w małej części tak popularne, jak na Zachodzie. A gdyby to właśnie przedsiębiorców, którzy prowadzą programy emerytalne, wspomagać jakimiś ulgami? Jeśli np. pracownik zgodzi się na odciąganie 100 zł pensji na plan systematycznego inwestowania, a pracodawca dołoży do tego 100 zł z własnych funduszy, to jeden i drugi mógłby dostawać ulgę podatkową. To byłby kolejny element budowania długoterminowych oszczędności w sposób bezbolesny dla oszczędzającego, opłacalny dla niego i automatyczny. Jak sądzicie? Dobry pomysł? Zły pomysł? Na deser coś dla tych, którzy uważają, że zły :-)





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 13, 2015 08:22

October 12, 2015

Przejął dług rodziców, ale - zdaniem banku - spłaca go zbyt wolno. Co robić?

Takich spraw mam zawsze na biurku sporo. Klient tkwi po uszy w długach, a bank nie chce pomóc. To oczywiście obraz przedstawiany przez klienta, bo od strony banku to wygląda zwykle tak, że klient, oprócz tego, że jest w długach, to jeszcze schował głowę w piasek i coś kombinuje, więc mimo najlepszych chęci nie da się nic zrobić. Dzięki specjalnym ścieżkom, które przez lata wydeptałem w bankach przynajmniej czasami udaje mi się pomóc. Przeważnie wszystko dzieje się poza blaskiem blogowych fleszy. Jedynie od czasu do czasu opisuję publicznie efekty swoich batalii z bankowcami, żebyście wiedzieli, że choć coraz rzadziej odpowiadam na mejle (bo jest ich coraz więcej), to wciąż działam i pomagam. Dziś opiszę sprawę klienta banku X, pana Jana (imię zmienione). Ponieważ - jak wszystko wskazuje - negocjacje są na ostatniej prostej, nie podaję w którym banku się wydarzyła cała sytuacja, żeby nie popsuć. 



Dziesięć lat temu mama pana Jana poprosiła go o pomoc w związku z trudną sytuacją finansową. Mama miała duży kredyt hipoteczny zawarty na bardzo niekorzystnych warunkach (franki, wysoka marża i co tam jeszcze chcecie). Mój czytelnik wziął drugi kredyt, żeby poratować rodziców (250.000 zł). Część zadłużenia rodziców udało się więc spłacić, a resztę pan Jan poręczył. Niestety, jego tata stał się ofiarą wypadku w pracy i sytuacja finansowa rodziców pana Jana się załamała (nie miał polisy na życie, która odzwierciedlałaby wartość zadłużenia - to błąd), przestali spłacać raty. Mój czytelnik mieszkał wtedy za granicą, więc nie o wszystkich problemach wiedział. Dowiedział się w 2012 r., kiedy przyszedł komornik. zarekwirował mu pensję, samochód i ruchomości. Mój czytelnik ma żonę, która nie pracuje oraz dziecko. Twierdzi, że tak za bardzo nie miał z czego żyć, zapożyczył się u wszystkich znajomych, ale mimo wszystko podjął walkę, żeby nie pójść na dno. I zdobył pieniądze, żeby podpisać ugodę z bankiem. 17.000 zł miał spłacić od razu, a potem 1100 zł miesięcznie.





"Udało się, wspólnie z rodzicami, spłacać wymagane przez bank raty oraz po kolei likwidować wszystkie moje zobowiązania. Po 24 miesiącach trwania ugody człowiek, który prowadził moją sprawę z ramienia banku, przestał tam pracować. Pod koniec października zeszłego roku zadzwoniłem do banku i ustaliłem, ze wciąż będę płacił wymaganą ratę i wyczyścimy hipotekę"





W banku jednak coś się zmieniło. Latem bieżącego roku nakazał on egzekucję zobowiązania. Miesięczne dochody pana Jana to 2700 zł, więc trudno byłoby płacić więcej, niż do tej pory. Choć wiadomo, że w tym tempie nie spłaci szybko długu. I zapewne dlatego bank, zaraz po zmianie "opiekuna" długu, zmienił politykę i zaczął dążyć do licytacji nieruchomości rodziców, będącej przedmiotem zastawu (wartość długu rodziców do spłaty - 500.000 zł). Bankowcy musieli dojść do wniosku, że nawet jeśli nie odzyskają wszystkich pieniędzy, to i tak dość szybko dostaną większą część tego, co jest im winny dłużnik (a co dziś spłaca bardzo wolno). Bankowców miał prawo też zdenerwować fakt, że partnerka pana Jana nie pracuje, chociaż w sytuacji finansowej, w której znajduje się rodzina, byłoby to wskazane. Wyobraźcie sobie sytuację, w której pożyczacie komuś większą sumkę, ten ktoś mówi, że nie ma z czego oddać, bo mało zarabia (i tak jest rzeczywiście), ale zarazem widzicie jego żonę spacerującą z dzieckiem i jedzącą lody. Inna sprawa, że nie wiem czy np. dziecko nie choruje, albo czy żona pana Jana (mała miejscowość na Pomorzu) mogłaby znaleźć na tyle dobrą pracę, żeby pokryłaby koszty opieki nad dzieckiem i jeszcze coś by zostało. 





"Chciałem żyć normalnie, pomagać ludziom okazuję się, że nie będę mógł wykonywać swojej pracy, bo stracę wszystko. W lokalnym środowisku jestem znanym społecznym działaczem. Bank ma chyba zmowę z komornikiem, nie chcą mnie słuchać. Zależy im na doprowadzeniu do licytacji i sprzedaży domu za jak najniższą kwotę. Zostanę bez niczego z kupą długów. Chcę się rozliczyć uczciwie, ale bank nie chce. Liczę na to, że znajdzie się ktoś, kto kupi dom moich rodziców i pomoże mi żyć normalnie".





Pan Jan zaproponował bankowi spłatę kolejnej porcji długu rodziców (22.000 zł) i podniesienie miesięcznej raty do 2000 zł (oddawaliby część emerytur), byle tylko nie stracić domu i nie zostać z długami (gdyby chodziło o spadek, można byłoby go odrzucić albo przejąć tylko z dobrodziejstwem inwentarza, a tak... kiszka). Bankowcy kręcili nosem, bo niby skąd nagle u człowieka, który ma 2700 zł pensji, miałaby się znaleźć kasa na podwyższenie miesięcznej spłaty z 1100 zł do 2000 zł? Ostatecznie jednak, po tym jak udzieliłem klientowi wsparcia, bankowcy dali klientowi jeszcze jedną szansę. W końcu kredyt jakoś-tam jest spłacany i dopóki klient ma dobrą wolę, to bank nie musi się spieszyć z egzekucją, która mogłaby oznaczać pogrążenie człowieka w długach, wyrzucenie na bruk jego rodziców, a kto wie, czy przy okazji nie spadłyby jego dochody i zdolność spłaty reszty długów.



Nie wiem czy ta sytuacja zakończy się happy endem, ale kryzys chwilowo jest zażegnany. Bank dał się namówić na nowe warunki spłaty. Ale na długą metę boję się, że kiedyś znowu może przyjść po nieruchomość. Jeśli macie pomysł na rozwiązanie tego węzła gordyjskiego - piszcie, spróbuję znaleźć rozwiązanie i pomóc wprowadzić je w życie. Mnie przychodzi do głowy tylko sprzedaż nieruchomości rodziców, oddanie pieniędzy bankowi w zamian za umorzenie większości pozostałego po całej operacji długu pana Jana. Ale to oznaczałoby wyprowadzkę rodziców, od których niewypłacalności  zaczęła się cała sprawa (pytanie czy bank nie popełnił jakichś błędów, nie dopuścił się missellingu, oferując ogromny kredyt starszym ludziom). No i starych drzew się nie przesadza...

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 12, 2015 23:54

October 11, 2015

Największa inwestycja w siebie, czyli żak i sukces zbudowany z kasy, której jeszcze... nie ma

To już dwa tygodnie po początku roku akademickiego, mam nadzieję, że udało się Wam, drodzy Żacy, otrząsnąć z traumy pourazowej :-). Dziś mam dla Was historyjkę. Kiedyś - w czasach kiedy byłem jeszcze żółtodziobem, a pieniądze na giełdzie mnożyły się jak norki - zadałem jednemu z najlepszych znanych mi speców od zarządzania dużą kasą dręczące mnie pytanie. Brzmiało ono: "w co zainwestowałby pan pewną sumkę, którą obecnie dysponuję"? Nie pamiętam o jaką kwotę wtedy chodziło, ale doskonale pamiętam słowa, którymi ów zarządzający wielką kasą mi wtedy odpowiedział. "Proszę zainwestować te pieniądze w siebie i w swoje przyszłe zarobki. Nie ma takiej giełdy, która w długim terminie pomnoży pana pieniądze lepiej". I wiecie co? Zawsze mi się ta historia przypomina na początku roku akademickiego. Studiowanie to ten moment w życiu, który idealnie pasuje do opowieści o inwestowaniu w siebie. Im lepiej student wykorzysta ten czas do wypełnienia CV pożądanymi przez pracodawców faktami, tym większy będzie pierwszy krok w kierunku finansowej pomyślności.



STUDIOWANIE CZYLI NAJWIĘKSZA INWESTYCJA W SIEBIE.  Koszt utrzymania studenta - przy założeniu, że uczy się poza domem - w skali całego okresu studiów wynosi od 50.000 zł do 120.000 zł (mieszkanie, wyżywienie i przyjemności - 800-2000 zł miesięcznie). Nawet jeśli przyjmiemy, że to nieco "napompowane" dane (miejsce w akademiku kosztuje znacznie mniej, budżet na przyjemności też można zredukować), to i tak mówimy o kosztach porównywalnych z ceną niezłego samochodu. A jeśli w dodatku trzeba za studia płacić czesne (najmniej "chodliwe" kierunki kosztują 20.000 zł w skali całych studiów, a najbardziej modne - nawet 60.000 zł), to okazuje się, że mówimy o pieniądzach, których "odzyskanie" może trwać bardzo długo. Jeśli niedawno zaczęliście rok akademicki, to policzcie sobie ile będą Was kosztowały całe studia. Są zresztą w internecie aplikacje, które pomagają to zrobić. Te pieniądze to wysokość Waszej inwestycji w siebie (w większości jej koszty ponoszą Wasi rodzice, choć pewnie część z Was stara się zarobić jakieś pieniądze, albo wspomaga się stypendiami).



Na szczęście ten medal ma i drugą, bardziej przyjazną stronę. Ze studiowania można wycisnąć trochę pieniędzy, o ile komuś się chce trochę ruszyć głową, by wykorzystać nadarzające się okazje. I nie myślę tu tylko o kwestiach związanych ze stypendiami socjalnymi lub naukowymi. Ani nawet o ofertach bankowych, które nagradzają za dobre oceny, fundując żakom dodatkowe, "prywatne" stypendia. Ostatnio taką ofertę miał dla swoich młodych klientów Getin Bank. Jeśli jesteś gotów korzystać jako student z konta bankowego i karty, to da się na tym trochę zarobić. Po pierwsze: premia za założenie konta bankowego. Dla studentów kilka banków ma specjalne promocje, dzięki którym możecie dostać kasę za sam podpis na umowie prowadzenia rachunku. Są też banki, które płacą premię za płacenie kartą lub telefonem w sklepach.



Przeczytaj też: Gdy bank przypomni sobie o kliencie-studencie. Po latach



WYCISKAJ KASĘ Z BANKU. W Credit Agricole zakładając "1 Konto" i zapewniając 500 zł miesięcznych wpływów można dostać 50 zł premii, a płacąc kartą w sklepach po 100 zł miesięcznie możesz zarobić podwojenie tego, co będzie trafiało na konto oszczędnościowe dzięki zaokrąglaniu końcówek transakcji - do 20 zł miesięcznie, czyli 400 zł przez 20 miesięcy używania konta. W Banku Millennium za płacenie kartą i wpływy na konto zapłacą studentowi 150 zł. Albo 360 zł jeśli będzie też płacił telefonem (zwrócą m.in. 10% transakcji przeprowadzanych za pomocą systemu BLIK, do 30 zł miesięcznie). W ING płacą 100 zł za otwarcie konta i wykręcenie w ciągu pięciu miesięcy 1000 zł obrotów kartą płatniczą. W Banku Pekao promują specjalny pakiet studencki z darmowym wszystkim. A w Banku Smart dadzą 40 zł na pizzę :-). Jest też słynny kredyt studencki, o który można aplikować bodaj  do końca października. On z kolei może być dobrą inwestycją, bo jego oprocentowanie jest niemal zerowe, a spłaca się go po upływie dwóch lat karencji (licząc od momentu wypłacenia klientowi ostatniej raty) i to spłaca się dwa razy dłużej, niż się zaciągało.

Studia - niezależnie czy kosztują mniej, czy więcej i czy finansujecie je z własnej kieszeni, z kredytu, czy też z pieniędzy rodziców - są inwestycją w wasze przyszłe zarobki. Im lepiej wykorzystacie ten czas (staże, doświadczenia, praktyki, kontakty, kursy), tym szybciej prawdopodobnie będzie w przyszłości rosła wasza pensja. A stopa zwrotu z takiej inwestycji - zgodnie ze słowami zarządzającego, z którym rozmawiałem - jest znacznie wyższa, niż dałaby jakakolwiek lokata, czy nawet zakup akcji na giełdzie. No bo tak: jeśli dziś zarabiam 2000 zł miesięcznie i co roku będę dostawał po 500 zł podwyżki, to za 5 lat będę zarabiał jakieś 4000 zł, za 10 lat moja pensja będzie wynosiła 6500 zł miesięcznie, a za 15 lat - już 9000 zł miesięcznie. Wówczas będzie można powiedzieć, że pieniądze zainwestowane w studia (załóżmy, że jest to umowne 100.000 zł na utrzymanie i wydatki związane z nauką) przyniosły łączny dochód w wysokości 990.000 zł. Dla porównania: średni roczny dochód z lokaty bankowej to 4%, a z inwestycji w indeks giełdowy WIG w ciągu ostatnich 15 lat dało się wycisnąć średnio 11% rocznie. Dobrze zainwestowany w studia pieniądz to taki, który daje średniorocznie więcej, niż te 11%.



OSZCZĘDZAJ PIENIĄDZE, KTÓRYCH JESZCZE... NIE MASZ. Ale niezależnie od tego czy i kiedy koszty studiowania się Wam zwrócą (życzę, żeby się tak stało i to szybko), to pierwsza praca - a studia są zwykle pretekstem, żeby ją podjąć - to ten moment w życiu, w którym warto zacząć stosować pewną zasadę. Może ona sprawić, że za jakiś czas staniecie się dość zamożnymi ludźmi dzięki pieniądzom, których dziś... jeszcze nie macie. Co mam na myśli? Przeznaczanie na oszczędności i inwestowanie części pieniędzy, które uzyskacie w przyszłości dzięki podwyżkom pensji, premiom i innym nieregularnym dochodom. Mój patent: podpiszcie ze sobą wewnętrzną umowę "menedżerską" i przeznaczajcie po 20% każdego dodatkowego dochodu (podwyżki, premie, wypłaty z jakiejś dorywczej pracy) na fundusz spełniania marzeń. Jeśli np. podejmiecie stałą pracę i po pewnym czasie dostaniecie 300 zł podwyżki, to od tej pory co miesiąc przeznaczajcie 60 zł z tych pieniędzy na oszczędzanie. To pieniądze, których i tak nie uwzględnialiście do tej pory w domowym budżecie, więc spokojnie moglibyście się bez nich obyć. Więcej o tym patencie mówiłem podczas wizyty na polu golfowym, bo to - jak wiadomo - ulubione miejsce przebywania dla podstarzałych studentów-rentierów :-):





Jeśli co pięć lat będziecie dostawać po 300 zł podwyżki i za każdym razem będziecie 20%. z niej przeznaczać na fundusz spełniania marzeń, to za 30 lat będziecie mieli ponad 100.000 zł. Wartych co prawda mniej, niż dziś jest warte 100.000 zł (inflacja!), ale jak na pieniądze, których jeszcze nie ma, to i tak przyzwoita podusia finansowa. Systematyczność i procent składany zrobią swoje. Najważniejsze jest to, żeby te podwyżki były. Jeśli pieniądze, wynikające ze wzrostu dochodów, będą rosły szybko, to i częściowe ich przeznaczenie na budowę rezerw finansowych spowoduje, że dość szybko, być może nawet w ciągu 20-30 lat, uzyskasz zdolność do tego, by pracować tylko tyle, ile chcesz. I tak jak chcesz. Wzrost dochodów to połowa sukcesu, drugą jest jego wykorzystanie w rozsądny sposób. Po to, żeby w przyszłości nie być od nikogo zależnym. Czego życzę wszystkim studentom i nie tylko.



Jak inwestować i pomnażać ZACZNIJ OSZCZĘDZAĆ RAZEM ZE MNĄ!  Chcesz posiąść lub rozszerzyć wiedzę o tym, jak zabrać się do oszczędzania pieniędzy, jak zacząć budować prosty portfel inwestycji, jak zadbać o finansową przyszłość swoją i swoich dzieci, jak mieć pieniądze na spełnianie marzeń? Przeczytaj poradnik  "Jak inwestować i pomnażać oszczędności". To jedna z najpopularniejszych i najlepiej sprzedających się książek o finansach osobistych (doczekała się już drugiego wydania, Maciej_Samcikokladkapierwszy nakład się wyczerpał). Książkę, zarówno w postaci tradycyjnej, jak i w formie e-booka, kupisz na stronie serii "Samo Sedno" , a także w sieci księgarni Empik. Z kolei książka   "100 opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, wydawać i zarabiać z głową" to przewodnik po najważniejszych problemach finansowych, z którymi możesz się w życiu spotkać i dylematach, które przyjdzie ci rozwiązywać. Jak oszczędzać, żeby nie bolało, jak z tego oszczędzania "ukręcić" pierwszy milion, jak wybrać dla siebie najlepszy bank i jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet, jak wybrać najlepszy kredyt i jak dobrze kupić polisę samochodowego OC..Jak sprawić, żeby pieniądze nie przeciekały przez palce. Książkę kupisz na stronie www.kulturalnysklep.pl oraz w Empiku.



SUBIEKTYWNOSĆ PRAWIE JAK W OXFORDZIE. Miałem niewątpliwą przyjemność uczestniczyć ostatnio w debacie oxfordzkiej odbywającej się w Ministerstwie Gospodarki, a dotyczącej sporu o tym czy Polacy znają się na gospodarce. Z bólem serca broniłem tezy, że się nie znają, choć w głębi duszy uważam, że znamy się na wszystkim i w ogóle jesteśmy doskonali. Moja drużyna wygrała 29:19, więc wyszło, że się jednak nie znamy :-)



oxfordmingospo



JAK DZIŚ SENSOWNIE LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI? W trzecim odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" sprawdzam czy, kiedy i ewentualnie dlaczego mogłoby ci się opłacić wysłanie choćby niewielkiej części pieniędzy do zainwestowania poza bankiem. Jak w przeszłości się na tym wychodziło? I jak wpływa zwiększenie średniej prędkości na ostateczny wynik?



   





Zapraszam Was do subskrybowania samcikowego kanału na YouTube, gdzie obejrzycie kilkadziesiąt filmów poświęconych Waszym domowym finansom.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 11, 2015 23:51

October 9, 2015

Repolonizacja, czyli wielka gra o dywidendy. A co z bezpieczeństwem naszej kasy w bankach?

Repolonizacja branży bankowej to ostatnio jeden z najbardziej gorących tematów w świecie finansów. Politycy z rozwianym włosem biegają po prawie już rozwiązanym Sejmie i użalają się nad losem polskich rodzin, które muszą pożyczać pieniądze na mieszkanie i lodówkę od zagranicznych krwiopijców, choć mogłyby - i powinny - pożyczać patriotycznie, czyli od narodowych banków zbudowanych na biało-czerwonym kapitale. Zaś w ministerstwach i w gabinetach decydentów wciąż unosi się nastrój rozliczeń: "jak to się mogło stać, że oddaliśmy 80% naszych banków zagranicznemu kapitałowi i to za bezcen?". Oddaliśmy, bo mieliśmy wtedy banki biedne, zapuszczone, pozbawione kapitału, potrzebujące jak tlenu nowych technologii. Teraz, gdy są to najlepiej zorganizowane, najbardziej rentowne i najnowocześniejsze  instytucje finansowe w Europie, chcielibyśmy je odzyskać. Zwłaszcza, że kryzys finansowy pokazał, iż kapitał jednak ma narodowość.  



Czytaj też: Proces o franki. Klient stracił na indeksacji 400.000 zł. Poszedł do sądu i...



Narodowość ma również największy polski koncern ubezpieczeniowy PZU, który dziś jest najważniejszym "narzędziem" w odzyskiwaniu banków.  We wtorek Komisja Nadzoru Finansowego wydała zgodę na zakup przez PZU kontrolnego pakietu akcji Alior Banku za 1,6 mld zł. Jeszcze dwa lata temu z wypowiedzi szefów PZU można było wyczytać, że nie widzą wielkiego sensu w ekspansji ubezpieczyciela na rynku bankowym. Jednak moda na repolonizację banków, która zapanowała wśród polityków i nadzorców rynku finansowego nie pozostała bez wpływu na Andrzeja Klesyka, prezesa PZU. To przecież spółka, w której Skarb Państwa ma jedną trzecią udziałów, a prezesowi PZU niedawno skończyła się kadencja. Odkąd dostał od akcjonariuszy wotum zaufania na kolejną kadencję z zapałem zabrał się za repolonizację banków. Do wydania ma co najmniej 5 mld zł, nie licząc możliwości związanych z zaciągnięciem długów (np. emisji obligacji).



Czytaj też komentarz: PZU przejmuje Alior. Czy to początek bankowego trzęsienia ziemi?



W środowym wywiadzie dla "Parkietu" prezes Klesyk potwierdził, że rozwój w branży bankowej to jeden z jego priorytetów. O możliwości przejęcia Banku BPH od amerykańskiej grupy GE, Raiffeisena od Austriaków i BOŚ Banku od... Polaków oraz przyłączenia ich do Alior Banku mówi bez ogródek:





"Jesteśmy na to gotowi. I wskazuje, że ostatnią szansą na uzyskanie zgody rady nadzorczej na kolejne akwizycje bankowe jest 12 października. Potem, ze względu na wybory i zmiany kadrowe w ministerstwach trzeba będzie poczekać kilka miesięcy. (...) Cały czas jesteśmy zainteresowani Raiffeisenem (...) BOŚ.to mały bank, który nie ma odpowiedniej skali na samodzielny byt i efektywną egzystencję. Mogę powiedzieć tylko tyle, że pasuje do naszej układanki" 





Żeby było śmieszniej następnego dnia po publikacji tego wywiadu rzecznik PZU oświadczył, że żadnych negocjacji w sprawie BPH... nie ma. Jak znam życie Amerykanie rzucili cenę zaporową wiedząc, że prezes Klesyk jest na "politycznym musiku", a PZU strzelił focha, żeby zmiękczyć GE. Tak czy owak pomysły prezesa PZU, by kupować teraz banki, budzą kontrowersje. Dla bankowości nadchodzą bowiem trudne czasy - rozliczenia ze starych grzechów (nieetyczna sprzedaż polis inwestycyjnych, kredyty we frankach), podatek bankowy, coraz niższe marże wynikające z braku dopływu nowych klientów i niskich stóp procentowych... Te wszystkie plagi sprawiają, że za kilka lat banki prawdopodobnie będą tańsze niż dziś. Tymczasem ci, którzy chcą wyjść z polskiego rynku, widząc determinację PZU mogą dyktować wyższe ceny. Mnie najbardziej jednak wkurza krótkowzroczność tych, którzy bezkrytycznie kibicują procesowi przejmowania banków (w tym tych, które już wcześniej miały lub mają centrum decyzyjne w kraju, jak Alior, czy BOŚ) przez spółkę, w której karty rozdaje Skarb Państwa, czyli politycy. Widzę duże plusy polskiego kapitału w bankach, ale nie widzę zbyt wielu plusów sytuacji, w której o przeznaczeniu pieniędzy zarabianych przez bank będą decydowali ci sami ludzie, którzy powodują stale coraz większą dziurę w budżecie państwa.



REPOLONIZACJA: SAME ZALETY? Gdy po bankructwie Lehman Brothers okazało się, że największe banki świata są kolosami na glinianych nogach, z zagranicznych central przychodziły do polskich banków dyspozycje, by przykręcić kurek z kredytami. Wzrost skali finansowania polskiej gospodarki zapewniły polskie instytucje - PKO BP oraz banki spółdzielcze. W niedawnym wywiadzie dla "Forbesa" jeden z najbardziej znanych menedżerów bankowych w Polsce, Wojciech Sobieraj, nie owijał w bawełnę:





"Myślę, że są dwa racjonalne argumenty za repolonizacją. Pierwszy to możliwość realizowania polityki gospodarczej państwa. Co się stanie, kiedy coraz bardziej regulowane przez EBC banki strefy euro dostaną wytyczną, by schładzać kredytowanie, a w Polsce będzie duży popyt na kredyty? Kogo się słuchać? Z kim dyskutować? Musimy być gotowi na finansowanie polskich firm bez względu na politykę bankowych central z zagranicy. 





Czy banki powinny służyć do wspomagania polityki gospodarczej państwa? Oczywiście: są takie momenty, kiedy zagraniczni właściciele banków mogą wkładać kij w szprychy polskiej gospodarki, bo im jest wszystko jedno, czy zakręcą kredyty w Polsce, Argentynie, czy w Bangladeszu. Bliższa ciału koszule, więc polski bank, mając miliony polskich klientów i zarabiający głównie na polskim rynku zawsze będzie dużo ostrożniejszy w ograniczaniu akcji kredytowej. Mówił o tym w rozmowie ze mną prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło.  Ale jednak coś się we mnie burzy, gdy słucham tego typu argumentów - bank to handlarz pieniędzmi, przyjmuje depozyty i na ich bazie udziela kredytów, zarabiając na marży odsetkowej. Jeśli będzie się kierował innymi czynnikami, niż tylko chęć osiągnięcia zysku, to może przyspieszyć tempo rozwoju kraju, albo narazić na niebezpieczeństwo pieniądze nie tylko udziałowców, ale i deponentów. Nie chciałbym mieć depozytu w banku, którego prezes wykonuje polityczne dyspozycje ministra.



POLITYCY + BANKI = KRYZYS.  Zresztą mieliśmy niedawno taką niemiłą sytuację, kiedy odpowiedzialny za ratowanie górnictwa oficjel rządowy próbował wyrzucić ze stanowiska prezesa PKO BP, banku, w którym Skarb Państwa ma duże udziały, bo ten - podobno - nie chciał dać pieniędzy na dokaptalizowanie jednej ze spółek węglowych. Zrobiła się afera i minister musiał odpuścić, ale to wydarzenie pokazało jak na dłoni, że posiadanie przez państwo własnych banków ma nie tylko dobre strony, o których mówi Wojciech Sobieraj, ale i złe - pieniądze deponentów mogą być de facto "używane" do realizowania politycznych zamówień. W opisanym przeze mnie przypadku kopalń prezes banku nie dał sobie w kaszę dmuchać, ale... czy każdy prezes będzie taki pryncypialny? Nie chcemy doprowadzić do upadku jakiejś kopalni, w której są silne związki zawodowe wymuszające na zarządzie płace niezależne od cen węgla i efektywności działania kopalni? Niech państwowy bank pomoże. Chcemy pomóc państwowej firmie, w której kolega jakiegoś ministra nie radzi sobie z zarządzaniem? Niech bank udzieli preferencyjnego kredytu. Trzeba pomóc rolnikom, hutnikom, pielęgniarkom, nauczycielom? Niech bank pomoże, bo ma pieniądze. 



Czytaj też: Za dwa tygodnie wieka przesiadka dla 600 tys. klientów



Oczywiście: do pewnego stopnia tak właśnie działają największe banki w Niemczech, czy we Włoszech, a nawet w Wielkiej Brytanii. Dzwoni premier do prezesa i mówi "pomóż". A dla każdego prawdziwego Niemca interes narodowy jest świętością. Poza tym to państwo gwarantuje depozyty wszystkich obywateli zdeponowane w bankach. I za te gwarancje bankowcy mogliby od czasu do czasu odpłacić się pewną spolegliwością. Ale czy właśnie nie z tej spolegliwości wziął się kryzys nieruchomościowy w USA, gdzie politycy przez lata zachęcali bankowców do udzielania kredytów hipotecznych "na puls"? Czy przypadkiem afera LIBOR-owa w Wielkiej Brytanii, która de facto oznaczała, że na rynku finansowym funkcjonowała jedna wielka fikcja, nie wynikała m.in. z chęci ścisłej współpracy bankowców w realizowaniu zapotrzebowania na tani kredyt? Za takie wynaturzenia na koniec nie płacą politycy, tylko my - podatnicy.



REPOLONIZACJA JUŻ BYŁA?  To pierwsza wątpliwość dotycząca repolonizacji, ale niejedyna. Pod hasłem repolonizacji banków lansuje się w Polsce tezy, że 80% naszej branży bankowej jest kontrolowana przez zagranicznych inwestorów. Owszem, tak było, ale wiele lat temu. Dziś polska branża bankowa "zrepolonizowała się" w 40%. Mamy PKO BP, który w ostatnich latach rozwijał się znacznie szybciej od konkurentów i przejął aktywa skandynawskiej Nordei. Mamy grupę Getin, należącą do Leszka Czarneckiego, która weszła właśnie do dziesiątki największych grup finansowych w Europie Środkowej, m.in. przejmując Allianz Bank, część aktywów DnB Nord oraz kilka mniejszych instytucji finansowych. Mamy Bank Pocztowy, Bank Ochrony Środowiska, banki spółdzielcze, a patrząc szerzej - także SKOK-i, które, jeśli przetrwają, zorganizowane na nowo zostaną najbardziej polską z polskich instytucji finansowych.



Owszem, w największych krajach (Francja, Włochy, Niemcy) krajowy kapitał stanowi 80-90% branży bankowej. I w Polsce, która jest na ścieżce rozwoju tuż za tymi państwami, być może powinno być podobnie. Tyle, że tam kapitał "narodowy" jest kapitałem przede wszystkim prywatnym. To fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, w których oszczędzają miliony zwykłych obywateli, fundusze private equity, mające pieniądze od bogatych firm i osób prywatnych. My prywatnego kapitału nie mamy, a nawet jeśli trochę go jest (same bankowe depozyty indywidualnych Polaków wynoszą ponad 600 mld zł), to pozostaje nieaktywny. A politycy do tej pory robią wszystko, żeby zwykłych ludzi odstraszyć od rynku kapitałowego twierdząc, że to ruletka lub szulerenia. Zabierając pieniądze z OFE i nie dając w zamian żadnych zachęt do długoterminowego oszczędzania pieniędzy skazali na wymarcie gigantyczny prywatny kapitał, który w rozwiniętych krajach jest największym elementem prywatnych inwestycji.



REPOLONIZACJA... DYWIDEND. Mam dla Was tłusty kąsek: analizę KNF dotyczącą tego do czyich kieszeni trafiały w ostatnich latach dywidendy banków. Stowarzyszenia frankowiczów wypominają branży bankowej wyprowadzanie pieniędzy do portfeli zagranicznych właścicieli. Jest to też jeden z argumentów zwolenników repolonizacji banków. Co wynika z KNF-owej analizy?
Banki komercyjne z przewagą kapitału polskiego (głównie PKO BP, Getin, Bank Pocztowy, BOŚ) zarobiły w zeszłym roku 4,6 mld zł, z czego na dywidendę przeznaczyły 8%  (tak mało ze względu na zablokowaną przez nadzór - z powodu franków - dywidendę w PKO BP). W tym samym czasie banki ze strategicznym inwestorem zagranicznym zarobiły 10,5 mld zł i wypłaciły w formie dywidendy 4,1 mld zł, czyli 40% zysków . Sytuacja, w której banki z zagranicznym inwestorem są hojniejsze, nie jest nietypowa. Rok wcześniej było podobnie: banki z kapitałem krajowym wypłaciły 25% zysku (936 mln zł), a te posiadające zagranicznego inwestora strategicznego - 66% zysku (6,5 mld zł).



knfdywidendy1b knfdywidendy1a



KNF dodaje jednak, że zdecydowana większość banków jest notowana na giełdzie, zaś ich strategiczni inwestorzy nie kontrolują wszystkich akcji, część z nich jest w posiadaniu akcjonariuszy z Polski (w tym OFE, TFI oraz inwestorów indywidualnych). KNF przekopał się przez strukturę akcjonariatów poszczególnych banków, porównał ją z wartością wypłacanych dywidend i doszedł do wniosku, że jakieś 40% pieniędzy za wszystkich bankowych dywidend trafiało do polskich kieszeni. Z zysków branży bankowej za 2013 r. akcjonariusze dostali 7,5 mld zł dywidend, z czego 3,3 mld zł przypadło polskim udziałowcom banków. Zaś jeśli chodzi o zyski za 2014 r. - do krajowych inwestorów trafiło 2 mld zł z 4,5 mld zł wszystkich wypłaconych pieniędzy. Wśród zagranicznych inwestorów najwięcej pieniędzy (1,3 mld zł) trafiło do Włoch, głównie do UniCredit, a 734 mln zł - do USA, zaś niecałe 400 mln zł - do Holandii.



dywidendy_knf2



REPOLONIZACJA CZY NACJONALIZACJA? Skoro nie mamy prywatnego kapitału, gotowego, by zabrać się za repolonizację branży bankowej (a "odzyskanie" każdego 1% aktywów branży bankowej przez polski kapitał musi kosztować kilka miliardów złotych), to z konieczności politycy chcą wykorzystać do tego kapitał "państwowy" (kontrolowany przez Skarb Państwa). Był pomysł, żeby bank BGŻ odkupił od Holendrów Bank Gospodarstwa Krajowego wspólnie z bankami spółdzielczymi (ostatecznie BGŻ trafił do BNP Paribas). Teraz jest pomysł, by PZU, mający 5-6 mld zł na zbyciu i pewnie drugie tyle możliwości finansowania zewnętrznego, wszedł jako inwestor do branży bankowej. Docelowo ma powstać duży bank - numer cztery, pięć w Polsce - kontrolowany przez polski kapitał.



To ryzykowna formuła repolonizacji. Tam, gdzie mieszają się politycy, rynek przestanie działać. PZU mógłby spokojnie czekać na okazję, ale trzeba było pokazać szybko, że "polski kapitał może więcej", co sprawiło, że włosko-francuska grupa przemysłowa Carlo Tassara dostała za swój polski bank prawdopodobnie więcej, niż dostałaby bez "opcji repolonizacyjnej". Jeśli PZU nadal będzie się popisywał swoimi możliwościami finansowymi i repolonizował za wszelką cenę, to prędzej czy później zapłacą za to - w cenach polis - jego klienci. A jeśli kupionych banków nie uda się zlepić tak, żeby stały się rynkowym gigantem, to za ambicje polskich polityków zapłacimy wszyscy w niższych wpływach podatkowych z zysków PZU.



Repolonizacja, rozumiana jako przenoszenie z Wiednia, Frankfurtu, Mediolanu, Madrytu, Nowego Jorku, Londynu do Warszawy centrów decyzyjnych banków działających w Polsce wcale nie musi być realizowana na polityczne zamówienie. Dużo bezpieczniej byłoby, gdyby politycy zapewnili na tyle dobre warunki rozwoju rynku kapitałowego, by prywatny kapitał sam wykonał całą robotę. Bank, którego udziałowcami są fundusze inwestycyjne, emerytalne i private equity, ma centrum decyzyjne w Polsce, niezależnie od tego kto wpłacił pieniądze na jego kapitał. Z tego punktu widzenia sprzedaż Alior Banku przez Carlo Tassarę do PZU nie jest żadną repolonizacją, bo Alior i tak miał centrum decyzyjne w kraju, decyzji za prezesa Sobieraja nie podejmowała żadna zagraniczna centrala. To, co dziś politycy nazywają repolonizacją, wcale nią nie jest, to tak naprawdę zawoalowana nacjonalizacja. A każdej nacjonalizacji bardzo się boję.



SUBIEKTYWNOŚĆ ZAPRASZA DO PORTALU WSB.PL. Teksty z blogu "Subiektywnie o finansach" znajdziecie także w portalu Wyższych Szkół Bankowych (wsb.pl). Zapraszam gorąco do czytania, jest tam spora baza wiedzy o bankowości.  



JAK DZIŚ SENSOWNIE LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI? W trzecim odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" sprawdzam czy, kiedy i ewentualnie dlaczego mogłoby ci się opłacić wysłanie choćby niewielkiej części pieniędzy do zainwestowania poza bankiem.Jak w przeszłości się na tym wychodziło? I jak wpływa zwiększenie średniej prędkości na ostateczny wynik?



   



Zapraszam Was do subskrybowania samcikowego kanału na YouTube, gdzie obejrzycie kilkadziesiąt filmów poświęconych Waszym domowym finansom, a także odwiedzenia strony internetowej cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" w portalu wyborcza.biz, gdzie znajdziecie mnóstwo rad o tym jak zabrać się do sensownego gromadzenia funduszu na spełnianie marzeń.





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 09, 2015 04:52

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.