Maciej Samcik's Blog, page 89
October 8, 2015
Przelew z telefonu na telefon, który dojdzie w kilka sekund. Konkurencja dla "ekspresów"?
Banki nieustannie starają się przyspieszyć przesuwanie pieniędzy między rachunkami klientów. Wszak mamy XXI wiek i jeśli przelewy nie przyspieszą, to klienci przesiądą się na pieniądz cyfrowy, czyli wirtualne banknoty "zamknięte" w smartfonie, które można przesuwać w ciągu kilkudziesięciu sekund z jednego końca świata na drugi (najpopularniejszy jej przykład to bitocin, ale i w Polsce ruszył taki system o nazwie billon). Cyfrowe banknoty, dzięki temu, że są szyfrowane (tak jak papierowe, które posiadają znak wodny i inne zabezpieczenia), nie wymagają żadnych pośredników, ani izb rozliczeniowych.
W większości polskich banków działają już systemy przelewów ekspresowych, dzięki którym da się wykonać przelew, który na koncie odbiorcy w innym banku znajdzie się w ciągu kwadransa. Część banków korzysta z systemu Express Elixir, a inne z konkurencyjnego Blue Cash (a niektóre banki - z obu tych systemów). Ale w większości banków przelewy ekspresowe wciąż nie są darmowe (kosztują 1-5 zł). Pojawiły się w bankach również przelewy "na konto w Facebooku" i takie, które można wysłać bezpośrednio na numer telefonu, ale ich przyjęcie z kolei wymaga pewnych zabiegów od odbiorcy, więc szału nie ma.
Przełom może przynieść pomysł, który zaprezentował kilka dni temu Bank Millennium, ale wkrótce ma być dostępny w kilku bankach. To przelew na numer telefonu zlecany nie poprzez system bankowości elektronicznej (jako przelew ekspresowy), lecz z poziomu systemu bankowości mobilnej BLIK. Tym, którzy nie znają BLIK-a wyjaśnię, że chodzi o sposób płacenia telefonem, ale nie wykorzystujący technologii zbliżeniowej (bo ta nie jest dostępna we wszystkich telefonach), lecz poprzez kody jednorazowe, które podaje się sprzedawcy przy kasie. Ani BLIK, ani będący jego pierwowzorem system IKO pod względem wygody płacenia nie dorównuje zwykłej karcie zbliżeniowej, ale już do zakupów w sklepach internetowych nadaje się dobrze. A wkrótce może podbić rynek szybkich przelewów.
Patent wprowadzony przez Bank Millennium polega bowiem na bezpośrednim przesłaniu pieniędzy z telefonu jednego użytkownika BLIK na telefon innego. Taki przelew tym będzie się różnił od "zwykłego", że na telefonie odbiorcy znajdzie się natychmiast, w ciągu kilku sekund. To prędkość przesuwania pieniędzy do tej pory nieosiągalna przez żaden system przelewów ekspresowych (kiedyś Citibank testował system przelewów poprzez "tryknięcie się" telefonami nadawcy i odbiorcy, ale to chyba nie chwyciło). No i nie trzeba znać numeru rachunku odbiorcy, wystarczy wklepać numer jego telefonu i zatwierdzić przelew. Przelewy typu p2p (bo tak w języku technologii nazywa się ten typ transakcji) to przyszłość w płaceniu, a telefon za kilka lat zapewne będzie w naszych kieszeniach zastępował portfel.
Na razie usługa Banku Millennium jest "bonusem" dla stosunkowo niewielkiej liczby klientów - natychmiastowe przesuwanie pieniędzy jest możliwe tylko wewnątrz tego banku (i to tylko pod warunkiem, że obaj klienci korzystają z BLIK, czyli powiązali swój telefon z aplikacją mobilną banku). Ale po włączeniu usługi przez inne banki (w BLIK bierze udział sześć największych w Polsce banków), natychmiastowe przelewy na telefon będą dostępne dla ok. dziesięciu milionów posiadaczy kont bankowych. I to już będzie coś. Bo wszelkie sposoby, które zapewnią przesuwanie pieniędzy równie szybko, jak dzieje się to w przypadku cyfrowej waluty, mogą uratować bankowcom tyłki.
October 7, 2015
Rząd nie odpowiada za kłopoty kredytobiorców? A za wycieczkowiczów - jak najbardziej
Odpowiedzialność Skarbu Państwa za różne niemiłe przygody, które nas spotykają, to śliski temat. W blogu "Subiektywnie o finansach" pojawia się on głównie w kontekście sytuacji osób posiadających kredyty frankowe. Duża część z nich, biorąc pod uwagę spłacone raty (ale pomijając spread na starcie) jest "do przodu" w stosunku do kredytobiorców złotowych (a także do tych, którzy żadnego kredytu nie wzięli ;-)). Głównym problemem tej grupy frankowiczów jest przywiązanie do nieruchomości (dług frankowy jest nie do zrefinansowania). Da się ten problem znieść, lecz banki się do tego nie garną (bo nie garną się do niczego, co kosztuje czas, a nie przynosi natychmiastowego zarobku). Ale są i w grupie frankowiczów tacy, którzy nie tylko cierpią z tytułu przywiązania do nieruchomości, ale i w walutowym "kasynie" przegrali i teraz mają za złe. Są też tacy, którzy twierdzą, że nie byli do końca świadomi w co się pakują oraz tacy, którzy uważają, że powinni dostać rekompensaty za abuzywne klauzule zawarte w ich umowach.
Winnymi mają być banki, ale czy aby tylko one? Przecież to sektor nadzorowany, dla którego reguły ustala państwowy nadzór. W dodatku na tanim kredycie frankowym rządy budowały przez całe lata dobrą koniunkturę w gospodarce. Tak jak - zachowując proporcje - wspierały rozdawnictwo kredytów klientom NINJA w Ameryce (NINJA, czyli no income, no job and assets). Czy więc Skarb Państwa jednak nie powinien zająć się niedolą przynajmniej części kredytobiorców, tych którzy padli ofiarą missellingu, manipulacji oraz innych nieetycznych praktyk? A także tych, którym wpisano do umowy "lewe" klauzule, a w tym samym czasie urzędnicy Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów zbijali bąki? Na razie mało jest argumentów, które pozwalałyby mieć nadzieję na to, że jakiś sąd tak właśnie spojrzy na sprawę. Weźmy choćby zakończony klęską pozew zbiorowy klientów "nabitych" w Amber Gold. Owszem, oni sami mają sporo za uszami, zaś każde dziecko powinno wiedzieć, że jak ktoś oferuje 12% bez ryzyka, to musi to być kant. Ale państwo przez trzy lata pozwalało na ten przekręt
Osobiście zgadzam się z tezą, że konsument swój rozum powinien mieć. I tak, jak powinien obczajać, że "lokata" na 12% nie jest żadną lokatą bankową, tak samo powinien też obczajać, że jak kredyt hipoteczny jest o połowę tańszy, bo w obcej walucie, to na pewno jest bardziej ryzykowny. Tym niemniej jest taka dziedzina gospodarki, w której sądy, rozpatrując nieco podobne dylematy, stają po stronie konsumentów. Tą dziedziną gospodarki jest turystyka i spory sądowe klientów domagających się odszkodowań za zepsuty z powodu bankructwa biura podróży urlop. Biura podróży są różne: małe i duże, kwitnące i ledwo żyjące, tanie i drogie. Jak ktoś kupuje wycieczkę w mało znanym biurze, znacznie taniej, niż u znanego touroperatora, to bierze udział w rosyjskiej ruletce. I to jest jasne jak słońce. A jeśli takie biuro podróży upadnie to... coraz częściej konsumenci domagają się zwrotu pieniędzy. Od kogo? Od Skarbu Państwa. Na jakiej podstawie? Niewypełnienia przez urzędników państwowych unijnej dyrektywy, która miała zapewnić pieniądze na zwrot pieniędzy klientom, których biura podróży zbankrutowały.
Chodzi o to, że choć prawo polskie przewiduje konieczność gromadzenia przez firmy turystyczne funduszu gwarancyjnego, z którego byłyby wypłacane pieniądze w razie kłopotów, to fundusz ten w większości przypadków bankrutujących firm był żałośnie niski. Mec.Piotr Cybula, który specjalizuje się w takich procesach, pisał mi ostatnio, że wygrał już kilkanaście takich procesów, a kilkadziesiąt kolejnych jest "w drodze". A zapewne nie jest to jedyny prawnik, który prowadzi turystyczną krucjatę przeciwko Ministerstwu Finansów. Jego linia "ataku" jest taka, że ustawodawca polski nie zapewnia klientom odpowiedniej ochrony na wypadek niewypłacalności biur podróży, choć ma taki obowiązek wynikający z prawa unijnego (a konkretnie z art. 7 dyrektywy 90/314). Najwięcej upadłości biur podróży (pamiętacie plajty Oriac, Aquamaris, Alba Tour, Blue Rays oraz Selectours, czy najbardziej spektakularne bankructwo Sky Club?) było w latach 2012-2013 i to z tego okresu pochodzi większość roszczeń klientów.
Pierwszy prawomocny wyrok, z którego wynikało, że Skarb Państwa ma pokryć straty klientów, zapadł już dawno temu, w listopadzie zeszłego roku. Ale czasem bój jest trudny, dwuinstancyjny. W jednej ze spraw - której stawką było 4500 zł zwrotu kosztów straconych wakacji - sąd pierwszej instancji orzekł, że klient nie wykazał związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy zaniechaniem urzędników ze szkodą klienta. Bo nie wiadomo czy gdyby gwarancja była wyższa, to wystarczyłaby na pokrycie strat wszystkich klientów. A poza tym sąd nie był przekonany, że to z powodu nie wprowadzenia na czas unijnej dyrektywy klientowi nie udało się odzyskać kasy, a rząd nie odpowiada za wszystkie czynniki, które do tego doprowadziły.
"Sąd I instancji podzielił twierdzenia pozwanego, iż to na organizatorze turystyki, a nie na Skarbie Państwa (...) spada odpowiedzialność za szkodę poniesioną przez konsumenta związaną z brakiem zwrotu nadpłaconych środków. (...) Rozporządzenie Ministra Finansów z dnia 21 grudnia 2010 r. w sprawie obowiązkowego ubezpieczenia na rzecz klientów w związku z działalnością wykonywaną przez organizatorów turystyki i pośredników turystycznych nie zostało uznane za niezgodne z Konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową, bądź ustawą, co uzasadniałoby dochodzenie roszczeń na drodze odrębnego postępowania"
- powiedział sąd pierwszej instancji. A skoro tak, to klient w ogóle nie miał podstawy prawnej, żeby domagać się odszkodowania od Skarbu Państwa. Bo skoro wybrał firmę-krzak, żeby zawiozła go na wakacje, a firma się wykrzaczyła, to ministrowi nic do tego, nawet jeśli Unia Europejska kazała mu zadbać o interesy klientów wykrzaczających się firm turystycznych, a on nie zadbał, nakładając na nie co prawda obowiązek utworzenia funduszu ratunkowego, lecz o nader mizernej wartości. Sąd drugiej instancji spojrzał już na tę sprawę inaczej:
"Rozporządzenie Ministra Finansów nie zmierzało w sposób wystarczający do realizacji założeń dyrektywy, skoro suma gwarancji ubezpieczeniowej nie pokryła w pełni nawet kosztów powrotu do kraju osób pozostających za granicą. W związku z tym zastosowany mechanizm ochrony nie spełnił funkcji przewidzianej przez dyrektywę. (...) Zgodnie z art. 7 tej dyrektywy organizator lub sprzedawca powinien zapewnić wystarczający dowód zabezpieczenia finansowego na pokrycie zwrotu przedpłat oraz powrotu konsumenta do kraju w przypadku jego niewypłacalności lub upadłości. (...) Niewykazanie prawidłowej sumy gwarancyjnej zapewniającej odpowiednią ochronę prawa powoda nie mogło prowadzić do oddalenia powództwa"
- orzekł sąd apelacyjny. I dodał, że "istnienie innych form zabezpieczenia nie mogło wpływać na odmienną ocenę prawidłowości implementacji dyrektywy", gdyż - pisząc w uproszczeniu - cóż ma piernik do wiatraka. W związku z takim spojrzeniem sądów są już pewne protetyczne rozwiązania. A ja się tak tylko zastanawiam czy frankowi kredytobiorcy - czy to w ramach spraw indywidualnych, czy też grupowych - wpadli na pomysł, by pójść tą samą drogą i próbować wykazać związek między np. nieprecyzyjnymi klauzulami w umowach lub też nieprawidłowościami w sprzedaży kredytów z niewystarczająco dobrą implementacją przez rząd prokonsumenckich dyrektyw unijnych. Choć w sumie jedną z takich dróg jest spór o to czy walutowy kredyt hipoteczny jest instrumentem finansowym (czyli kredytoinwestycją)
October 6, 2015
Będzie się działo? Rusza kantor internetowy, z którego wypłacisz gotówkę... bez konta
Na wielu polach banki są ostatnio wypierane z rynku przez firmy technologiczne. Jednym z tych pól jest bezgotówkowa wymiana walut. Kiedyś jak klient nie chciał wymienić banknotów w stacjonarnym kantorze, to był skazany wyłącznie na banki i ich koszmarnie wysokie spready. Ten układ sił zmienił się wraz z wynalezieniem modelu biznesowego polegającego na tym, że niebankowe platformy wymiany walut mają konta we wszystkich bankach i przeksięgowują waluty klientom na ich konta w euro lub dolarach po własnych kursach, a więc z bardzo małym spreadem. Bankom zostało tylko "czesanie" klientów spreadami od zagranicznych transakcji kartowych (z tego też da się godnie żyć :-)). Choć są oczywiście miłe wyjątki od pazerności, no i inteligentne karty wielowalutowe. Ale mimo wszystko bankowcy próbują utrudnić kantorom życie, podwyższając im opłaty. Niby w bankach też powstały internetowe platformy wymiany walut, ale co tu kryć - dla bankowców jest to jedno z wielu zajęć dodatkowych, zaś prywatne kantory online tylko z tego żyją, więc gryźć się nie dadzą. Największa z tego typu platform, Cinkciarz.pl, podpisała właśnie kontrakt sponsorski z koszykarską drużyną Chicago Bulls, licząc zapewne na pozyskanie dla swoich usług amerykańskiej Polonii.
A propos Polonii... W poniedziałek późnym wieczorem miałem okazję powiedzieć widzom TV Polonia kilka słów o tym jak podchodzić do długoterminowego oszczędzania pieniędzy. I jak to zrobić, żeby nie bolało. Pojawiły się też wątki historyczne :-). Zapraszam do obejrzenia programu "Halo, Polonia"
Ale wracając do naszych bara... to jest kantorów. Kto wie czy skutecznego antidotum na ekspansję niebankowych kantorów nie znalazł właśnie bank Raiffeisen. Prawdopodobnie dziś ruszy nowy kantor walutowy o nazwie RKantor.com. Ale nie taki "przypięty" do banku (choć działający przy banku), lecz uruchomiony jako zewnętrzna działalność, z której można korzystać niezależnie od usług banku. Zasadniczo nie uwierzyłbym w fakt, że wprowadzenie na rynek piętnastego internetowego kantoru może być jakimś przełomem (zwłaszcza, że na początek w ofercie będzie tylko pięć najpopularniejszych walut i dziesięć par walutowych), ale z wieści, które posiadam wynika, że ma on kilka cech, którymi może namieszać na rynku. Najważniejszą z nich jest możliwość wymiany i wypłacenia waluty bez konieczności posiadania konta walutowego. Wystarczy mieć konto w kantorze. Ale po kolei. Oto najciekawsze punkty, które zauważyłem w nowym kantorze Raiffeiena:
WYMIANA Z BANKIEM LUB SPOŁECZNOŚCIOWO. Raiffeisen jest bodaj pierwszym bankiem, który nie tylko sprzedaje i kupuje waluty na zlecenie klientów, ale też pośredniczy w wymianie pieniędzy między nimi. Każdy, kto będzie chciał skorzystać z kantoru, może wybrać jedną z dwóch opcji: albo zakup waluty po kursie, który jest aktualnie wyświetlany na stronie kantoru, albo złożenie własnej oferty na "giełdę walutową", w której klienci sami handlują między sobą walutami. O tym, że pojawiła się oferta o pożądanych parametrach klient dowiaduje się z SMS-a przesyłanego przez bank.
PUNKTY ZA LOJALNOŚĆ, CZYLI SPREAD OUT. Jak wiadomo, każdy kantor internetowy żyje ze spreadu. Im więcej klientów, tym większy obrót i tym atrakcyjniejsze mogą być kursy (a więc mniejszy spread). W nowym kantorze internetowym Raiffeisena klient - oprócz tego, że może mieć wpływ na kurs transakcji dzięki składaniu ofert innym użytkownikom - będzie mógł też dostawać ekstraordynaryjne zniżki od spreadu obowiązującego w transakcjach między nim, a bankiem (czyli tych, w których obowiązujący w danym momencie kurs podaje bank i klient może go tylko przyjąć lub odrzucić). Za każdą transakcję bank będzie przyznawał klientowi punkty, którymi będzie można sobie znieść kawałek spreadu, albo nawet cały (wtedy będzie kupował waluty po kursie NBP). Przyznam, że to ciekawe rozwiązanie, nagradzające stałych klientów.
GOTÓWKA DO WZIĘCIA BEZ KONTA WALUTOWEGO. To najważniejsza, moim zdaniem, innowacja jeśli chodzi o model biznesowy pt. internetowy kantor, którą wprowadzi Raiffeisen. W "zwykłym" internetowym kantorze wymienione przez klienta pieniądze są przelewane z konta "kantorowego" na podane przez niego konto walutowe i dopiero stamtąd klient może je wypłacić korzystając np. z karty płatniczej (jeśli walutowej, to przeważnie obciążanej prowizją), to w raiffeisenowym rozwiązaniu kasę będzie można wypłacić banknoty bezpośrednio w bankomatach Euronetu. I to ie posiadając żadnej karty. Wystarczy kliknąć w RKantorze.com odpowiednią opcję, a wygeneruje się SMS z numerem vouchera i drugi - z kodem PIN do transakcji. Cyferki te podaje się przy bankomacie i można z niego wypłacić pieniądze. Oczywiście Euronet nie obsługuje jeszcze wszystkich walut (jako pierwszy bankomaty i wpłatomaty wielowalutowe testuje Citi Handlowy ), więc taka wypłata jest możliwa w euro lub w złotych. Ale bankomaty za chwilę zaczną obsługiwać wypłaty we wszystkich najpopularniejszych walutach. A wtedy rozwiązanie proponowane przez Raiffeisena może stać się wygodniejszym, niz korzystanie z tradycyjnego kantoru stacjonarnego. Ciekawe kiedy bankomaty z funkcją wpłatomatową same staną się takimi kantorami.
GOTÓWKA W ODDZIALE LUB Z... DOSTAWĄ. Raiffeisen chwali się, że pieniądze wymienione w jego nowym internetowym kantorze nie tylko będzie można przelać na dowolne konto walutowe w Polsce lub skierować do wypłaty w bankomacie (jeśli będą to euro lub złoty), ale i za darmo wypłacić w oddziałach Raiffeisena. Tu mam pewne wątpliwości czy to będzie trzymało jakość - w Alior Banku, też wymieniającym waluty w swoich oddziałach, bywały problemy z dostępnością poszczególnych walut lub nominałów. Ale zobaczymy, być może w Raiffeisenie będą w stanie zapewnić możliwość nieograniczonej wypłaty w 250 swoich oddziałach tych pięciu walut, których wymianę będzie oferował kantor. Jeszcze ciekawszą opcją ma być możliwość dostarczenia wymienionej w kantorze waluty bezpośrednio do domu klienta. Mają o to zadbać kurierzy InPost. Nie wiem ile to będzie kosztowało i czy przypadkiem nie będzie to oferta dostępna tylko dla naszej rodzimej waluty (InPost współpracuje m.in. z Western Union dostarczając klientom do domów przekazy pieniężne, ale tylko w złotych , po przewalutowaniu w swoim "kantorku"). A przede wszystkim - ile będzie taka usługa kosztowała. Tym niemniej opcja dostawy waluty "do drzwi" klienta, a więc połączenie internetowej wymiany z realną dostawą, brzmi interesująco
PYTANIA I WĄTPLIWOŚCI. Kluczowym elementem każdego serwisu internetowego jest rejestracja. Jeśli jest łatwa i niekontrowersyjna - można liczyć na sukces. Ale jeśli nie... Aby zarejestrować się w RKantor.com trzeba wypełnić formularz na stronie internetowej i czekać na e-maila zwrotnego. Potem trzeba wysłać przelew aktywujący z własnego konta bankowego (chodzi o weryfikację danych klienta - tak samo, jak przy zdalnym zakładaniu konta w banku bez udziału kuriera). Jeśli dane się zgadzają, konto w kantorze jest aktywowane. Pytanie brzmi: czy wystarczy do tego kwadrans, czy też trzeba czekać zniechęcających kilka, kilkanaście godzin. Drugą kwestią jest wysokość spreadu (w opcji "niespołecznościowej"), a trzecią - bogactwo oferty i szybkość księgowania pieniędzy. Walut - jak już wzmainkowałem - jest dosłownie kilka, co wyklucza z gry np. miłośników Norwegii. RKantor.com obsługuje rachunki tylko w dziesięciu dużych bankach, więc jeśli zlecimy transakcję wymiany waluty z banku spoza listy, to... kaszanka. A szybkość transakcji? W RKantorze obiecują, że w godzinach pracy banków – zwykle między godz. 8.00 a 18.30 - zaksięgują wpłatę po ok. 15 minutach od realizacji przelewu, zaś wypłaty waluty na wskazany rachunek (lub w bankomacie) dokonają po ok. godzinie od realizacji transakcji. Czy taki czas realizacji usługi zadowoli najbardziej wybrednych klientów niebankowych platform wymiany walut? Zobaczymy. Ten rynek jest już w dużej części podzielony, więc nowy kantor będzie musiał odbierać część klientów niebankowym konkurentom.
JAK DZIŚ SENSOWNIE LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI? W trzecim odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" sprawdzam czy, kiedy i ewentualnie dlaczego mogłoby ci się opłacić wysłanie choćby niewielkiej części pieniędzy do zainwestowania poza bankiem.Jak w przeszłości się na tym wychodziło? I jak wpływa zwiększenie średniej prędkości na ostateczny wynik?
Zapraszam Was do subskrybowania samcikowego kanału na YouTube, gdzie obejrzycie kilkadziesiąt filmów poświęconych Waszym domowym finansom, a także odwiedzenia strony internetowej cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" w portalu wyborcza.biz, gdzie znajdziecie mnóstwo rad o tym jak zabrać się do sensownego gromadzenia funduszu na spełnianie marzeń.
Spontaniczni, nieogarnięci i niezmotywowani, czyli nasze powody, żeby nie oszczędzać
Niedawno publikowałem w blogu moje wnioski z finansowej części "Diagnozy społecznej", opublikowanej przez zespół prof. Janusza Czapińskiego. Przypomnę pokrótce, że z raportu wynika, że o ile w roku 2000 posiadanie jakichkolwiek oszczędności deklarowało tylko 24% gospodarstw domowych, to w tym roku jest to już 45%. A więc niemal połowa rodzin ma coś, co można nazwać poduszką finansową . Gdy prof. Czapiński spytał jak duża część z Was ma dochody nie pokrywające elementarnych potrzeb, to rękę podniosło tylko 19% (w 2000 r. było to 46%). Może to oznaczać, że choć co drugie gospodarstwo domowe nie ma żadnych oszczędności, to tylko w co piątym nie ma ich dlatego, że nie są w stanie związać końca z końcem . Wśród tej "mniejszej połowy" z Was, która ma oszczędności, niestety tylko 6% ma porządnie napompowaną poduszkę finansową, w wysokości większej, niż roczne zarobki. Kolejne 11% z Was ma oszczędności przekraczające 6-miesięczne dochody i to również jest w porządku. Ale pamiętajmy - wciąż mówimy tylko o tej "mniejszej połowie", która ma oszczędności. Mamy więc w kraju mniej, niż 10% rodzin, które posiadają zaskórniaki zabezpieczające je przed konsekwencjami życiowych turbulencji. Prawie co trzecia rodzina posiadająca oszczędności (28%) ma je w wysokości nie przekraczającej jednomiesięcznych dochodów.
Czytaj też: Udawanie Greka wciąż nam nie wychodzi, ale za to...
Zerknij też: Polak zamożny szczątkowo, czyli połowa naszych oszczędności...
Tak się składa, że kilkanaście dni po publikacji "Diagnozy Społecznej" sążnisty raport mówiący o naszych możliwościach i podejściu do odkładania pieniędzy opublikował bank PKO BP wspólnie z firmą badawczą TNS Polska. Jego ustalenia w zasadzie pokrywają się z tym, co pisze prof. Czapiński. Polacy, pytani o miesięczną kwotę oszczędności, którą są w stanie co miesiąc wygospodarowa ć w ramach budżetu gospodarstwa domowego w 20% powiedzieli, że nie wiedzą o co chodzi, albo wysłali ankietera do diabła (co należy odczytywać jako deklarację "czy ja wyglądam na kogoś, kto posiada jakieś oszczędności?"). Kolejne 35% powiedziało, że oszczędności, owszem, jakieś może wygospodarować, ale mniejsze, niż 100 zł. I to jest zapewne ta połowa gospodarstw domowych, które można podejrzewać o nieposiadanie poważniejszych zaskórniaków - bo takie kilkadziesiąt złotych zaoszczędzone z domowego budżetu natychmiast się rozchodzi na ekstra-wydatki nadchodzące raz na kilka miesięcy. Krótko pisząc: z badań PKO BP i TNS wynika, że 55% Polaków nie posiada poważniejszych zaskórniaków.Niemal co do jednego procenta zgadza się to z ustaleniami prof.Czapińskiego.
A reszta? 27% gospodarstw domowych deklaruje, że ma 100-200 zł miesięcznych oszczędności w domowym budżecie, zaś 19% ma powyżej 200 zł (z tego co dwudziesty ankietowany - powyżej 500 zł). Jednocześnie tylko 9% pytanych potwierdziło, że ma ponad 10.000 zł oszczędności, a więc ma przyzwoicie napompowaną poduszkę finansową.
Zresztą jeśli spytać Polaków wprost o to, czy mają zdolność do gromadzenia oszczędności, to nieco ponad 40% przyznaje, że ją ma. Jednak 30% pytanych przyznaje, że z reguły wydaje wszystkie pieniądze na bieżące potrzeby, ale "od czasu do czasu udaje się coś zaoszczędzić". W przypadku zamożnych Polaków (z dochodem powyżej 5000 zł) podobnie odpowiada 42% osób, co oznacza, że w tej grupie ewidentnie brakuje dyscypliny finansowej.
Jak duże są możliwości odkładania pieniędzy w tej niespełna połowie gospodarstw domowych, które w ogóle taką zdolność posiadają? Można dojść do wniosku, że jest to mniej więcej 100-200 zł. Gdyby ktoś zaproponował polskim konsumentom konieczność odłożenia 300 zł miesięcznie, to nie wymiękłoby tylko 25% (a więc mniej więcej połowa tych, którzy mają zdolność generowania nadwyżki w domowym budżecie). Ale 14% uważa, że byłoby w stanie uciułać nawet 500 zł miesięcznie (w razie pilnej potrzeby).
Co ciekawe, gdy zapytano Polaków w co ulokowaliby nadwyżki finansowe, to 42% odpowiedziała, że na swoim koncie osobistym, 24% założyłoby lokatę, zaś 13% rachunek oszczędnościowy. 18% odpowiedziało, że nie wie, a 13%, że w coś by ulokowało, ale tego czegoś nie ma na liście wskazanej przez ankietera. Wskazuje to na głęboki konserwatyzm Polaków powiązany z ich jeszcze głębszą niewiedzą co do sposobów lokowania oszczędności. Większość z nas w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że pieniądze ulokowane w bankach są narażone na tak powszechne plagi jak inflacja, dewaluacja i nacjonalizacja, a być posiadaczem np. udziałów w funduszach inwestycyjnych, akcji spółek dywidendowych, czy ETF-ów to de facto oznacza, że ma się kawałek własności firm, które przynoszą zyski i dzielą się nimi z właścicielami udziałów.
No i jeszcze warto zerknąć na wyniki pytania o to jakie czynniki sprawiłyby, że byśmy oszczędzali (ogół odpowiedział, że wyższe zarobki i niższe wydatki, a zamożni, że lepsza oferta produktów oszczędnościowych) oraz co zmotywowałoby nas do oszczędzania więcej i więcej (28% zamożnych musiałoby mieć jakiś cel, a reszcie wystarczyłaby dobra oferta ;-)).
Kolejne pytanie sprawiło, że spadły mi kapcie. Ankieterzy zapytali Polaków o ich podejście do emerytury. 37% ludzi odpowiedziało, że aby mieć godną emeryturę trzeba dodatkowo odkładać pieniądze (nie oglądać się na ZUS), po czym połowa stwierdziła, że nie ma sensu myśleć o emeryturze na początku swojej zawodowej kariery, zaś 90% - że o nasze emerytury powinno zadbać państwo . Czy jest na sali lekarz wiadomej specjalności? Dobra wiadomość jest taka, że 50% Polaków potwierdziło, że byliby w stanie poświęcić niewielkie kwoty, żeby zabezpieczyć sobie potrzeby emerytalne. Ale po co mieliby to robić, skoro to państwo ma zadbać o ich emerytury? ;-)
W swoim badaniu PKO BP i TNS pokusiły się o segmentację Polaków na sześć typów. 33% to konsumujący, którzy nie mają z czego oszczędzać, bo wszystko wydają na życie oraz niezorientowani (13%), którzy nie tylko nie mają kasy (nawet jeszcze bardziej jej nie mają, niż konsumujący), ale nawet świadomości, że dobrze byłoby mieć jakieś zaskórniaki. Kolejnym, już mniej frustrującym, segmentem są niezmotywowani (dokładnie 20% z nas), którzy też generalnie nie śmierdzą większym groszem (ale mają go więcej, niż konsumujący i niezorientowani, aż 54% z nich od czasu do czasu jest w stanie coś zaoszczędzić, a 62% przyznaje, że na koniec miesiąca ma jeszcze kasę na koncie!), ale przede wszystkim mają świadomość (wielu z nich wie, że nie trzeba dużo zarabiać, żeby odkładać kasę). A tym co ich powstrzymuje od oszczędzania jest brak zachęt ze strony instytucji finansowych, słaba oferta i brak produktów dających jednocześnie przyzwoity dochód i dużą elastyczność. Nic tylko ich zagospodarować. Tak samo jak spontanicznych (ten typ to co piąty z nas, 19%), z których aż dwie trzecie mniej lub bardziej systematycznie odkłada pieniądze, ale tylko wtedy, jeśli im "tak wyjdzie".
O ile 46% Polaków konsumujących i niezorientowanych trudno będzie kopnąć w tyłek, żeby zaczęli oszczędzać pieniądze, to tych niezmotywowanych i spontanicznych (jest ich 39%) na pewno warto spróbować przekonać - albo podsuwając dobrze skrojoną ofertę, albo odpowiedni pakiet zachęt. Jedni nie mają wielkich pieniędzy, ale mają świadomość konieczności oszczędzania (a to najcenniejsze aktywo), drudzy zaś mają kasę, ale oszczędzają tylko wtedy, gdy jakimś cudem nie zdołają jej w całości wydać. Nota bene są jeszcze dwa segmenty Polaków - systemayuczny (co czwarty systematycznie odkłada pieniądze, a prawie 70% czyni to od czasu do czasu, a połowa z nich ma dochody w granicach 4000-7500 zł) oraz zaradny i konsekwentny (56% systematycznie oszczędza, a tylko 19% wydaje wszystko co zarabia). Jednych i drugich w sumie jest 16% i jedyne co trzeba z nimi robić, to walczyć o to, żeby im się nie odechciało. No i co, moi mili, w którym segmencie siebie widzicie? I jaki macie pomysł na kopnięcie w tyłek tych, którzy tego wymagają?
October 5, 2015
Uwaga, nadchodzi: wielka przesiadka dla 600.000 klientów mBanku. Za dwa tygodnie
Wiadomo już kiedy posiadacze rachunków w dawnym Multibanku - w tym niżej podpisany - będą musieli rozstać się ze swoim starym, uroczo drewnianym systemem transakcyjnym. Do tej chwili mBank przygotowywał klientów dawnego Multibanku od dawna, a już od kilku miesięcy było wiadomo, że kres starego systemu nastąpi jeszcze w tym roku. Wielką przesiadkę na nowy system - ten sam, którym cieszą się od pewnego czasu klienci "rdzennego" mBanku - zaplanowano na weekend, który nastąpi za dwa tygodnie. Będzie ona zresztą dotyczyła również klientów Private Bankingu dawnego BRE Banku. Jeśli wszystko pójdzie bez problemów, to 19 października - po weekendowej przerwie, w czasie której prawie nic nie będzie działało ;-) - ponad 600.000 klientów obudzi się w nowej rzeczywistości. Czy lepszej - to kwestia indywidualnej oceny, ale na pewno bardziej kolorowej. System mBanku w znacznie większym stopniu przypomina bowiem grę komputerową, niż narzędzie do wykonywania przelewów i zakładania lokat.
Kto uważa, że bank powinien służyć wyłącznie do tego, może poczuć się dziwnie i obco. Kto lubi bankować przez smartfona, przelewać pieniądze "na Facebooka", gadać z konsultantem przez wideokonferencję, albo korzystać z rabatów (mOkazje) - będzie do przodu, bo tych funkcji w systemie Multibanku nie ma. Nawet najbardziej konserwatywny klient musi polubić np. wyszukiwarkę przelewów, dzięki której można znaleźć historyczną transakcję po dowolnej części tytułu, nazwy odbiorcy lub kwocie. O ile oczywiście będzie w czym szukać, bo nie wiadomo za jaki okres mBank skonwertuje do nowego systemu historię transakcji klientów dawnego Multibanku. Być może nie byłoby najgłupszym pomysłem tuż przed "godziną zero" skopiować sobie na komputer pdf-a z historią rachunku. Doświadczenia pokazują, że po wymianie systemów transakcyjnych na nowe banki bardzo chętnie wprowadzają opłaty za pobranie przez klientów historii rachunku z bardziej odległych okresów. Tłumaczą to koniecznością zaglądania do archiwów i starych, zakurzonych serwerów.
Czytaj też: Lew zaryczy jesienią. Nowy system transakcyjny przyćmi konkurentów?
Z dobrych wiadomości: numery rachunków i numery identyfikacyjne klientów pozostaną bez zmian, umów nie będzie trzeba aneksować, kart wymieniać, a logowanie do nowego mBanku ma przebiegać tak samo, jak do Multibanku. Jedynie drobna część klientów Multibanku będzie musiała rozstać się ze swoimi numerami identyfikacyjnymi, bo pokrywają się one z numerami przyznawanymi klientom mBanku (ci pechowcy mają być zawczasu indywidualnie poproszeni o zmianę "swoich szczęśliwych numerków"). A jeśli ktoś ma dziś konta i w mBanku i w Multibanku? Na razie rachunki nie będą ze sobą łączone - klient po prostu będzie korzystał z dwóch oddzielnych kont w mBanku i do każdego będzie się logował osobno. Z czasem mBank wprowadzi możliwość oglądania obu profili na jednym ekranie (czyli wchodząc poprzez jeden z dwóch loginów klient zobaczy salda, karty, lokaty i historię operacji z obu swoich profili lub będzie mógł wybrać do oglądania jeden z nich). Docelowo konta mają być połączone, ale to dopiero melodia przyszłości.
Tak, jak napisałem wcześniej, w weekend za dwa tygodnie w związku z konwersją danych większość zdalnych kanałów dostępu do Multibanku (i nie tylko) będzie zamknięta. W piątek 16 października od 23.00 przestanie działać serwis transakcyjny mBanku, aplikacja mobilna oraz system SMS-ów autoryzacyjnych. Oznacza to m.in., że nie da się zlecić przelewów, a wpłat pieniędzy na rachunki. a mLinia oraz placówki będą działać tylko w trybie "informacyjnym". Mają natomiast działać bankomaty i karty płatnicze (możliwość płacenia "plastikiem" mBanku będzie wyłączona tylko w sobotę od 5.00 rano d 8.30 oraz w niedzielę między 1.00 w nocy a 4.00 rano). Wszystkie zdalne kanały mBanku mają być uruchomione w poniedziałek 19 października o 6.00 rano. Dla klientów dawnego Multibanku nie będzie już powrotu do starego systemu - inaczej, niż w przypadku klientów "rdzennego" mBanku nie będzie okresu przejściowego, w którym można byłoby korzystać ze starego systemu na przemian z nowym - tym razem przesiadka odbędzie się "na twardo". Cieszcie się więc systemem Multibanku, bo to już jego ostatnie dni. Dosłownie. A potem czeka Was przesiadka niczym z furmanki do pendolino ;-)
KIEDY WARTO SIĘ POŚCIGAĆ ZE SWOIMI OSZCZĘDNOŚCIAMI? SPRAWDZAM! W trzecim odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" sprawdzam czy, kiedy i ewentualnie dlaczego mogłoby ci się opłacić wysłanie choćby niewielkiej części pieniędzy do zainwestowania poza bankiem.Jak w przeszłości się na tym wychodziło? I jak wpływa zwiększenie średniej prędkości na ostateczny wynik?
Zapraszam Was do subskrybowania samcikowego kanału na YouTube, gdzie obejrzycie kilkadziesiąt filmów poświęconych Waszym domowym finansom, a także odwiedzenia strony internetowej cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" w portalu wyborcza.biz, gdzie znajdziecie mnóstwo rad o tym jak zabrać się do sensownego gromadzenia funduszu na spełnianie marzeń.
ZACZNIJ OSZCZĘDZAĆ RAZEM ZE MNĄ! Chcesz posiąść lub rozszerzyć wiedzę o tym, jak zabrać się do oszczędzania pieniędzy, jak zacząć budować prosty portfel inwestycji, jak zadbać o finansową przyszłość swoją i swoich dzieci, jak mieć pieniądze na spełnianie marzeń? Przeczytaj poradnik "Jak inwestować i pomnażać oszczędności". To jedna z najpopularniejszych i najlepiej sprzedających się książek o finansach osobistych (doczekała się już drugiego wydania,
pierwszy nakład się wyczerpał). Książkę, zarówno w postaci tradycyjnej, jak i w formie e-booka, kupisz na stronie serii "Samo Sedno" , a także w sieci księgarni Empik. Z kolei książka "100 opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, wydawać i zarabiać z głową" to przewodnik po najważniejszych problemach finansowych, z którymi możesz się w życiu spotkać i dylematach, które przyjdzie ci rozwiązywać. Jak oszczędzać, żeby nie bolało, jak z tego oszczędzania "ukręcić" pierwszy milion, jak wybrać dla siebie najlepszy bank i jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet, jak wybrać najlepszy kredyt i jak dobrze kupić polisę samochodowego OC..Jak sprawić, żeby pieniądze nie przeciekały przez palce. Książkę kupisz na stronie www.kulturalnysklep.pl oraz w Empiku.
SUBIEKTYWNIE O PODATKU BANKOWYM. Tuż przed weekendem miałem okazję powiedzieć dwa słowa o podatku bankowym, planowanym przez Prawo i Sprawiedliwość, w okienku "Wiadomości TVP". Wygląda na to, że prawica też doszła już do wniosku, że lepiej obciążyć banki podatkiem od transakcji, niż od aktywów, czyli m.in. udzielanych kredytów.
SUBIEKTYWNIE DLA POLONII O OSZCZĘDZANIU. W poniedziałek późną nocą miałem okazję powiedzieć widzom TV Polonia kilka słów o tym jak podchodzić do długoterminowego oszczędzania pieniędzy. I jak to zrobić, żeby nie bolało. Pojawiły się też wątki historyczne :-). Zapraszam do obejrzenia programu "Halo, Polonia"
October 4, 2015
Gdy sklep internetowy jest tak podejrzliwy, że żąda od klienta... Czy jest na sali lekarz?
Czy spotkaliście się kiedyś z koniecznością dodatkowego potwierdzania swojej tożsamości przy płaceniu kartą? Mnie się to zdarzyło kilka razy w południowej Europie, gdzie na widok karty wydanej przez polski, nieznany tubylcom bank byłem proszony o pokazanie dokumentu tożsamości. Słyszałem też o dziwacznych pomysłach PayPala, który w przypadku wątpliwości związanych z kontem klienta blokuje je i każe przesyłać skan dowodu tożsamości. Głupie to, ale z amerykańską firmą nie pogadasz - oni po prostu tak mają. W kraju, gdzie nie skończyła się jeszcze era czeków, a dopiero ostatnio odkryli, że w kartach można zainstalować czip, trudno wymagać od firm finansowych, że będą się przejmowały takimi drobiazgami, jak ochrona danych osobowych. Jednak jedna z moich czytelniczek, pani Małgorzata, opowiedziała mi historię, która znacznie wykracza poza przyjęte standardy potwierdzania tożsamości klienta. Przyznam, że pierwszy raz spotkałem się z czymś takim.
Pani Małgorzata kilka razy korzystała z usług internetowego sklepu sieci odzieżowej MaxMara. Kupowała różne rzeczy, za każdym razem bez problemów płacąc kartą. Ale przy kolejnym zakupie, choć płatność przebiegła pomyślnie, pani Małgorzata zamiast zamówionego towaru otrzymała na e-maila prośbę, żeby dodatkowo się uwiarygodniła. A jak? Miała przekazać firmie... skan karty płatniczej oraz kopię dowodu osobistego. Gdyby jeszcze takie żądanie pojawiło się na etapie płatności, można byłoby próbować zrozumieć, że sklep internetowy ma jakąś wątpliwość dotyczącą posiadacza karty i chce ją wyjaśnić. Wiadomo, gdyby okazało się, że ktoś niepowołany dobrał się do plastiku pani Małgorzaty, a organizacja płatnicza bądź bank, który wydał kartę, dowiedliby, iż sprzedawca nie wypełnił procedur bezpieczeństwa przy transakcji, to sklep musiałby oddać prawowitemu posiadaczowi karty pieniądze. Ale tu po pierwsze mamy do czynienia ze stałym klientem, a po drugie - z sytuacją, w której płatność już została przeprowadzona. Karta została obciążona, a klientka - zamiast dostać paczkę z zamówionymi rzeczami - otrzymała jedynie dziwaczne żądanie.
"Droga Małgorzato, kontaktujemy się z Tobą w imieniu biura obsługi klienta. Uprzejmie prosimy o przekazanie kopii karty kredytowej (tylko przedniej strony) i kopii dokumentu tożsamości w celu kontynuowania wysyłki zamówienia. Prosimy o odpowiedź na nasz adres e-mail w ciągu dwóch dni od otrzymania niniejszego komunikatu. Jeśli nie otrzymamy odpowiedzi w tym terminie, będziemy zmuszeni do anulowania zamówienia. Z powodu weryfikacji dostarczenie przesyłki może się opóźnić"
- postraszyła swoją klientkę firma MaxMara (to moje tłumaczenie z "języka language", bo to w nim prowadzona była korespondencja między panią Małgorzatą, a sklepem). A więc: zamówienie, choć zrealizowane od strony finansowej, wciąż może zostać anulowane, jeśli klientka nie udowodni, że nie jest wielbłądem. Panią Małgorzatę oczywiście ogarnęła wściekłość i natychmiast posłała do sprzedawcy e-mail z informacją, iżby firma przestała się zachowywać jakby chciała stracić klientkę. W odpowiedzi sklep odpisał, że...
"...nasz system ochrony konsumentów wymaga bardziej szczegółowej weryfikacji zamówień o szczególnych cechach. Odnosząc się do żądania, uprzejmie informujemy, że wynika ono z naszego dążenia do bezpieczeństwa klientów. Możemy żądać weryfikacji tożsamości klienta poprzez porównanie zdjęcia z karty kredytowej i dokumentu tożsamości. Może Pani zakryć wszystkie numery na karcie z wyjątkiem ostatnich czterech cyfr i daty ważności karty. Nie wymagamy też kodu bezpieczeństwa podanego na odwrocie karty".
Jakie względy bezpieczeństwa mogłyby skłonić sklep internetowy do żądania dodatkowej weryfikacji klienta-płatnika? Pani Małgorzata przypomina sobie tylko jedno swoje "przewinienie". W bardzo krótkim odstępie zapłaciła za niewielkie zamówienie kartą PKO BP, a potem za dużo większe - kartą Citibanku. Karta Citibanku powinna wywoływać w zagranicznym sklepie internetowym nawet lepsze skojarzenia, niż mało znanego na świecie PKO BP, choć rzeczywiście próba zapłacenia małej kwoty jedną kartą i dużej - drugą - mogło podnieść ciśnienie "bezpiecznikom" w sklepie internetowym. Jednak innych "przewinień" nie było: imię i nazwisko na karcie zgadzało się z danymi z zamówienia i profilu klientki zapisanego w sklepie, zaś adres dostawy był taki sam, jak ten zapisany w systemie Citibanku jako adres zamieszkania klientki. A przede wszystkim klientka podała w ramach weryfikacji płatności wszystkie dane karty (łącznie z kodem CVC na odwrocie), co oznacza, że miała swój plastik przed nosem.
Sposób proponowanej przez sklep weryfikacji nie przypomina mi żadnej procedury występującej w organizacjach płatniczych. Porównywanie zdjęć z karty i dowodu osobistego? A co to niby miałby być za dowód w sprawie? Przecież na obu skanach można bez problemu zamieścić zdjęcie potwora z Loch Ness. Czy wówczas sklep internetowy wezwałby na pomoc Interpol, a także CIA?
"Standardy regulujące zasady obsługi płatności kartami via internet (tzw. transakcje typu "card not present") nie przewidują ani wysyłania akceptantowi skanu karty płatniczej (wykluczałoby to obsługę tzw. kart wirtualnych), ani tym bardziej skanu dowodu tożsamości. Ponieważ każdy dokument potwierdzający tożsamość osoby fizycznej zawiera dane osobowe (w tym wizerunek podlegający, jako dana biometryczna, szczególnej ochronie prawnej) nieprzetwarzane w systemach obsługi płatności kartowych i tym samym niebiorące udziału w rozliczaniu takich transakcji, żądanie przesłania skanu takiego dokumentu należy w najlepszym razie traktować jako absurdalny wybryk akceptanta, a w najgorszym - jest to próba wyłudzenia danych osobowych, mogąca sprowadzić na klienta spore kłopoty"
- to opinia bankowca specjalizującego się we współpracy z Visą i MasterCardem, którego poprosiłem o opinię w tej sprawie. Krótko pisząc: jeśli kiedykolwiek jakikolwiek sklep internetowy będzie żądał od Was przesłania skanu czegokolwiek, potraktujcie to jako próbę wyłudzenia Waszych danych. Pani Małgorzata też nie dała się "zrobić w bambuko" i nie podała sklepowi internetowemu żadnych danych. Sam sklep zaś nie miał ochoty wyjaśnić swoich dziwacznych wymogów. Moja czytelniczka jeszcze raz przeprowadziła zakup, płacąc tą samą kartą Citibanku, ale... tym razem podpiętą do systemu płatności PayPal. Żadnych pytań nie było. Widać sklep internetowy woli jeśli między klientem z Polski, posiadającym dziwną kartę Citibanku (kogo w Polsce stać na posiadanie karty Citibanku? ;-)) stoi poważny pośrednik, który przydaje wiarygodności zarówno klientce z dzikiego kraju, jak i bankowi.
Cóż, jak widać płacenie kartą za zakupy internetowe nie należy do najłatwiejszych czynności. I w zasadzie każdy klient płacący w ten sposób mógłby mieć podobne wątpliwości dotyczące bezpieczeństwa jego danych. Choć powstają systemy, które mają ułatwić klientowi zatwierdzanie transakcji kartowych i jednocześnie wzmagające bezpieczeństwa używania kart do transakcji zdalnych, to całkiem sporo sklepów internetowych wciąż wymaga tradycyjnej formy: wpisania do formularza nazwiska podanego na karcie, numeru karty, daty jej ważności oraz kodu CVC z odwrotu. W ten sposób firma, która przyjmuje płatność, chce zwiększyć prawdopodobieństwo, że osoba płacąca kartą przez internet rzeczywiście ma tę kartę przed nosem. Ale jeśli wszystkie dane karty, wpisane w formularzu na stronie sklepu lub pośrednika w przyjmowaniu płatności, wpadną w niepowołane ręce, to zły człowiek naszą kartą będzie mógł płacić w internecie. Z punktu widzenia klienta najbezpieczniej jest płacić w sieci kartą typu pre-paid, na której nie ma za dużo pieniędzy (ale wtedy ludzie od weryfikacji transakcji w inkryminowanym sklepie internetowym chyba wybuchną ;-)). Albo zablokować możliwość płacenia w internecie jeśli twoja karta nie ma systemu 3D Secure. Albo skorzystać z systemu takiego jak V.me, w którym "skarbcem" naszych danych jest organizacja płatnicza, zaś w sklepie internetowym podaje się tylko kody, których wyciek w niepowołane ręce nie spowoduje skompromitowania karty płatniczej.
SUBIEKTYWNIE O PODATKU BANKOWYM. Tuż przed weekendem miałem okazję powiedzieć dwa słowa o podatku bankowym, planowanym przez Prawo i Sprawiedliwość, w okienku "Wiadomości TVP". Wygląda na to, że prawica też doszła już do wniosku, że lepiej obciążyć banki podatkiem od transakcji, niż od aktywów, czyli m.in. udzielanych kredytów.
OBEJRZYJ SAMCIKOWE PATENTY NA OSZCZĘDZANIE. W drugim odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" przeniosłem się w czasie. I zdradziłem jak zdobyć 100.000 zł odkładając wyłącznie pieniądze, których dziś jeszcze... nie masz.
SUBIEKTYWNOŚĆ Z MŁODZIEŻOWĄ PRZEDSIĘBIORCZOŚCIĄ. Niedawno miałem przyjemność uczestniczyć w jubileuszu "Moich Finansów", jednego z programów edukacyjnych prowadzonych z myślą o gimnazjalistach przez Fundację Młodzieżowej Przedsiębiorczości. Dzięki temu programowi lekcje dotyczące zarządzania swoimi finansami miało 1,2 mln uczniów. Nauczycielom, którzy przyjechali z całej Polski, opowiadałem o tym, jakie są możliwe konsekwencje błędnych decyzji finansowych podejmowanych przez młodych ludzi. I jak ważna jest wiedza na temat sposobów planowania domowego budżetu i inwestowania własnych pieniędzy, nabyta już na etapie edukacji szkolnej.
DZIĘKI ZA FANTASTYCZNY FINBLOG 2015! W miniony czwartek w gmachu BUW w Warszawie miałem wielką przyjemność uczestniczyć w pierwszej konferencji blogerów finansowych. Byliśmy w najmocniejszym składzie: Michał Szafrański (blog "Jak oszczędzać pieniądze", Marcin Iwuć ("Finanse Bardzo Osobiste"), Zbyszek Papiński (blog o inwestowaniu "Appfunds"), Michał Pałka (blog dla poławiaczy wisienek "LiveSmarter"), prowadzący całość Paweł Cumcyk ("DNA Rynków") oraz Wasz ulubiony bloger reprezentujący "Subiektywnie o finansach". Od 11.00 do 17.00 opowiadaliśmy o tym jak wycisnąć z banku więcej, jak walczyć o swoje prawa kiedy coś pójdzie nie tak, co zrobić żeby wyjść z długów i jak znaleźć do tego odpowiednią motywację, co zrobić z nadmiarem pieniędzy po wyjściu z długów, a także jak zainwestować te pieniądze w siebie. A na koniec jeszcze dyskusja blogerów i 200 uczestników konferencji, naszych czytelników z całej Polski (bilety w sprzedaży internetowej rozeszły się w kilkadziesiąt sekund). Pełna sala do samego końca, mnóstwo podpisanych książek, możliwość pogadania z czytelnikami face to face - bezcenne. Żałuję tylko, że nie mogłem zostać na afterparty :-). Dziękuję!
October 2, 2015
Zgrzyt? Gdy bank namawia klienta, by wsiadł do ferrari, a klient woli jeździć... autobusem
Ekologia to ważna rzecz. Cięcie kosztów to rzecz jeszcze ważniejsza. Ale naprawdę ważna jest ekologia plus cięcie kosztów. Wiedzą to w bankach, wiedzą w firmach energetycznych i w telekomach. Wszędzie tam, gdzie raz w miesiącu trzeba wysłać klientom kilkaset tysięcy lub kilka milionów listów z wyciągami, zestawieniami lub fakturami. Każda instytucja, obsługując klienta masowego, próbuje go namówić do zamiany papierowych wyciągów na takie generowane elektronicznie i wysyłane na e-maila klienta. W telekomach doszło już do tego, że w standardzie klient kupuje usługi fakturowane elektronicznie, a jeśli chce wyciągu papierowego, to płaci np. o 5 zł miesięcznie więcej. E-wyciąg jest oferowany domyślnie, a "papier" jest opcją niestandardową, za dopłatą. W bankach bywa różnie, niektóre z nich nie liczą się z kosztami.
Od co najmniej dwóch banków dostaję co miesiąc papierowe przesyłki z wyciągami, chociaż pieniądze, które tam trzymam, są pomijalne. A w trzecim część wyciągów przychodzi "w papierze", a część (wyciąg z ROR) - elektronicznie. Do zamiany tych papierowych wyciągów na elektroniczne bank mnie jakoś szczególnie nie namawia, bo widać mu nie zależy. Jeszcze inny bank przy zakładaniu konta czy karty kredytowej (nie pamiętam dokładnie) próbował mnie namówić, żebym sam sobie generował wyciągi, nawet obowiązku wysyłania do mnie e-maila chcieli się zrzec ;-). Są też instytucje, w których jeszcze nie tak dawno możliwość zamiany papierowych faktur na e-faktury była traktowana jak egzamin na agenta wywiadu - procedura była tajna, łamane przez poufna. A jak ktoś przez nią przebrnąć, to z marszu dostawał etat w służbach, bo takich łebskich gości Polsce potrzeba.
Najgorzej jest wtedy, gdy klient tradycyjny przyzwyczai się do dobrobytu. W takich bankach, jak PKO BP, Pekao, ING, czy BZ WBK takich tradycyjnych klientów jest niemało, a ich namówienie do tego, żeby dobrowolnie zrezygnowali z przyjmowania zestawień i wyciągów w formie papierowej zwykle wymaga osobistych namów pracownika oddziału - wszelkie propozycje składane via list, telefon, czy ulotka załączona do wyciągu są tylko stratą czasu. Ale czasem w bankach tracą cierpliwość, bo ile można się z klientem pieścić? Napisał do mnie - szczerze mówiąc już jakiś czas temu, ale przesyłka trochę się przeleżała - pan Janusz.
"Proszę o zainteresowanie się dziwnymi praktykami w banku ING. Otóż dostaję pismo, że bank zamierza zmienić mi dostęp do informacji poprzez przesyłanie ich w formie elektronicznej. Formuła propozycji jest taka, że jeżeli się nie zgodzę na formę elektroniczną, to mam zatelefonować na infolinię i powiedzieć im, że chcę dalej korzystać z informacji papierowej. Bank przez to wymusza na mnie ponoszenie kosztów związanych z opłatą za telefon. Czy to raczej powinno być tak, że tylko ten telefonuje, kto chce tej zmiany, a nie odwrotnie? Jestem wściekły na bank za takie działania"
- pisze pan Janusz. Czy ma rację? Z jednej strony konieczność zatelefonowania do banku z prośbą o zachowanie dostępu do papierowych rachunków nie jest jakimś wielkim i kosztownym wysiłkiem. Sam jednak nie lubię dzwonić do banku, bo przeważnie wymaga to wysłuchania muzyczki, reklamy, zalogowania się hasłem, którego przeważnie nie pamiętam, przejścia przez automatyczne komunikaty marketingowe ("potrzebujesz gotówki? to już ją prawie masz"), a potem przebicie się przez nie zawsze proste menu, czyli zasieki broniące mi dostępu do żywego rozmówcy. A wydaje się, że właśnie do tego chciał skłonić bank pana Janusza tym komunikatem (trzeba przyznać, że napisanym bardzo zrozumiale i najprościej jak się da, zgodnie z nową polityką banku):
Cóż, poniekąd rozumiem bankowców, że nie chcą absorbować swoich zasobów i bawić się w jakieś bardzo skomplikowane próby nakłonienia klienta do zmiany formy przesyłania papierów. W tym przypadku nawet nie chodzi o wyciągi, tylko o harmonogram spłat kredytu, który chyba wysyłany jest tylko raz na jakiś czas, a nie co miesiąc. Przyjaźniejszą metodą skłonienia klientów do nowoczesności byłoby przesłanie im informacji, że jeśli zdecydują się na harmonogramy elektroniczne, to dostaną jakąś korzyść (np. rabat w najbliższych kilku ratach kredytowych).
W nowoczesności widzę też inny problem, niż próbę zmieniania na siłę nawyków niektórych klientów. Są dokumenty, których przeczytanie przez klienta jest bardzo istotne, bo waży na ponoszonych przez niego kosztach. Umieszczanie jakichkolwiek dokumentów - harmonogramów, tabel opłat i prowizji, regulaminów - wyłącznie w systemie transakcyjnym (tak by klient w razie potrzeby sobie je pobrał) rodzi pytania o to w jaki sposób klient będzie informowany o ewentualnych zmianach oprocentowania lub jakichś parametrów związanych np. ze spłatą rat. Czy będzie musiał sam zaglądać do systemu transakcyjnego, żeby uaktualnić swoją wiedzę? Taki numer wykręciła ostatnio klientom jedna z firm rozliczających transakcje płatnicze. Oni poszli w regulaminie jeszcze dalej: zmiany w regulaminie zamierzają publikować na swojej stronie internetowej, zaś potwierdzeniem, że klient je akceptuje, ma być fakt, że przeprowadził jakąś operację w czasie, gdy ten regulamin obowiązuje ;-). To ryzykowne od strony respektowania przez bank zasad informowania klientów o zmianach w kontrakcie. Ale z drugiej strony... może niepotrzebnie się czepiam? Przecież czasem nie potrzeba w ogóle o niczym klienta informować, tylko od razu czesać opłaty ;-), że przypomnę tylko sprawę z kartami płatniczymi, które w ogóle do klienta nie dotarły, a bank i tak pobierał za nie abonamentową opłatę twierdząc, że "przecież wysłał"
October 1, 2015
Klient Getinu wyliczył, że stracił 400.000 zł na indeksacji kredytu do franka. Poszedł do sądu i...
Im dalej w las, tym więcej drzew - tak można określić sądowe boje frankowiczów uważających, że banki powinny "odkręcić" ich umowy kredytowe (a więc przeliczyć wszystkie zapłacone raty (oraz przyszłe zobowiązania) w taki sposób, jak gdyby kredyty były od początku złotowe). Oznaczałoby to de facto przerzucenie na banki niekorzystnych różnic kursowych i zdjęcie z klientów ryzyka kursowego na przyszłość - a więc skutki potężne od strony finansowej i prawnej Spraw w sądach, dotyczących kredytów frankowych, jest wiele, ale wyroków - nawet nieprawomocnych - jak na lekarstwo. Prawnicy związani z frankowiczami duże nadzieje wiązali ze sprawą kredytobiorcy Getin Banku, który zażądał unieważnienia klauzuli indeksacyjnej w swoim kredycie . To bój o kredyt wart milion złotych (z 2008 r.), którego wartość dziś - z wiadomych względów - się podwoiła. Klient, w czasach, kiedy zaciągał kredyt, miał firmę i zajmował się m.in. wynajmowaniem nieruchomości, ale ta konkretna była kupiona na jego potrzeby własne. I dlatego w tej sprawie, jako konsument, zgłosił się do sądu o zwrot 400.000 zł (nadpłata w ratach wynikająca z indeksowania kredytu do franka szwajcarskiego).
Właśnie ogłoszono wyrok w pierwszej instancji i... precedensu nie ma. Sąd stanął po stronie banku , choć chyba nie można z tego orzeczenia wywodzić poważniejszych wniosków, bo większość argumentacji opiera się na kwestiach formalnych. Sąd nie dotknął zbyt mocno samej indeksacji. Uznał natomiast, że skoro klient prowadził działalność gospodarczą, to nawet jeśli kupił tę konkretną nieruchomość na prywatne potrzeby, to kredyt jest "firmowy". A skoro tak, to nie można podważać żadnej klauzuli - łącznie z indeksacyjną - powołując się na "sprzeczność z dobrymi obyczajami" (at. 385 Kodeksu cywilnego), bo takie prawo ma tylko konsument. A poza tym roszczenia między przedsiębiorcami mają krótki okres przedawnienia, który już upłynął. Jedynym fragmentem argumentacji, który może zainteresować wszystkich frankowiczów, jest ten mówiący o "unieważnieniu" roszczeń klienta ze względu na to, że w 2010 r. spisał on z bankiem aneks pozwalający spłacać raty bezpośrednio we frankach (czyli bez spreadu i różnych dziwnych "kursów sprzedaży".
No i to jest dość niebezpieczne spojrzenie na kredyt frankowy, bo wynika z niego, że skoro weszła w życie ustawa antyspreadowa i klient w pewnym momencie zechciał skorzystać z jej dobrodziejstw, to wszelkie nieprawidłowości wynikające z przeliczeń walut (także te sprzed wejścia w życie ustawy) są nieistotne. A przecież część "przekrętu spreadowego" odbywała się na etapie wypłaty kredytu. Co do samej istoty indeksacji sąd się w tej akurat sprawie nie wypowiedział (a więc nie odpowiedział na pytanie czy to w ogóle był kredyt i czy był frankowy, czy też tylko "się podszywał"). W zaistniałej sytuacji nie ma innego wyjścia, jak... pójść do lasu po więcej drewna, bo mec. Mariusz Korpalski, który prowadzi sprawę getinowego klienta, zarzeka się, że tego tak nie zostawi :-).
Choć z wyroku w sporze klienta z Getin Bankiem niewiele wynika (zwłaszcza, że nie ma jeszcze nawet uzasadnienia na piśmie), to jeśli przyjąć, że coś z niego wynika, to nie jest to raczej nic dobrego ;-). Ale nie oznacza to, że już czas sobie strzelić w łeb. Co to, to nie. Lepsze dla kredytobiorców wieści dochodzą z sądów blokujących egzekucje, które miałyby następować na podstawie wystawianych przez banki tytułów egzekucyjnych (BTE). Sądy nie pozwalają na wykorzystywanie do egzekucji BTE po pierwsze ze względu na ich "zdelegalizowanie" przez Trybunał Konstytucyjny, a po drugie ze względu na to, że przeliczona na złote kwota długu frankowego wynika z nieprecyzyjnych zapisów w umowach kredytowych. Co prawda nie oznacza to, że kredyty mogą być "odwalutowane" (sądy jedynie utrącają uproszczoną egzekucję na podstawie BTE, odsyłając strony do standardowej ścieżki ustalania "prawdziwej" wartości długu), ale jest sygnałem, że Temida zauważa nieprecyzyjne zapisy w umowach i zastanawia się co z nimi zrobić. Oby tylko nie działała "na ślepo" ;-).
Wyjąwszy sprawy dotyczące BTE frankowicze nie mają zbyt wielu sądowych punktów zaczepienia, w postaci korzystnych wyroków na które można byłoby się powołać, by na duszy zrobiło się lżej. W sprawie indywidualnej nie udało się wygrać najsłynniejszemu polskiemu frankowiczowi, Tomaszowi Sadlikowi, zaś w sprawie zbiorowej na ostatniej prostej przewrócił się pozew "Nabitych w mBank". Choć z drugiej strony w ramach tego samego zagadnienia są nieliczne przykłady wygranych spraw indywidualnych, wytoczonych przez "Nabitych", Warto pamiętać, że nie mówimy tu o unieważnieniu, ani "odwalutowaniu" umów, lecz o zmianach w oprocentowaniu kredytów. Na domiar złego polskie sądy zaczęły stosować ultraniekorzystną interpretację ustawy o pozwach grupowych, co utrąciło np. pozew zbiorowy klientów Banku Millennium (częściowo udało się to odkręcić w drugiej instancji, ale to tylko pomogło wrócić frankowiczom do gry). W Europie też niewesoło, bo Rzecznik Generalny unijnego Trybunału Sprawiedliwości odbiera nadzieję na potraktowanie kredytów frankowych jako zawoalowanej inwestycji (choć są wątpliwości czy się nie zagalopował z tą wykładnią).
September 30, 2015
Już w dwóch bankach smartfona łatwo przerobisz na kartę zbliżeniową. Idą zmiany w płaceniu?
Wygląda na to, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy zacznie zmieniać się krajobraz jeśli chodzi o sposoby naszego płacenia za zakupy. Nie sądzę, byśmy przeżyli jakąś rewolucję, ale... jeśli ktoś jest ciekaw jak to jest płacić zbliżeniowo telefonem, to będzie miał więcej okazji, żeby spróbować. Do tej pory przejście z płacenia kartą do płacenia smartfonem - nawet przy założeniu, że klient ma na taką "przesiadkę" ochotę - było drogą przez mękę. Trzeba było mieć telefon nie tylko z opcją zbliżeniową, ale też z abonamentem w sieci, z którą współpracuje twój bank. A potem jeszcze iść do tego operatora telekomunikacyjnego po nową kartę SIM. Zmiana krajobrazu polega na tym, że już w dwóch bankach istnieją rozwiązania, które pozwalają aktywować sobie płacenie telefonem znacznie łatwiej - wystarczy ściągnąć na smartfona najnowszą wersję aplikacji mobilnej swojego banku. Nie ma znaczenia w której sieci masz telefon, bo nowy sposób - jego fachowa nazwa to HCE - omija w ogóle telekomy. Cała płatność odbywa się w "chmurze", nie dotykając w ogóle karty SIM.
Kilka miesięcy temu jako pierwszy taki sposób płacenia telefonem wprowadził Bank Pekao, zaś w środę o uruchomieniu nowych płatności mobilnych poinformował bank BZ WBK. Co zrobić, żeby sobie to-to potestować? W tym ostatnim banku "przypięcie" karty płatniczej do smartfona wymaga od klienta (oczywiście poza ściągnięciem najnowszej wersji aplikacji) jedynie zalogowania się do aplikacji bankowej i decyzji z którym kontem powiązać wirtualną wersję karty płatniczej. A samo płacenie smartfonem to już miodzio, bo nie trzeba nawet "odpalać" apki mobilnej - wystarczy odblokować smartfona i przyłożyć go do terminala zbliżeniowego w sklepie. Przy płatnościach poniżej 50 zł (tak samo, jak w przypadku tradycyjnej płatności kartowej) nie trzeba podawać PIN-u. Transakcja nie powinna być więc bardziej skomplikowana, niż kartowa. A to ważne, bo gdyby wymagała jakichś dodatkowych czynności, to nie byłoby żadnego powodu, by klienci mieli wymieniać kartę na telefon. System zadziała nawet wtedy, gdy w okolicy nie ma internetu (możliwa jest autoryzacja offline).
Standard HCE w ciągu kilka miesięcy opanuje polskie banki. Organizacja płatnicza Visa, która pomogła wdrożyć ten system w BZ WBK, zamierza "odpalić" go w najbliższym czasie w kilkunastu bankach. Możliwość zbliżeniowego płacenia telefonem zostanie więc umożliwiona kilku milionom klientów korzystających z bankowych aplikacji mobilnych w telefonach. No, może nie milionom, bo trzeba jeszcze mieć w miarę nowoczesny telefon (z technologią NFC, umożliwiającą płacenie zbliżeniowe), a w nim system Android i to w nowej wersji 4.4. O ile więc nie ma znaczenia któremu telekomowi płacisz abonament, o tyle wymagania sprzętowo-systemowe są spore, co wyłącza z "zabawy" pokaźną część mobilnych klientów banków (ci "wyłączeni", ale mobilni mogą płacić telefonem w oferowanym przez sześć banków systemie IKO/BLIK, opartym nie na zbliżeniach, lecz na wpisywaniu kodów jednorazowych). Ale oczywiście płacenie telefonem i tak stanie się znacznie bardziej dostępne i mniej kłopotliwe, niż dziś.
Jest tylko jedno pytanie - czy klienci będą widzieli jakiś interes w płaceniu telefonem, zamiast kartą? Na pierwszy rzut oka wartości dodanej tu nie widać. Owszem, nie trzeba nosić przy sobie portfela z kartami (a telefon przecież i tak zawsze mamy w kieszeni). Ale z drugiej strony telefony mają to do siebie, że się wyładowują, zawieszają i psują, zaś plastikowa karta jest bardziej niezawodna. Wiele zależy od tego ile środków i pomysłów banki zaangażują, żeby zachęcić klientów do płacenia telefonem. Spodziewam się dużych akcji rabatowych w sklepach lub też soczystych zwrotów części wartości transakcji dokonanych telefonem. Klient płacący urządzeniem mobilnym to dla każdego banku skarb, bo taki ktoś staje się bardziej podatny na "zdalne sterowanie": dzięki geolokalizacji wiadomo gdzie się znajduje, zaś dzięki ekranowi w smartfonie można mu zapodawać najróżniejsze zniżki, promocje oraz możliwości udzielenia szybkiego kredytu na zakupy. Sądzę, że już za dziewięć miesięcy będziemy wiedzieli czy coś się z tej popularyzacji płacenia telefonem urodzi.
OBEJRZYJ SAMCIKOWE PATENTY NA OSZCZĘDZANIE. W drugim odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" przeniosłem się w czasie. I zdradziłem jak zdobyć 100.000 zł odkładając wyłącznie pieniądze, których dziś jeszcze... nie masz.
Rzecznik unijnego trybunału się zagalopował? Frankowicze wyciągają asy z rękawów
Jednym z pól walki zbuntowanych kredytobiorców walutowych z bankami jest pytanie o to czy taki kredyt przypadkiem nie ma wbudowanej opcji walutowej. A więc: czy nie jest kredyto-inwestycją. Gdyby tak było, klienci mieliby prawo oczekiwać od banków-kredytodawców, by informowały ich o ryzyku w rozbudowany sposób - tak, jak informuje się inwestora giełdowego, że może stracić dużą część pieniędzy. Brak takiej informacji - oczywisty w przypadku kredytów - dałoby się pewnie przekuć w jakieś odszkodowania. Tylko czy to pole walki jeszcze istnieje? Przecież Rzecznik Generalny unijnego Trybunału Sprawiedliwości ostatnio ogłosił wykładnię, z której wynika, że kredyt walutowy nie ma wbudowanego żadnego komponentu inwestycyjnego. A tym bardziej nie można powiedzieć, by sam był inwestycją. Co prawda orzeczenia samego Trybunału Sprawiedliwości w tej sprawie jeszcze nie ma, ale niezmiernie rzadko zdarza się, by ten nie zgodził się o opiniami Rzecznika Generalnego.
Bitwa nie została jeszcze przez frankowiczów ostatecznie przegrana, ale środowisko bankowców już wysyła sygnały, że to tylko kwestia czasu. W zeszłym tygodniu ekspertyzę Rzecznika Generalnego obficie omówił w komunikacie Związek Banków Polskich, zapewne po to, by jak najbardziej ją rozpropagować i wybić frankowiczom z głowy wytaczanie nowych batalii prawnych przeciwko bankom. Czy jest możliwość, by jeszcze zmienić bieg wydarzeń przed luksemburskim trybunałem? Wiadomo, że polski rząd - przynajmniej na razie, bo nie wiemy jak będzie wyglądał jego skład po wyborach - nie będzie walczył o zmianę interpretacji produktu pt. walutowy kredyt hipoteczny. Jakie jest jego widzenie tej sprawy - wiemy od czasu, gdy przestała być tajemnicą opinia, którą wysłał do Luksemburga. Zresztą opinia ta przydała się Rzecznikowi Generalnemu, bo nawet była cytowana w jego ekspertyzie.
Jak wiecie, ja też nie jestem zwolennikiem hipotezy, że kredyt hipoteczny jest produktem inwestycyjnym. Nie wydaje mi się, by sam fakt, że wysokość raty zależy od kursu waluty obcej, oznaczał, iż klient "inwestuje" pieniądze. Kredyt to kredyt. Inna sprawa, że w ramach tego kredytu klienci zostali narażeni na ponadnormatywne ryzyko kursowe i banki powinny część tego ryzyka z nich zdjąć. Pytanie brzmi: czy frankowicze zdołają przekonać luksemburski sąd, że pomylił się uznając, iż w kredycie walutowym nie ma komponentu inwestycyjnego. Organizacje skupiające najbardziej radykalnie nastawionych frankowiczów być może spróbują jeszcze podjąć ofensywę. Pewne argumenty w tej sprawie mają. Jeden z frankowiczów przesłał mi pochodzący z 2007 r. artykuł z "Gazety Prawnej", który popełnił dr Andre Helin, prezes firmy audytorskiej BDO.
"Przykładem złożonych instrumentów, posiadających wbudowane instrumenty finansowe, są umowy kredytowe, w których należne kwoty są indeksowane (np. w zależności od kursu wymiany waluty obcej, wskaźnika inflacji), opcje wcześniejszego wykupu dłużnego instrumentu finansowego czy też zwykłe umowy najmu lub dzierżawy denominowane w walucie obcej. W takich sytuacjach umowa zasadnicza (w podanych przykładach wartość nominalna kredytu podlegającego spłacie lub ustalona kwota czynszu z tytułu najmu) ulega zmianie, adekwatnie do zmian kursu waluty lub wskaźnika inflacji"
Frankowicze zamierzają też wyjąć z szafy jeden z dokumentów Narodowego Banku Polskiego, który pochodzi z 2013 r., (a konkretnie "Instrukcję uzupełniającą do pakietu FinRep"), w której na str. 19-20 znajdują się punkty definiujące instrumenty pochodne oraz instrumenty, w które wbudowane są instrumenty pochodne. Co by nie mówić, niektóre z tych definicji przywodzą na myśl konstrukcję kredytów walutowych.
Dyskusja o tym czy kredyt walutowy nie jest przypadkiem instrumentem inwestycyjnym toczy się w całej Europie. Niedawno w Hiszpanii Sąd Najwyższy orzekł, że umowa kredytu walutowego zawiera w sobie instrument inwestycyjny, jednak odmówił unieważnienia z tego tytułu całej umowy. Nawet w przypadku uznania przez polski sąd, że kredyt walutowy to "kredytoinwestycja" - opieranie na tej podstawie argumentów o "odwalutowaniu" umowy może być karkołomne. Jeśli już szukamy dziury w całym, a więc chcemy sprawdzać czy kredyt walutowy to w ogóle kredyt, proponowałbym drążyć w stwierdzeniu: "trudno nazwać kredytem coś, w czym kwota kapitału jest ruchoma". Prawo bankowe bowiem mówi, że kredytem jest "określona kwota pieniędzy postawiona do dyspozycji klienta". Tymczasem w przypadku kredytów indeksowanych do franka ta kwota jest zmienna. Klient po zawarciu umowy czasem nawet nie wiedział jaką kwotę ostatecznie pożyczy, bo ta zależała od kursu waluty. Tym niemniej jeden z polskich sądów w słynnej "sprawie szczecińskiej" określił tę sytuację jako "doprecyzowanie" i nie znalazł w niej nic podejrzanego.
Sprawa istoty kontraktu (czy ten kredyt to kredyt, czy instrument inwestycyjny) to tylko jedno z pól walki zbuntowanych kredytobiorców z bankami. Jest też kwestia zapisów abuzywnych zawartych w umowach (i jakie skutki rodzi uznanie ich za niewiążące) oraz kwestia wprowadzenia w błąd klientów przy zawarciu umowy (część klientów próbuje udowodnić, że nie udzielono im pełnych informacji o istocie produktu kredytowego) lub też niewłaściwego oszacowania zdolności kredytowej klienta (modele scoringowe bywały przegięte w taki sposób, by łatwiej było dostać kredyt we frankach). Na każdym z tych pól walki już się toczą, a zwaśnione strony nie biorą jeńców.
Maciej Samcik's Blog
- Maciej Samcik's profile
- 3 followers

