Maciej Samcik's Blog, page 87

October 28, 2015

Po wyborach słabnie zapał do odwalutowania kredytów? Dwuznaczne wypowiedzi

Jak zapewne pamiętacie, prezydent Andrzej Duda obiecał frankowiczom przewalutowanie ich kredytów, a wygrany w wyborach PiS - ustawę, która rozwiąże ich problemy. Nie zazdroszczę rządzącym niełatwego dylematu. Naobiecywali frankowiczom złote góry, ale dobrze wiedzą, że przerzucenie całej odpowiedzialności na banki mocno je osłabi. A banki są PiS-owi potrzebne do współfinansowania wielkich inwestycji zapowiedzianych przez Jarosława Kaczyńskiego (słynne 1,4 bln zł). Wygląda na to, że nowy rząd nie będzie palił się do radykalnych i natychmiastowych rozwiązań problemu frankowego. Prof. Piotr Gliński, szef rady programowej PiS, pytany we wtorek o ewentualna ustawę o przewalutowaniu kredytów frankowych i proponowane proporcje rozłożenia ciężaru przewalutowania pomiędzy banki i kredytobiorców, odpowiedział:





"Nie możemy wydoić za bardzo sektora bankowego, bo będzie on obciążony podatkiem bankowym. Kompromis może być gdzie indziej, niż w ustawie, która była przedmiotem prac Sejmu poprzedniej kadencji"





Kompromis? No, przed wyborami o żadnym kompromisie mowy nie było, tylko o tym, że banki powinny wziąć odpowiedzialność za swoje grzechy. Troska o to, by branża bankowa nie została nadmiernie wydojona to też nowy akcent w wypowiedziach przedstawicieli PiS. Prof. Gliński mówi jednym głosem z prof. Markiem Belką, prezesem Narodowego Banku Polskiego. Ten ostatni o możliwych rozwiązaniach kwestii frankowej powiedział we wtorek tak:





"Niewykluczone jest równoległe wprowadzenie w życie dodatkowego opodatkowania, jak i ustawowej restrukturyzacji kredytów walutowych, co z punktu widzenia skumulowanego efektu i kluczowej roli banków w polskim systemie finansowym może istotnie osłabić stabilność finansową, która jest przecież warunkiem zrównoważonego systemu gospodarczego"





Pragnę pomóc w rozwiązaniu tego węzła gordyjskiego - do którego rozplątywania palą się tylko ci, którzy aktualnie nie rządzą - porządkując wiedzę i podrzucając argumenty. A może i spróbuję doradzić coś panu prezydentowi, którego doradcy ostatnio spotykają się z najbardziej radykalną grupą frankowiczów. Grupą, która nie przebiera w środkach (akcje ulotkowe, stała obecność w mediach, marketing wirusowy w internecie) i argumentach, czasem mijając się z prawdą, albo opowiadając tylko pół prawdy, jak np. na stronach wyprodukowanej przez frankowiczów publikacji, która zbiera 24 fakty o kredytach frankowych. Nic dziwnego, że kontrofensywę przypuścił Związek Banków Polskich, przedstawiając 24 swoje fakty o frankach. W których faktach jest więcej faktów? To temat na poważny referat. 



24 fakty i mity to dużo. Myślę, że da się to załatwić szybciej i krócej :-). Mam nawet dobry pretekst. Na moim biurku wylądował jakiś czas temu długi list od frankowicza, pana Karola. Niedawno spierałem się publicznie z prezesem mBanku Cezarym Stypułkowskim, który nie zgadza się ze stawianymi przeze mnie tezami. Z kolei pan Karol przedstawia tezę, iż za franki odpowiedzialność powinny ponieść wyłącznie banki. Winny przeliczyć wszystkie kredyty po kursie z dnia podpisania umowy i "oddłużyć" klientów, bo na frankach ogromnie zarobiły, chociaż ich wcale nie miały. Postaram się wskazać punkty będące istotą rozbieżności zdań między frankowiczami i bankowcami oraz tymi, którzy starają się spojrzeć na sprawę obiektywnie. Myślę, że może to być nie najgorsza ściągawka dla tych, którzy chcieliby przygotować strukturalne rozwiązanie.  



NIE BYŁO ŻADNYCH FRANKÓW.  " W rzeczywistości były to kredyty złotówkowe powiązane z instrumentem spekulacyjnym, rodzajem opcji walutowych . Klienci otrzymywali złote, a bankowcy tłumaczyli, że to sztuczka techniczna, ponieważ łatwiej pozyskać finansowanie we franku. Wszelkie kalkulacje wykonywane były w oparciu o potrzebną kwotę w złotych. Kwota we frankach ustalana była dopiero w dniu podpisania umowy! Przy wypłacie kredytu banki notowały dodatkowy zarobek, "sprzedając" i "odkupując" od klientów w tej samej chwili dużą kwotę we frankach" - pisze pan Karol. Skoro żadnych franków nie było, to bank nie może stracić nic z tego powodu, że umorzy dług liczony według obecnego kursu franka. Do pewnego momentu to się nawet trzyma sensu, bo sam widziałem w sprawozdaniach Banku Millennium instrumenty typu SWAP, czy CIRS - i to wyrzucone poza bilans - a nie pożyczki frankowe. Ale czy to, że franków banki fizycznie nie miały, oznacza, że nie stracą na przewalutowaniu kredytów? 



Bank zarabia na tym, że pożycza od kogoś pieniądze taniej (depozyt od klienta, pożyczka od banku zagranicznego, emisja obligacji) i w oparciu o ten kapitał udziela komuś kredytu drożej, zarabiając na różnicy oprocentowania. Interes prosty jak drut. Ale żeby się udał, bank musi mieć zgodność stóp procentowych kapitału pozyskiwanego i pożyczanego. Gdyby było tak, jak pisze pan Karol (franki tylko jako fikcja pozwalająca udzielić więcej kredytu), to znaczy, że kapitał na udzielanie kredytów frankowych pochodzi od polskich deponentów. Czyli: bank płaci za depozyt 8% (takie wtedy były stopy w Polsce), a następnie udziela kredytu we frankach na 4% (LIBOR plus marża). gdzie zarobek? Na wzroście kursu franka? Gdyby tak było, banki miałyby w ostatnich kwartałach nie 16 mld zł rocznego zysku, a 26 mld zł, z tego większość widniałaby w rubryce "różnice kursowe". Tymczasem w rachunkach wyników banków zawartość rubryk "dochód z pozycji wymiany" nie pasuje do zysków, które dałoby się osiągnąć ze wzrostu kursu franka. To się nie trzyma kupy.



Na moją logikę to, że ani pan Karol, ani nikt z nas, frankowiczów, nie dostał nigdy żadnego franka do ręki, nie musi oznaczać, że one nie istnieją. Nawet jeśli bank zawarł transakcję fikcyjnej wymiany walut typu "mógłbym mieć franki, gdybyś pożyczył mi je w zamian za moje złotówki" i w oparciu o taki instrument pożyczał klientowi złotówki według "szwajcarskiej" stopy procentowej, to ta transakcja powinna być rozliczona na warunkach, w których oprocentowanie i wartość zobowiązania odnosi się do franków (tych, które polski bank "mógłby mieć", a zachodni "mógłby pożyczyć" lub "mógłby zorganizować od innego banku"). Gdyby tych franków, przynajmniej na poziomie międzybankowych rozliczeń, nie było, to oznaczałoby grube nieprawidłowości w bankowych bilansach. I to takie, które w pięć minut powinna wyłapać Komisja Nadzoru Finansowego. Ergo: wydaje mi się, że to, czy kredyt jest frankowy czy złotowy nie zależy od tego jaką walutę dostajemy do ręki (w bankowym "kantorku" możemy dostać kredyt złotowy wypłacany np. w rupiach indyjskich), ale do jakiej stopy procentowej i do rozliczeń w jakiej walucie odnosi się kredyt. Jeśli płacimy odsetki według stóp frankowych, to kredyt jest frankowy. No dobra, "frankowy" :-). 



BANKI OSZUKIWAŁY LICZĄC ZDOLNOŚĆ KREDYTOWĄ.  Pan Karol pisze tak: " Dla wielu kredytobiorców nie było alternatywy w kredycie w - bezpośrednio - złotym polskim ; mieli tzw. "zdolność kredytową" (obliczaną według nieujawnianych algorytmów) jedynie na kredyt tzw. "walutowy" we franku ". Moje ad vocem: racja, tak się niestety zdarzało, zwłaszcza zanim w 2007 r. weszła w życie rekomendacja nadzoru bankowego, która nakazała udzielanie kredytów walutowych tylko tym, którzy mieliby zdolność kredytową na kredyt o 20% większy w złotych. Uważam, że w sytuacji, gdy klientowi nie zaproponowano kredytu w złotych , albo wyliczono zdolność kredytową w sposób, który rodził ryzyko założenia sobie przez klienta pętli na szyję, odpowiedzialność banku powinna być większa , niż w pozostałych przypadkach. Ale też trzeba powiedzieć otwarcie: to nie jest tak, że ktoś miał zdolność kredytową we frankach, a nie miał jej w złotych. W złotych też miał, ale na mniejszą kwotę. Mógł wziąć mniejszy kredyt w złotych i mieć mniejsze mieszkanie, albo zadłużyć się w tańszym franku, ryzykować brak stabilności rat i mieć większe  Byli ludzie, którzy rezygnowali z wymarzonego większego mieszkania i brali mniejszy kredyt w złotym. Oni będą poszkodowani, jeśli frankowiczom zrefunduje się część kredytu.



RZĄD ZACHĘCAŁ DO KREDYTÓW WE FRANKU.  Pan Karol pisze tak: " Rząd premiera Tuska odegrał sporą rolę w początkowym rozbudzaniu spirali tych kredytów - głośno obiecując rychłe wejście do strefy euro ; bankowcy mówili o istniejącym (a, jak wiemy, nieprawdziwym) "powiązaniu" kursu franka i euro (i, w efekcie, złotego). Klienci - chcąc kupić mieszkanie, na fali ówczesnych wzrostów cen - byli postawieni przez faktami dokonanymi; każdy tydzień zwłoki oznaczał większą cenę mieszkania" .  Zgoda, ale to akurat argument na rzecz zdjęcia części odpowiedzialności z bankowców. Wtedy, kiedy franki były najpopularniejsze, wszyscy myśleliśmy, że będziemy w strefie euro. I że dzięki temu te kredyty będą mniej wahliwe. Niestety, okazało się, że wszystkie rachuby wzięły w łeb. Pomyliliśmy się wszyscy: banki, rząd, kredytobiorcy. Więc wszyscy musimy za to solidarnie odpowiedzieć - nie tylko banki.



BANKI NIEWŁAŚCIWIE INFORMOWAŁY O RYZYKU. Pan Karol: " Oświadczenia różnego rodzaju były klientom przedstawiane, ale sam od bankowca usłyszałem, że "złotówka będzie nie droższa, niż dzisiaj" . Wielu analityków, którzy od kilku lat mówią, że frank jest za drogi, i jego cena spadnie, w latach 2006-2008 wieszczyło dalsze osłabianie się franka. Kredyty udzielane były nie spekulacyjnie, a na cele mieszkaniowe - na ogół dla młodych ludzi. stanowiących przyszłość państwa, myślących o dzieciach, szukających lub mających pierwszą pracę. To był kredyt na zaspokojenie jednego z praw człowieka: własne mieszkanie ".  Moje ad vocem: zgadzam się, że w wielu przypadkach bankowi sprzedawcy wciskali klientom kit. Ale nie mogę przemilczeć, że klienci też niezbyt głęboko zastanawiali się nad zobowiązaniem, które zaciągali. Byli łatwowierni, nie sprawdzali wahań kursu franka np. wobec dolara w 30-letnim okresie wstecz. Prawo do własnego mieszkania na kredyt nie jest prawem człowieka. Nigdzie nie jest napisane, że każdy ma mieć własne mieszkanie, nawet gdy go nie stać. W niektórych przypadkach ludzie brali kredyty we frankach, gdy raty już na starcie przekraczały połowę ich zarobków. 



UMOWY ZAWIERAJĄ NIEZGODNE Z PRAWEM KLAUZULE.  Pan Karol. " Wiemy dzisiaj, umowy te niejednokrotnie są bezprawne - wiele z ich zapisów znajduje się w rejestrze klauzul niedozwolonych, co nie przeszkadza jednak bankom nadal ich używać! Bank np. argumentuje, że co prawda w umowie jest klauzula zakazana przez prawo, ale oznacza to tylko tyle, że nie może używać ich wyłącznie w... nowych umowach! Taka interpretacja jest oczywiście nie do pomyślenia w ustach zwykłego obywatela. Mam pismo z UOKiK, potwierdzające moją interpretację - cóż z tego, kiedy UOKiK może dziś jedynie ukarać bank, który generalnie jednak więcej zarobi, łamiąc prawo i płacąc kary? Ilu kredytobiorców będzie chciało iść do sądu przeciwko bankowi? ". Pan Karol ma rację - system eliminowania bezprawnych zapisów z umów kredytowych jest niewydolny. I teraz właśnie jest naprawiany, co nie pomoże już niestety ani frankowym kredytobiorcom, ani posiadaczom polis inwestycyjnych, ani innym klientom cierpiącym z powodu "lewych" zapisów w już zawartych umowach. W tym sensie współodpowiedzialność za frankowy problem ponosi państwo, które okazało się nieprzygotowane do eliminowania z umów coraz bardziej skomplikowanych produktów finansowych wszystkiego, co łamie prawa konsumenta. Ostatnio pojawiła się ciekawa interpretacja prawna, oparta na orzecznictwie unijnym, z której wynika, że nieprecyzyjne zapisy w umowach mogłyby być podstawą do daleko idących konsekwencji.



KREDYT ZE ZMIENNĄ WYSOKOŚCIĄ KAPITAŁU TO NIE KREDYT . Pan Karol: " Banki muszą ponieść dużą część odpowiedzialności, ponieważ, powodowane chciwością, jako kredyt hipoteczny sprzedawały skomplikowany produkt finansowy, kredytem hipotecznym nie będący. Czym jest bowiem kredyt hipoteczny? Jest zaciągnięty na zakup/budowę mieszkania/domu, zabezpieczony tylko do jego wartości, a kapitał maleje wraz ze spłatą. Tymczasem w tzw. kredytach frankowych kapitał nie maleje, ponieważ zależy od wartości franka. Po ośmiu latach spłaty ludzie mają więcej do spłacenia niż na początku, mimo regularnego spłacania. I nie ma tu nic do rzeczy wielkość raty, ale realnie pozostające nadal zobowiązania. Banki mają po prostu niewolników - kredyt jest spłacany, ale się nie zmniejsza". To temat, który wiąże się z poprzednim - czyli eliminowaniem z umów bezprawnych zapisów.



Ten dylemat: "czy kredyt może mieć ruchomy kapitał" powinien zostać rozstrzygnięty na samym początku funkcjonowania tego typu produktów finansowych. Powinien się tym zająć nadzór bankowy, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów i sądy. Nie ma absolutnej pewności czy kredyt frankowy spełnia definicję kredytu według prawa bankowego (mówi, że bank stawia do dyspozycji klienta "określoną sumę pieniędzy"). Nie wiem jak spojrzą na to sądy (na razie nie ma żadnego orzeczenia, w którym kredyt walutowy zostałby uznany za nie-kredyt), ale wydaje mi się, że w ramach swobody zawierania umów frankowicze mogli się na taką konstrukcję nie zgodzić. Kredyt frankowy - zwłaszcza indeksowany do franka - ma ruchomy kapitał liczony w złotych i jest to jego podstawowa cecha (oprócz tego, że ma też bardzo niską stopę procentową). Skoro więc klient zaakceptował te dwie cechy, to być może należy uznać, że zgodził się na tak dziwną postać kredytu w ramach swobody kształtowania relacji z bankiem, którą daje mu prawo. Ale najlepiej byłoby, gdyby na ten temat wypowiedział się sąd, biorąc pod uwagę m.in. dyrektywy unijne, z których niektóre wypowiadają się na temat kredytów nominowanych w walutach obcych.



FRANKOWICZE NIE CHCĄ POMOCY PAŃSTWA. CHCĄ RESTARTU.  " Frankowicze chcą sprawiedliwości, nie narażając nikogo poza bankami na koszty. Ponieważ niektórzy politycy próbują przeciwstawiać sobie kredytobiorców tzw. frankowych i złotówkowych ustawa ta powinna wyglądać inaczej, bazować na propozycji środowiska frankowiczów, popartej przed wyborami prezydenckimi przed dwóch kandydatów na stanowisko prezydenta - obecnego prezydenta, Andrzeja Dudę, i Pawła Kukiza. To przewalutowanie wszystkich kredytów frankowych na złote polskie po kursie z dnia podpisania umowy. Banki musiałyby w takiej sytuacji obliczyć, ile wynosiłyby raty, udzielane od kwoty kredytu udzielonego w złotym polskim, na warunkach, gdyby kredyt był bezpośrednio w złotym polskim - i w większości przypadków musiałyby część nadpłaty klientom zwrócić. Innymi słowy - trzeba "zrestartować" system, w którym umowy kredytowe pełne są zapisów znajdujących się w rejestrze klauzul zakazanych, wyrównując warunki startowe dla kredytobiorców we wszystkich walutach. Traktowanie tych kredytów jako złotowych, na warunkach, jakie mieli wówczas kredytobiorcy w złotym polskim to rozwiązanie przejrzyste i sprawiedliwe dla wszystkich kredytobiorców . Kredytobiorcy nie chcą pomocy państwa, a jedynie tego, aby państwo wymogło na bankach przestrzegania prawa" - pisze pan Karol. 



Wcześniej pan Karol napisał, że "banki muszą ponieść dużą część odpowiedzialności". Zaś proponowane przez niego rozwiązanie oznacza poniesienie przez banki - i, ze względu na dotkliwość kosztów, nie tylko przez banki - całości konsekwencji. Pytam grzecznie pana Karola i innych fanów przewalutowania przy kursie z dnia zaciągnięcia kredytu: gdzie w tym rozwiązaniu jest współodpowiedzialność klienta za wzięty kredyt? Przecież klienci zdawali sobie sprawę, że biorą dużo tańszy kredyt z niższą ratą w zamian za wyższe ryzyko wahliwości raty. Winą banków jest to, że naraziły klientów na dużo większe ryzyko, niż to, którego ci klienci mogli i powinni się spodziewać. Ale do pewnego poziomu ryzyko to klienci powinni ponosić, bo się na to dobrowolnie i świadomie zgodzili. Każdy frankowy kredytobiorca wiedział, że kurs waluty może iść w dół lub w górę i rzutować na bieżące raty oraz wielkość długu. Jedyne, czego się nie spodziewaliśmy, to że te wahania będą aż tak duże.



Gdyby kredytobiorcy frankowi - do których sam się zaliczam - zostali całkowicie zwolnieni z odpowiedzialności, to byłoby to niesprawiedliwe. Choćby dlatego, że dzięki kredytom frankowym kupili większe mieszkania w lepszych dzielnicach, zapewnili sobie przez lata wyższy standard życia. Ci z kredytobiorców, którzy nie skusili się na franka, musieli kupić mniejsze mieszkania lub nie kupili go w ogóle .  "Restart" byłby sprawiedliwy w sytuacji, w której frankowicze oddaliby nie tylko to, co dzięki kredytowi walutowemu zaoszczędzili, ale też np. zamienili na mniejsze nieruchomości, w których mieszkają . Kupili(śmy) więcej, bo było ich (nas) stać - to było kasyno, w którym przez jakiś czas wygrywali(śmy). A kiedy karta się odwróciła, żądamy unieważnienia całej gry, ale bez zwracania aktywów, które dzięki tej grze nabyliśmy. 



Stwierdzenie "odpowiedzialność powinny ponieść wyłącznie banki" oraz to, że "kredyty powinny być przewalutowane po kursie z dnia ich zawarcia" niestety się wzajemnie wykluczają. Nie istnieje rozwiązanie, które pozwoliłoby wykonać obie dyspozycje łącznie i w krótkim czasie (niezależnie od tego czy byłoby to sprawiedliwe i uczciwe). To znaczy istniałoby, gdybyśmy udowodnili, że żadnych franków nie było. Wówczas można byłoby skreślić je z bilansu banku i zapomnieć. Niestety, fakt iż kredytów nie było w rękach polskiego klienta, ani w skarbcu polskiego banku, nie oznacza, że nie było ich w ogóle. Jeśli w bilansie polskiego banku po stronie aktywów są kredyty frankowe, a po stronie pasywów jest finansowanie tych kredytów (jakieś CIRS-y, opcje, pożyczki frankowe, cokolwiek), to umorzenie części kredytów (aktywów) oznaczać musi zmniejszenie pasywów (finansowania). A pasywa polskiego banku to jednocześnie aktywa zagranicznego, który podstawił mu kapitał pod kredyty frankowe. Skreślenie czegokolwiek po stronie pasywów polskiego banku bez skreślenia aktywów zagranicznego banku jest niemożliwe. Chyba, że wytłumaczymy temu zagranicznemu bankowi, że jego franki też są fikcyjne ;-).



Musimy przyjąć jakąś wspólną platformę dyskusji. Jeśli z jednej strony będzie komunikat "franków nie było, banki nic nie stracą", a z drugiej "trzeba było czytać co się podpisywało", to kompromis będzie niemożliwy. Jak widzicie, część argumentów pana Karola podzielam. Ale tej narracji, w której klient-frankowicz nie przewiduje dla siebie żadnej współodpowiedzialności, nie podzielam. I namawiam frankowiczów, żeby czasem spojrzeli na sprawy z dystansu i sami przed sobą przyznali się do części odpowiedzialności za swoje nieszczęście (albo szczęście, bo są tacy, którzy na pobycie w tym kasynie  są do przodu - czy to finansowo, czy tez dzięki temu, że mają większe, lepsze mieszkanie). Nie wspomniałem jeszcze o jednym argumencie frankowiczów, ale pan Karol akurat go w swoim liście nie zawarł: NIECH BANKI PO PROSTU ODDADZĄ TO, CO ZAROBIŁY. Tak się składa, że niedawno spróbowałem policzyć ile zarobiły, zerknijcie. Niestety, jest to kwota dużo mniejsza, niż 30-35 mld zł. Uważam, że - przynajmniej dopóki sąd nie zakwestionuje kredytów walutowych jako bezprawnych - należy umówić się w taki sposób, że banki biorą na siebie odpowiedzialność za wzrost raty klienta, gdyby kurs franka przekroczył jakiś poziom. To by było sprawiedliwe. I być może do tego będą zmierzały propozycje PiS, gdy okaże się, że z tymi frankami - skoro już się obiecało - trzeba coś zrobić.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 28, 2015 00:33

October 27, 2015

Belką po oczach, czyli... pięć rzeczy, które musisz zrobić, żeby klienta naprawdę zabolało

Banki same sobie zapracowały na nowe podatki i obciążenia, które chcą na nie nałożyć politycy - taką odważną tezę postawił we wtorek, podczas wystąpienia na Forum Ryzyka Bankowego BIK, Marek Belka, szef Narodowego Banku Polskiego. I trudno nie przyznać mu racji. Dziś bowiem ta branża nie kojarzy się z wspieraniem rozwoju kraju, zaspokajaniem potrzeb mieszkaniowych milionów Polaków, albo po prostu z ułatwianiem codziennych zakupów (większość z nas nie wyobraża sobie już życia bez zbliżeniowych kart płatniczych, prawda?). Banki kojarzą się z lichwą i próbą wciskania klientowi kitu na każdym kroku. Przyszedłeś po lokatę? Wyjdziesz z 15-letnią inwestycją. Chcesz kredyt "z gwarancją najniższej ceny"? Dostaniesz dwa razy droższy niż w banku obok. W większości reklam bankowych nic, dosłownie nic nie zgadza się z rzeczywistością. Wszędzie "zgrzewki", pakiety, wciskanie nie chcianych produktów.



To się musi skończyć, bo erozja reputacji może przynieść bankom coś znacznie groźniejszego - erozję zaufania. A dawno minęły czasy, w których bankowcy mogli mieć poczucie, że są nie do zastąpienia. Pozabankowe firmy przejęły już w Polsce większość detalicznego handlu walutami, rozpychają się na rynku pożyczek, zaczynają wypychać banki z rynku płatności. Są już pierwsze platformy, na których ludzie sami pożyczają sobie pieniądze, bez pośrednictwa banków. To tak, jak z taksówkarzami - tak długo wkurzali ludzi, że przyszedł Uber i robi rewolucję. Pytanie tylko czy banki potrafią jeszcze myśleć o swojej działalności w kategoriach innych, niż rentowność poszczególnych linii produktowych, wzrost przychodów prowizyjnych, czy marża na kredycie. I czy są w stanie myśleć w kategoriach "jestem gotów dziś dopłacić do interesu, by za kilka lat klient przyniósł mi więcej swoich pieniędzy".



Jakiś czas temu mój redakcyjny kolega z "Gazety Wyborczej" opowiadał mi o tym, jak zagraniczna firma załatwiała jego problem dotyczący awarii elektronicznego sprzętu, który nabył. Kolega zadzwonił na infolinię i zgłosił, że kupiony niedługo wcześniej za kilka stówek sprzęt przestał reagować na polecenia. Po krótkiej rozmowie z serwisantem klient został poproszony o to, by poczekał kilka minut na linii, po czym ów serwisant oświadczył: "wysyłamy panu na nasz koszt nowy egzemplarz". W firmie ktoś doszedł do wniosku, że nawet jeśli klient sam sobie zepsuł sprzęt, bo np. usiadł na nim, albo próbował go grillować w kuchence mikrofalowej - a bardziej prawdopodobne, że wyprodukowany w Chinach sprzęt padł sam - to bardziej opłaca się udobruchać klienta i utrzymać jego lojalność do marki, niż spowodować, by zaczął kupować elektronikę u konkurencji.



W branży finansowej przez długie lata królowało podejście do klienta, jak do ciemnej masy, którą można wycisnąć do ostatniej kropelki i porzucić. Jakość obsługi stała się istotnym parametrem dopiero po 2009 r., kiedy okazało się, że depozyty klientów nie są dane na zawsze, marka mająca fatalne postrzeganie nie jest w stanie przyciągać klientów nawet oferując dumpingowe ceny, zaś model biznesowy pt. "wcisnąć klientowi kit i uciec" niekoniecznie jest najbardziej efektywnym. Coraz więcej instytucji finansowych jakość obsługi stawia na ważnym miejscu, ale wciąż nieliczne - stawiają ją na równi z rentownością biznesu. Jakie są największe grzechy popełniane przez finansistów w kontaktach z nami, klientami? To moja lista pięciu najważniejszych, ale chętnie posłucham Waszych spostrzeżeń "w tym temacie",



KOPNIJ W TYŁEK STAŁEGO KLIENTA. Tylko kilka instytucji finansowych, organizując promocje, myśli nie tylko o nowych klientach, ale i o tych dotychczasowych. To oni generują największą część przychodów każdego banku i firmy ubezpieczeniowej. I to oni w największym stopniu kształtują jej wizerunek. Jakość obsługi starego klienta ma większy wpływ na postrzeganie instytucji, niż nowego. Wiele instytucji finansowych zdaje się tego nie dostrzegać.



REKLAMACJE ROZPATRUJ DŁUGO I NAMIĘTNIE. Nikt nie lubi być lekceważony. Nawet jeśli instytucja finansowa nie ma intencji, by klienta zlekceważyć, czasem tak po prostu wychodzi. Odpowiadając po miesiącu na reklamację, w dodatku ogólnie, zdawkowo - w sposób zamierzony lub nie zyskuje wizerunek aroganckiej, lekceważącej klienta.



DBAJ O PIENIĄDZE, NIE O RELACJĘ. Najgłupszą rzeczą, jaką może zrobić sprzedawca, jest nadwerężenie relacji z klientem dla kilku złotych. Wciąż dostaję listy, w których klienci piszą, że przez trzy miesiące walczą o zwrot 5 zł, albo składają już trzecią reklamację, bo bank nie chce oddać im 7 zł jakiejś prowizji. Jeśli dla takich pieniędzy traci się z oczu długoterminową relację z klientem, to tego klienta się po prostu traci.



ZŁO WPISZ DO PLANU. Dopóki w branży finansowej premiowana będzie nowa sprzedaż kosztem pielęgnowania relacji z klientem, w sieci sprzedaży będą premiowani ci pracownicy, którzy są nastawieni na zgarnianie prowizji. To plany sprzedażowe decydują o tym jakimi pracownikami stoi sieć sprzedaży. Jeśli - prezesie, dyrektorze, kierowniku - chcesz mieć dobrych sprzedawców, najpierw zadbaj o dobry system wynagrodzeń.



NIE PRZEJMUJ SIĘ ZRZĘDZENIEM I NARZEKANIEM. W branży finansowej - w odróżnieniu od kilku innych - wciąż pokutuje przekonanie, że jeśli w papierach wszystko się zgadza, to awanturujący się klient z definicji nie ma racji. Bankowcy i ubezpieczeniowcy wciąż niewystarczająco często dostrzegają, że równie ważne jak porządek w papierach jest subiektywne odczucie klienta. Jeśli uważa, że go oszukano, naciągnięto, wprowadzono w błąd, to trzeba ten fakt przyjąć do wiadomości i spróbować coś z tym zrobić. I niekoniecznie to "coś" musi przyjmować postać kajania się i przepraszania za wszystko, za co można przeprosić. Większości klientów wystarczy próba spojrzenia ich oczami na proces sprzedażowy i wypracowania jakichś kompromisowych rozwiązań. Arogancja i patrzenie na relację z klientem tylko przez pryzmat biurokracji powoduje, że finansista będzie traktowany przez klienta jak urzędnik, a nie jak partner.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 27, 2015 10:28

October 26, 2015

W listopadzie bankom wyrośnie nowy rywal. Pożyczysz nowemu rządowi w promocji?

Kiedy przeczytałem tę informację, to przez moment pomyślałem, że Ministerstwo Finansów przygotowuje grunt pod nowe rządy i próbuje awansem wspomóc przyszłą premier Beatę Szydło w pozyskiwanie pieniędzy na realizację wyborczych obietnic. :-). Wydatki szykują się spore - pisałem o tym w poniedziałkowej notce poświęconej nadchodzącemu wiatrowi zmian dla naszych portfeli - więc trzeba gdzieś znaleźć pieniądze. Pożyczanie za granicą jest niepatriotyczne, więc... Ministerstwo Finansów wchodzi ze specjalną ofertą dla krajowych ciułaczy - emisją 11-miesięcznych obligacji z oprocentowaniem 2% w skali roku. No dobra, koniec żartów. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że projekt musiał być przygotowywany już kilka miesięcy wcześniej, ale koincydencja tej oferty z wynikiem wyborów - przyznacie - jest nader smaczna.



Po co Ministerstwo Finansów wprowadza do sprzedaży 11-miesięczne obligacje? To nie pierwsza tego rodzaju oferta papierów skarbowych. Poprzednie sprzedawały się bardzo dobrze albo rewelacyjnie. O ile bowiem na co dzień ciułacze raczej szerokim łukiem omijają obligacje emitowane przez rząd - najbardziej krótkoterminowe ze standardowych papierów wymagają zablokowania oszczędności aż na dwa lata - o tyle oferta z terminem krótszym (w okolicy roku) sprawia, że chętniej otwieramy portfele. Aż 95% depozytów w bankach ma termin roczny lub krótszy, więc ilekroć Ministerstwo Skarbu wprowadza krótkoterminowe obligacje, stają się one konkurencją dla lokat bankowych.



obligacjelistopad2015



Czy te 2% to dużo? Dla łowców wisienek, czyli skoczków co kilka miesięcy zmieniających bank, oczywiście nie jest to żadna atrakcja. Na rynku nie brakuje lokat dających 2,5% pod warunkiem, że klient przyniesie nowe środki, a lokując na krótsze terminy, albo zakładając jednocześnie w danym banku konto osobiste (darmowe pod warunkiem określonych wpływów lub transakcji) - nawet 3%. Jednak biorąc pod uwagę ofertę dla klientów wiernych swojemu bankowi, którzy nie przekładają kieszeni z banku do banku co trzy miesiące, trudno znaleźć lepsze opcje, niż 1,5-1,7% w skali roku. Zdarzają się okazyjne promocje, np. lokaty internetowe na 2,2-2,3%, albo możliwość założenie lokaty na 3% za pośrednictwem smartfona (ale zwykle niski jest limit kwoty lokaty), jednak biorąc pod uwagę standardową ofertę dużych banków oferowane przez Ministerstwo Finansów 2% w skali roku jest ofertą dość konkurencyjną. Zwłaszcza, że te 2% nie jest obwarowane żadnymi dodatkowymi warunkami (nie trzeba mieć konta, ani zakładać lokaty przez smartfona, nie ma też limitu kwotowego inwestycji).



Co ciekawe, jednocześnie z emisją "specjalnych" obligacji krótkoterminowych Ministerstwo Finansów w listopadzie robi promocję na pozostałe typy obligacji, podwyższając - co prawda symbolicznie, ale jednak - ich oprocentowanie. Ci, którzy kupią w tym miesiącu obligacje dwuletnie - otrzymają gwarancję oprocentowania 2,1% w skali roku. Obligacje trzyletnie zakupione w listopadzie przez pierwszych sześć miesięcy będą objęte promocyjnym oprocentowaniem 2,3% (w kolejnych okresach odsetkowych oprocentowanie będzie równe temu, po którym banki pożyczają sobie pieniądze - tzw. stawka WIBOR 6M). Jeśli chodzi o obligacje czteroletnie, to przez pierwszy rok będą oprocentowane według stawki 2,3%, a potem będzie to roczny wskaźnik inflacji plus 1,25% marży. Kto chce w obligacjach oszczędzać na emeryturę i kupi obligację dziesięcioletnią, dostanie 2,5% odsetek w pierwszym roku, a potem tyle, ile wynosi inflacja plus 1,5% marży.



Bardzo jestem ciekaw jakie efekty przyniesie listopadowa ofensywa Ministerstwa Finansów. Główną atrakcją jest mimo wszystko "11-tka", pozostałe promocje będą miały mniejsze znaczenie (no, może poza "podkręconym" oprocentowaniem stosunkowo popularnych obligacji dwuletnich). Państwo jest dla większości z nas bardzo zaufanym płatnikiem (choć ci, którzy mają w gablotach nie wykupione do dziś przedwojenne obligacje, pewnie mają inne zdanie na ten temat) i gdyby oferowało w standardzie obligacje na krótszy termin, niż rok, to jestem przekonany, że w papierach skarbowych mielibyśmy ulokowane znacznie więcej, niż obecne 10 mld zł. Ale z drugiej strony może to i dobrze, że państwo nie robi na co dzień konkurencji bankom komercyjnym, lecz dostarcza "instrumenty" do długoterminowego odkładania pieniędzy? Żeby one jeszcze nie były wykastrowane z marży... W każdym razie listopad zapowiada się gorąco jeśli chodzi o walkę o nasze oszczędności.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 26, 2015 23:44

Obiecali nam dużo i wygrali. Czy nadejdzie wiatr zmian w naszych portfelach? Co przywieje?

Wygląda na to, że przez najbliższych kilka lat Polską będą rządzili politycy Prawa i Sprawiedliwości. I to samodzelnie, nie mając dyskomfortu wynikającego z konieczności dogadywania się z koalicjantami. A do tego będą mieli przyjaznego sobie prezydenta, który nie zawetuje żadnej ustawy, na której zależy rządowi. Niezależnie od tego czy w tych wyborach w ogóle głosowaliście i na kogo głosowaliście - oby to była dobra zmiana, albo przynajmniej nie taka całkiem najgorsza :-). Co mogą przynieść naszym portfelom nowe rządy? Gdyby PiS chciał zrealizować wszystkie obietnice z kampanii wyborczej, to byłoby krucho dla tych, którzy mają oszczędności (ewentualne drukowanie pustych miliardów niesie ryzyko zniszczenia realnej wartości pieniądza)  Znam na prawicy ludzi dobrze znających się na gospodarce, którzy nie wyglądają na samobójców. Tyle, że jak się obiecało dużo i nie ma żadnej wymówki...



500 ZŁ MIESIĘCZNEGO DODATKU NA DZIECKO? Najbardziej medialny pomysł PiS i jeden z niespecjalnie mądrych. Każda biedna rodzina ma dostawać 500 zł miesięcznego dodatku na każde dziecko (niektóre rodziny - nawet więcej), zaś zamożniejsza rodzina - po 500 zł miesięcznie za drugie i kolejne dziecko. Prawdopodobnie kosztowałoby to jakieś 20 mld zł rocznie i trudno sobie wyobrazić, by było możliwe do zrealizowania. Zwłaszcza w kraju, w którym rząd zbiera z podatków o 50 mld zł mniej, niż wydaje na policję, wojsko, służbę zdrowia, sądy i szkolnictwo (oraz armię urzędników). A nawet gdyby zostało zrealizowane, to bogatsi wydaliby te pieniądze na zagraniczne wakacje (a więc kraj by od tego nie skorzystał), a biedni - na wszystko inne, niż dzieci (a potem przyszliby do rządu, żeby państwo sfinansowało podręczniki, szkołę, opiekę nad dziećmi).



WYŻSZA KWOTA WOLNA OD PODATKU - 8000 zł? Ten bonusik, w ramach podziału pracy, ma załatwić prezydent, składając w Sejmie własny projekt ustawy w tej sprawie. W czasie kampanii wyborczej prezydent mówił, że kwota wolna od podatku miałaby wzrosnąć z 3000 zł do co najmniej 8000 zł. Przez wiele lat kwota wolna od podatku była zamrożona, co oznaczało de facto ukryty wzrost realnych stawek podatkowych. Jakieś odbicie nam się należy, choć na tak drastyczne Polski chyba nie stać. Poza tym im większa kwota wolna od podatku, tym większej liczbie najbiedniejszych może zabraknąć przychodów, żeby skorzystać w pełni z dobrodziejstw kwoty wolnej. 



Czytaj też: Co oznacza zmiana prezydenta dla naszych portfeli?



Czytaj też: Granat w szambie, czyli podatkowa rewolucja



MINIMALNA STAWKA GODZINOWA 12 ZŁ? Prezes Beata Szydło obiecała, że najniższa stawka godzinowa za pracę pod rządami PiS będzie wynosiła 12 zł. przyznam szczerze, że trochę boję się realizacji tej obietnicy. Wymuszony administracyjnie wzrost płac powoduje bowiem wzrost kosztów po stronie pracodawców. Jeśli będzie to wzrost zbyt agresywny, to możliwe są dwa efekty - bankructwo firm lub wzrost cen. W pierwszym przypadku stawka godzinowa będzie wysoka, ale pracy znacznie mniej (czyli strzał w kolano), a w drugim - ludzie dostaną więcej pieniędzy, ale realnie i tak więcej za nie nie kupią, bo wszystko zje inflacja. Oczywiście: sytuacja na rynku pracy jest taka, że firmy zarabiają dużo, a pracownikom płacą ochłapy, a więc pewien potencjał do wzrostu stawki godzinowej jest. Ale raczej nie tak duży, jak obiecał PiS.



OBNIŻKA VAT, NIŻSZY CIT DLA MAŁYCH FIRM? Beata Szydło obiecała niższy - 15% - podatek dochodowy dla małych firm (takich z obrotem do 5 mln zł rocznie). Będzie też można dodatkowo obniżyć sobie podatek dzięki przyspieszonej amortyzacji (czyli wrzucaniu w koszty) wydatków na to, czego potrzeba na rozwój firmy. Ma być też wprowadzona ulga inwestycyjna dla tych, którzy będą chcieli wprowadzać w firmach nowoczesne polskie technologie. To dobry kierunek, tylko słabo widzi się z wysoką obowiązkowo płacą godzinową, która może zabić każdy młody biznes (niezależnie od stawek podatkowych). PiS zapowiedział też obniżenie do 22% podatku VAT. W czasie kryzysu finansowego rząd Platformy podwyższył stawkę do 23% i miał ją obniżyć, ale zapomniał. Z budżetu ubędzie sporo miliardów, ale Polakom powrót do niższego VAT się należy. Minimalnie mogłyby spaść ceny w sklepach.



law_and_justice WIĘCEJ KREDYTÓW I MIESZKANIA PO 2500 ZŁ? Jarosław Kaczyński zapowiedział wielki program inwestycji, wart 1,4 bln zł. Część z tych pieniędzy to programy współfinansowane z pieniędzy unijnych, ale krew w żyłach mrozi propozycja, by kilkaset miliardów złotych zassać z NBP w postaci udostępnienia bankom komercyjnym dodatkowego "podkładu" kapitałowego, by mogły pożyczać pieniądze w formie kredytów Jakkolwiek takie pomysły są znane na świecie (nazywa się to-to "luzowaniem ilościowym"), to musimy się liczyć ze skutkami ubocznymi w postaci inflacji (i spadku realnej wartości oszczędności Polaków). Jasne, że nadmiar pieniądza po "rozbujaniu" gospodarki można ściągnąć z rynku i ograniczyć efekty uboczne (w taki sposób pieniądze drukuje amerykański Fed, czy europejski EBC), ale sytuacja jest bezpieczniejsza, gdy luzowanie przeprowadza kraj cieszący się ogromnym i właściwie nienaruszalnym zaufaniem rynków, niż taki jak Polska, uważany za gospodarkę wschodzącą. Skutkiem wielkich inwestycji mają być niższe ceny mieszkań (bo ma ich powstać 3 mln, metr ma być za 2500 zł). Nie wiem jak PiS chce to zrobić, skoro tyle mniej więcej wynosi goły koszt wybudowania 1m2 mieszkania, ale... zobaczymy.



KRÓTSZA PRACA I NIŻSZE EMERYTURY? To też działka pana prezydenta. Wiek emerytalny ma wrócić do poziomu 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn lub też - co bardziej prawdopodobne - zostanie wprowadzona dobrowolna możliwość pójścia na emeryturę po "odpracowaniu" wyznaczonej liczby lat składkowych. Każdy kto ma trochę oleju w głowie wie, że pieniędzy w kasie ZUS będzie z roku na rok - proporcjonalnie do liczby emerytów, czyli per capita - coraz mniej i jeśli będziemy pracowali krócej, to będziemy dostawać mniejsze emerytury. Są tylko dwie drogi, żeby to odwrócić - albo będziemy dużo więcej zarabiać (a więc i płacić znacznie wyższe składki do ZUS), albo będziemy mieli prywatne oszczędności na dodatkową emeryturę. W tych dwóch przypadkach będziemy mogli sobie pozwolić, żeby krócej pracować. Tyle, że na razie PiS gwarantuje tylko krótszą pracę za głodową emeryturę.



tvrepwyb1Co ewentualna realizacja tych wszystkich zapowiedzi oznaczać może jakieś niemiłe skutki uboczne? Mówiłem o tym dosłownie kilka dni temu na zaproszenie Telewizji Republika, ale powtórzę. Polska jest krajem, w którym państwo rocznie wydaje 40-50 mld zł więcej, niż wpływa z podatków. Obietnice wyborcze trzeba podliczać na kilkadziesiąt kolejnych miliardów złotych rocznie. Czy da się znaleźć pieniądze wyłącznie z "lepszego rządzenia" i uszczelnienia ściągania podatku VAT? Sposoby finansowania są następujące: można jeszcze szybciej zadłużać się za granicą, podnosić podatki i ciąć zbędne wydatki (ale budżet w większości składa się ze sztywnych wydatków), albo zadłużać się wewnętrznie, czyli emitować pusty pieniądz. Dla posiadaczy oszczędności w bankach - a mamy tam 600 mld zł - to ostatnie byłoby najgorszym rozwiązaniem. 



CO Z NASZYMI OSZCZĘDNOŚCIAMI? Posiadacze oszczędności powinni mieć się na baczności. Pisałem niedawno w blogu, że polisą ubezpieczeniową przed od zakusów nieodpowiedzialnych polityków może być lokowanie części pieniędzy w aktywach denominowanych w obcych walutach  (lub inwestycjach alternatywnych, zabezpieczających wartość kapitału niezależnie od realnej wartości waluty). Nie wiadomo jak będzie rządziła Polską prawica, ale zapewne będzie to niespecjalnie restrykcyjna polityka jeśli chodzi o stopy procentowe (PiS zawsze sprzyjał luzowaniu polityki pieniężnej, to m.in. za czasów tej partii nastąpił boom tanich kredytów frankowych), co powinno skutkować utrzymaniem się na niskim poziomie oprocentowania depozytów . To jeszcze nic złego, o ile polityka gospodarcza rządzących jednocześnie nie doprowadzi do wzrostu inflacji (np. poprzez druk pustego pieniądza) .



Czytaj też: Straszą Cyprem w Polsce. Czy Bruksela dybie na nasze oszczędności?



CO Z NASZYMI INWESTYCJAMI (W TYM NA EMERYTURĘ)?  Ważnym pytaniem jest to, czy dążąca do realizacji obietnic zwycięska partia dobierze się do reszty naszych oszczędności emerytalnych zgromadzonych w OFE . Rząd PO pozbawił nas tej części, która była lokowana w obligacje emitowane przez tenże rząd, ale 150 mld zł jest jeszcze do wzięcia (to pieniądze lokowane w akcje). PiS krytykował "skok na OFE", ale czy nie szykuje kolejnego? Nie wiadomo też jak polityka gospodarcza realizowana przez nowy rząd wpłynie na notowania akcji spółek. A pamiętajmy, że w ten sposób Polacy ulokowali 140-150 mld zł (w tym 100 mld zł pośrednio, poprzez fundusze inwestycyjne). 



PO ILE EURO I DOLAR? Inwestorzy zagraniczni uważnie będą patrzyli na to w którym kierunku zostanie znowelizowany budżet na przyszły rok i w ogóle na to jak nowy rząd będzie patrzył na kwestię zadłużania się przez Polskę, czyli na deficyt budżetu, Na razie na rynku nie widać wielkiej nerwowości, co oznacza, że świat finansów zakłada, iż PiS będzie zachowywał się rozsądnie. Zakładnikami są wszyscy, którzy lubią pojechać na wakacje za granicę oraz ci, którzy mają kredyty walutowe. Każde zachwianie zaufania inwestorów światowych do rozsądku polskiego rządu zwiększy ryzyko wyższego kursu euro (bo inwestorzy zaczną przenosić pieniądze do bardziej przewidywalnych krajów). Na razie jest jednak spokojnie i oby tak zostało. 



europowyborach   



DROŻEJ W BANKU I W SPOŻYWCZAKU? Głównymi sposobami finansowania programu wspierania rodzin ma być podatek bankowy (lub od transakcji finansowych). Kilka lat rządów prawicy przełoży się zapewne na wzrost cen usług bankowych i - szerzej - finansowych. Z jednej strony zapewne będzie wprowadzony jakiś podatek bankowy (lub od transakcji finansowych , a to z kolei może uderzyć w tych, którzy inwestują oszczędności na giełdzie), z drugiej strony będziemy mieli kontynuację repolonizacji banków (może przynieść jakieś pozytywne skutki, ale na pewno i ograniczy konkurencję na rynku), a z trzeciej banki (te zrepolonizowane) mogą być używane do finansowania wielkich inwestycji państwowych, które niekoniecznie muszą odbywać się warunkach rynkowych. Aha, jest jeszcze czwarta sprawa - frankowicze. PiS obiecał im dużo. Jeśli obietnice wypełni - banki będą przerzucały część kosztów na pozostałych klientów. W spożywczaku może być zaś drożej ze względu na podatek od supermarketów, który PiS chce wprowadzić, ale z drugiej strony nie każdy sklep do supermarket, a niższy VAT też swoje zrobi.



SUBIEKTYWNOŚĆ JEST NA YOUTUBE! Zbudowanie nawyku oszczędzania i gromadzenia długoterminowych oszczędności to ważny krok to Waszej finansowej niezależności. Także niezależności od potencjalnie głupich decyzji rządzących. Jak to zrobić?  W ostatnich klipach na kanale "Subiektywnie o finansach" na Youtube znajdziecie mnóstwo ciekawych argumentów i patentów, które przekonają Was, że nie taki diabeł straszny.



inskok2

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 26, 2015 00:48

October 25, 2015

Straszą Cyprem w Polsce. Czy Bruksela chce nas oskubać z oszczędności w bankach?

Pamiętacie strzyżenie klientów banków na Cyprze przed kilku laty? Kiedy okazało się, że tamtejsze banki są w ruinie, Nemcy i Francuzi doszli do wniosku, że nie będą ich ratowali wyłącznie za pieniądze swoich podatników. Ostrzygli więc posiadaczy największych depozytów (kto miał w banku więcej, niż 100.000 euro musiał oddać 47,5% nadwyżki), a pierwszy pomysł być taki, żeby przymusowym podatkiem obłożyć wszystkich klientów, którzy mieli w bankach pieniądze, a nie tylko tych, którzy mieli największe depozyty. Tak się składa, że w cypryjskich bankach prali część swoich pieniędzy rosyjscy (i nie tylko rosyjscy) oligarchowie, więc nikt się nad losem klientów cypryjskich banków nie litował. Gorzej, że na kanwie tego przypadku w Unii Europejskiej urzeźbili nowy model ratowania banków, który już oficjalnie przewiduje możliwość zabrania pieniędzy klientom, gdyby okazało się, że bank może upaść. Co prawda można będzie opodatkować tylko depozyty powyżej 100.000 euro, ale liczy się fakt. Polska jest jednym z sześciu krajów, które go jeszcze nie wdrożyły, a kilka dni temu Komisja Europejska pozwała nas nawet o to do Trybunału Sprawiedliwości.



Czytaj też: Skubanie nas z oszczędności? To nie groźba, to fakt



Od wielu miesięcy niektórzy z czytelników nadawali do mnie alarmistyczne e-maile w tej sprawie, zatytułowane: "szykuje się kolejny skok na naszą kasę" i pytali "ciekawe w której ustawie rząd to schowa, żebyśmy nie zauważyli". Rząd nie schował, tylko przekaże ten problem swoim następcom. Czy rzeczywiście jest się czego bać? Nie histeryzowałbym. Rzeczywiście, można powiedzieć, że właśnie kończy się w Europie era, wktórej depozyt klienta jest święty. Bank był do tej pory jedynym miejscem, w którym można było przechowywać pieniądze z absolutną pewnością, że się ich nie straci. Państwowe gwarancje depozytów w ostatnich latach urosły do bardzo porządnych poziomów - 100.000 euro na depozyt klienta w jednym banku - a i tak nikomu nie mieściło się w głowie, że pieniędzy złożonych w banku można byłoby nie odzyskać. Potem jednak zdarzyło się strzyżenie deponentów na Cyprze, a następnie nowe pomysły Unii Europejskiej. Zła strona jest taka, że skoro dziś przyzwala się oficjalnie na strzyżenie depozytów powyżej 100.000 euro, to cóż stoi na przeszkodzie, żeby za jakiś czas zmniejszyć limit do 50.000 euro, albo np. do 10.000 euro? Skoro depozyt nie jest już świętością, której nie można dotknąć...



Regulacje, które pewnie prędzej czy później będziemy musieli przyjąć, nie pozwalają zająć pieniędzy deponentów samemu bankowi, będącemu w tarapatach. Decyzję w tej sprawie będzie musiał podjąć specjalny organ państwowy. A pieniądze mają posłużyć dokapitalizowaniu banku, by mógł dalej prowadzić normalną działalność. Można powiedzieć - nic nadzwyczajnego. Gdyby taki bank upadł, to przecież i tak duzi deponenci straciliby część depozytów powyżej 100.000 euro (czyli limitu gwarancji państwowych). W sumie więc bez znaczenia jest czy pieniądze z konfiskaty największych depozytów pójdą na ratowanie banku, czy też do jego masy upadłości, zarządzanej przez komornika. Mimo wszystko jednak jeśli w Polsce zostaną wprowadzone zapisy dyrektywy o uporządkowanej upadłości banków, to mentalnie coś się w naszych głowach powinno zmienić.



Czytaj: Ile pieniędzy trzeba skonfiskować ludziom, by Europa wyszła z długów?



A co? Być może to jest ten moment, w którym wreszcie powinniśmy myśleć o banku bez tej całej nabożności. Dziś bank jest tym pierwszym, najlepszym, dla wielu jedynym miejscem trzymania oszczędności. Świata poza bankiem nie widzimy, a przecież są też inne sposoby lokowania oszczędności, na które teraz - gdy z banków opadnie nimb miejsca, w którym pieniądz jest "nie do ruszenia" - być może zwrócimy uwagę. Dzielenie oszczędności i przechowywanie ich w kilku miejscach być może zacznie mieć sens. Drugi pozytywny efekt dyrektywy o uporządkowanej upadłości banków to fakt, iż wreszcie zaczniemy zwracać uwagę na to gdzie lokujemy pieniądze. Gwarancje rządowe są dla wszystkich banków takie same, ale jeśli jakiś bank daje znacznie wyższe odsetki, niż inny, to być może zaczniemy się zastanawiać dlaczego tak się dzieje. Wiarygodne logo i finansowa stabilność zacznie się liczyć.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 25, 2015 10:38

October 23, 2015

Masz lokatę internetową w "zgrzewce" z kontem? Nie daj się nabić na prowizję

Przed tygodniem nerwowe chwile przeżywali niektórzy z 600.000 klientów dawnego Multibanku, których dane zostały przeniesione do ultranowoczesnego systemu mBanku. W ten weekend podobna historia czeka klientów Meritum Banku, którzy jakiś czas temu trafili grupy kapitałowej Aliora (ich bank został sprzedany). Przez pewien czas oba banki działały oddzielnie, ale teraz Alior Bank postanowił zamknąć systemy transakcyjne Meritum, a klientów przenieść pod swój dach. Dla niektórych klientów Meritum Banku może oznaczać to niejakie kłopoty. W szczególności dla tych, którzy mieli kiedyś konto w Alior Banku i żyją w przekonaniu, że je zamknęli, jednak tak się nie stało. Jakiś czas temu aliorowskim sprzedawcom zdarzało się tak zamykać konta klientów, żeby nie zostały zamknięte (bo za dopuszczenie do utraty klienta była bura). Co prawda większość tych spraw została wyprostowana, ale... wygląda na to, że takim klientem jest pan Piotr:





"Miałem kiedyś konto w Alior Banku, ale zamknąłem je, wypowiadając umowę ramową. Od początku października po zalogowaniu do systemu Meritum Banku wyświetlają się instrukcje jak będzie przebiegać logowanie w serwisie transakcyjnym po połączeniu systemów. W zależności od tego czy ktoś jest klientem Alior Banku czy nie pojawia się komunikat, że logowanie będzie następowało za pomocą loginu Alior Banku lub dotychczasowego Meritum Banku. Ja ujrzałem komunikat, że będę logował się za pomocą loginu Alior Banku. Zadzwoniłem na infolinię i usłyszałem, że będę musiał udać się osobiście do oddziału Alior Banku aby poznać dawny CIF (login) i odblokować dostęp elektroniczny (który kiedyś wypowiedziałem). Czy w porządku jest, że połączenie dwóch banków odcina mnie od pieniędzy zaraz przed wypłatą?"





- pyta pan Piotr. Oczywiście nie jest w porządku, choć źródłem problemu nie jest fuzja systemów, lecz fakt, że ktoś w banku zaniedbał obowiązków i nie zamknął konta zgodnie z dyspozycją klienta. Obawiam się, że wśród klientów Meritum Banku takich "utajnionych", równoległych klientów Aliora, którzy w poniedziałek obudzą się z ręką w nocniku, może być więcej. Oba banki specjalizowały się długo w przyciąganiu "poławiaczy wisienek". Meritum miał świetne lokaty i konta oszczędnościowe, a Alior - genialny money-back. Czasy jednak się szybko zmieniają i Alior przestał rozdawać pieniądze na prawo i lewo. Teraz, jeśli już komuś daje, to tylko aktywnemu klientowi, dla którego jest głównym bankiem. A nieaktywnym niechętnie zamykał konta, bo to psuło statystyki.



Z nieco innych powodów uważać powinny te osoby, które w Meritum Banku wyłącznie trzymają oszczędności, ale nie chcą zbyt zażyle wiązać się z Alior Bankiem, bo np. główne konto mają gdzieś indziej. Od poniedziałku po połączeniu banków, zmienią się bowiem ceny kont osobistych, pod które "podpięte" są lokaty internetowe Meritum Banku. Część "meritumowych" rachunków zostanie przekształcona w "Konta Wyższej Jakości" (jeden z flagowych produktów Aliora), a część w "Konta Osobiste Meritum". W tym ostatnim mocno wzrosną prowizje - karta debetowa będzie kosztowała 6-14 zł (w zależności od tego, czy konto jest puste, czy używane), zaś prowadzenie konta, na które nie wpada pensja, emerytura, stypendium (albo luźne 2000 zł miesięcznie) będzie kosztowało dodatkowe 8 zł. W sumie więc posiadacze depozytów w Meritum Banku, których rachunki będą skonwertowane na Konta Osobiste Meritum, zostaną wystawieni na poważny "strzał". W skrajnym wypadku całe zyski z lokat mogą pójść na pokrycie opłat związanych z niewystarczająco "gęsto" używanym ROR-em.





"Kiedy dowiedziałem się o zmianach w opłatach wypowiedziałem umowę rachunku oszczędnościowo-rozliczeniowego, prosząc aby środki z lokat terminowych w Meritum Banku, po ich zakończeniu, zostały przekazane na inny rachunek. I tutaj czekała na mnie przykra niespodzianka. Okazało się, że wypowiadając umowę ROR wypowiadam jednocześnie umowę ramową i rachunki lokat terminowych. A jeśli tak, to żadne odsetki nie są mi należne. Wychodzi więc na to, że Alior Bank znalazł sobie ciekawy sposób sfinansowania połączenia banków, polegający na niewypłacaniu odsetek od lokat, które klient musi zerwać nie chcąc mieć w banku płatnego ROR-u"





- napisał pan Wojciech. Rzeczywiście, w Meritum lokata i konto są "zgrzewką" i nie da się ich ze sobą rozdzielić. Czy to oznacza, że klient depozytowy Meritum Banku, jeśli chce uniknąć np. 22 zł miesięcznych opłat za konto, musi zacząć intensywnie używać ROR-u po fuzji z Aliorem lub przed terminem zerwać lokaty w Meritum i pozbawić się odsetek? Na szczęście tak źle nie jest, choć - niestety - bez pewnych turbulencji się nie obędzie.





"W Meritum Banku nie ma technicznej możliwości zamknięcia konta osobistego bez zerwania lokaty, która jest powiązana z zamykanym kontem osobistym (czyli lokaty zakładanej przez system bankowości internetowej). Natomiast nie jest prawdą, że ta sytuacja musi generować koszty po stronie klienta. Bank zadbał o to, aby klient miał możliwość pozostawienia lokaty do końca okresu jej trwania i jednocześnie, aby uniknął opłat z tytułu prowadzenia konta, z którego nie korzysta, lecz utrzymuje je jedynie z powodu posiadania lokaty. Proponujemy pozostawienie konta do czasu zakończenia lokaty, a po 26 października zamianę posiadanego rachunku osobistego na bezpłatne Konto Internetowe"





- wyjaśnił nam Julian Krzyżanowski, rzecznik banku. A więc: bez paniki - byle tylko nie zapomnieć zmienić konta w Alior Banku z tego, które zostanie nam przyznane automatycznie na darmowe "Konto Internetowe". Łatwiej jest, jeśli depozytowy klient Meritum Banku ma też konto w Alior Banku. Wówczas po poniedziałkowych przenosinach do Aliora po prostu powinien zmienić w systemie bankowości internetowej numer rachunku, na który ma nastąpić zwrot kapitału i odsetek z lokaty na rachunek "aliorowski". Potem może już zamknąć konto, które miał w Meritum, nie obawiając się utraty odsetek z lokaty, ani opłat za prowadzenie konta. Oczywiście wszystkie te rozważania dotyczą wyłącznie "meritumowych" lokat otwieranych w systemie bankowości internetowej, a nie dotyczy lokat otwieranych za pomocą formularza na stronie internetowej (w przypadku tych drugich zamknięcie konta nie powoduje zerwania lokaty).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 23, 2015 05:52

October 22, 2015

Tego sposobu lokowania oszczędności bardzo się boimy. Cztery sposoby jak zwalczyć lęk :-)

W czwartek, podczas specjalnie zorganizowanego panelu dyskusyjnego, miałem przyjemność komentować - w doborowym towarzystwie m.in. Michała Masłowskiego ze Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych , szefa Giełdy Papierów Wartościowych Pawła Tamborskiego oraz przedstawicieli KNF, KDPW i DB Deutsche Banku - wyniki corocznego badania inwestorów. Na podstawie kilku tysięcy ankiet (w tym roku ponad 7000) badacze określają kim jest polski inwestor giełdowy, a kto nim nie jest :-). Wnioski nie są optymistyczne. Jak tak dalej pójdzie, to za 20 lat prezes warszawskiej giełdy będzie mówił, że inwestorzy "odchodzą z parkietu naturalnie" (parafrazując prezesa PKO BP, który kilka lat temu przyznał, że w taki sposób zmieniała się jego baza klientowska :-)). Z ogłoszonego w czwartek raportu wynika, że średnia wieku inwestora giełdowego jest z roku na rok coraz wyższa (drugi wykres poniżej) i że coraz mniej jest inwestorów mających w inwestowaniu na giełdzie mały staż (pierwszy wykres). Oznacza to, że na giełdę napływa coraz mniej nowych inwestorów, co zresztą widać też po spadających obrotach.



inwestorzydoswiadczenie inwestorzywiek



Na rynek akcji nie napływają nowi inwestorzy, bo nie mają skąd napływać. Z różnych badań, które cytowałem już w blogu wynika, że ponad 50% Polaków nie ma żadnych oszczędności, a tylko 10% ma porządny spadochron finansowy . Ta grupa już zaspokoiła swoje podstawowe potrzeby i inwestuje pieniądze, prawdopodobnie też na parkiecie. To z niej rekrutują się coraz starsi (ale i coraz zamożniejsi) inwestorzy. Dziś średni portfel inwestycji giełdowych inwestora indywidualnego to 50.000 zł, więc w tej grupie jest jeszcze duży potencjał. Ale jeśli chcemy mieć na giełdzie setki tysięcy nowych inwestorów, którzy przyniosą na giełdę część swojego kapitału, to musimy ich sobie "wychować", rekrutując z grupy ok. 25-30% Polaków, którzy mają już wystarczające dochody, żeby systematycznie gromadzić oszczędności, lecz z różnych przyczyn tego nie robią. W większości dlatego, że nie czują potrzeby, ale część z nich np. nie ma odpowiedniej wiedzy, albo po prostu nie zna mechanizmów ułatwiających systematyczne gromadzenie oszczędności.



Droga na giełdowy parkiet - po to, by mogli tam lokować część swoich długoterminowych zaskórniaków - powinna wieść przez fundusze inwestycyjne, które dobrze nadają się dla początkujących inwestorów (choć nie są najbardziej efektywną formą lokowania oszczędności). Zbudowanie nawyku oszczędzania i gromadzenia długoterminowych oszczędności wśród ćwiartki jeszcze nie zamożnych, ale już dobrze rokujących finansowo Polaków to jedyna możliwość, by inwestorzy giełdowi przestali się kisić we własnym sosie. Jak to zrobić? Zanim przejdę do wypisywania recepty proszę obejrzyjcie cykl klipów wideo o tym jak od oszczędzania drobnych pieniędzy na koncie oszczędnościowym przejść do długoterminowego oszczędzania za pomocą funduszy inwestycyjnych. W klipach "Od oszczędzania do inwestowania" na kanale "Subiektywnie o finansach" na Youtube znajdziecie mnóstwo ciekawych danych, które przekonają Was, że być może nie taki diabeł straszny.



inskok2



boks3



DEPOZYT KONTRA DYWIDENDA. Aby przekonać ludzi, że rynek kapitałowy to nie hazard i bukmacherka, trzeba zwrócić ich uwagę na dywidendę jako czynnik budowania kapitału niezależny od wyceny rynkowej spółek. Mam kawałek dużej, solidnej spółki, ona wypłaca mi co roku dywidendę i nie ma wielkiego znaczenia, czy jej cena rośnie, czy spada. W długim terminie realna wartość tej spółki - także ta wyrażona ceną akcji - powinna być coraz wyższa, a w krótszym liczy się tylko dywidenda, która jest zamiennikiem odsetek od bankowego depozytu. Ten ostatni, choć uchodzi za bezpieczny, też nie gwarantuje utrzymania realnej wartości pieniądza. Wystarczy, że rząd "wyprodukuje" wysoką inflację.



ULGI NA DŁUGIE INWESTOWANIE. Jeśli chcemy zaktywizować tych, którzy jeszcze nie mają tyle pieniędzy, żeby "inwestowało im się samo", to chyba nie ma innego sposobu, jak odświeżyć Pracownicze Programy Emerytalne. Odciąganie pieniędzy na długoterminowe oszczędzanie już w momencie wypłaty wynagrodzenia sprawdziło się już w wielu krajach i tylko u nas nikt nawet nie próbuje rozbujać zainteresowania programami emerytalnymi w zakładach pracy. A dopóki to pracodawca nie będzie miał interesu w tym, żeby zaproponować pracownikowi udział w takim programie, dopóty nie będzie to popularna forma oszczędzania. Pracodawca nie tylko nie powinien być obciążany zbyt skomplikowaną papierologią z tytułu prowadzenia programu emerytalnego, ale i powinien mieć ulgę podatkową jeśli dołoży do składki pracownika także swoją.



TAŃSZE FUNDUSZE LUB... KONKURENCJA. Dopóki fundusze inwestycyjne nie będą walczyły o klientów niskimi prowizjami i wysoką jakością obsługi (wyniki lepsze od benchmarków, aplikacje mobilne, porządny serwis informacyjny, edukacja), nie pozyskają niedoświadczonych inwestorów, którzy jeszcze niedawno nie mieli grosza przy duszy, a dziś drżą o każdą złotówkę swoich oszczędności wypracowanych po raz pierwszy w życiu. Fundusze w Polsce są potwornie drogie, a rynek psują banki, które - jako właściciele największych TFI - przerzucają klientów między depozytami i funduszami, obławiając się prowizjami. Giełda powinna też zadbać o to, by na parkiecie pojawiło się jak najwięcej ETF-ów, czyli "funduszy" indeksowych, które nie wybierają spółek, tylko inwestują w cały rynek, dzięki temu są tańsze dla inwestora. ETF-y i obniżka kosztów wiążących się z inwestowaniem w funduszach to warunek niezbędny do tego, by stały się one popularną formą inwestowania, przedsionkiem dla inwestycji w np. spółki dywidendowe.



WIĘCEJ DEBIUTÓW DUŻYCH FIRM. Tym, co daje giełdowemu parkietowi dobrą reklamę, są spektakularne debiuty dużych, wiarygodnych spółek. To właśnie od udziału w pierwszych emisjach akcji (tzw. IPO) zaczyna się często giełdowa przygoda ludzi, którzy wcześniej inwestowali  swoje oszczędności już poza bankiem - czyli w obligacje, czy w fundusze inwestycyjne. Duże firmy mają to do siebie, że niezależnie od dyskonta związanego z przyszłym debiutem na parkiecie oferują dużą zdolność do oferowania corocznej dywidendy. Kto dawno temu kupił PZU, PKO BP, czy inne duże spółki przed giełdowym debiutem, chyba nie może narzekać. Szefowie giełdy powinni wziąć się z garść i powalczyć o ściągnięcie na parkiet dużych, nieobecnych tu spółek krajowych, a także zagranicznych. Jasne, że nie jest to łatwe, biorąc pod uwagę dużą konkurencję między giełdami, ale bez sukcesu na tej niwie rozszerzenie "elektoratu" inwestorów nie będzie możliwe.    



Dobra wiadomość z badania inwestorów przeprowadzonego przez Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych jest taka, że giełda i rynek kapitałowy w coraz większym stopniu są sposobem nie tylko na osiąganie szybkich zysków, ale i na lepszą emeryturę i budowanie długoterminowego funduszu na spełnianie marzeń - do czego Was niezmiennie namawiam. Co trzeci inwestor deklaruje, że inwestuje długoterminowo, co oznacza, że prawdopodobnie obstawia spółki dywidendowe.



inwestorzyemerytura

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 22, 2015 23:35

October 21, 2015

Banki obiecały odmiejscowienie frankowych hipotek? Tak, ale najpierw... tor przeszkód :-)

Zbliża się koniec roku, więc jeśli ktoś ma kredyt frankowy, to powinien uważnie obserwować wysokość swoich rat oraz czytać korespondencję z bankiem. Jak pamiętacie, bankowcy po styczniowym wystrzale kursu franka szwajcarskiego urzeźbili specjalny "pakiet pomocowy" dla klientów, w skład którego wchodzą m.in. obniżenie spreadu walutowego (łaskawcy...) oraz uwzględnianie w wysokości rat ujemnej stopy procentowej LIBOR. Nie było łatwo to osiągnąć, musiałem rozpętać w blogu (a później też w "Gazecie Wyborczej") histerię o tym, że banki wmawiają klientom, iż minus jest minusem tylko wtedy, kiedy się to bankowi opłaca. Pakiet ulg dla klientów-kredytobiorców frankowych oficjalnie jest limitowany i wynika z wyjątkowej sytuacji rynkowej. I wiem, że są banki, które - zgodnie z planem zarysowanym jakiś czas temu przez Związek Banków Polskich - planują odebranie klientom niektórych albo wszystkich bonusów. Proponuję, żebyście zgłaszali mi takie plany lub posunięcia Waszych banków. Jeśli będą one dotyczyły spreadu lub nieuwzględniania minusa - będę starał się interweniować. Nie tylko ja zresztą, postępowania w sprawie minusa prowadzi już przeciwko kilku bankom Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (bo są banki, które przez cały czas mają problem ze zrozumieniem istoty ujemności).



Czytaj też: Stan klęski żywiołowej w mózgach bankowców, czyli rzecz o "pomaganiu"



Inną pozytywną zmianą w podejściu banków do frankowiczów miało być "odmiejscowienie" hipotek. To jeden z dwóch najważniejszych postulatów, które zgłaszałem bankowcom w kontekście kredytów frankowych . Pierwszym jest konieczność wzięcia od klientów części ryzyka kursowego (bank powinien brać na klatę wzrost raty kredytu po przekroczeniu przez kurs franka określonej wartości), zaś drugim - właśnie ułatwienie klientom zmiany zabezpieczenia kredytu. Bo dla większości frankowiczów to właśnie niemożność sprzedaży mieszkania, jego zamiany na inne, stanowi większy problem niż wysokość rat i ogólne pokrzywdzenie tym, że kredyt jest większy, niż na początku. Co prawda zawsze ostrzegałem czytelników, że kredyt walutowy to taka gra, w którą warto wchodzić z pełną świadomością, że spłata będzie zgodna z harmonogramem (nie powinno być sytuacji, że spłacamy np. jedną trzecią kredytu od razu, żeby sprzedać mieszkanie, bo nigdy nie wiemy na jaki kurs trafimy). Ale życie pisze różne scenariusze - ktoś się przeprowadza, inny się rozwodzi, jeszcze ktoś przeprowadził intensywną akcję rozmnażania gatunku i jest potrzeba, żeby zmienić mieszkanie na inne. Spłata kredytu na obecnych warunkach to samobójstwo, banki miały więc przygotować ofertę, dzięki której da się zmienić mieszkanie nie spłacając, ani nie refinansując kredytu walutowego. No i wiem, że w niektórych bankach taka oferta już oficjalnie obowiązuje. Niestety, są pułapki.



Jak wygląda taka operacja? Opowiem Wam na przykładzie oferty, którą otrzymałem od dwóch banków. Podstawą wniosku o przeniesienie hipoteki na inną nieruchomość jest wniosek złożony przez klienta w oddziale banku oraz przedwstępnej umowy sprzedaży mieszkania kupionego na kredyt w obcej walucie (nie tylko we frankach). Trzeba też dołączyć przedwstępną umowę zakupu nowego mieszkania, na które ma "przejść" zabezpieczenie kredytu . Ewentualnie wystarczy też oświadczenie, z którego wynika gdzie mieści się nowe lokum klienta, ile będzie kosztowało i jaki jest numer księgi wieczystej (bank sprawdzi czy nieruchomość nie jest obciążona hipotekami). Bank stawia warunek, że po zmianie nieruchomości, która jest przedmiotem zabezpieczenia, wskaźnik LTV kredytu nie może się pogorszyć , co oznacza, że w grę wchodzi tylko zamiana tańszego mieszkania na droższe (a przynajmniej - więcej warte według wycen). Bank gwarantuje, że po zmianie mieszkania warunki kredytu (np. marża) się nie zmienią.



Sprzedając dotychczasowe mieszkanie frankowicz nie dostanie do ręki pieniędzy od nabywcy lokalu. Bank żąda, by kasa trafiła na specjalny rachunek , nad którym bank będzie miał nadzór. Chodzi o to, żeby klient mający słabą wolę, zamiast kupić za uzyskane pieniądze nowe mieszkanie nie nabył np. sportowego auta i nie oświadczył, że teraz to w nim będzie mieszkał. Bank odda pieniądze dopiero wtedy, gdy klient przyniesie mu akt notarialny dotyczący zakupu nowej nieruchomości. Klient, mając w ręku "uwolnione" pieniądze ze sprzedaży starego mieszkania będzie mógł od razu zrobić przelew związany z nabyciem nowego mieszkania. Jak widać operacja nie jest prosta, ale też nie wygląda na niewykonalną, przy założeniu, rzecz jasna, że bank nie będzie stroił fochów jeśli chodzi o wycenę nowej nieruchomości (gdyby bankowcy byli złośliwi, mogliby zaniżyć wycenę nowego mieszkania, żeby "upupić" transakcję powołując się na niekorzystną zmianę LTV) lub nie znajdzie niczego w księgach wieczystych (nowe mieszkanie powinno być "czyste").



Jakie są pułapki? Po pierwsze do przeprowadzenia operacji będą potrzebne aż dwie wyceny niezależnego rzeczoznawcy - muszą dotyczyć dotychczasowej i nowej nieruchomości. Znam przypadki, w których banki żądały od klientów, by pokryli koszty tych wycen (a jest to kilkaset złotych od jednej wyceny), nie dając w dodatku żadnej gwarancji, że oddadzą pieniądze, gdyby przeniesienie zabezpieczenia kredytu nie doszło do skutku. Po drugie w okresie, gdy klient sprzedał już stare mieszkanie, ale nie ma jeszcze wpisu hipoteki na nowym (w sądzie taka procedura trochę trwa), bank może żądać wyższego oprocentowania (bo kredyt jest słabiej zabezpieczony). To już drugi element operacji, który obciąża portfel frankowicza. Po trzecie: bank nie pozwala zmienić mieszkania na tańsze, co utrudnia myślenie o "uwolnieniu" się z mieszkania i przenosin na mniejszy metraż, żeby zyskać trochę oddechu finansowego . A skoro tak, to trzeba myśleć o przenosinach do droższego lokalu. Ergo: mieć oszczędności. Banki zastrzegają, że o pożyczeniu dodatkowych pieniędzy nie ma mowy.



Po czwarte wreszcie: banki z reguły nie zgadzają się, żeby klient zatrzymał ewentualną nadwyżkę kasy między tym, co dostał za stare mieszkanie, a tym, co zapłacił za nowe. Jeśli frankowicz znajdzie nieco tańsze, okazyjne mieszkanie, które w oficjalnych wycenach jest szacowane jako więcej warte, niż to, w którym dotychczas mieszkał, to może osiągnąć pewne oszczędności. Np.sprzedaję swoje mieszkanie warte 300.000 zł i kupuję takie, które rzeczoznawca wycenił na 330.000 zł, ale płacę za nie 290.000 zł. Jestem 10.000 zł do przodu. W takiej sytuacji znane mi banki, mające "odmiejscowienie" w swojej ofercie, żądają, żeby ta nadwyżka poszła na... częściową spłatę mojego kredytu. I to jest słabe, chociaż oczywiście nie jest tak, że celem tego typu operacji ma być zysk dla frankowicza, a raczej umożliwienie mu zmiany miejsca zamieszkania. I jest to raczej oferta dla tych, którzy nie mają problemu z obsługą swoich kredytów i są gotowi zamienić mieszkanie na większe. Gdyby ktos z Was na własnej skórzeprzebrnął przez "odmiejscowienie" hipoteki, to proszę opowiedzcie jak było i czy bank nie czynił fochów. Dajcie też znać w których bankach ta oferta już - zgodnie z obietnicą bankowców - działa, a w których wciąż jest tylko taką "nibypomocą", o której prezesi chętnie opowiadają, a której nikt jeszcze nie widział na własne oczy.



JAK OSZCZĘDZAĆ, ŻEBY NIE POTRZEBOWAĆ GAŚNICY? Dziś zapraszam Was nie tylko do czytania blogu, ale i do sprawdzenia jak lokować oszczędności, żebyście nie musieli wzywać na pomoc strażaków. Ja do pożarów w Waszych portfelach jeżdżę kilka razy dziennie, chociaż takich fajnych autek, jak podczas tej akcji z filmu, jeszcze nie eksplorowałem :-)



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 21, 2015 23:45

October 20, 2015

Wkurzeni po wielkiej przesiadce w mBanku: nieważne identyfikatory, kłopoty z mobilnością

Od kilku dni ponad 600.000 klientów dawnego Multibanku cieszy się nowym systemem transakcyjnym, tym samym, którego od dawna używają "rdzenni" posiadacze kont w mBanku. Można się było spodziewać, że przesiadka nie wszystkim przypadnie do gustu, bo multibankowy, wystrugany z drewna system, może nie zapewniał nadzwyczajnej ergonomii, ale nie był przeciążony wodotryskami, które mogłyby zamulać wykonywanie przelewów. Tak szczerze pisząc on w ogóle niczym nie był przeciążony. Dostałem kilka rozpaczliwych e-maili od klientów ex-Multibanku z nagłówkiem "oddajcie mi stary system" albo z pretensjami, że w nowym nic nie można znaleźć, że są limity długości hasła, czy ograniczenia długości kontaktowego adresu e-mail. Ale odwrotu nie ma, mBank nie zamierzał się z klientami pieścić i dostęp do starego systemu odciął "na twardo". Zresztą informował o tym od dawna, więc nikt nie powinien się dziwić. Tym, którzy nie mogą się w tym wszystkim odnaleźć, polecam wpis z listą mBankowych wodotrysków.



Wygląda na to, że samo przeniesienie danych się udało (choć mam zgłoszenie klienta, który dostał "w prezencie" historię innego rachunku, niż swój, a także takiego, któremu wcięło historię transakcji z weekendu - pewnie wróci za kilka dni). Gorzej, że po "transfuzji" ujawniły się dwa felery, które spowodowały, że niektórzy klienci ex-Multibanku chodzą od poniedziałku z dużą gulą. Pierwszy problem dotyczy tych, którzy mają konto w mBanku i mieli też w Multibanku. Jest nim niemożność "przełączania" aplikacji mobilnej, by raz "obsługiwała" konto rodem z mBanku, a raz to z Multibanku. Nie da się też zainstalować na jednym urządzeniu dwóch aplikacji, by "obsługiwał"y oba konta równolegle. Trzeba albo mieć przy sobie dwa telefony (w każdym z nich aplikację mobilną do innego konta), albo "odpinać" aplikację od jednego konta, a potem parować urządzenie z innym kontem (co jest kłopotliwe). A aplikacja mobilna mBanku jest fajna, więc to przykre jeśli nie można jej używać :-)





"Aplikację mobilną aktualnie można połączyć na wybranym urządzeniu z jednym numerem klienta. Drugie konto można mobilnie obsługiwać na tym samym urządzeniu za pośrednictwem wersji lajt serwisu transakcyjnego w przeglądarce mobilnej. Można również zainstalować kolejną aplikację mobilną na innym urządzeniu, np. na tablecie lub telefonie komórkowym. Rozwiązanie to związane jest z architekturą aplikacji mobilnej banku, którą paruje się z numerem klienta banku – dzięki temu użytkownik ma pełną kontrolę nad urządzeniem posiadającym dostęp do banku. W przypadku zgubienia telefonu lub jego kradzieży, istnieje możliwość zdalnego zablokowania aplikacji bankowej, np. z poziomu serwisu bankowości elektronicznej".





- tłumaczy bank. Docelowo mBank umożliwi połączenie dwóch identyfikatorów, ale dziś trzeba się zdecydować na używanie jednego konta na jednym urządzeniu. Nie jest to jedyny problem, z którym zgłaszają się do mnie klienci dawnego Multibanku. Bardziej dotkliwą kwestią są problemy z logowaniem w przypadku klientów, których jedynym identyfikatorem był numer karty płatniczej  (dotyczy to np. klientów, którzy mieli w Multibanku wyłącznie produkty kredytowe, ale chyba nie tylko).





"Jestem jednym z wielu klientów dawnego Multibanku, którym mBank zapewnił dodatkowe emocje związane ze zmianą systemu. Przez zmianą systemu logowanie odbywało się w moim przypadku za pomocą numeru karty. Teraz z ten sposób nie mogę się zalogować. Uzyskanie identyfikatora listownie może trwać do 10 dni. Ewentualnie w grę wchodzi wizyta w placówce i następnie przesłanie informacji o nowym identyfikatorze SMS'em. Śmiem przypuszczać, że żaden ze światłych umysłów zarządzających procesem nie pomyślał, aby przyjrzeć się planowanym zmianom oczami swoich klientów"





- wyzłośliwia się w liście do mnie jeden z klientów. I apeluje, bym znalazł czas na wyjaśnienie tej sytuacji. Takich "ukartowionych" klientów, którzy z powodu niedziałającego identyfikatora-numeru karty stracili dostęp do rachunku, jest chyba niemało, sądząc po liczbie listów, które otrzymałem. Niby konieczność wizytacji placówki nie jest największą szykaną, jaka mogła klientów spotkać, ale z drugiej strony być może można było klientów lepiej przygotować na ten szok. Tak samo, jak tych, których numery identyfikacyjne w systemie Mutlibanku pokrywały się z numerami przyznanymi innym klientom w mBanku - takie osoby podobno dostały zawczasu nowe "szczęśliwe numerki".





"To cudowne, że w dobie internetu pozbawili mnie możliwości logowania się na swoim koncie przez dotychczasowy identyfikator... Zdalnie ustalenie nowego to 10 dni. Jakoś nikt tego wcześniej nie przewidział? Rozumiem, że kary to Urzędu Skarbowego za niezapłacone składki mBank zapłaci za przedsiębiorców?"





- to z kolei wzburzona klientka, która zawiadomiła mnie o frustracji swej poprzez Facebooka. Najbardziej niepokoi mnie fakt, że niektórzy klienci mogli nie dostać informacji, że ich dotychczasowy identyfikator przestanie działać. Źródłem zamieszania jest to, że usługa logowania za pomocą numeru karty w nowym serwisie mBanku jest dostępna dopiero po jej uruchomieniu. A uruchomić ją można po zalogowaniu się "normalnym" identyfikatorem. Być może takim klientom należałoby wysłać identyfikatory kurierem, żeby zminimalizować niedogodności?



Jak inwestować i pomnażać ZACZNIJ OSZCZĘDZAĆ RAZEM ZE MNĄ!  Chcesz posiąść lub rozszerzyć wiedzę o tym, jak zabrać się do oszczędzania pieniędzy, jak zacząć budować prosty portfel inwestycji, jak zadbać o finansową przyszłość swoją i swoich dzieci, jak mieć pieniądze na spełnianie marzeń? Przeczytaj poradnik  "Jak inwestować i pomnażać oszczędności". To jedna z najpopularniejszych i najlepiej sprzedających się książek o finansach osobistych (doczekała się już drugiego wydania, Maciej_Samcikokladkapierwszy nakład się wyczerpał). Książkę, zarówno w postaci tradycyjnej, jak i w formie e-booka, kupisz na stronie serii "Samo Sedno" , a także w sieci księgarni Empik. Z kolei książka   "100 opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, wydawać i zarabiać z głową" to przewodnik po najważniejszych problemach finansowych, z którymi możesz się w życiu spotkać i dylematach, które przyjdzie ci rozwiązywać. Jak oszczędzać, żeby nie bolało, jak z tego oszczędzania "ukręcić" pierwszy milion, jak wybrać dla siebie najlepszy bank i jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet, jak wybrać najlepszy kredyt i jak dobrze kupić polisę samochodowego OC..Jak sprawić, żeby pieniądze nie przeciekały przez palce. Książkę kupisz na stronie www.kulturalnysklep.pl oraz w Empiku.



JAK SENSOWNIE LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI? W czwartym odcinku cyklu "Od oszczędzania do inwestowania" postanowiłem w celach edukacyjnych dostać w zęby. Ale przynajmniej kilka uwag od byłego trenera Tomasza Adamka złagodziło ból szczęki. 





A przed tygodniem sprawdzałem czy, kiedy i ewentualnie dlaczego mogłoby ci się opłacić wysłanie choćby niewielkiej części pieniędzy do zainwestowania poza bankiem.Jak w przeszłości się na tym wychodziło? I jak w tym wyścigu zwiększenie średniej prędkości wpływa na ostateczny wynik?



   



Zapraszam Was do subskrybowania samcikowego kanału na YouTube, gdzie obejrzycie kilkadziesiąt filmów poświęconych Waszym domowym finansom i znajdziecie mnóstwo rad o tym jak zabrać się do sensownego gromadzenia funduszu na spełnianie marzeń. A o prostym sposobie na spełnianie marzeń opowiadałem jak leciałem



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 20, 2015 23:35

Masz złe przeczucia co do wyniku wyborów? Drżysz o losy kraju? Oni mają na to lekarstwo ;-)

Słuchając polskich polityków zawsze zastanawiam się jaką część swoich długoterminowych oszczędności powinienem ulokować w obcych walutach. Dorwą się jeden z drugim do władzy, rozdadzą wyborcom pieniądze bez pokrycia, wyprodukują inflację albo i hiperinflację... W takiej - odpukać w niemalowane - sytuacji oszczędnościom ulokowanym w banku nie pomogłaby żadna państwowa gwarancja, i tak nic nie byłyby warte. To dlatego trochę pieniędzy trzymam zawsze w inwestycjach denominowanych w obcych walutach, w kraju i za granicą (np. w renomowanych funduszach firm zarządzających aktywami, jak Franklin Templeton, czy BlackRock). To oczywiście też nie jest samo zdrowie: oprócz wyników samych funduszy jestem wystawiony na ryzyko kursowe (im silniejszy złoty, tym mniej mam pieniędzy po przeliczeniu na naszą walutę), a w przypadku kłopotów firmy zarządzającej aktywami - nie mogę liczyć na pomoc polskiego nadzoru (zagraniczne fundusze z reguły są zarejestrowane w Luksemburgu i mu nie podlegają). Ale - tak samo, jak przy inwestycjach w złoto i innych alternatywnych - to ma być ta część portfela, która zachowa wartość nawet w sytuacji, gdyby sprawy w kraju przybrały zły obrót.  



Każdy bank ma w ofercie lokaty w euro, są też w Polsce fundusze lokujące w akcje, a denominowane w euro i dolarach. Ba, zdarzają się nawet fundusze we frankach, czyli cud-miód dla posiadaczy kredytów hipotecznych. Z zadowoleniem stwierdziłem, że ostatnio - bodaj po raz pierwszy, choć mogę się mylić - ktoś wyemitował też... obligacje korporacyjne w euro, dostępne dla drobnych inwestorów. A konkretnie takie papiery sprzedaje firma CreamFinance, mająca w Polsce trzy marki chwilówkowe (LendOn, Retino oraz ExtraPortfel). Obligacje mają oprocentowanie 6% w skali roku, co przy bliskim zeru oprocentowaniu lokat bankowych w euro niewątpliwie daje po oczach. Biorąc pod uwagę profil działalności firmy (uderzy w nie ustawa ograniczająca pozaodsetkowe koszty pożyczek), mało znaną markę (choć podobno to piąty największy pożyczkodawca w Polsce), krótką historię finansową (przez dwa lata firma miała straty, w tym roku chce mieć 5,9 mln zł zysku) i słabe zabezpieczenie obligacji (na portfelu pożyczek), nie kupiłbym tych papierów. Lecz... bardzo się cieszę, że ktoś wreszcie wpadł na pomysł, by także ciułaczom, a nie tylko wielkim inwestorom finansowym, zaoferować obligacje denominowane w innej walucie, niż złoty. 



Oprocentowanie obligacji CreamFinance jest charakterystyczne dla absolutnie hazardowych inwestycji. Fakt, że wykup będzie już za rok, świadczy o tym, że firma sama zdaje sobie sprawę, iż jest inwestycyjnym no-name. Wolałbym, żeby takie obligacje w euro, dostępne dla szarego zjadacza bułek oszczędzającego na emeryturę, oferowały tak solidne firmy, jak Orlen, czy PKO BP. Ale może i na "kremówkę" znajdą się jacyś chętni (zapisy do 22 października), bo w końcu nie samym Lotto człowiek żyje :-). A ostatnio na pniu sprzedają się prawie każde obligacje, które pojawią się na rynku, niezależnie od ratingu i oprocentowania. To akurat mnie nie cieszy, bo obawiam się, że część nabywców nie zdaje sobie sprawy z faktu, że mniejsze firmy całkiem często nie wykupują emitowanych przez siebie papierów. Wbrew pozorom, choć ten rodzaj inwestycji nazywa się "obligacją", a więc czymś kojarzonym z bezpieczeństwem, to należy do najbardziej ryzykownych. Jako o w miarę bezpiecznych możemy mówić tylko o tych obligacjach, które emitowałyby największe polskie koncerny. Ale one, niestety, wolą sprzedawać je hurtem, inwestorom finansowym :-(.



Euroobligacje CreamFinance nie są jedynymi, które - przynajmniej w teorii - może sobie kupić drobny inwestor, mający na zbyciu kilka tysięcy euro, albo szukający uzupełnienia portfela swoich inwestycji o komponent niezależny od losów kraju. Na rynku wtórnym (giełdzie Catalyst) można próbować kupić korpo-euro-obligacje kilku firm. Np. Ghelamco Invest (deweloper z Belgii, o jego obligacjach pisałem jakiś czas temu), w opcji eurowej płaci stawkę EURIBOR plus 4,3%. Producent materiałów ogniotrwałych Ropczyce oferuje oprocentowanie EURIBOR plus 3%. A firma OT Logistics wyemitowała eurowe obligacje z oprocentowaniem stałym 6,5%. Można kupić nawet... euroobligacje Skarbu Państwa z oprocentowaniem stałym od 1,6% w skali roku (dla obligacji z terminem wykupu w 2019 r.) do 3% w skali roku (dla części papierów z terminem wykupu w 2024 r.). Są też euroobligacje emitowane przez PKO BP i PZU, ale jedna jest warta 100.000 euro. Z rynkiem wtórnym obligacji jest jednak tak, że oferta kupna może czekać tygodniami na odpowiedź (płynność większości obligacji nie powala). Ale jeśli ktoś chce mieć w portfelu coś "eurowego" i to nie tylko lokatę walutową w polskim banku, to nie jest skazany na porażkę.  

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 20, 2015 08:32

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.