Maciej Samcik's Blog, page 84
November 17, 2015
Kolejny dziwaczny wyrok w sprawie franków. Indeksacja kredytu bezprawna, ale...
No i mamy kolejny dwuznaczny wyrok w sprawie kredytów frankowych. Jeszcze jeden z tych które potwierdzają, że sądy nie bardzo wiedzą co z tym dziwem zrobić, co skutuje stanięciem w szerokim, bolesnym rozkroku. Dobrze chociaż, że togi sędziowskie są tak uszyte, że rozkrok im nie przeszkada :-). W zasadzie orzeczenie, które dziś opiszę, mogłoby być przełomowym, wyznaczającym nową linię orzecznictwa w sprawach o przewalutowanie kredytów frankowych. Mogłoby, gdyby nie... pewien drobiazg. Ale po kolei. Jak doniósł mi w poniedziałkowe popołudnie mec. Mariusz Korpalski - prawnik specjalizujący się m.in. w procesach o kredyty frankowe - udało mu się w jednej z takich spraw osiągnąć sukces. A konkretnie:chodzi o sprawę o sygnaturze akt I C 1302/15 rozpatrywaną w Sądzie Okręgowym w Łodzi, której przedmiotem jest kredyt frankowy udzielony przez Getin Bank o wartości początkowej 600.000 zł, pochodzący jeszcze z 2007 r. Kredyt, dodajmy, przez cały czas spłacany terminowo, przeliczany na złote po kursie wskazanym przez bank.
Sukces mec. Korpalskiego polega na tym, że sąd zgodził się co do tego, iż powództwo o zwrot przez bank nadpłaty, powstałej z powodu indeksacji kredytu do franka szwajcarskiego, jest uzasadnione. A więc sąd co do zasady zgodził się z tezą, że z indeksacją kredytu do franka szwajcarskiego coś jest nie tak.To już i tak dużo, bo przecież w bardzo podobnej sprawie - też o kredyt we frankach, też z udziałem mec. Korpalskiego i również w sporze z Getin Bankiem - sąd orzekł, iż indeksacja jest legalna, a bank nie dopuścił się żadnych nieprawidłowości. Tu jest inaczej. Z lektury informacji przekazanych mi przez mec. Korpalskiego trudno natomiast dociec "jak bardzo" sądowi ta indeksacja zgrzyta. Czy zgrzyta do tego stopnia, by unieważnić ją całkiem, ustalając iż kredyt był udzielony w złotych polskich (czyli zgodnie z założeniami ustawy ustalanej jeszcze do niedawna przez frankowiczów i prawników prezydenta), czy też zgrzyta w mniejszym stopniu, dotyczącym jedynie lekkości i swobody, z którą bank wyliczał klientowi kwoty poszczególnych rat?
"Sąd wskazał m.in. że bank jako strona umowy nie może określać bieżących kursów walut, po których indeksowana jest spłacana rata. Sąd będzie ustalał wysokość żądania pozwu w oparciu o opinię biegłego. Wysokość nadpłaty będzie ustalana przez sąd m.in. po uwzględnieniu wielkich i nieprzewidywalnych wahań kursów walutowych"
- czytam w podsumowaniu orzeczenia, które przekazał mec. Korpalski. Co z tego wynika? Ja - przyznam szczerze - niewiele rozumiem. Z jednej bowiem strony sąd uznał, że z powodu istnienia indeksacji powstała nadpłata. Z drugiej strony jednak wskazał, że jej źródłem jest swobodne ustalanie przez bank kursów walut, po których kredyt jest wypłacany i spłacany, nie zaś sam fakt, że klient jest skazany na jakiekolwiek przeliczenia walutowe, choć przecież otrzymał kredyt w złotych i spłaca go w złotych. To może oznaczać, że choć ustna treść orzeczenia brzmi obiecująco - "powództwo o zwrot przez bank nadpłaty, powstałej z powodu indeksacji kredytu do franka szwajcarskiego, jest uzasadnione" - w istocie sąd myśli raczej o zwrotu nadpłat wynikających ze spreadu, nie zaś z samego faktu indeksowania kredytu do waluty, której klient nawet przez moment nie widział na oczy.
Sąd zamierza powołać biegłego, który ma wyliczyć straty klienta. Ale według jakiej procedury? Czy chodzi tu o "zwykłe" przeliczenie ile klient do tej pory spłacił w złotych i ile wynosiłby ten kredyt dziś, gdyby żadnych franków w nim nie było, czy raczej o tym ile klient spłaciłby do tej pory w ramach kredytu frankowego, gdyby raty były spłacane po kursie NBP, a nie ustalanym przez bank? Sprawę dodatkowo zamula stwierdzenie, że ów biegły - jak wynika z relacji mec. Korpalskiego - ma wziąć pod uwagę "wielkie i nieprzewidywalne wahania kursów walutowych". W przypadku, gdybyśmy mieli na stole najkorzystniejszą z punktu widzenia interpretację - biegły "przelicza" kredyt na złotowy - to żadne wahania kursu franka nie miałyby znaczenia (nawet te "wielkie" i "nieprzewidywalne"). A w przypadku, gdybyśmy mówili jedynie o "odessaniu" ze zobowiązań klienta spreadu? Tu też wahania kursu franka nie powinny mieć znaczenia. Czyżby biegły miał - tak jak chce prezydent w najnowszym projekcie ustawy antyfrankowej - ustalić do jakiego poziomu klient powinien ponosić ryzyko kursowe? Dziwne to wszystko. Zresztą dziwi się też mec. Korpalski, któremu zadałem te wszystkie pytania.
"Sąd wydał wyrok wstępny co do tego, że dowolna indeksacja jest bezprawna. Jednocześnie powiedział, że nie chce przesądzać jak umowa ma się zachować po eliminacji klauzuli indeksacyjnej. Dlatego nie orzeka co do zasady i co do wysokości, a tylko co do zasady. Tyle że mi się to nie zgadza z przepisami proceduralnymi"
- uważa prawnik. A konkretnie chodzi o art. 318 par. 1 k.p.c., który pozwala wydać wyrok wstępny wtedy, gdy cała zasada go przekonuje, ale wyliczenia konkretnej kwoty byłyby pracochłonne i w razie uchylenia wyroku mogłyby pójść na marne. W takiej sytuacji wyrok końcowy co do wysokości świadczenia jest wydawany po uprawomocnieniu się wyroku wstępnego.
"W naszej sprawie sąd tak jakby wydał wyrok wstępny co do "części zasady", chyba licząc na jakąś podpowiedź ze strony Sądu Apelacyjnego w Łodzi, który nota bene musi się zmierzyć z ponowną ocenę pozwu zbiorowego klientów mBanku (wprawdzie w sprawie oprocentowania, a nie indeksacji) z pewnymi analogiami do rozpoznawanej sprawy"
- twierdzi mec. Korpalski. Oj, bolesny ten rozkrok sądowy. Nie pierwszy zresztą, bo opisywałem niedawno w blogu sprawę frankową, w której sąd prawie się przepołowił, by w końcu oddać sprawę. :-). Gdyby okazało się, że udało się zakwestionować samą zasadę indeksacji (ale tu raczej musiałoby być mocniejsze uzasadnienie, niż tylko to, że bank sam sobie nie może ustalać kursów walutowych), to mielibyśmy bardzo ciekawy precedens Do tej pory sądy unieważniały kredyty frankowe głównie z powodu jakichś uchybień w umowie - np. wprowadzenie klienta w błąd co do prawdziwej ceny kredytu (i to nawet wtedy, gdy bank nie musiał jej podawać :-)) - ale samej frankowości sądy nie kwestionują. Co więcej, ostatnie doniesienia z europejskiego Trybunału Sprawiedliwości wskazują, że i unijny sąd nie chce się wychylać przed szereg. Co dalej w sprawie Getin kontra klient? Mec Korpalski mówi, że poczeka na to co powie Sąd Apelacyjny. Jak utrzyma wyrok wstępny Sądu Okręgowego to raczej nie będzie potrzeby, żeby stawać okoniem. Pytanie jak sądy określą biegłemu założenia, które ma przyjąć do wyliczeń. Bo na razie tego nie wiadomo.
November 16, 2015
Umiesz przewidzieć kiedy chwyci trzaskający mróz? Oni obiecują, że ci za to... zapłacą. A ile?
Firma Duon, trójmiejski pośrednik sprzedający nam od kilku lat prąd, ma skłonności do łączenia biznesu z różnymi "zabawami". A to zacznie sprzedawać prąd w kiosku z gazetami, a to obieca, że można "tankować" za darmo kiedy wszyscy śpią, a to obniży ceny energii jeśli polscy piłkarze wygrają mecz... No, słowem żartownisie. Ale, co by nie mówić, m.in. dzięki takim gagatkom już 360.000 polskich rodzin zmieniło dostawcę prądu, choć wydawałoby się, że można mieć tylko jednego w życiu :-) . Teraz Duon wchodzi na rynek sprzedawców gazu. Tu mobilność odbiorców jest znacznie mniejsza, niż w przypadku zakupów prądu, bo do tej pory dostawcę gazu zmieniło tylko 22.000 gospodarstw domowych. Duon chce to zmienić proponując klientom nietypowy zakład: im lepiej przewidzisz pogodę w nadchodzącej zimie, tym... mniej zapłacisz za gaz. Oczywiście najpierw musisz zmienić dostawcę tegoż gazu (a najlepiej i gazu i prądu) na Duon.
O co dokładnie chodzi w tej "zabawie"? Podpisanie z trójmiejską firmą długoterminowej umowy prądowo-gazowej oznacza jednoczesne zobowiązanie się Duonu do tego, że w wybranym miesiącu nadchodzącej zimy korzystanie z gazu będzie dla klienta darmowe. Im zimniejszy miesiąc klient wybierze i im wyższy byłby rachunek np. za ogrzewanie domu, tym wygrana w "zakładzie" większa. Oczywiście miesiąc, w którym gazowe usługi Duonu mają być darmowe, trzeba wybrać w ciemno, czyli już przy podpisywaniu umowy. Najlepiej skorzystać z danych meteo o średnich temperaturach za ostatnie 100 lat :-). Podpisanie umowy na dostawę samego gazu (bez dostawy prądu) oznacza, że w wybranym przez klienta miesiącu rachunek spadnie o 60%. Też miło.
Jak działają firmy takie jak Duon? W odróżnieniu od koncernów energetycznych, które same produkują energię, albo PGNIG-u, który "osobiście" wytwarza (lub importuje z Rosji) gaz, tacy handlarze kupują paliwo na giełdzie (jest w Polsce taka giełda, na której handluje się nie akcjami, ani marchewką, lecz energią - nazywa się TGE), a potem sprzedają nam drożej. Dlaczego im się opłaca? Ano ceny giełdowe energii (zależą m.in. od cen alternatywnych paliw takich jak ropa naftowa, czy węgiel) są niższe od taryf urzędowych, regulujących ceny dla odbiorców detalicznych - te ostatnie dla każdej firmy oddzielnie akceptuje Urząd Regulacji Energetyki. Duże koncerny żyłują ceny dla odbiorców detalicznych, żeby odbić sobie znacznie niższe marże na sprzedaży prądu firmom oraz zebrać kasę na modernizację swoich elektrowni. Stąd taki Duon może znaleźć dla siebie miejsce. Kupuje prąd i gaz na giełdzie i wynajmuje właścicieli linii energetycznych i rur gazowych, by go nam dostarczyli. Z punktu widzenia klienta po zmianie dostawcy wszystko zostaje bez zmian, poza drobną upierdliwością, że zaczynają przychodzić dwie faktury - jedna od sprzedawcy prądu, a druga od właściciela słupów energetycznych lub rur (za "dowóz").
Czytaj też: Co robi Polak ze swoimi oszczędnościami? Co trzeci trzyma tam, gdzie nie trzeba
Czy pomysł z gazem za darmo może się opłacić? To zależy komu. Jeśli ktoś ma małe mieszkanie i używa gazu tylko w kuchence, to zapłaci miesięcznie 20-30 zł. Nawet jeśli w jednym miesiącu nie zapłaci, to oszczędność będzie niewielka. Ale jeśli ktoś paliwem gazowym ogrzewa sobie duże mieszkanie lub dom, to do ugrania może mieć kilka stówek. Ale są warunki. Najważniejszy to ten, że trzeba podpisać z Duonem umowę aż na trzy lata - do 2018 r. W tym czasie firma zapewnia stałe ceny, co ma i zalety (nie grożą klientowi żadne podwyżki), jak również wady (nie skorzysta z ewentualnych obniżek). Duon pociesza klientów, że jeśli ci zauważą, iż poprzedni dostawca stał się tańszy od Duonu, to też obniży swoje ceny dla danego klienta. Jeśli więc dziś widzę, że mój dostawca prądu lub gazu jest droższy, niż Duon, a za półtora roku on niespodziewanie obniży ceny, to mogę zwrócić się do Duonu z propozycją, żeby dla mnie też je obniżył. Trzeba taki wniosek złożyć na piśmie. Niestety - można to zrobić tylko raz w ciągu obowiązywania trzyletniej umowy.
Jak wspomniałem, Duon pozycjonuje się jako tańsza firma od "tradycyjnych" dostawców prądu i gazu. W przypadku prądu w
najpopularniejszej taryfie jednostrefowej jedna kWh kosztuje 0,3124 zł brutto (w takim np. RWE - 0,3397 zł brutto plus 2,8 zł miesięcznie opłaty handlowej). Z kolei gaz w Duonie kosztuje dziś 0,1323 zł. W PGNIG jeszcze na początku roku było to 0,1460 zł za kWh, ale od września ceny spadły do 0,1336 zł , więc różnica między państwowym dostawcą, a Duonem zrobiła się symboliczna . Z punktu widzenia comiesięcznych oszczędności trudno mówić o tym, że zmiana dostawcy ma większy sens. Rodzi się on dopiero jeśli weźmiemy pod uwagę możliwość nie zapłacenia rachunku (bądź uzyskania 60% rabatu) w jednym z zimowych miesięcy. W zależności od tego ile kWh miesięcznie zużywasz gazu, tyle masz do ugrania w ramach "zimowej" promocji (przy założeniu, że pomijamy w wyliczeniach kwestię ewentualnych oszczędności na prądzie - w tym miejscu muszę zaznaczyć, że Duon na szczęście nie pobiera już 5-złotowej opłaty handlowej, która bywała w przeszłości pułapką dla klientów, ale nie pobiera jej tylko wtedy, gdy decydujemy się na e-faktury).
Jeśli nieocieplany dom "kosztuje" miesięcznie 20 kWh gazu na 1 m. kw., a ocieplany - jakieś 8 kWh, otrzymamy maksymalnie 2,5 zł oszczędności na ogrzaniu 1 m. kw. domu, czyli 100-250 zł na każde 100 m.kw. naszej hacjendy. Ale to średnie zużycie. Biorąc pod uwagę, że mamy szansę "trafić" na loterii naprawdę zimny miesiąc, uzysk może urosnąć nawet dwukrotnie. Po drugiej stronie rachunku jest - przypominam - konieczność podpisania umowy na aż trzy lata (są kary umowne za wcześniejsze zerwanie!) i zafiksowanie sobie stałej ceny, o której dziś trudno powiedzieć czy z perspektywy czasu okaże się wysoka, czy niska. No i fakt, że bonus jest jednorazowy. Przeliczając go na trzy lata nie będzie już tak imponujący. W dodatku jeśli chcemy mieć większą paletę wyboru "darmowego" miesiąca, to trzeba się spieszyć z przenosinami, bo w regulaminie jest zastrzeżenie, że typowanie może się odnosić dopiero do trzeciego miesiąca po podpisaniu umowy. Albo nastawić się na kolejną zimę :-). Duon tłumaczy, że ten odstęp między podpisaniem umowy, a możliwością wybrania miesiąca darmoszki wynika z faktu, że tyle może trwać proces zmiany sprzedawcy energii i gazu. I klient mógłby niechcący wytypować miesiąc nie tylko zimny, ale jeszcze podpadający pod dostawy poprzedniego sprzedawcy. Można wybrać dowolny z dwunastu miesięcy, nawet grudzień. Tyle tylko, że będzie to pierwszy grudzień po rozpoczęciu sprzedaży gazu przez Duon, czyli już w 2016 r.
OBEJRZYJ CYKL WIDEOPORADNIKÓW O OSZCZĘDZANIU. Jak z małych pieniędzy zbudować swój finansowy spadochron? Jak lokować pieniądze w erze niskich stóp procentowych? Jak uszyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania i nie dać nabić się w butelkę przez pośredników? Osiem pomysłów dla twojego portfela podanych w lekkostrawnej formule. Poniżej wybrane odcinki cyklu, ale oczywiście polecam wszystkie!
Co robi Polak ze swoimi oszczędnościami? Co trzeci wkłada je... tam gdzie nie powinien ;-)
Mamy w ostatnim czasie wysyp badań obrazujących zmiany w naszym podejściu do pieniędzy, ich wydawania i oszczędzania. Pisałem już o wnioskach wynikających z "Diagnozy społecznej" prof. Janusza Czapińskiego, z których wynika, że coraz większa grupa Polaków ma już wystarczająco dużo pieniędzy, żeby coś odkładać. Wspominałem o solidnych badaniach przeprowadzonych przez TNS dla PKO BP, z których wynika, że jesteśmy finansowo niezmotywowani i nieogarnięci. Było też w blogu - na podstawie najnowszego raportu o zamożności firmy Allianz - o tym, że udawanie Greka wciąż nam nie wychodzi, czyli o dystansie, jaki pod względem oszczędzania dzieli nas od rozwiniętych krajów. Te dane potwierdza zresztą Bank Światowy, który ma własne statystyki na ten temat.
Dziś będzie kilka slajdów wyjętych z raportu Fundacji Kronenberga, innego bardzo poważnego i powtarzanego od wielu lat badania dotyczącego naszego podejścia do pieniędzy. Wynika z niego, że mamy trochę więcej pieniędzy, ale jeśli chodzi o ich długoterminowe oszczędzanie to wciąż jest kłopot.
Wychodzi na to, że choć z danych NBP wynika, iż w Polsce przez cały czas rządzi obrót gotówkowy, to jednak jest coraz większa grupa osób, które wolą za zakupy płacić bezgotówkowo. To z jednej strony dobrze, bo posiadanie produktów bankowych ułatwia pierwsze kroki w oszczędzaniu pieniędzy. Ale z drugiej strony kartą płatniczą bardzo łatwo jest wydać za dużo. A propos wydawania:
Dobra wiadomość jest taka, że połowa Polaków wydaje tylko część swoich zarobków (37%) bądź wydaje wszystko co zarobi, ale dzieje się tak głównie dlatego, że nie planuje wydatków i nie kontroluje ich (14%). W przypadku tej grupy jedyne czego brakuje, to nawyk oszczędzania pieniędzy, bo dochody na przyzwoitym poziomie już są.
Jeśli już oszczędzamy, to zwykle nie są to ani bardzo duże, ani bardzo małe kwoty. Najczęściej 100-250 zł. W zupełności wystarczy to, żeby zmontować sobie plan systematycznego oszczędzania i w perspektywie 20-30 lat uzyskać fundusz na spełnienie dowolnego marzenia lub też na dodatkową prywatną rentę. Sęk w tym, że taki horyzont oszczędzania ma niewielu z nas.

No i na koniec słów kilka o inwestowaniu. Mamy więcej pieniędzy i w statystykach widać, że coraz mniej jest osób, które w ogóle nie lokują swoich pieniędzy. Ale tych, którzy są gotowi wystawić nos z banku, jest niewielu. Ba, dla dużej części z nas oszczędzanie kończy się na poziomie "ulokowania" oszczędności w gotówce, w bieliźniarce.
Dla tych z Was, którzy właśnie w tym momencie zorientowali się, że to dlatego słabo śpią ostatnio, że mają pod poduszką zbyt wiele banknotów, mam kilka praktycznych informacji. To krótki kurs, który przeprowadza od oszczędzania niewielkich kwot, poprzez ich systematyczne i efektywne lokowanie, aż po zbudowanie funduszu na spełnianie marzeń. Cały kurs do obejrzenia tutaj. A kilka najciekawszych fragmentów - poniżej. Polecam! Koniecznie subskrybujcie mój kanał na YouTube (www.youtube.com/maciejsamcik), bo tylko wtedy nie ominie Was żaden mój wideoporadnik (a powstało ich już kilkadziesiąt)
November 15, 2015
Chce uwolnić się z "więzienia", ale odbija się od ściany, bo... banki nie ufają nawet sobie
Niedawno opisywałem w blogu potencjalne rafy związane z oferowaną przez banki usługą przenoszenia zabezpieczenia kredytu z jednej nieruchomości na drugą. Sprawa jest taka, że banki już jakiś czas temu informowały o wprowadzeniu takiej oferty z myślą o frankowiczach "uwięzionych" w swoich nieruchomościach. Dość długo nie było wiadomo jak to będzie wyglądało w praktyce. Jak można się było spodziewać, procedura okazuje się być znacznie trudniejsza, niż wyglądało to z lektury bankowych kwitów marketingowych. Zastanawiałem się też, czy banki nie będą utrudniały klientom skorzystania z tej oferty (wymuszonej de facto presją medialną i nadzorczą) bardzo konserwatywnymi wycenami nowej nieruchomości (tej, na którą miałoby przejść zabezpieczenie). Niektórzy moi czytelnicy domagają się, by przyzwoite traktowanie kredytobiorców w tej kwestii zostało zadekretowane ustawą prezydenta Andrzeja Dudy
"Nigdzie nie przeczytałem, by pan prezydent w ustawie nałożył na banki obowiązek, aby umożliwiały zmianę nieruchomości bez spłacania kredytu. Wiem o deklaracji Związku Banków Polskich, że takową procedurę będą się starały udostępniać. Ale to nie to samo co obowiązek, który można wprowadzić ustawą. Ja akurat jak na złość mam kredyt w małym banku, który dziś już nawet nie oferuje kredytów hipotecznych, więc ciężko go do czegoś zmusić, jeżeli nie jest to obowiązek prawny. Proszę, abyś spróbował przekazać tą sprawę do Kancelarii Prezydenta. Ja nie maa takich możliwości. Dla mnie jak i dla wielu tysięcy ludzi, którym życie się zmienia i muszą się przeprowadzić (zmiana pracy, choroby, potrzeba opieki nad schorowanymi rodzicami, rozwody, narodziny dzieci itp.) byłoby to pewnie najlepsze rozwiązanie. Bank w sumie nic nie traci a klient jest uratowany. Uważam, że jest to jedyny moment na taką legislację Pewnie byłby to bardzo mały krok dla redaktora ustawy - a olbrzymi krok dla ludzkości i tysięcy ludzi" :-)
- pisze do mnie jeden z czytelników. I chyba ma trochę racji, bo z bankami naprawdę różnie bywa. Okazuje się, że poza wszystkimi wymienionymi na początku tego wpisu przeszkodami jest jeszcze jeden punkt, który może położyć na łopatki dobrodziejstwo związane z przenoszeniem hipoteki. Niestety, ten punkt może dotyczyć większości potencjalnych transakcji. Zwłaszcza w kraju, w którym nikt nikomu nie ufa. Napisała do mnie pani Anna, naukowiec z Poznania z zawodu, zaś z konieczności - frankowicz. Pod koniec ubiegłego roku pani Anna zaczęła się zastanawiać wraz z mężem co zrobić, aby do końca życia nie mieszkać w tym samym mieszkaniu (spłata kredytu prawie dwa razy większego niż pierwotnie zaciągnięty jest nieracjonalna, a poza tym taki kredyt powinno się spłacać w małych porcjach, nie wszystko na raz). Panie Annie przyszedł do głowy pomysł z zamianą lokum na większe i przeniesieniem zabezpieczenia kredytu na nową nieruchomość. Bank Millennium, w którym moja czytelniczka ma kredyt, oświadczył, że przeprowadzenie takiej operacji jest możliwe.
"Rozpoczęliśmy sprzedaż mieszkania, w którym obecnie mieszkamy. Równolegle znaleźliśmy nową nieruchomość (dom) w ofercie firmy Echo Investment w Poznaniu. Dom jest gotowy i czeka na podpisanie przez nas umowy. Znaleźliśmy także kupców na stare mieszkanie i podpisaliśmy umowę przedwstępną. Wszystko układało się pięknie do momentu ustaleń między bankami - Bankiem Millennium z naszej strony oraz bankiem kupujących (zaciągają kredyt na zakup nieruchomości, najprawdopodobniej zdecydują się na mBank)"
Okazało się, że sprzedać obecne mieszkanie pani Anna może, ale aby bank kupujących uruchomił kredyt - i aby mogli pani Annie zapłacić - musi być wpisana w księdze wieczystej hipoteka na rzecz tamtego banku (lub przynajmniej księga wieczysta musi być "czysta", czyli bez hipoteki na rzecz innego banku). Tymczasem Bank Millennium twierdzi, że nie może wykreślić swojej hipoteki na sprzedawanym przez panią Annę mieszkaniu, zanim nie będzie miał w ręku pieniędzy (na specjalnym koncie powierniczym) albo przynajmniej aktu notarialnego, z którego wynika, że pani Anna kupiła inne mieszkanie, na którym bank będzie mógł się za chwilę zabezpieczyć. Firma deweloperska też nie jest chętna do pomocy i deklaruje, że na zakup nowego domu pani Anna może mieć tylko umowę przedwstępną, a ostateczna zostanie zawarta, gdy klientka wpłacimy całą cenę sprzedaży. Umowa przedwstępna może mieć postać aktu notarialnego, ale banku, zdaje się, to nie przekonuje.
OBEJRZYJ WIDEOPORADNIK: Jak wybrać najlepszy kredyt hipoteczny? Jakich pułapek unikać? Na co najbardziej zwrócić uwagę? Do którego banku pójść w pierwszej kolejności?
Wygląda na to, że koło się zamyka. Podobno pani Anna wraz z kupującymi kombinowali nawet taki scenariusz, że kupujący zaciągną kredyt w tym samym banku, w którym ma go pani Anna, czyli w Millennium. Ale po zaprezentowaniu bankowcom tej koncepcji szybko wyszło na jaw, że Bank Millennium nie ma zaufania nawet do samego siebie, bo nie wyraził chęci współpracy na takich zasadach, że udziela kredytu kontrahentom pani Anny, ta szybciutko płaci firmie deweloperskiej, a bank zabezpiecza się na drugiej nieruchomości, zmieniając zapisy w hipotece tej pierwszej. Co ciekawe, gdyby chodziło o zwykły kredyt złotowy i sprzedaż mieszkania na rynku wtórnym, to problemu by nie było: pani Anna podpisałaby umowę z kupującym mieszkanie, jego bank przelałby kredyt na konto banku pani Anny, a ten zwolniłby hipotekę. Pani Anna zaciągnęłaby nowy kredyt na dom i byłoby pięknie. A tu jest inaczej: bank kupującego mieszkanie pani Anny boi się, że wypłaci mu pieniądze, ale te pójdą nie na spłatę kredytu pani Anny, ale na niewiadomo-co (a wtedy poprzedni bank nie zwolni hipoteki). Bank mojej czytelniczki z kolei nie chce zwolnić hipoteki, bo jeśli by zwolnił, a zakup domu przez panią Annę by nie wypalił, to zostałby na lodzie (miałby kasę ze sprzedaży mieszkania, ale kredyt pani Anny jest dwa razy większy).
"Żadna strona transakcji nie jest w stanie zaproponować rozwiązania. Millennium, mimo że publicznie deklaruje możliwość przeprowadzenia takiej operacji, rozkłada ręce. Jedyne co, to sprawdzają czy nowa nieruchomość spełnia warunki, tzn. czy ma wyższą wartość i będzie lepszym zabezpieczeniem kredytu (spełnia). Co ciekawe najprawdopodobniej zmiana zabezpieczenia będzie się także wiązała ze zmianą warunków kredytowych (nie było o tym mowy na początku rozmów). Możliwe, że warunkiem będzie podwyższenie marży, mimo że przecież bank zyskuje lepsze zabezpieczenie kredytu niż miał do tej pory".
Strony transakcji (dwa banki i deweloper) mają swoje wewnętrzne procedury. Postępowanie poza określonymi schematami wymaga oczywiście rozmów na wyższych szczeblach aniżeli oddział banku czy biuro sprzedaży. Problem więc może okazać się nie do przejścia dla normalnego człowieka, który do "wyższych czynników' nie ma dostępu Sprawa byłaby prostsza, gdyby banki po prostu sobie ufały: ten chcący zająć hipotekę mieszkania musiałby wierzyć, że bank dziś zajmujący hipotekę nie schrzani sprawy i będzie w stanie bezpiecznie "przeskoczyć" na inną hipotekę. Ale tego zaufania, jak widać, w tym konkretnym przypadku brakuje.
"Widzę tylko jedną możliwość wyjścia z sytuacji: wynegocjowanie z deweloperem możliwości podpisania umowy ostatecznej z odroczoną płatnością tej części ceny, którą przeleje bank kupujących, oczywiście z promesą Banku Millennium, że nie zatrzyma pieniędzy – płatność byłaby odroczona o maksymalnie 14 dni, bo tyle bank może sobie dać na uruchomienie środków. Wtedy Bank Millennium przeniesie hipotekę i zwolni miejsce drugiemu bankowi. Takie rozwiązanie będę starała się wdrożyć, jednak nie mam jeszcze pewności czy deweloper się na to zgodzi"
- pisze czytelniczka. Przykre jest to, że mimo zapewnień banków o chęci pomocy frankowiczom wciąż okazuje się, że przeniesienie hipoteki jest operacją w pewnych okolicznościach prawie niewykonalną. Pani Anna nie chce, aby ktokolwiek cokolwiek za nią spłacał. Zaciągnęła kredyt świadomie i poniesie tego konsekwencje. Dlaczego jednak banki, mówiąc o możliwości zmiany zabezpieczenia kredytu (co jest w zasadzie jedynym realnym rozwiązaniem, gdy myśli się o kupnie nowej nieruchomości) nie są w stanie porozumieć się w taki sposób, żeby nie obciążać klienta wielotygodniowymi przepychankami? Przecież nietrudno sobie wyobrazić, że z tego wszystkiego będą tylko straty - kupujący mieszkanie pani Anny wycofa się i kupi sobie coś innego, albo deweloper wycofa się z umowy przedwstępnej (bo np. minął jej termin) i zatrzyma zaliczkę.
OBEJRZYJ WIDEOPORADNIK: Co się bardziej opłaca - kupić czy wynająć mieszkanie?
OBEJRZYJ CYKL WIDEOPORADNIKÓW O OSZCZĘDZANIU. Jak z małych pieniędzy zbudować swój finansowy spadochron? Jak lokować pieniądze w erze niskich stóp procentowych? Jak uszyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania i nie dać nabić się w butelkę przez pośredników? Osiem pomysłów dla twojego portfela podanych w lekkostrawnej formule. Poniżej trzy wybrane odcinki cyklu, ale oczywiście polecam wszystkie!
November 13, 2015
Fuzja wypaliła, a teraz... klienci mają zapłacić 150 zł, żeby było po staremu?
Dość duże zamieszanie powstało wśród niektórych moich czytelników, byłych klientów Meritum Banku, po jego przyłączeniu do Alior Banku. Część z nich w czasach "meritumowych" lokowała oszczędności na lokatach połączonych z kontami osobistymi. Konta były darmowe, więc posiadanie ROR-u było wygodne - depozyt po wygaśnięciu wpływał na konto w tym samym banku i można było bardzo szybko go odnowić, o ile bank miał nadal dobrą ofertę (a zwykle miał). Kłopoty zaczęły się, gdy do Meritum Banku dobrał się Alior, mający zupełnie inne podejście do klientów i mniej przyjazną strukturę opłat. O ile w Meritum wszystko lub prawie wszystko było za darmo dla każdego klienta, o tyle w Aliorze darmowość jest luksusem zarezerwowanym dla klientów, którzy Alior mają jako swój pierwszy, najważniejszy bank. Pozostali za konta płacą i to słono.
W ostatni weekend października klienci dawnego Meritum Banku zostali przeniesieni do systemu Alior Banku, a co za tym idzie - zmienione zostały ich pakiety kont. Część klientów obudziła się z "Kontem Wyższej Jakości", a część - z "Meritum Kontem Osobistym" (na to ostatnie skonwertowane zostały "Proste Konto Osobiste" i "MeritumKonto Zarabiające"). Żadne z nich nie jest bezwarunkowo darmowe i w zasadzie nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby taki rachunek po prostu zamknąć, gdyby nie fakt, że często do tych kont są przypięte lokaty. Tuż przed przyłaczeniem klientów Meritum Banku do systemów Alior Banku pytałem jego przedstawicieli czy klienci na pewno nie nadzieją się na opłaty wynikające z przyznania im nowych pakietów kont: "Nie, opłat można uniknąć poprzez konwersję kont, które zostaną klientom przyznane, na bezpłatne "Konto Internetowe". To nowinka w ofercie Alior Banku, konto nie mające bonusów w formie money-backów, czy assistance, ale za to darmowe przy obsłudze zdalnej.
Sęk w tym, że - jak donoszą mi klienci byłego Meritum - aliorowcy niekoniecznie zachowują się tak, jak wynikałoby to z informacji, które mi przekazali. Mianowicie posiadacze "Meritum Konta Osobistego" są informowani, że jeśli chcą przenieść się do darmowego "Konta Internetowego", to muszą zapłacić 150 zł prowizji. Gdyby najpierw - jeszcze przed połączeniem systemów - zmienili swoje poprzednie konto w Meritum Banku na aliorowskie "Konto Wyższej Jakości", to teraz przejście z tego ostatniego do "Konta Internetowego" byłoby darmowe. Ale kto tej konwersji zawczasu nie zrobił i w ostatni weekend października został przeniesiony do "Meritum Konta Osobistego", musi płacić za to konto, albo wyłożyć 150 zł za przejście do konta bezpłatnego. Ewentualnie może też zamknąć konto i automatycznie wygasić lokatę w Meritum Banku tracąc odsetki. Czyli trzy rozwiązania i każde złe. Moi czytelnicy powoływali się nawet na tekst w blogu i informacje podawane tam przez przedstawiciela banku, ale i to nie pomaga:
"Potwierdzam, że tekst Pana Macieja Samcika był zgodny z prawdą, jednak przed fuzją operacyjną (miała miejsce 26-11-2015). Na tamten moment Klienci mieli możliwość bezpłatnej zamiany kont starego typu. Przed fuzją operacyjną ta zamiana była bezpłatna. Klienci, którzy skorzystali z tej możliwości i zamienili swoje konta na "Konto z Gwarancją" (po migracji te konta zmieniły nazwę na "Konto Wyższej Jakości") teraz mogą zamienić swoje konta ponownie na "Konto Internetowe" bez ponoszenia kosztów. Bank zachęcał do zamiany kont starego typu na "Konto z Gwarancją" od 1 kwietnia 2015 r. Niestety nie dokonał Pan zamiany przed fuzją operacyjną. W związku z powyższym od 26 października jeśli chce Pan dokonać zamiany tego konta na jakiekolwiek inne konto (np. na "Konto Internetowe") to obowiązuje Pana opłata w wysokości 150 zł za zamianę konta"
Taką odpowiedź otrzymał jeden z moich czytelników, który powołał się na informację z blogu. Natychmiast wsiadłem na koń i pocwałowałem do siedziby Alior Banku, by wyjaśnić nieporozumienie. Bo - niezależnie od fuzji, zmian systemów itp. klienci dawnego Meritum powinni mieć możliwość dokończenia trwających kontraktów na warunkach niepogorszonych. A więc jeśli mają lokatę w zgrzewce z kontem, to powinni mieć to konto nadal darmowe.
"Klienci wywodzący się z Meritum Banku, posiadający lokatę przypiętą do konta, z którego nie korzystają, otrzymali od Banku kilka możliwości uniknięcia opłat za konto osobiste: 1) Osoby posiadające "Konto Wyższej Jakości" mogą bezpłatnie zamienić je na bezpłatne "Konto Internetowe". 2) Klienci posiadający "Meritum Konto Osobiste" mogą poprosić w placówce o zmianę planu taryfowego na Konto Techniczne. 3) Klienci posiadający lokaty odnawialne, mogą w systemie bankowości internetowej Alior Banku „odpiąć” lokatę od konta osobistego i zamknąć konto, pozostawiając lokatę aktywną".
Wygląda więc na to, że bank w tzw. międzyczasie zmienił zdanie i nie pozwala już przenosić wszystkich kont byłych klientów Meritum Banku do "Konta Internetowego". Ci, którzy nie skorzystali z możliwości konwersji zawczasu, dziś będą musieli grzecznie podreptać do najbliższego oddziału Aliora i zmienić pakiet "Meritum Konto Osobiste" na konto techniczne. To konto jest bezpłatne i można z nim dotrwać do końca lokaty, którą założyliście w Meritum. Sprawa jest więc taka: nie trzeba płacić 150 zł za utrzymanie darmowego konta, ale straty i tak są, bo konieczny jest spacer do placówki. Nie podoba mi się to, choć trzeba też przyznać, że Alior namawiał klientów przez pół roku, żeby coś ze swoim kontem zrobili. No i trzeba też zaznaczyć, że konieczność spaceru do placówki Alior Banku dotyczy tylko tych klientów, którzy mieli w Meritum lokatę i ROR w konfiguracji zgrzewki, nie zaś każdego "przesiedleńca"z Meritum.
Klient, który zwrócił się do mnie z reklamacją - został przez Alior Bank ostatecznie usatysfakcjonowany możliwością darmowego przeniesienia z "Meritum Konta Osobistego" na :Konto Internetowe" bez konieczności wizytowania placówki.Tak w drodze wyjątku. Jest więc mały happy end i precedens, na który możecie się powoływać, jeśli znajdujecie się w analogicznej sytuacji. Kwestia opłat za konwersję kont na takie, jakie - pod względem pobieranych prowizji - klient miał wcześniej, to jedno. A sprawa niedoróbek wynikających z samego przeniesienia klientów Meritum Banku do Aliora - to drugie. Dochodzą mnie słuchy, że po zmianie systemu klienci dawnego Meritum mają dziwne znaczki przy liście kontrahentów. Tam, gdzie była nazwa kontrahenta pt. 'Ala-ma-kota' jest nazwa kontrahenta 'MB Ala-ma-kota 42'. Żeby usunąć denerwujący przypisek (tak, są klienci, którzy nawet na poziomie listy kontrahentów przykładają wagę do estetyki) trzeba uiścić opłatę za kod autoryzacyjny SMS (w wysokości 20 gr.), oczywiście o ile limit bezpłatnych został już wyczerpany "zwykłymi" przelewami.
November 12, 2015
Idzie czas finansowych fejsbuków? Dzięki znajomym twój kredyt potanieje. A lokata...
Była jakiś czas temu w bankach moda na zakupy grupowe. Proponowało się jakąś usługę po atrakcyjnej cenie (albo z nagrodą) i im więcej osób się zgłosiło, tym oferta była korzystniejsza lub nagroda atrakcyjniejsza. Ostatnio magia zakupów grupowych w ogóle przygasła, więc i w bankach tego typu ofert jest mniej. Zostały tylko programy rekomendacyjne, które pozwalają zarabiać na polecaniu usług bankowych (o tym ile można zarobić pisał niedawno Piotr Ceregra w "Pieniądzach Ekstra"). Ale to wcale nie oznacza, że skończył potencjał wynikający z faktu, że duża część Narodu jest na Facebooku i poleca znajomym lubiane przez siebie usługi. Jakiś czas temu pisałem o pomyśle jednego z programów lojalnościowych, która lada moment ma wystartować, a który koncentruje się na skanowaniu paragonów i dzieleniu się wiadomościami o naszych zakupach ze znajomym na Facebooku. Najwięcej punktów i zniżek w sklepach w tym programie będzie przysługiwać nie za to, że klient pojawi się we właściwym sklepie we właściwym czasie, ale za to, że o danej promocji poinformuje znajomych w portalu społecznościowym.
Podobny mechanizm "głosowania pieniędzmi znajomych" chce wykorzystać startujący w grudniu finansowy portal społecznościowy Ybanking , który zamierza oferować swoim zarejestrowanym członkom... premie w postaci obniżki oprocentowania kredytu bądź podwyżki oprocentowania lokaty . Rabat będzie tym większy , im więcej produktów bankowych (we wskazanym przez serwis banku, rzecz jasna) posiadasz i im więcej swoich znajomych namówisz do posiadania produktu przeciwstawnego. Interes jest prosty jak drut: serwis nie tylko przyniesie bankowi "hurtowo" większą porcję klientów na określony produkt bankowy (to już jest zaletą samą w sobie, ale robią to miliony zwykłych pośredników), ale również dostarczy "paczkę" klientów zrównoważoną pod względem potrzeb banku - będzie tam trochę potencjalnych kredytobiorców i trochę chętnych deponentów, dzięki czemu bank nie musi kiwnąć palcem w bucie, żeby zarobić na marży odsetkowej (wystarczy tylko przeprowadzić badanie zdolności kredytowej tych, którzy przyszli po kredyt). A skoro tak, to część tej marży odsetkowej bank może oddać pośrednikowi, ten zaś - swoim klientom.
Ybanking ma być wyłącznie pośrednikiem rozliczającym klientom premie w zależności od tego czy sami zgodzą się wziąć proponowany produkt finansowy, czy też zachęcą do uczestnictwa w "zabawie" znajomych. Oczywiście bardziej opłacalna będzie opcja z przyprowadzeniem znajomych, ale solo też będzie można coś-ram uciułać. Jeśli zarejestruję się w serwisie i zaciągnę wskazany kredyt, to dostanę 0,5% (punktu procentowego) rabatu w oprocentowaniu, zaś jeśli wezmę wskazaną lokatę - serwis dorzuci mi 0,1% (punktu procentowego) do odsetek . W przypadku zbudowania sieci znajomych, którzy też chcieliby skorzystać z oferty danego banku, korzystając z mojej rekomendacji, skala potencjalnych korzyści rośnie. Jeśli mam w polecanym przez Ybanking banku kredyt, a namówię znajomego, by założył lokatę o przynajmniej tej samej wartości, to mój kredyt potanieje o 2%. Jeśli znajomy założy depozyt, ale o połowę mniejszy - mój opust w oprocentowaniu też będzie mniejszy (wyniesie np. 1%). Ale mogę zebrać np. trzech znajomych, z których każdy zdeponuje we wskazanym banku trochę pieniędzy i oni wspólnie "zarobią" dla mnie te 2% opustu.
A jak to ma wyglądać od drugiej strony? Tak samo: zakładam depozyt w banku, z którym ma umowę Ybanking, po czym "organizuję" grupę chętnych, którzy chcieliby w tym samym banku zaciągnąć jakiś kredyt (gotówkowy, samochdowy, ratalny, może to być teżkartakredytowa). I tym sposobem - jeśli ci znajomi "pokryją" swoimi kredytami cały mój depozyt, dostanę 2-2,5% oprocentowania ekstra. Jak widać w przypadku deponenta, który przyciąga do wskazanego banku kredytobiorców nagroda jest proporcjonalnie znacznie większa - np. mam depozyt na 1,5% ale dzięki współpracy ze znajomymi jego oprocentowanie rośnie do 4% i nie muszę spełniać żadnych warunków, jak w większości banków oferujących promocyjne oprocentowania. Oczywiście: premie zgarniają obie strony. Jeśli ja mam kredyt i "zorganizuję" sobie deponentów po przeciwnej stronie bilansu, to zarabiam i ja (mój kredyt jest pokryty depozytem), jak i znajomy (bo jego depozyt jest pokryty moim kredytem).
W Ybanking zapewniają, że takie połączenia będzie można zbudować automatycznie, za pośrednictwem Facebooka. Zatem jeśli mam dużo znajomych i automatycznie połączę ich w usłudze Ybanking, to nie muszę nic im rekomendować - wystarczy, że któryś z nich całkiem przypadkowo weźmie objęty programem kredyt lub depozyt w tym samym banku, a już zaczynają wpadać rabaty. Oczywiście ten ktoś, poza tym, że via Facebook przyjmie zaproszenie do połączenia, musi się jeszcze zarejestrować w Ybanking (żeby serwis wiedział, że ma od banku ściągnąć prowizje, gdy delikwent zacznie korzystać z usług danego banku). Całość wygląda dość obiecująco od strony biznesowej - w Polsce jest wystarczająco dużo osób mających ogromne parcie na zgarnianie nagród, premii i bonusów, by nie trzeba było się obawiać, że ludzie będą się wstydzić polecania sobie produktów konkretnych banków. Zwłaszcza polecania ich po to, żeby dzięki wspólnej "sile pieniędzy" zarobić trochę kasy. Sądzę, że nie zabraknie też banków chcęcych się "bawić" w tę grę, bo zakupy grupowe i to na zasadzie społecznościowego skrzyknięcia się znajomych mogą okazać się dobrym źródłem pozyskiwania klientów od konkurencji (a przede wszystkim tańszym, niż reklamy). Ba, może do akcji wejdzie nawet pewien minister, który ciągle kombinuje jak by tu obniżyć prowizje bankowe? :-)
Jakie są czynniki ryzyka? Najpoważniejszym jest oczywiście kwestia rzeczywistej opłacalności ofert (bądź jej braku). Są na rynku banki tańsze i droższe. Tak się składa, że te tańsze koncentrują się na obsłudze własnych klientów i oferują im czasem naprawdę porządne warunki (by spojrzeć np. na takiego mikrusa, jak Toyota Bank) . Te droższe agresywnie pozyskują klientów od konkurencji, ale koszty tego "abordażu" wpisują sobie w ceny produktów. Jest więc dość prawdopodobne, że na platformie Ybanking pojawią się oferty stosunkowo drogie i nawet po uwzględnieniu rabatu "społecznościowego" bez trudu będzie można znaleźć na rynku bardziej opłacalne produkty. Niektórzy internauci, skuszeni rekomendacją znajomych, być może nie pomyślą żeby sprawdzić czy to, co oferuje Ybanking naprawdę jest dobre, tylko bezmyślnie dadzą się przerzucać z oferty do oferty, jak worek kartofli
Drugie ryzyko jest takie, że banki, "ograbiane" z części marży odsetkowej, będą sobie odbijały niższy zarobek wysokimi prowizjami kredytowymi. Ybanking sprytnie pomija temat prowizji - klient zyskuje rabat 2% na oprocentowaniu, ale ile bank weźmie od niego prowizji - to już jest inna sprawa. Po uwzględnieniu dodatkowych opłat (na które narażeni będą uczestnicy "zabawy" po stronie kredytowej) może się okazać, że na Ybanking więcej się traci, niż zarabia. Oczywiście, możliwe są podobne historie także po stronie depozytowej - lokaty w Ybanking mogą być obłożone warunkami (np. możesz włożyć tylko większą kwotę, albo są większe obostrzenia, niż w standardzie, jeśli chodzi o rolowanie depozytu). Choć więc społecznościowość niejedno ma imię i nie zawsze się tu wygrywa, to pomysł na Ybanking na pewno jest ciekawy i innowacyjny, być może nawet w skali światowej. Polska firma Yfin, która wprowadza go na rynek, na krajowy kapitał i zyskała już pewien rozgłos na świecie, kwalifikując się do TOP 20 startupów finansowo technologicznych przez Startup Bootcamp London.
Wypłacanie gotówki z kasy sklepowej: bywa tańsze i bezpieczniejsze, niż z bankomatu
Świat finansów przeżywa rewolucję. Z jednej strony jeśli chodzi o sposoby komunikacji banków z klientami - placówki są zastępowane smartfonami, wizyty w oddziale wideoczatami, zaś składanie wniosku kredytowego nie wymaga już osobistego kontaktu z urzędnikiem - a z drugiej strony pod względem sposobu zaspokajania potrzeb. Trudno nie zauważyć, że banki coraz bardziej chowają się w tle, jako dostawcy usług finansowych, których klienci mogliby zażyczyć sobie w trakcie przebywania na zakupach, czy to internetowych, czy realnych. Chodzi o to, żeby nie trzeba było iść do banku, żeby kupić coś na raty, albo spełnić jakieś swoje marzenie. Sprzedawcy telefonów już zorientowali się, że klient z otwartym natychmiast limitem chętniej weźmie droższy telefon. Sprzedawcy internetowi wiedzą, że szybka, jednoklikowa płatność z automatycznym rozłożeniem należności na raty zero procent to klucz do tego, by klient w ostatniej chwili się nie rozmyślił. W tyle pozostają nieco wielkie sieci handlowe. Mają miliony lojalnych klientów, ale w usługach finansowych nie są zbyt mocne. Owszem, oferują cobrandowe karty wydawane wspólnie z bankami i kredyty dostępne przy stoiskach na terenie sklepu, ale trudno powiedzieć, by wykorzystywały swoją szansę.
Miejscem, w którym sklep osiedlowy mógłby zastąpić bank i przyzwyczaić klienta, że oprócz zakupów ma w ofercie również usługi finansowe, jest wypłata gotówki. Tam, gdzie sieć bankomatów nie jest bardzo gęsta, możliwość wypłacania pieniędzy w kasach sklepowych może być cenną usługą dodaną. Owszem, jeśli klient banku ma zakontraktowane wszystkie bankomaty za free, to możliwość wypłacania pieniędzy przy okazji zakupów w spożywczaku nie jest wielką atrakcją. Ale w mniejszych miastach klientów korzystających z usługi darmowych bankomatów wszystkich sieci jest niewielu. Niedawno byłem w małym miasteczku na południu Polski i po raz pierwszy widziałem, jak kasa sklepu osiedlowego przejęła funkcję lokalnego bankomatu. Oczywiście, to się nie stało samo, sprzedawczyni w sklepie mocno "pracowała" nad klientami, którzy zanim nie dowiedzieli się o tym, że w sklepie jest "bankomat" w większości nawet nie mieli potrzeby posiadania karty płatniczej. Pieniądze od pracodawców brali do ręki, a za zakupy płacili gotówką. Odkąd lokalny bank zaczął płacić za założenie konta i zwracać parę groszy za zakupy dokonywane kartą, a pani w spożywczaku uświadomiła ludziom, że przy każdym, najmniejszym nawet zakupie opłaconym kartą można wyjąc z konta pieniądze, w owej miejscowości zaczęła się era obrotu bezgotówkowego.
Ile w kraju jest takich miejscowości, w których sklep przejmuje rolę "agenta finansowego"? Zza biurka w Warszawie trudno to zauważyć, ale w statystykach Narodowego Banku Polskiego można zauważyć, że popularność tzw.cash-backu rośnie. W pierwszym kwartale tego roku w masie 171 mln transakcji wypłat pieniędzy w bankomatach było też 1,6 mln wypłat w kasach banków i prawie 1,5 mln wypłat dokonywanych w kasach sklepowych. A poniżej dane o cash-backu za całe pierwsze półrocze:
Co ciekawe ponad jednej czwartej z nich klienci przeprowadzili w sklepach sieci "Żabka" i skoligaconych z nią sklepach "Freshmarket" . To mnie nawet specjalnie nie dziwi, bo te sklepy są najpopularniejsze w małych miejscowościach, w których sieci bankomatowe bywają skąpe. Mało kto o tym wie, ale w wielu przypadkach możliwość wypłacenia pieniędzy w kasie sklepowej może być tańsza, niż skorzystanie z bankomatu (zwłaszcza jeśli w pobliżu nie ma maszyny banku, który wydał kartę). Z 18 największych banków w Polsce usługę cash-back oferuje aż 14. Np. w BZ WBK dostępna dla kart debetowych usługa cash-backu kosztuje 1,5 zł. Lepiej jest w mBanku, gdzie cash-back jest w ogóle bezpłatny . I to jest absolutny czad, bo przecież sklepów oferujących cash-back jest kilkanaście tysięcy, być może nawet więcej, niż darmowych bankomatów dla klientów mBanku. Darmowy cash-back jest jeszcze w ING, Citibanku, BPH, Banku Pocztowym, Banku Millennium, Alior Banku, Eurobanku i w Credit Agricole.
Najciekawiej jest w PKO BP, bo tam cash-back jest obłożony w standardzie 1-złotową opłatą, ale dla kart wydanych do Konta Pogodnego, Konta bez Granic oraz dla prestiżowych rachunków - jest bezpłatna . Za darmo wypłacą w sklepach gotówkę także posiadacze kart przedpłaconych wydawanych do konta PKO Junior. I to jest bardzo dobry pomysł, bo dzięki temu w bezpieczny sposób małolat - albo senior - może wyjąć pieniądze. Wiadomo, że przy kasie, w sklepie, gdy pieniądze poda do ręki kasjerka, transakcja będzie bezpieczniejsza, niż przy niejednym bankomacie, w którym dziecko musi poradzić sobie samo . Poza tym wypłacenie kasy w sklepie może być bardziej komfortowe dla tych, którzy boją się, że bankomat połknie ich kartę, albo co będzie gdy wypłaci mniej pieniędzy, niż ściągnie z konta . Takie sytuacje się zdarzają, a w przypadku cash-backu w sklepie problem nie istnieje, bo jest świadek-kasjer. Im bardziej banki będą ograniczały sieci własnych, bezpłatnych lub preferencyjnych bankomatów (a już to bardzo intensywnie robią), tym bardziej sensowne będzie korzystanie z cash-backu i to nie tylko w małych miastach, ale także i tam, gdzie bankomatów jest mnóstwo, lecz po prostu mało z nich jest darmowych. Lepiej zapłacić 1-1,5 zł za cash-back, niż 5 zł za skorzystanie z obcego bankomatu (bo tyle zwykle to kosztuje).
Cash-back ma dwa ograniczenia. Po pierwsze jest dostępny dla klientów, którzy w danym sklepie zrobili zakupy i zapłacili kartą (może to być dowolna transakcja, nawet o wartości 1 zł) , a po drugie maksymalna wartość wypłaty wynosi 300 zł (ale można poprosić o nietypową kwotę, np.115 zł, której żaden bankomat nie wypłaci). Przykład popularności cash-backu w "Żabce" - i przykłady sytuacji, w których usługa ta może być bezpieczniejsza lub wygodniejsza, niż wypłata z bankomatu - dowodzi, że osiedloiwy sklepik może powalczyć o to, żeby stać się takim małym centrum lokalnych finansów. Opłacanie rachunków (zamiast na poczcie i w banku), sprzedaż kuponów lotto, obsługa doładowań telefonicznych to już w większości sklepów spożywczych standard, ale gdyby np. jakiś sklep wprowadził usługę pt. "szybkie raty zero procent"... No dobra, już nie podpowiadam, bo długom konsumpcyjnym generalnie jestem przeciwny. A cash-back wszystkim polecam, zwłaszcza juniorom i seniorom, bo to może być dla Was bezpieczniejszy sposób wypłacania pieniędzy z konta, niż bankomat.
Masz polisę inwestycyjną i chciałbyś uciec? Dziewięć firm potraktuje cię "ulgowo". Czyli jak?
Jak zapewne wiecie - bo było o tym w blogu - Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów od pewnego czasu próbuje doprowadzić do ugody między firmami ubezpieczeniowymi, a klientami polis inwestycyjnych. Czyli tych, które są tylko z nazwy polisami, a tak naprawdę klient z ich pomocą inwestuje pieniądze w fundusze inwestycyjne. Duża część z takich polis okazała się pułapką dla ich posiadaczy ze względu na wysokie prowizje i brak możliwości wycofania się przez klienta przez 10-15 lat. Choć zapisy, które pozwalają ubezpieczycielom ukarać klienta zaborem 90-100% jego pieniędzy - np. za "ucieczkę" lub brak systematycznych wpłat - zostały w przypadku kilku firm uznane przez Sąd Ochrony Konkurencji za nielegalne, to firmy ubezpieczeniowe nic sobie z tego nie robią. Ich prawnicy wykoncypowali - i niestety w pewnym momencie zostali poparci przez Sąd Najwyższy - że kontrola wzorca umownego (a tylko taką może przeprowadzić Sąd Ochrony Konkurencji) to nie to samo, co kontrola zapisów konkretnej umowy. A zatem po wyroku w Sądzie Ochrony Konkurencji w zupełności wystarczy usunąć niezgodny z prawem zapis z nowych umów. Klienci w wielu przypadkach odzyskują pieniądze, ale dopiero po złożeniu pozwu indywidualnego w sądzie. Niestety, są i precedensy niekorzystne dla konsumentów.
Sytuacja prawna klientów walczących z firmami ubezpieczeniowymi jest na tyle niepewna, że nawet Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie wyrywa się z nakładaniem na ubezpieczycieli horrendalnych kar, lecz namawia ich do... kompromisu. Czyli do tego, by łaskawie odpuścili klientom choćby część kar, a w zamian dostaliby od urzędu coś w rodzaju listu żelaznego. Jakie są efekty tych negocjacji? Na razie obietnice lepszego traktowania klientów złożyło dziewięć firm ubezpieczeniowych. Każda z nich obiecała, że powiesi zasady uwalniania klientów z inwestycji w polisy na stronie internetowej, że wyśle do wszystkich potencjalnie zainteresowanych klientów listy lub zaproponuje im podpisanie aneksów. Każdy klient, który zadzwoni na infolinię którejś z firm, zostanie automatycznie poinformowany o nowych warunkach wyjścia z interesu. Oczywiście, ubezpieczyciele mogą też tak zmienić warunki polis (np. obniżyć prowizje), by klienci wcale nie chcieli uciekać. Ale czy takich klientów będzie dużo? Trudno powiedzieć, wszak zaufanie do kogoś, komu powierzamy swoje pieniądze, stracić można tylko raz.
Choć wszyscy "szczęśliwcy", którzy bez konieczności pójścia do sądu będą mogli rozstać się ze swoją polisą, zostaną o tym poinformowani (poprzez stronę internetową, list od ubezpieczyciela bądź prośbę o sporządzenie aneksu do umowy), dziś w blogu krótkie podsumowanie tego, co do teraz wskórał UOKiK. A więc: Axa obniżyła kary za likwidację 39 różnych polis (zarówno indywidualnych, kupowanych przez klientów bezpośrednio od agentów Axy, jak i grupowych, które klienci kupowali m. in.w mBanku, Idea Banku, BNP Paribas). W przypadku polis ze składką regularną maksymalna opłata likwidacyjna wyniesie 25% zgromadzonych na rachunku pieniędzy (im dłużej opłacasz składki, tym opłata ma być mniejsza), natomiast w przypadku polis ze składką jednorazową - 7,5%. Kolejny bardzo duży sprzedawca polis inwestycyjnych - TU Europa - zmieniła opłaty likwidacyjne w 46 rodzajów polis indywidualnych i grupowych . Również w Europie najwyższa opłata likwidacyjna wyniesie teraz 25% (dla polis ze składką jednorazową - 4%).
Kto ma polisę MetLife lub Allianzu zapłaci maksymalnie 25% składki pierwszorocznej , a jeśli chodzi o polisy ze składką jednorazową, to maksymalna opłata likwidacyjna wyniesie 7,5%. W obu przypadkach kara maksymalnie wyniesie 5000 zł. PKO Życie (dawniej Nordea) obniży opłaty w produktach własnych i oferowanych przez pośredników (Alior Bank, BPH, Getin, Open Finance, Home Broker... ) do maksymalnie 25% (i 4% w przypadku polis z jednorazową składką). W Nationale-Nederlanden (dawniej: ING) oraz Avivie (polisa "Kapitalna Przyszłość") kary spadną do 15% w przypadku polis z systematycznym oszczędzaniem i 1000 zł w przypadku polis ze składką jednorazową (w Avivie: do 1500 zł). W firmie Pramerica opłat likwidacyjnych nie będzie w ogóle, a w PZU Życie - wyniosą 4% (ale ta firma sprzedawała tylko unit-linki ze składką jednorazową). Ale te ostatnie firmy to margines masakry polis inwestycyjnych.
Najbardziej znaczące są ugody dotyczące Europy, Axy, Nationale Nederlanden, dawnej Nordei, bo w tych firmach polis inwestycyjnych sprzedawało się najwięcej. Maksymalne poziomy opłat trudno uznać za niskie, bo utrata 25% pieniędzy z czegoś, co miało być "bezpiecznym zamiennikiem lokaty" to kara wciąż bardzo surowa. i niesprawiedliwa. Szczerze pisząc nóż się w kieszeni otwiera, bo to tak, jakby złodziej ukradł mi telewizor i potem, w ramach ugody, zgodził się oddać mniejszy (który ukradł komuś innemu). Chociaż z drugiej strony duża część klientów zapłaci mniej, bo po kilku latach opłaty cennikowe były niższe od maksymalnych, a firmy zobowiązały się przed UOKiK do proporcjonalnego ich ścięcia. No i trzeba pamiętać, że idąc do sądu - nawet przy założeniu, że sprawa zostanie wygrana - też nie ma pewności odzyskania wszystkich pieniędzy (strona przegrana ponosi koszty prawników strony wygranej tylko do pewnego limitu).
Inny kłopot tkwi w tym, że ugody wynegocjowane przez UOKiK nie pomogą zbytnio tym klientom, którzy dali się nabić w polisy inwestycyjne typu strukturyzowanego. Tam głównym problemem nie jest opłata likwidacyjna, lecz spadek wartości inwestycji wskutek wrzucenia pieniędzy do bliżej nie sprecyzowanej "czarnej dziury" . Jeśli nazajutrz po podpisaniu polisy jej wartość spada np. o połowę, to komu pomoże obniżka opłaty likwidacyjnej, skoro może wycofać tylko 50% pieniędzy? No i - to już mój ostatni ból - Niestety, wciąż nie ma ugód w przypadku polis Generali, Aegonu, Open Life, Skandii, a z mniejszych "szkodników" - Compensy, Hestii, Warty i firmy Uniqua. Aegon na dłuższą chwilę wycofał się z pobierania opłat likwidacyjnych, ale po kilku miesiącach się rozmyślił.
November 11, 2015
Dzień niepodległości... finansowej. Osiem sposobów dla każdego, żeby ją osiągnąć
Z okazji Święta Niepodległości postanowiłem zebrać w jednym miejscu to, co ostatnio opowiadałem Wam w temacie niepodległości. Tej finansowej. Czyli o tym jak przejść od stanu, w którym nie mamy jakichkolwiek oszczędności - i drżymy na myśl o tym, że moglibyśmy stracić pracę lub potrzebować pomocy prywatnego lekarza - do stanu, w którym stać nas na spełnianie marzeń, czujemy się porządnie zabezpieczeni na wypadek komplikacji życiowych i mamy pewność, że kiedy nie będziemy mieli już ochoty lub sił pracować, to nasz komfort życia znacząco nie spadnie. Takie poczucie niezależności finansowej jest świetną rzeczą. Coś podobnego - aczkolwiek w pięć razy mniejszym stężeniu - przeżywa każdy, kto właśnie przed chwilą spłacił ostatnią ratę dużego kredytu.
Jasne, w większości naszych domowych budżetów na pierwszy rzut oka nie widać luzów. Ale też przeważnie wynika to z tego, że nie mamy nawyków do myślenia o pieniądzach w dłuższej perspektywie. Fiksujemy sobie wydatki - w tym te sztywne - na takim poziomie, że zabieramy swojemu budżetowi elastyczność. Podpisujemy długoterminowe umowy z dostawcami usług nie sprawdzając ile to będzie kosztowało. Nie liczymy ile wydajemy w sklepach i na co. Mamy nałogi, słabostki, kosztowne przyzwyczajenia. Jak pieniądze się kończą, to idziemy po kredyt lub pożyczkę, nie licząc ile ona kosztuje. Jak pieniędzy wpada do kieszeni więcej, to i potrzeby tajemniczo rosną. Nie myślimy o pieniądzach jako o gwarancji spokoju duszy i poczucia niezależności. Jak to zmienić? Oto mójkrótki kurs finansowej niepodległości.
Po pierwsze: finansowy spadochron. W poniższym klipie opowiadam dlaczego warto go mieć i jakich patentów użyć, żeby go uszyć z całkiem drobnych kwot. Bez tego prędzej czy później wpadniesz w finansowe tarapaty.
Po drugie: czas to pieniądz. Nie jesteś przekonany, że czasem warto odłożyć pieniądze, niż je wydać? Masz wątpliwości czy ciebie też dotyczy zasada, że "pieniądz robi pieniądz"? W poniższym klipie udowadniam na liczbach, że jeśli będziesz systematycznie odkładał kasę, to ona jednocześnie będzie mnożyła się sama. I to coraz szybciej. Mało kto zdaje sobie sprawę z tej magii.
Po trzecie: jak wycisnąć więcej z oszczędności? Jeśli trzymasz nieduże pieniądze na lokacie, to pewnie myślisz, że pół procenta odsetek w tę czy wewtę to rzecz bez znaczenia. W krótkim terminie rzeczywiście tak może być. Ale w skali wielu lat takie pół procenta może przełożyć się na naprawdę dużą kasę. W tym klipie opowiadam jak te dodatkowe pół procencika wycisnąć.
Po czwarte: do oszczędzania nie potrzeba doktoratu. W tym odcinku opowiadam o tym jak lokować oszczędności nie tylko w banku, ale i w innych miejscach. To nie jest ruletka, ani bukmacherka. Nie potrzebujesz ani wielkiej kasy, ani doktoratu z finansów, żeby lokować pieniądze poza bankiem.
Po piąte: jak zarabiać i nie ryzykować? W tym klipie opowiadam o podstawowych zasadach finansowego BHP. Czyli jak lokować oszczędności, żeby nie zaprószyć ognia w portfelu? Sprawdziłem na sobie i wiem, że to działa
Po szóste: twój pierwszy plan oszczędzania. Wyjaśniam, krok po kroku, jak zbudować swój pierwszy plan systematycznego oszczędzania. To naprawdę jest proste jak drut. Wystarczy poświęcić trzy minuty.
Po siódme: jak lokować w funduszach? W każdym planie systematycznego oszczędzania powinno być miejsce dla funduszy inwestycyjnych. Jak wybrać dla siebie najlepszy fundusz? Do wyboru są ich setki. W tym odcinku opowiadam jak ja wybieram te, które najbardziej będą mi pasowały.
Po ósme: pięć trików jak oszczędzać szybciej i pięć - jak zarabiać więcej. W ostatnim wideoporadniku zdradzam moje patenty na to jak zaprogramować się na oszczędzanie kasy. Jakie mechanizmy wykorzystać, żeby kasa odkładała się sama? Prędzej czy później twoje dochody wzrosną i jeśli będziesz dobrze "zaprogramowany", to mnożenie się twojej kasy przyspieszy w kosmicznym tempie. W tym odcinku opowiadam też o tym co zrobić, żeby twoje dochody - bo od nich również zależy tempo, w którym zapewnisz sobie finansową niezależność - rosły szybciej.
Na koniec zapraszam Was do subskrybowania mojego kanału na YouTube. Jest w nim kilkadziesiąt wideoporadników: m.in. o tym jak wybrać najlepszy kredyt hipoteczny, jak wycisnąć więcej z lokaty bankowej, jak nie dać się naciąć na kredycie gotówkowym, co możesz wyczytać z karty płatniczej mamusi za pomocą prostego programu na smartfonie... I wiele innych. Subskrybujcie, oglądajcie, oceniajcie.
November 10, 2015
Rodzina jest najważniejsza, a małe jest piękne? Kto uwierzy, może wyciągnie 6% rocznie
Pożyczyć pieniądze dużej, wiarygodnej firmie i mieć procent lepszy, niż w banku - to nieziszczalne marzenie ciułacza. W naszym kierunku, zamiast Orlenów, Orange'ów, PZU-ów i innych potentatów, zwracają się głównie ci, którzy nie mają od kogo pożyczyć :-). Firmy windykacyjne, firmy pożyczkowe, pomysłodawcy sportowych samochodów, których jeszcze nie ma, firmy inwestujące w spółki, które kiedyś mają przynieść kokosy... To wszystko jest powyżej mojego prywatnego profilu ryzyka i powinno być powyżej profilu ryzyka każdego nieprofesjonalnego inwestora. A nawet jak pojawia się oferta zakupu obligacji porządnej, dużej firmy, lidera w swojej branży, to zwykle jest to branża wyjątkowo podatna na potencjalne osłabienie koniunktury w gospodarce lub na jej twarde lądowanie, takie jak to: :-)
Taką branżą jest deweloperka, dla której jednakowoż w ostatnich miesiącach zaświeciło słoneczko. Program "Mieszkanie dla Młodych" po rozszerzeniu na rynek wtórny zaczął "żreć" aż miło, ceny nieruchomości drgnęły w górę, a firmy deweloperskie zaczynają najwięcej budów od lat. Nie wiadomo jak długo potrwa ożywienie, ale dopóki trwa - firmy potrzebują pieniędzy na finansowanie inwestycji. Zagląda nam do kieszeni belgijskie Ghelamco (jego sztandarowa inwestycja w Polsce to wieżowiec Warsaw Spire), czy rodzimy Murapol, który rocznie buduje 1000 mieszkań. Ryzyko jest większe, niż przy kupowaniu np. obligacji rządowych, ale i dochód potencjalnie lepszy. Duże firmy deweloperskie płacą za obligacje zwykle stawkę WIBOR 3M plus 4% lub nawet ciut więcej, co oznacza potencjalny zysk rzędu 6% w skali roku. No i np. takie Ghelamco potrafi emitować obligacje w seriach jedna po drugiej, a inwestorzy wchodzą w to, jak w masło, "czyszcząc" każdą emisję w ciągu dwóch-trzech dni.
To zachęca mniejsze firmy z tej branży, żeby też spróbować powalczyć o nasze portfele. Jeszcze przez kilka dni - do 13 listopada - można kupić obligacje poznańskiej spółki Nickel Development . W porównaniu z takimi asami, jak Robyg, Murapol, Atal, Polnord, Dom Development, czy JW Construction jest to maluch. Wymienione firmy rocznie oddają 1000 mieszkań, a Nickel Development w całej swojej 17-letniej "karierze" wybudowała 1800 lokali (w zeszłym roku weszła na rynek najmu powierzchni komercyjnych , ma też pod Poznaniem park technologiczny , w którym kiełkują był może nowe fejsbuki :-)). Firma działa niemal wyłącznie w Poznaniu i okolicach. No, jeden raz zdarzyło jej się zrobić wypad na rynek warszawski (osiedle na Mokotowie) i więcej już nie zamierza - przynajmniej tak piszą w memorandum informacyjnym. Teraz w budowie ma trzy osiedla (łącznie 240 mieszkań), a w planach na lata 2015-2018 jest kolejnych pięć (613 mieszkań) . Krótko pisząc: nieduża w skali kraju spółka rodzinna (kontrolowana przez tatę, a zarządzana przez jego córkę), która w dodatku jest Zosią-samosią, czyli sama sobie "dewelopuje" i buduje (bo w grupie ma też firmę budowlaną), ma też zachomikowane trochę ziemi, więc nie musi się martwić, że nie będzie miała gdzie budować.
W zasadzie lubię takie firmy rodzinne, bo zawsze to lepiej, jak partnerem w interesach jest ktoś, kto firmuje działalność własną twarzą i nazwiskiem, zbudował je od zera i przez lata rozwijał. Koncentracja działalności w okolicach tylko jednego miasta i niewielka skala działalności to z jednej strony wada (Poznań - o czym piszę ze smutkiem, bo stamtąd pochodzę - nie jest najszybciej rozwijającym się miejscem w Polsce), a z drugiej zaleta, bo mając dobre rozeznanie w lokalnych warunkach robi się mniej błędów. Nickel Development potrzebuje kasy na refinansowanie wcześniej zaciągniętych długów i dlatego potrzebuje pożyczyć od nas na trzy lata jakieś 10 banieczek . Oprocentowanie nie rzuca na kolana - WIBOR 3M plus 4,27% (odsetki płacone kwartalnie). Przy obecnym poziomie WIBOR-u 1,7% oznacza to dochód na poziomie mniej więcej 6% w skali roku. Jak na pożyczkę dla niewielkiej spółki rodzinnej to nie jest przesadnie wysoki procent, ale z drugiej strony obligacje są zabezpieczone hipoteką (na nieruchomości Nickel Development w Złotnikach). Mam w prywatnym portfelu obligacje o podobnym oprocentowaniu, które są papierami nie tylko niezabezpieczonymi, ale i podporządkowanymi (ale emitent to duży bank).
Wcześniej Nickel Development emitował w prywatnych ofertach obligacje z oprocentowaniem WIBOR 3M plus 5,2%, a obecna emisja jest próbą zbicia kosztów finansowania działalności ( w 2016 r. firma musi wykupić obligacje za 15 mln zł i spłacić kredyty bankowe za 24 mln zł ). Nickel Development nie jest bardzo zadłużoną firmą, ale łącznie ma 123 mln zł różnych zobowiązań finansowych przy kapitale własnym na poziomie 120-130 mln zł (byłoby więcej, ale 20 mln zł kapitału "zjadły" straty poniesione w latach ubiegłych). Przychody z działalności deweloperskiej za ostatnie półrocze zbliżają się do 90 mln zł (w poprzednich latach było to 60-70 mln zł rocznie), firma zaczęła też wykazywać zyski. W połowie 2015 r. miała ich 11,5 mln zł, gdy w poprzednich latach były to wartości czysto symboliczne (w okolicach 1 mln zł).
Na poszczególnych projektach firma ma średnio 20% marży brutto (na realizowanych dziś średnio 27%, a na planowanych 20-30%) więc wydaje się, że dopóki nie pojawią się problemy ze sprzedażą mieszkań, a marża nie spadnie poniżej 15%, to firma będzie w stanie obsługiwać zobowiązania wobec banków i obligatariuszy.Nad zainwestowaniem w to-to pieniędzy trzeba się oczywiście trzy razy zastanowić. To niewielka firma, dość mocno uzależniona od banków i lokalnego rynku, w której decyzje są zapewne podejmowane jednoosobowo - a łaska nieomylności jest, jak wiadomo, dana nielicznym. Poza tym obligacje korporacyjne jako klasa aktywów nie są dla każdego - tylko dla kogoś, kto ma już sensowny portfel inwestycji z funduszami, akcjami dywidendowymi i obligacjami skarbowymi. Jednak jeśli się już jest takim ktosiem i szuka się pomysłu na zróżnicowanie portfela, to takie lokalnie działające spółki rodzinne, oferujące zabezpieczone papiery dłużne, mogą być opcją do rozważenia.
Maciej Samcik's Blog
- Maciej Samcik's profile
- 3 followers

