Maciej Samcik's Blog, page 59
June 8, 2016
Wicepremier mówi, że chce kopnąć nas w tyłek? Trzy pomysły na to jak kopnąć... mądrze
Na dorocznym zlocie inwestorów indywidualnych w Karpaczu poza tym, że sam miałem kilka wystąpień, sporo słyszałem narzekania, że nikt nie wspiera rozwoju rynku kapitałowego, mody na oszczędzanie i inwestowanie pieniędzy w akcje spółek. Coś w tym jest, bo kiedyś jedna trzecia obrotów akcjami giełdowych spółek pochodziła od inwestorów indywidualnych, a teraz tylko kilkanaście procent. Inwestowaniu w akcje odbierają pieniądze platformy foreksowe, rosnące możliwości lokowania za granicą, inwestycje alternatywne, a do tego niedługo dojdzie jeszcze crowdfunding. No i rzeczywiście, ma rację były prezes giełdy Wiesław Rozłucki, kiedy mówi, że od 2013 r. parkiet giełdowy jest przedmiotem już nawet nie zniechęcania, ale wręcz seansów nienawiści. Przez byłego premiera i szefa banku centralnego był nazywany kasynem. Jak można wierzyć w sens długoterminowego inwestowania, skoro pieniądze z OFE - podobno nasze - w połowie są już znacjonalizowane (a w drugiej połowie pewnie zostaną niedługo ukradzione przez rząd)
Gdy słucham wicepremiera Mateusza Morawieckiego, to mam wrażenie, że mi się śni. Podkreśla on na każdym kroku konieczność budowania oszczędności Polaków oraz ich wspierania przez państwo, także za pośrednictwem zachęt podatkowych. Morawiecki - a ten gość jest dziś podobno ustami samego prezesa Polski - odpowiada za rozwój i inwestycje, a będąc narodowcem liczy, że będą to polskie inwestycje i polski rozwój. Więc nie jest pewne, czy będzie wspierał inwestowanie na rynku kapitałowym, czy raczej wciskanie Polakom emisji obligacji na sfinansowanie programów "Mieszkanie+" i innych, równie kosztownych pomysłów. Inna sprawa, że moment na sporządzenie jakiegoś długoterminowego planu wydaje się doskonały, bo po raz pierwszy od początku budowy wolnej Polski mamy te 10-15% ludzi, których realnie stać na oszczędzanie i którzy są już po etapie wyuzdanej konsumpcji (często na kredyt) . Oczywiście: ogół społeczeństwa jeszcze jest na etapie poprawiania swojej jakości życia na kredyt (świadczy o tym eldorado firm pożyczkowych), ale kolejne 25-30% Polaków (nie licząc tych 10-15% zamożnych) byłoby stać na odkładanie 100-200 zł miesięcznie, gdyby tylko zostali do tego odpowiednio zmotywowani. Co więcej, część z tych ludzi już zabrała się za oszczędzanie, o czym świadczą ostatnie wieści dotyczące IKE i IKZE.
Czytaj też: Dzień niepodległości... finansowej. Co zrobić, żeby ją osiągnąć?
Oczywiście: nawet będąc wilkiem warto przejść na wegetarianizm i wspomóc naszą skłonność do oszczędzania. Wygenerować na tyle duży wzrost prywatnych oszczędności, żeby dzięki nim z jednej strony dało się zwiększyć zdolność banków do finansowania gospodarki, a z drugiej - by na rynek kapitałowy popłynęły pieniądze pozwalające polskim firmom rosnąć bez konieczności zadłużania się za granicą. To szczytny plan. Ale nawet narodowa dusza wicepremiera Morawieckiego nie może ignorować nagiej prawdy, która jest taka, że dopóki nie będziemy produkowali innowacyjnych w skali świata rzeczy (niestety, większość cennych przedmiotów w naszych domach nie jest polskiej produkcji), dopóty nie zaczniemy zarabiać na tyle dobrze, że będziemy w stanie bez kłopotu akumulować oszczędności i inwestować je w polskie firmy.
To, czy będziemy mieli strategię wspierania prywatnych oszczędności, czy też nie, jest tylko jednym z elementów decydujących o tym, czy będziemy coraz zasobniejsi w krajowy kapitał, czy nie. Oczywiście: do pewnego stopnia można przekierować pieniądze z konsumpcji na kredyt na inwestowanie z myślą o bliższej lub dalszej przyszłości. Ale najważniejsze jest to, żeby rosły nam pensje. Co może zrobić rząd, żeby wspomóc nasze chęci do oszczędzania? Oto trzy najprostsze pod słońcem pomysły:
ULGI PODATKOWE ZA OSZCZĘDZANIE W PRACY. To pomysł, który krąży wśród ekonomistów od dawna. Najłatwiej zwiększać oszczędności tam, gdzie jeszcze nie mamy szans na wyuzdaną konsumpcję, czyli przy wypłacie pensji. Gdyby pracodawca i pracobiorca mieli ulgi podatkowe od tego, co wspólnie przekażą na prywatny fundusz długoterminowego oszczędzania, to być może w wielu przypadkach pracownicy chętnie deklarowaliby przesunięcie części wypłaty na taki fundusz. A pracodawcy zapewne częściej traktowaliby taki fundusz jako rodzaj pozapłacowego "socjalu", bo by im się to opłacało. W polskich zakładach pracy są przecież Pracownicze Programy Emerytalne. Zasady ich funkcjonowania są jednak tak urzeźbione, że tak naprawdę więcej z takimi PPE ambarasu, niż korzyści. Prosty ruch: uproszczenie i uatrakcyjnienie zakładowych programów emerytalnych spowoduje skokowy wzrost skłonności pracowników do oszczędzania, a pracodawców - do oferowania takich programów. Oczywiście: warto przy okazji przejrzeć prawo dotyczące programów emerytalnych w zakładach pracy, żeby nie powtórzył się case OFE, które pobierały gigantyczne prowizje i pożerały większość zysków swoich członków. W ramach pracowniczych programów oszczędnościowych powinny obowiązywać ścisłe limity opłat i prowizji, narzucone przez ustawę - kto ich nie przestrzega, traci ulgi podatkowe.
ZWIĘKSZENIE LIMITÓW W RAMACH IKZE. To też rozwiązanie proste jak drut. IKZE to istniejące już "opakowanie" inwestycji emerytalnych. Pieniądze wpłacane do IKZE można odpisywać od podatku dochodowego (oczywiście tylko w ramach określonego, niewysokiego limitu). Można takie IKZE "podpiąć" pod lokatę bankową, inwestycję w obligacje, fundusze inwestycyjne oraz pod konto w buirze maklerskim. I kilkaset tysięcy Polaków już to zrobiło, choć tylko niektórzy rzeczywiście wpłacają na IKZE pieniądze (w zeszłym roku zasilono nowymi pieniędzmi tylko co trzecie IKZE). Jak zwiększyć opłacalność IKZE? Poza kampaniami edukacyjnymi konieczne jest zwiększenie limitów kwot, które można odpisać od podatku w ramach inwestycji za pomocą IKZE. Dzięki temu uda się zwiększyć uwagę wszystkich posiadaczy wolnych oszczędności na ten sposób długoterminowego oszczędzania.
ZWOLNIENIE Z PODATKU BELKI ZYSKÓW KAPITAŁOWYCH . Alternatywą do trzymania pieniędzy w banku lub w obligacjach rządowych, czy korzystania z produktów typu polisa inwestycyjna lub produktów strukturyzowanych jest lokowanie oszczędności w akcje spółek dywidendowych. Wiadomo, że przekazywanie oszczędności na rynek kapitałowy jest obarczone pewnym ryzykiem, ale przecież można je ograniczać - kupować systematycznie i w małych porcjach udziały w funduszach inwestycyjnych, albo inwestować systematycznie w akcje spółek dywidendowych. W Polsce lokowanie oszczędności na rynku kapitałowym jest najmniej popularne w całej Europie - mamy największy odsetek oszczędności w bankach. To ogranicza możliwość rozwoju spółek, które muszą liczyć wyłącznie na finansowanie kredytem bankowym. A banki - jak wiadomo - pożyczają najchętniej tym, którzy są tak bogaci, że pieniędzy nie potrzebują. Dlatego uważam, że niezależnie od zwolnień podatkowych dotyczących lokowania pieniędzy z myślą o emeryturze (czyli zwiększenia limitów IKZE), powinien zostać zniesiony podatek Belki od akcji i funduszy inwestycyjnych kupionych na dłużej, niż trzy lata. W ten sposób udałoby się skłonić ciułaczy do przesunięcia części średnioterminowych oszczędności z banków na rynek kapitałowy, żeby wspomóc rozwój polskich firm.
Czytaj też: Żeby chciało nam się chcieć, czyli o kopaniu Polaka w tyłek
Oczywiście - tego rodzaju strategia miałaby skutki uboczne. Każda ulga podatkowa oznacza de facto zrzutkę wszystkich podatników na jakiś konkretny cel (bo jeśli ktoś ma ulgę podatkową, to ogół podatników musi sfinansować solidarnie to, na co zabraknie pieniędzy z powodu dotowania tego lub owego). W przypadku ulg dotyczących budowania oszczędności sytuacja byłaby taka, że beneficjantami były głównie ci, którzy mają oszczędności - a więc swego rodzaju finansowa elita narodu. Lepiej sytuowana, lepiej niż ogół rodaków wykształcona, bardziej przedsiębiorcza. A zatem w jakimś sensie biedni będą dotować zamożnych. To oczywiście wygląda słabo, ale z drugiej strony wydaje się, że te 25-30% Polaków, którzy mogliby oszczędzać, ale brakuje im motywacji, to niezwykle istota z punktu widzenia potencjału Polski grupa. Być może w celu jej poszerzania, mobilizowania i pielęgnowania warto zrezygnować z podatkowej "urawniłowki"?
DLACZEGO WARTO MIEĆ PIENIĄDZE NIE TYLKO W BANKU? Jak z małych pieniędzy zbudować swoje finansowe bezpieczeństwo? Jakich trików użyć, żeby bezboleśnie oszczędzać? Jak uszyć pierwszy plan systematycznego inwestowania? Jak lokować je nie tylko w banku? Osiem pomysłów dla twojego portfela podanych w lekkostrawnej formule obejrzyj na YouTube.
June 7, 2016
Profesorowie ogłosili jak chcą pomagać frankowiczom. Jest matrix, ale są i rewolucje :-)
Ziemia się nie zatrzęsła w posadach, słońce nie przestało świecić, a nawet kurs złotego nie chciał się przestraszyć prezydenckiego zespołu ekspertów , który wystąpił i powiedział jak przewalutować kredyty frankowe. Możliwości tak lekceważącego podejścia świata do tematu są trzy. Pierwsza jest taka, że nikt nie zrozumiał o co zespołowi chodzi. Zaprezentowany szkic rozwiązań - bo ustawy nie chciano dziennikarzom pokazać - jest "multinarzędziowy" i sam zespół nie był w stanie powiedzieć jakie może wywołać skutki finansowe i makroekonomiczne. Druga opcja jest taka, że nikt i tak nie wierzy w to, że cokolwiek w przewidywalnym terminie się wydarzy . Zespół przedstawił szkic lub projekt (członkowie zespołu nie byli zgodni co wypracowali :-)), teraz ugrzęźnie w kancelarii prezydenta, będzie konsultowany, dopracowywany i uzupełniany, a potem ktoś wyliczy, że jest nierealny i powoła się nowy zespół :-). Trzecia opcja jest taka, że może i w tym jest jakaś niezła myśl, ale dopóki nie poznamy szczegółów to nie warto się nadmiernie ekscytować. Co dziś wiadomo o proponowanym przez prezydencki zespół zestawie rozwiązań? W bankach jeszcze przed ogłoszeniem tego wszystkiego nazywano ich "nienawistną dziesiątką". Prawda, że podobni? ;-). Profesor Modzelewski to ten czwarty od prawej ;-).
BEZ PRZYMUSU, CZYLI WOLNOĆ TOMKU... Przewalutowanie kredytu - oraz skorzystanie z innych rozwiązań proponowanych przez zespół ekspertów - ma być dobrowolne. Klient sam ma przyjść i złożyć wniosek o skorzystanie z konkretnego wariantu, o ile będzie miał taki kaprys. I to jest dobry pomysł biorąc pod uwagę, że nie wiemy jak w przyszłości będzie "chodził" kurs franka. Zmuszanie klientów do gremialnego przewalutowania kredytów i oglądanie jak później demonstrują na ulicy żądając powrotnego przewalutowania na franki (bo "szwajcar" np. znów jest po 2 zł) to byłoby żenujące. Jedynym obligiem "na starcie" będzie dostarczenie przez bank informacji o tym jakie możliwości klient ma do wyboru . Z tego, co zespół napisał wynika, że rozwiązania podstawowe będą cztery, przy czym klient będzie mógł je ze sobą miksować. Po zmiksowaniu całą powstałą zupę trzeba będzie opakować w nową umowę kredytową (taki obowiązek ma narzucać ustawa). Zupa ma zostać sfinalizowana w ciągu 6-12 miesięcy od złożenia przez klientów wniosku. Jakie są proponowane rozwiązania?
Czytaj też: Tak prezydent chciał rozmiękczać franki. A tak chciał zakładać im czapkę. A jeszcze wcześniej chciał umarzać wszystkim wszystko. Na szczęście w porę się rozmyślił
SPREAD DO ZWROTU, CZYLI DOBRY POMYSŁ To najmniej kontrowersyjny punkt koncepcji projektu ustawy antyfrankowej. Nie ulega wątpliwości, że nawet jeśli uznamy kredyty frankowe za legalne i dojdziemy do wniosku, że "widziały gały co brały", to jednak trudno uzasadnić kilkunastogroszowy narzut dotyczący kursu waluty po którym klient spłaca raty kredytowe (jak również zaniżanie kursu waluty obcej przy wypłaceniu kredytu). Zwłaszcza w sytuacji, gdy żadnej fizycznej wymiany walut nie było. Klient - w ramach multinarzędziowego rozwiązania - ma dostać z powrotem pieniądze, które nadpłacił w formie spreadu . Przy średnim kredycie spread na każdej racie pożerał kilkadziesiąt złotych, co czyni kilka stówek rocznie do odzyskania. Kasa miałby być zwracana nie w żywej gotówce, ale poprzez umorzenie pewnej części kredytu. Za wypracowanie tego rewolucyjnego rozwiązania zespół ekspertów powinien dostać jakiś order. "Za ofiarność i odwagę" może. Z rąk prezydenta oczywiście. A tak poważnie to jestem jak najbardziej "za".
KLUCZYKI DO ZWROTU, CZYLI ZŁY POMYSŁ. Zespół daje też klientowi drugie rozwiązanie - możliwość zwrócenia mieszkania i uwolnienia się od długu. Kierunkowo może nie jest to takie głupie, bo np. w USA (aczkolwiek tylko w niektórych stanach) tak właśnie jest, że jak ktoś odda mieszkanie kupione na kredyt, to kredyt uznany jest za spłacony. Większość kredytów frankowych ma dziś LTV powyżej 100%, więc chętnych mogłoby być wielu. Aczkolwiek nie wiadomo co z ratami już zapłaconymi. Jeśli - tak trzeba przypuszczać - przepadają, to oferta "kredyt za mieszkanie" mogłaby się opłacać tylko części kredytobiorców. No i jest to rozwiązanie z kilku powodów wątpliwe. Po pierwsze bardzo mocno ingerowałoby w umowę kredytową (bardziej, niż wykluczenie abuzywnych fragmentów), a więc mogłoby być zakwestionowane w sądach unijnych i arbitrażowych. Po drugie gdyby do tego dopuścić, banki dostałyby, a następnie "wyrzuciły" na rynek kilkadziesiąt tysięcy mieszkań , powodując pandemonium, czyli największe w historii Polski załamanie cen nieruchomości. Skutki dla gospodarki byłyby nieprzewidywalne i chyba niekoniecznie pozytywne. Bo żadna gospodarka nie lubi takich wstrząsów Rozwiązanie pt. "kluczyki zwalniają od kredytu" można wprowadzić dla nowych kredytów, aczkolwiek też trzeba mieć świadomość, że wtedy skończą się kredyty z LTV 80%. Banki będą wliczały w kredyt ryzyko, że klient odda mieszkanie i zwolni się z długu, więc będą żądały większego wkładu własnego.
KURS SPRAWIEDLIWY, CZYLI NIEZŁY MATRIX. Kolejną alternatywą ma być przewalutowanie po kursie sprawiedliwym policzonym na takiej samej zasadzie, jak w poprzednim projekcie prezydenckim . Czyli bierzemy kredyt frankowy, sprawdzamy ile musiałby wynosić kurs franka przy przewalutowaniu, żeby wartość kapitału pozostałego do spłaty była taka sama, jak w przypadku identycznego kredytu złotowego. I po takim kursie przewalutowujemy kredyt. Pomysł komisji przyprezydenckiej jest taki, żeby ów "kurs sprawiedliwy" był policzony przy uwzględnieniu wskaźnika DtI, czyli relacji wysokości raty do wysokości dochodu kredytobiorcy . Nie bardzo ogarniam o co tu może chodzić, ale prawdopodobnie w zależności od sytuacji kredytobiorcy "kurs sprawiedliwy" byłby przesuwany w górę lub w dół w stosunku do wartości wynikającego z algorytmu . Strasznie to zagmatwane. Jest też inny matrix do wyboru - przekształcenie pozostałej do spłaty części kredytu w złotowy i jednoczesne zwrócenie przez bank (czy też raczej pomniejszenie wartości kredytu) o kwoty wynikające z sytuacji, gdyby bank nadal stosował nielegalnie klauzule waloryzacyjne w przyszłości. Ktoś tu nieźle przekombinował. Jak już koniecznie chcecie mieć "kurs sprawiedliwy" to można prościej: przewalutowujemy kredyt każdemu po kursie np. o 40% wyższym od startowego.
ILE TO MA KOSZTOWAĆ, CZYLI CIEMNOŚĆ WIDZĄ . Rozwiązania - te mądre i głupie - będą swoje kosztować. Prezydenccy eksperci pytani o to oświadczyli z rozbrajającą szczerością, że mają policzone koszty poszczególnych rozwiązań, ale nie wiedzą z których klienci będą chcieli korzystać, więc nie znają kosztów całego pakietu. A widełkowo zapomnieli tego oszacować :-) . Aha, powiedzieli też, że nie wiadomo jakie będą skutki makroekonomiczne rozwiązań przez nich proponowanych. Domyślają się tylko, że pewnie jakieś będą. Jupiii!!!, też tak kiedyś mówiłem na jakimś egzaminie, ale musiałem zdawać poprawkę ;-). Asy prezydenta stwierdziły natomiast, że posiadacze akcji banków nie mają się czym przejmować, bo cały ten pakiet rozwiązań jest absolutnie bezpieczny i do zniesienia. Chociaż oni niestety nie wiedzą ile będzie kosztował, bo... nie wiedzą jakie decyzje podejmą klienci. Że co, czepiam się? Tylko troszeczkę. Po prostu uważam, że jak ktoś przygotowuje projekt wart kilkadziesiąt miliardów złotych, pracuje nad nim przez dwa miesiące, a potem nie potrafi odpowiedzieć na pytanie "ile to kosztuje i dlaczego tak drogo", to niepoważnie traktuje tych, którzy go słuchają.
SEKURYTYZACJA, CZYLI STRACIĆ NA RATY. ALE JAK? Dociśnięci przez dziennikarzy prezydenccy eksperci rzucili kilka uwag o tym jak można byłoby rozpisać całe rozwiązanie na raty, żeby banki nie musiały wpisywać całości różnic kursowych wynikających z przewalutowania w koszty. Z tego co zrozumiałem, banki miałyby powołać fundusz sekurytyzacyjny i wnieść do niego swoje portfele kredytów frankowych lub też powołać w tym samym celu spółki celowe (tzw. SPV). Fundusze sekurytyzacyjne to nic nadzwyczajnego, w Polsce są wykorzystywane głównie do tego, że banki sprzedają im nie spłacane w terminie długi. Tyle, że nie dostają od funduszy 100% wartości takich długów, lecz np. 10-15% (a resztę wpisują w straty). A fundusze zajmują się obsługą i odzyskiwaniem długów. To rozwiązanie w przypadku kredytów frankowych nic by nie dało. A SPV? To tez znane w Polsce rozwiązanie. Dość często SPV wykorzystuje się w branży deweloperskiej. Jeśli firma buduje osiedle, to do tego celu powołuje się SPV, które zajmuje się tym konkretnym projektem. Dzięki temu w papierach jest porządek.
Ale samo powołanie SPV w naszym przypadku nic nie daje. Te spółki w zamian za otrzymane portfele kredytów wyemitowałyby np. obligacje. Tyle, że jeśli miałaby być to część operacji rozpisywania na raty strat banków, to te obligacje musiałyby objąć... banki. W ten sposób zamieniłyby "felerne" kredyty na pachnące świeżością obligacje. Mniej więcej w taki sposób próbowały ratować się przed kłopotami SKOK-i za rządów ekipy Grzegorza Biereckiego. Utworzono spółkę w Luksemburgu, która odkupiła od SKOK-ów portfele wątpliwych kredytów, a w zamian wydała im obligacje. Cały smród został więc wywieziony za granicę. I jedyny problem polega na tym, że KNF ma teraz za złe SKOK-owcom, iż wyceniają te obligacje tak, jakby w Luksemburgu nic nie śmierdziało :-). Załóżmy, że tu będzie ten sam manewr - nie mający wiele wspólnego z prawdziwą sekurytyzacją. Terminy wykupu transz obligacji wyemitowanych przez SPV, a kupionych przez banki byłyby pewnie powiązane terminowo z kosztami restrukturyzacji kredytów frankowych. Jeśli dobrze rozumiem, SPV "planowo" nie spłacałyby wszystkich pieniędzy należnych z tytułu obligacji, a tylko tę część, która wynikałaby z nowego poziomu spłat kredytów po restrukturyzacji. A banki sukcesywnie wpisywałyby to w straty.
Mam wątpliwości czy banki mogłyby przymknąć oko na widoczny gołym okiem fakt, że przyznane im obligacje mają charakter "śmieciowy". Przecież to byłby kant i kreatywna księgowość. Klasyczna sekurytyzacja aktywów wygląda inaczej: bank wystawia portfel kredytów udzielonych przez siebie do zewnętrznej spółki (SPV), ta spółka emituje obligacje, które kupują inwestorzy. Bank dzięki temu ma wytransferowane na zewnątrz aktywa i ryzyko. Osiąga jednorazową stratę jeśli sprzedał portfel kredytów poniżej wartości nominalnej (chyba że już wcześniej utworzył na nie rezerwy), a jednocześnie dostaje pieniądze, które może zaangażować w nowe kredyty. Pieniądze ze spłacanych rat kredytowych idą do inwestorów, którzy kupili obligacje. Gdyby tak to chcieć przeprowadzić z kredytami frankowymi, to nie widzę opcji rozpisania na raty straty wynikającej ze sprzedaży portfela takich kredytów do SPV poniżej ich wartości nominalnej. Albo ja tu czegoś nie rozumiem, albo profesorowie.
MOJE PYTANIA DO PROFESORÓW. Uważam, że dopóki profesorowie nie przedstawią konkretnych wyliczeń ile będzie kosztowało - przy różnych założeniach - każde z proponowanych przez nich rozwiązań i cały pakiet łącznie, to nie powinno się ich wypuszczać z pałacu. Opowiadanie o piętnastu przygotowanych rozwiązaniach i unikanie jakiejkolwiek rozmowy o liczbach - czy będą kosztowały 5 czy 50 mld zł - jest niepoważne i dyskwalifikuje sens pracy tych ludzi. Wiemy mniej więcej ile kasy jest do zwrotu w formie spreadów (5-9 mld zł, według różnych szacunków). Totalnym matriksem są "kursy sprawiedliwe", ale jeśli miałyby kosztować tyle, ile mówi KNF, to nie ma takiego SPV, który by to udźwignął :-) . Pomysł z oddawaniem kluczy też można rozważyć dopiero po przyjęciu od komisji profesorskich szacunków co się stanie z rynkiem nieruchomości, gdy banki wystawią bez limitu cenowego np. 50.000 mieszkań. Może to, co się stanie, będzie dobre, ale wolałbym mieć to policzone. No i chciałbym zobaczyć case study tego rozwiązania z SPV, z przybitą pieczątką jakiegoś EY-a albo innego Deloite'a, że od strony rozbicia strat na raty banki są bezpieczne (czyli że da się całą operację rozpisać na 20-30 lat). A potem możemy profesorów wypuścić z komórki i zająć się rozważaniem czy koszty nie będą zbyt wysokie oraz czy w ogóle frankowiczom trzeba to wszystko robić. Bardzo jestem ciekaw Waszej recenzji pomysłów profesorów. Piszcie i komentujcie.
WSTYDLIWA CHOROBA I BOLESNA KURACJA. Generalnie uważam się za osobnika zdrowego, ale to niestety tylko pozory. Tak naprawdę cierpię na pewną wstydliwą chorobę. Co więcej, mam przeczucie, że duża część z Was cierpi na to również. Jak się wyleczyć? Gdybym wiedział, że zaciągną mnie do gabinetu ginekologicznego...
JAK LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI I PŁACIĆ NIŻSZE PODATKI? Sprawdzone pomysły na to, byś już przy najbliższym wypełnianiu PIT-a mógł zaoszczędzić ponad 800 zł na podatku przedstawiam na webinarium, do którego obejrzenia serdecznie zapraszam!
SZWAJCARSKIE SPOJRZENIE NA PODATKI. Miałem przyjemność komentować na gorąco wynik szwajcarskiego referendum, w którym ludzie z kraju Milki stwierdzili, że nie chcą dostawać kasy za nic nie robienie. Zastanawiałem się jaki w Polsce byłby wynik głosowania w podobnej sprawie ;-). Zapraszam do obejrzenia materiału.
Grzecznie spłacasz pożyczkę pozabankową? W nagrodę dostaniesz... punkty Payback
Firmy pożyczkowe chwytają się najróżniejszych pomysłów, żeby wyróżnić się z tłumu podobnych do siebie przedsięwzięć. Zwłaszcza, że działają w biznesie, w którym zbudowanie lojalności klienta jest potwornie trudne. Bo klient firmy pożyczkowej - a zwłaszcza takiej, która pożycza małe kwoty, na krótko, przez internet albo smarfona, czyli w sposób zautomatyzowany - z definicji jest nielojalny. Pójdzie tam, gdzie jest taniej bądź tam, gdzie go ściągną reklamą. A w świecie pożyczania pieniądza zawsze bardziej się opłaca mieć klienta, którego się dobrze zna i ciągle do nas wraca, niż takiego z ulicy. To rzutuje na ceny i ryzyko. A to ważne, gdy duszą nowe przepisy ograniczające maksymalne koszty pozaodsetkowe pożyczek, gdy Google zapowiedział, że zakaże ich reklamy, bo są tak samo "śmiercionośne", jak broń i narkotyki, a konkurencja ze strony banków jest coraz większa. Jak żyć i mieć wiernych, sprawdzonych klientów, którzy w dodatku zapłacą te kilkadziesiąt procent za pożyczony im łatwo pieniądz?
Wonga, druga największe w Polsce firma udzielająca pożyczek-chwilówek , wpadła na iście szatański pomysł - przyłączy się do największego w kraju programu lojalnościowego Payback. Znacie to? Kilka milionów Polaków ma specjalne karty, które okazuje na zakupach i zbiera punkty, a potem wymienia na nagrody. Każde 100 punktów otrzymane od Paybacka za zakupy we wskazanych miejscach przekłada się na złotówkę rabatu lub prezentu . Żeby zdobyć takie 100 pkt. muszę np. trzy razy zatankować auto na stacji biorącej udział w programie. Innych pomysłów na zbieranie punktów nie znam, bo Payback nie zauważył, że jest XXI wiek i nie udostępnia tych wszystkich zdobyczy techniki, które można zaprząc do programów lojalnościowych - np. geolokalizacji, powiadomień wysyłanych na smartfona, wirtualizacji karty rabatowej. Jak sam nie wpadnę na pomysł, żeby kupić coś u partnera Payback zamiast u nie-partnera, to nikt mnie do tego nie skłoni. Owszem, są nagrody, które powinny do tego motywować, ale bazowe przeliczniki są niskie (zebrane 100 pkt. to 1 zł "w nagrodzie"), a o premiowych punktach, które powodują, że można zasłużyć na nagrodę znacznie szybciej, Payback informuje mnie co najwyżej e-mailem wpadającym do spamu albo na swojej stronie www, na którą nie wchodzę.
Czytaj też: Zmiany w Paybacku? Wreszcie zaczną nagradzać nie tylko za zakupy?
Ale kto bogatemu zabroni przepalać pieniądze? Bo partnerzy Paybacka słono płacą za udział w tym przedsięwzięciu, wiedzeni obietnicą, że posiadacze kart Payback o niczym innym nie myślą, tylko jak zrobić zakupy właśnie u nich, a nie u konkurencji. A są to firmy znane i czasem nawet lubiane. Do Paybacka należą BP, Empik, LOT, Orange, Energa, Multikino, czy Hyundai. Teoretycznie kupując wyłącznie w tych firmach można zebrać całkiem sporo punktów i w ciągu kilku miesięcy zasłużyć np. na ekspres do kawy za pół ceny (resztę dopłaca się w punktach). Z instytucji finansowych do Paybacka przystąpił jakiś czas temu bank BZ WBK (można zbierać punkty np. płacąc kartą) oraz Link4 (dorzuca punkty za wykupienie ubezpieczeń).
Co w tym zacnym gronie chce robić Wonga.com, firma pożyczkowa, jeszcze do niedawna specjalizująca się w udzielaniu pożyczek-chwilówek z terminem spłaty 30 dni? Odpowiedź jest prosta: ogrzewać się. Ci, którzy przyjdą po pożyczkę, a o Paybacku jeszcze nie słyszeli, dostaną w pakiecie członkostwo i będą mogli zbierać punkty oraz dostawać nagrody (pożyczka wzięta akurat w Wondze otworzy im wrota do komnaty tajemnic ;-)). A ci, którzy kartę Payback już mają - dostaną kolejną możliwość "zarabiania" na nagrody rzeczowe. Wonga będzie dawała klientowi 1 punkt za każde 2 zł spłaconego w terminie kapitału udzielonej pożyczki. Np. pożyczka 2000 zl na 10 rat to wpływ 100 punktów przy spłaceniu każdej raty. W sumie do "wyjęcia" jest 1000 punktów. Oprócz tego - i to już jest nowość - Wonga będzie też płaciła klientom punktami za to, że przejdą przez 10 kursów edukacyjnych o rozsądnym zarządzaniu domowym budżetem. Wystarczy obejrzeć, przeczytać i odpowiedzieć na kilka pytań po każdym etapie, by wzbogacić się o 500 punktów Payback.
Czytaj też: Payback do lamusa? To tych rabatów zapiszesz się w terminalu płatniczym
Zbieranie punktów w zamian za pożyczenie pieniędzy w Wondze, a nie u konkurencji, raczej nie będzie hitem roku. Pożyczając na rok 1000 zł muszę oddać w ratach po 123,7 zł łączną kwotę 1484 zł. Nawet jeśli dostanę za to 500 punktów Payback i nawet jeśli dorzucę drugie tyle za przejście przez 10 webinarów, to mój urobek nie będzie imponujący, bo uciułane 1000 punktów przełoży się raptem na 10 zł dodatku do przyszłej nagrody, co dość słabo wygląda na tle 484 zł kosztów pożyczki. Inna sprawa, że lepiej mieć 1000 punktów więcej, niż ich nie mieć ;-). Tankując na BP muszę się nieźle namachać, żeby uciułać taki tysiąc. Ale nie o punkty tu chodzi, tylko o to, że wchodząc do Paybacka Wonga instaluje się w okolicach dużych marek, sieci detalicznych w których robimy zakupy i wydajemy pieniądze. Będąc partnerem Payback pożyczkowa firma może "przyklejać" się do różnych akcji promocyjnych organizowanych w ramach Paybacka. Np. "chcesz nowy telewizor na Euro 2016? Kup ten, kup dziś, a dostaniesz 5000 punktów ekstra. Zapłać pożyczką z Wongi - dostaniesz jeszcze 2000 punktów". W przyszłości Wonga chce też zezwolić na spłatę pożyczki punktami Payback. A więc: bierzesz 500 zł, oddajesz 500 zł, a odsetki płacisz punktami za tankowanie na BP ;-).
To część większego planu, w ramach którego Wonga chce pozycjonować się w wyobraźni klientów jako "pomost" między nieruchawymi, przeciążonymi biurokracją bankami, a firmami pożyczającymi szybko i bardzo drogo, czyli klasycznymi firmami chwilówkowymi. Obok pożyczek na 30 lub 60 dni w ofercie Wongi pojawiły się pożyczki ratalne na dłuższy termin. Można taki pieniądz wziąć tak samo szybko jak chwilówkę, czyli w ciągu kilku minut i bez odpowiadania na zbyt wiele kłopotliwych pytań. Ale nie trzeba oddawać całej kasy w ciągu kilku tygodni, lecz można w ciągu roku lub dwóch. Klient chwilówkowy ma pomyśleć: "po co mam brać chwilówkę i drżeć o to, czy za cztery tygodnie będę miał ją z czego spłacić". A klient bankowy ma pomyśleć: "po co mam iść do oddziału i odpowiadać na milion głupich pytań, skoro oni dadzą mi taki sam kredyt ratalny przez smartfona i w pięć minut, zamiast w pięć dni?"
Oczywiście od samego wydłużenia okresu spłaty żadna wysoko oprocentowana pożyczka nie stała się jeszcze mniej lichwiarska, więc Wonga kombinuje dalej. Wprowadziła coś w rodzaju "szkoły pożyczania", w której przez internet można posłuchać o rozsądnym zarządzaniu pieniędzmi i po zdaniu specjalnego "egzaminu" zasłużyć na obniżkę kosztów kolejnej pożyczki o połowę. Co prawda wydaje mi się, że po pomyślnym przejściu takiego testu klient powinien raczej wziąć nogi za pas, niż brać kolejną, mimo wszystko dość drogą pożyczkę, ale w Wondze twierdzą, że ich program edukacyjny sprawdza się dobrze, bo już kilkadziesiąt tysięcy klientów spłaca pożyczki z rabatem "wiedzowym". Na to wszystko Wonga nakłada kolejny element - gwarancję najniższej ceny swojej pożyczki. Jeśli klient znajdzie na rynku coś tańszego, to Wonga zwróci mu nadwyżkę między swoją ceną, a ceną pożyczki u konkurenta.
To z definicji dość dziwny pomysł, biorąc pod uwagę, że mówimy o niebankowej firmie pożyczkowej, która pożycza szybko i drogo. Ale... moja wiara w dobroć człowieka jest nieograniczona, więc mimo wszystko postanowiłem prześwietlić oferowaną klientom Wongi gwarancję, że taniej niż u niej pieniędzy pożyczyć się nie da. Gwarancja, jak to gwarancja - jest ograniczona tylko do nowych klientów. Takich, którzy założą w firmie nowe konto klienta, albo mają już otwarte konto, ale nie pożyczali jeszcze od Wongi pieniędzy. Obietnica obejmuje tylko pożyczki do 3000 zł. Co ważniejsze, jest również przycięta do pożyczek, w których pieniądze oddaje się w ratach, co oznacza, że Wonga nie zamierza ścigać się z firmami pożyczającymi na chwilę z koniecznością zwrotu kasy w jednej racie za 30 lub 60 dni. Nic dziwnego, bo ten wyścig byłby trudny, gdyż tego typu firmy często mają w ofercie "pierwszą pożyczkę gratis" i liczą na to, że klient nie wyrobi się ze spłatą, więc będzie można mu przedłużyć termin za grubą opłatą.
Z gwarancji wyłączone są też firmy pożyczkowe, które nie udzielają pożyczek online, lecz przez stacjonarnych agentów . Gdybym znalazł jakiegoś "tradycyjnego" pożyczkodawcę, dającego pieniądze taniej - Wonga nie odda mi nadpłaty. Wyłączone są też banki komercyjne, banki spółdzielcze, firmy sprzedające lodówki i pralki na raty, a nawet SKOK-i. Kto więc się może ścigać z Wongą? Chyba głównie Provident, który od niedawna też pożycza klientom pieniądze online, nie jest bankiem oraz ma w ofercie pożyczki ratalne. No i od Providenta Wonga rzeczywiście jest tańsza. Za 3000 zł pożyczone na rok Wonga weźmie 1453 zł kosztów, a Provident - 1763 zł. Jednak od banków - pod względem ceny pożyczki - obie firmy dzielą lata świetlne. Gdybym chciał pożyczyć 3000 zł na rok w Banku Pekao, to - przynajmniej według kalkulatora tego banku, którego wskazania, jak czytam w zastrzeżeniach na stronie internetowej, "mają charakter informacyjny i nie stanowią oferty" - zapłaciłbym jakieś 320 zł oprocentowania i prowizji. Choć oczywiście nie mógłbym "zassać" tych pieniędzy w ciąg pięciu minut, nei ruszając się z fotela. Takich pomysłów będzie na pewno coraz więcej.
June 6, 2016
Rzecznik Finansowy miażdży banki za franki. Waloryzacja kredytów... nieważna? Co to znaczy?
Rzecznik Finansowy zrobił dziś frankowiczom duży prezent. Przedstawił mianowicie raport, który może być ogromnym wsparciem dla posiadaczy kredytów frankowych walczących w sądach - grupowo lub indywidualnie - o unieważnienie "walutowości" tych kredytów bądź o zwrot nadpłat wynikających z tego, że w umowach są zakazane klauzule. Wnioski z lektury tego materiału, o których napiszę dalej, są bardzo daleko idące. Dlatego uważam, że ten raport to nawet większa rzecz, niż niedawny, precedensowy wyrok w sprawie jednego z frankowiczów, który opisywałem w blogu jako potencjalnie przełomowy. Tam sąd po raz pierwszy "zdelegalizował" kredyt frankowy - i to nie ze względu na jakiś specyficzny błąd banku, ale tak "po prostu". Z cytowanego ostatnio w blogu uzasadnienia tego wyroku z całą pewnością możecie czerpać całymi garściami we własnych sporach z bankami. Choć trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z wyrokiem, przed którym jest jeszcze druga instancja. W przypadku najnowszego raportu Rzecznika Finansowego sprawa jest łatwiejsza - to organ mający duży autorytet w sądach. Argumenty podane na jego papierze firmowym często przeważają szalę. Co więc wynika z "frankowego" raportu Rzecznika? Proszę zapiąć pasy, będzie bujało ;-).
BANKI NIE MAJĄ PRAWA WALORYZOWAĆ KREDYTÓW FRANKIEM, BO... To ewidentnie najmocniejsza rzecz w raporcie Rzecznika. Bankowcy uważają, że na podstawie art. 353 (mówi on, że można dowolnie ułożyć umowę, byleby nie łamała ustawy, zasad współżycia społecznego i naturze danej umowy - czyli nie można napisać umowy pożyczki, w której jest darowizna) mogą waloryzować kredyty kursem franka, albo go doń indeksować. I że jest to "umowna waloryzacja zobowiązania pieniężnego". Rzecznik Finansowy uważa, że to ściema. Swoboda umów swobodą umów, ale... jest ona ograniczona Prawem bankowym, które mówi (a konkretnie art. 69 Prawa bankowego), że kredyt to takie ustrojstwo, w którym "bank zobowiązuje się oddać do dyspozycji kredytobiorcy na czas określony kwotę środków pieniężnych (...), a kredytobiorca zobowiązuje się do (...) zwrotu kwoty wykorzystanego kredytu wraz z odsetkami w oznaczonych terminach spłaty oraz zapłaty prowizji od udzielonego kredytu".
"Z literalnego brzmienia tego przepisu wynika więc, że bank nie może żądać od kredytobiorcy zwrotu większej kwoty środków pieniężnych aniżeli ściśle określonej i oddanej do dyspozycji liczby środków pieniężnych"
- pisze Rzecznik Finansowy. "Środki pieniężne" według tego przepisu są określoną kwotą (a więc konkretną liczbą wyrażoną w jakimś nominale) . Jeśli weźmie się kwotę w złotych, to zwrot powinien nastąpić w złotych, a jeśli w walucie obcej - to trzeba zwrócić kredyt w walucie obcej (obowiązuje tzw. zasada nominalizmu). Czy strony mogą się umówić na waloryzację (a więc że pożyczam we frankach, a oddaję w złotych, przeliczając zobowiązanie po określonym kursie)? Jak mówi art. 358 Kodeksu cywilnego: "waloryzacja umowna nie jest dopuszczalna, gdy wysokość świadczenia pieniężnego określa bezwzględnie wiążący przepis ustawy" . Przepisy ustaw dzielą się na bezwzględnie wiążące (nie pozwalające na dowolność - "strony muszą to i tamto" - oraz na dyspozytywne ("strony mogą to i tamto"). Rzecznik Finansowy podkreśla, że jego zdaniem art. 69 Prawa bankowego, czyli ten, który mówi o "oddaniu do dyspozycji kredytobiorcy kwoty środków pieniężnych" oraz o "zwrocie kwoty wykorzystanego kredytu", ma charakter bezwzględnie wiążący.
Czytaj więcej: O raporcie Rzecznika Finansowego pisze też "Gazeta Wyborcza"
...KAPITAŁ KREDYTU NIE MOŻE HASAĆ NIEZALEŻNIE OD SPŁAT. Co z tego wynika? Ano - zdaniem Rzecznika Finansowego - jeśli obowiązuje zasada nominalizmu (więc o ile kwota kredytu jest wyrażona w złotym, to raty trzeba zwracać też w tym nominale) oraz uznamy, że zapis Prawa bankowego mówiący o tym czym jest kredyt, to norma bezwzględnie wiążąca, to tym samym wyłączona jest możliwość waloryzacji takiego kredytu czymkolwiek, także kursem franka. Takie podejście - osobliwe, bo sądy w Polsce do tej pory tak ściśle nie interpretowały definicji kredytu zawartej w Prawie bankowym - oznacza, że wszystkie kredyty indeksowane do franka są przez banki indeksowane... nielegalnie. A tam, gdzie w rubryce "kwota kredytu" wpisany jest frank, nieuzasadnione jest żądanie, by klient zamiast pożyczanych franków spłacał złotówki (po jakimś dziwnym kursie). Rzecznik Finansowy uważa, że - owszem - w długich kredytach waloryzacja jest konieczna, bo zmienia się wartość pieniądza w czasie, ale funkcję waloryzacji kredytu np. o inflację spełniają odsetki (zmienna stopa procentowa). Samej kwoty kredytu - pożyczanego kapitału - waloryzować nie wolno.
"Funkcja waloryzacyjna odsetek jako elementu essentialia negotii umowy kredytu wydaje się niezaprzeczalna. Dodatkowo Prawo bankowe (w art. 76) dopuszcza możliwość stosowania zmiennej stopy oprocentowania. Możliwość zmian oprocentowania – tak poprzez jego obniżenie, jak i podwyższenie – spowodowana jest przystosowywaniem się banku (kredytodawcy) do parametrów makroekonomicznych związanych z kosztem uzyskania środków przez bank, wartością pieniądza oraz innymi kryteriami tego rodzaju"
CHCESZ WALORYZOWAĆ? OD TEGO MASZ ODSETKI. Waloryzacja kapitału udzielonego kredytu o kurs waluty obcej mogłaby być jak najbardziej zastosowana, ale poza umową kredytową, w dodatkowym porozumieniu. Bo w ramach czegoś o nazwie "kredyt" waloryzować wartości kapitału się nie da. Rzecznik Finansowy wpadł na jeszcze jeden argument, którym uzasadnia takie spojrzenie - odpłatność umowy kredytu. W Prawie bankowym jest napisane, że umowa kredytu jest umową odpłatną . To oznacza, że „kredytodawca nie może być narażony na otrzymanie zwrotu mniejszej sumy pieniężnej w wartości nominalnej od sumy, która została postawiona do dyspozycji kredytobiorcy i przez niego otrzymana". Gdyby założyć, że kwotę kapitału można waloryzować, to co by się stało w sytuacji, gdybym wziął kredyt przy kursie franka 2 zł, a spłacił go po kursie 1 zł (bo frank potaniał)? Pożyczyłbym 200.000 zł, a oddałbym 100.000 zł. A to byłoby niezgodne z Prawem bankowym ;-)
Pewna cienkość w argumentacji Rzecznika Finansowego może polegać na tym, że przecież o kredytach walutowych i waloryzowanych mówi się i w ustawie antyspreadowej i w dyrektywie unijnej... A skoro się mówi, to kredyty waloryzowane kursem waluty obcej muszą istnieć. A skoro muszą istnieć, to i waloryzacja nie może być zabroniona. Rzecznika pisze, że przed 2011 r. jedynym dokumentem mówiącym o waloryzacji kredytów był Kodeks cywilny , a pozostałe ustawy i dyrektywy powstały dopiero na długo po tym, jak banki zaczęły nas obdarzać kredytami denominowanymi i indeksowanymi. Nawet jeśli uznamy, że kapitału kredytu nie można niczym waloryzować, to przecież odsetki już można. Na przykład kursem franka. Ale tu - zdaniem Rzecznika Finansowego - wchodzi ustawa o odsetkach maksymalnych (czyli bank nie mógłby i tak naliczyć więcej, niż 10%), a poza tym " cena za korzystanie z określonego kapitału powinna być ustalana w odniesieniu do rzeczywiście udostępnionej wysokości tego kapitału (do jego wartości nominalnej), nie zaś do kwoty ustalonej na podstawie klauzuli waloryzacyjnej".
CZEGO MOGĄ DOMAGAĆ SIĘ KLIENCI? Gdyby bank - dobrowolnie (co raczej się nie zdarzy) bądź pod presją sądu - przystał na interpretację, że kwota kapitału kredytu nie mogła wzrosnąć w wyniku wzrostu kursu franka, to klient mógłby grzecznie poprosić o dwie rzeczy: przewalutowanie kredytu na złotowy po kursie startowym oraz zwrot nadpłaconych do tej pory rat (albo ich zaliczenie w ciężar nowego harmonogramu spłaty, zakładającego, że kredyt był od początku złotowy). Dotyczy to zwłaszcza kredytów indeksowanych, w których kwota pożyczana przez klienta jest wyrażona w złotych. Przy denominowanych we franku trzeba by raczej iść w dowodzenie, że klauzula waloryzacyjna jest nieprecyzyjna, a więc abuzywna, a więc niewiążąca. Tak, jak w słynnym orzeczeniu, które może rozwalić system. A jak już dostaniecie pieniążki, to będziecie na dobrej drodze do....
To oczywiście wariant optymistyczny. Pesymistyczny jest taki, że sąd nie przychyli się do tezy, że kredytu nie wolno waloryzować kursem franka. Bankowi prawnicy zapewne będą starali się udowodnić, że kredyt waloryzowany kursem franka jest zgodny z prawem, podobnie jak sama waloryzacja. Pamiętacie wyrok, w którym sąd powiedział, że indeksacja to tylko "doprecyzowanie" długu klienta? Rzecznik Finansowy uważa, że nie powinno się uznawać umowy z "lewą" waloryzacją za niebyłą (bo to nie byłoby korzystne dla klienta, który musiałby natychmiast spłacić brakującą część długu, nawet jeśli po przeliczeniu na złote nie byłby już tak horrendalny, jak we franku)
"Można się spotkać z poglądem, że tego typu umowy w całości są bezwzględnie nieważne. Wydaje się jednak, że taki wniosek byłby zbyt daleko idący i sprzeczny z wolą stron, jaką niewątpliwie była chęć zawarcia umowy kredytowej. (...) Uznanie, iż konkretne klauzule są bezskuteczne lub nieważne, co do zasady nie oznacza bowiem, iż cała umowa jest nieważna"
SĄDY DOSTANĄ "ISTOTNE POGLĄDY W SPRAWIE". Mocne? Owszem. Radykalne? Różnie mówią ;-). Odkrywcze? Ani trochę. Najbardziej radykalni frankowicze od dość dawna posiłkują się tego rodzaju argumentami, twierdząc że całe te kredyty denominowane i indeksowane do walut obcych jadą od początku na nielegalu. I można je podważyć. Nic nowego pod słońcem, Choć Rzecznik Finansowy nie jest żadnym sądem i jego stanowisko wcale nie musi zmusić sędziów do innego niż dziś spojrzenia na problem, to pamiętajmy, że wydaje m.in. dokument o nazwie "istotny pogląd w sprawie", który - załączony do pozwu lub materiału dowodowego - często jest dla sądu poważnym argumentem. W przypadku polis inwestycyjnych 80% spraw, w których Rzecznik Finansowy wydaje swój istotny pogląd, jest wygrywanych przez klientów. Jeśli więc zacznie wydawać klientom istotny pogląd w sprawie nawołujący sąd do unieważnienia waloryzacji... Baaaardzo jestem ciekaw co sądy na to. Przy okazji w raporcie Rzecznika Finansowego jest też spis najpopularniejszych klauzul abuzywnych (w tym nieprecyzyjny spread oczywiście) i wykaz elementów, które powinny Was skłonić do uznania, że nielegalna jest Wasza składka na ubezpieczenie niskiego wkładu własnego.
JAK OSZCZĘDZAĆ I... ZAOSZCZĘDZIĆ 900 ZŁ NA PODATKU. W ramach akcji "Dywidenda jak w banku" współprowadziłem webinar o lokowaniu oszczędności i oszczędzaniu na podatkach. Jeśli czujecie, że Wam też przydałoby się dowiedzieć jak wyciągnąć ze "skarbówki" dziewięć stówek, to warto obejrzeć zapis webinaru.
June 5, 2016
Sądne dni frankowiczów i... prezydenta. Jak mogą jeszcze ulepszyć "kurs sprawiedliwy"?
W ciągu kilku dni na biurku prezydenta Andrzeja Dudy znajdzie się propozycja zespołu ekspertów dotycząca przewalutowania kredytów frankowych. Słyszałem w weekend wypowiedzi oficjeli, z których wynika, że projekt ustawy ma trafić do Sejmu do końca czerwca, co by oznaczało, że rząd chce zamknąć sprawę ukontentowania frankowiczów jeszcze przed wakacjami (przynajmniej od strony decyzyjnej). Decyzję w tej sprawie miał podjąć sam "naczelnik państwa", a to oznacza, że nie ma już czasu na żadne pomyłki. Prezydent musi złożyć projekt, który będzie akceptowalny z punktu widzenia frankowiczów (bo taką złożył obietnicę wyborczą) i w dodatku nie rozwali budżetu państwa (w wyniku konieczności ratowania kilku banków przed upadłością). Rząd musi go przyjąć, a parlament przegłosować, bo inaczej "naczelnik państwa" się zdenerwuje i znów udzieli wywiadu.
KONIK PREZYDENTA: "KURS SPRAWIEDLIWY". Na co mogą liczyć frankowicze? Pierwsza możliwość jest taka, że będzie to jakaś poprawiona koncepcja oparta na tzw. kursie sprawiedliwym. Znacie już tę koncepcję: bank musiałby wyznaczyć kurs franka, który usunąłby zło wynikające z "walutowości" kredytu . A więc ustalić ile powinien wynosić stały kurs franka - od początku trwania umowy do dziś - aby zadłużenie klienta było dziś takie, jak gdyby ów klient spłacał kredyt w złotych. I po tym kursie należałoby przewalutować kredyt. Taki projekt został już wcześniej zaproponowany prezydentowi przez frankowiczów, a prezydent go przedstawił publicznie. Potem, gdy pomysł został zmiażdżony przez KNF i NBP, w pałacu obiecali go poprawić. Problem w tym, że koszty przewalutowania w tym modelu byłyby bardzo wysokie, a korzyści bardzo nierówno rozłożone (części klientów operacja by się mogła w ogóle nie opłacać, a inni dostaliby nieproporcjonalnie dużą ulgę, z przewalutowaniem po kursie w okolicy 2,1 zł). Czy to się da sensownie poprawić?
ALTERNATYWA, CZYLI PRZEWALUTOWANIE "Z PODWYŻKĄ"? W tzw. międzyczasie - na początku trzeciej dekady maja - pojawił się konkurencyjny pomysł, który zakłada, że nie będzie żadnego "kursu sprawiedliwego" lecz przewalutowanie nastąpi po kursie z dnia zaciągnięcia kredytów . Banki zanotowałyby astronomiczne straty, ale nie groziłoby im bankructwo, bo jednocześnie wyemitowałyby akcje, które objęłaby któraś z państwowych instytucji. Akcje byłyby nieme (bez prawa głosu i dywidendy), a banki mogłyby je z powrotem wykupić w ciągu 20-30 lat (w dowolnych porcjach). Ten pomysł jest jednak "świeży" i zapewne wymagałby dalszych prac. A prezydencka komisja ekspertów nie ma już czasu. Pomysłodawcy nowej koncepcji liczyli na to, że prezydenccy urzędnicy i eksperci, widząc dobrze rokującą alternatywę, przestaną "rzeźbić" w projekcie, który już raz został obśmiany (czyli w "kursie sprawiedliwym"). Ale może być też tak, że presja czasu skłoni prezydenckich ekspertów do postawienia w pierwszej kolejności na koncepcję kursu sprawiedliwego, zaś projekt zakładający podwyższenie kapitału banków odłożą do rezerwy.
JAK STUNINGOWAĆ "KURS SPRAWIEDLIWY"? Tylko czy "kurs sprawiedliwy" dałoby się tak poprawić, żeby był bardziej sprawiedliwy i żeby nie wysadził w kosmos kilku banków , w których są dziesiątki miliardów naszych depozytów? Na moje oko w grę mogą wchodzić następujące "ulepszenia": >>> poprawa algorytmu wyliczania kursu sprawiedliwego w taki sposób, by w mniejszym stopniu różnicował sytuację kredytobiorców i żeby przewalutowanie opłacało się nie tylko kredytobiorcom z lat 2008-2009, ale też pozostałym grupom >>> rozpisanie procesu przewalutowania na kilka lat , co pozwoliłoby bankom uniknąć konieczności dokapitalizowania wskutek wysokich strat na jednorazowym przewalutowaniu wszystkich kredytów. To by oznaczało, że klienci banków staliby w kolejce i w danym roku tylko część z nich mogłaby przewalutować kredyt po "kursie sprawiedliwym". Ale nie jest pewne czy to dałoby możliwość rachunkowego rozbicia przez banki kosztów przewalutowania na raty. Alternatywny pomysł, oparty na podwyższeniu kapitału banków, ominął tę rafę. >>> skorygowanie algorytmu w taki sposób, żeby koszty banków były mniejsze, niż te pokazane w opiniach KNF i NBP (czyli "kurs sprawiedliwy" oznaczałby wzięcie części kosztów wzrostu kursu na klatę przez klientów.
TO BĘDZIE ZBYT ZGNIŁY KOMPROMIS? Kłopot w tym, że wady "kursu sprawiedliwego" są na tyle duże, że próby stuningowania projektu mogą spowodować, że przestanie on mieć sens dla frankowiczów. Bardziej sprawiedliwy podział korzyści z przewalutowania spowodować może niezadowolenie najbardziej "skrzywdzonych" kursem frank kredytobiorców z lat 2007-2009 . Ewentualne wzięcie na klatę przez klientów części kosztów wzrostu ceny franka (po to by obniżyć koszty banków i uczynić całą akcję realną) - dodatkowo zmniejszyć opłacalność przedsięwzięcia dla wszystkich klientów . Efekt może być taki, że powstanie jakiś projekt-hybryda, który chcąc pogodzić interesy wszystkich stanie się niestrawny. I niewykluczone, że to będzie szansa dla alternatywnej koncepcji, opartej na dokapitalizowaniu banków przez agendę rządową i spłatę tego kapitału w rozłożonych na 20-30 lat ratach. Ta alternatywna koncepcja zakłada przewalutowanie co prawda tylko kapitału pozostałego do spłaty, ale za to po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu - to może być lepsza opcja, niż zgniły kompromis "kursu sprawiedliwego". No i też trzeba pamiętać, że nawet jeśli w ustawie o "kursie sprawiedliwym" będzie jakiś harmonogram czasowy przewalutowania, to nie ma żadnej gwarancji, że uda się uniknąć największej rafy - jednorazowego zaksięgowania strat przez banki. A projekt alternatywny i tę rafę (chyba) omija.
JAK TO ZROBIĆ, ŻEBY NIE ZAŁAMAĆ ZŁOTEGO? No i pozostaje jeszcze pytanie o to czy konieczność rozliczenia kredytów po historycznym kursie nie spowoduje turbulencji na rynku walutowym. Deutsche Bank, oceniając potencjalne konsekwencje przewalutowania kredytów po kursie sprawiedliwym, oszacował, że banki musiałyby kupić 28 mld franków, by rozliczyć się ze swoimi kontrahentami zagranicznymi (finansującymi kredyty frankowe). Przegłosowanie w Sejmie każdej ustawy dotyczącej przewalutowania kredytów może uruchomić spiralę spekulacji na rynkach walutowych i wywindować kurs franka, powiększając tym samym koszty przewalutowania. To kolejny problem, z którym mierzy się prezydencki zespół. NBP mógłby przeznaczyć część rezerw walutowych (wynoszą ponad 100 mld dolarów) na stabilizację kursów, ale to mogłoby osłabić potencjał banku centralnego do obrony kursu złotego w przyszłości. Niewykluczone, że operację zakupu franków przez banki dałoby się przeprowadzić poza rynkiem walutowym, bezpośrednio dogadując się ze Szwajcarskim Bankiem Narodowym (odpowiednik NBP).
June 4, 2016
Styl niemieckiego emeryta nie dla nas? Akcje dla Kowalskiego nie przejdą? Spór o pryncypia! ;-)
Czy Polacy powinni masowo zainteresować się inwestowaniem na rynku kapitałowym? Czy każdy Kowalski powinien mieć akcje, a walne zgromadzenia akcjonariuszy powinny odbywać się na stadionach, by móc pomieścić wszystkich drobnych udziałowców? Czy powinniśmy być jak niemieccy emeryci, dla których inwestowanie dla dywidendy jest ulubionym hobby? A jeśli tak, to co zrobić, żeby kopnąć nas w tyłek i spowodować, żebyśmy przestali się bać inwestowania długoterminowego w akcje spółek? A może wręcz przeciwnie - inwestowanie pieniędzy w akcje spółek powinno pozostać, tak jak jest dziś, "zabawą" elitarną, w której bierze udział kilkadziesiąt tysięcy aktywnych inwestorów? I może powinno tak być do czasu, jak będziemy już bogaci tak samo, jak niemieccy emeryci? Dyskutowałem na ten temat w Karpaczu w ramach dwóch spotkań z gośćmi dorocznej konferencji "Wall Street", organizowanej przez członków Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych. Co z tych dyskusji wynikło?
AKCJE NIE DLA KOWALSKIEGO? Marcin Iwuć, mój kolega-bloger finansowy ("Finanse bardzo osobiste"), jest wyznawcą tezy, że na wszystko przyjdzie czas i nie ma co przyspieszać biegu historii. Jesteśmy dziś - jako społeczeństwo - na takim stopniu rozwoju finansowego (jeśli chodzi o kwoty, które mamy do dyspozycji oraz wiedzę o inwestowaniu), że nie ma co marzyć o sytuacji, w której miliony przeciętnych Kowalskich zabiorą się za inwestowanie w akcje spółek. Zwłaszcza w sytuacji, gdy produkty, które mogłyby być pomostem pomiędzy bankowym depozytem a akcjami spółek, czyli fundusze inwestycyjne, są dziś koszmarnie drogie (opłaty za zarządzanie funduszem akcji w Polsce średnio wynoszą 3,5% rocznie, gdy w USA jest to poniżej 1%). A to z kolei oznacza, że premia za ryzyko wystawienia pieniędzy z banku i skorzystania z instytucji zbiorowego inwestowania jest tak nędzna, że dla 1-2% dodatkowego rocznego zysku nie opłaci się ruszać pieniędzy z banku.
Czytaj też: Żeby chciało nam się chcieć (oszczędzać), czyli sześć pomysłów na to jak kopnąć nas w tyłek
FUNDUSZE INWESTYCYJNE CZYLI DZIURAWY POMOST. Mam zastrzeżenia to tego spojrzenia. Może i jesteśmy biedni, ale - do jasnej cholery - 10-15% Polaków to ludzie zamożni, którym po zaspokojeniu wszystkich potrzeb zostają jeszcze pieniądze w domowym budżecie, a 35% to osoby, które bez większej napinki mogłyby odkładać kilkaset złotych miesięcznie. Nie robią tego tylko dlatego, że taką mają fantazję (czytaj: brak nawyku). Jak będziemy gadać w kółko, że jesteśmy zbyt biedni, to zawsze będziemy zbyt biedni, bo nie będziemy widzieli sensu w inwestowaniu oszczędności i będziemy całą kasę wydawali. A wystarczy naprawdę kilka prostych trików finansowych, żeby było inaczej. Opowiadam o nich w miniporadniku o "niepodległości finansowej" oraz w klipie, który prawie kosztował mnie życie ;-)
Ewidentnie jest tak, że fundusze inwestycyjne powinny być pomostem pomiędzy oszczędzaniem w banku, a inwestowaniem w akcje. I ewidentnie ten pomost nie działa prawidłowo (w tym punkcie zgadzam się z Marcinem), choć przecież aktywa zarządzane przez detaliczne fundusze inwestycyjne wynoszą 100 mld zł (w depozytach mamy blisko 700 mld zł), więc coś-tam jednak udało się zrobić. Liczba inwestujących w nie Polaków nie przekracza 2 mln osób (a prawdopodobnie tak naprawdę jest ich mniej) i nie widać, żeby szybko rosła. Jest to kwestia niskiej opłacalności inwestycji z powodu wysokich opłat (byłbym skłonny wprowadzić nawet ograniczenia administracyjne podobne do ustawy antylichwiarskiej, czy interchange fee), braku sensownej promocji tej formy inwestowania (Izba Zarządzających Funduszami i Aktywami w tym zakresie udaje, że nie żyje) oraz braku wystarczająco nośnych produktów funduszowych (np. funduszy akcji dywidendowych wypłacających tę dywidendę ludziom do ręki). W tym ostatnim punkcie ostatnio coś się ruszyło, powstaje coraz więcej ciekawych funduszy, ale szkoda, że nie ma w Polsce zbyt wielu łatwo dostępnych jednostek indeksowych typu ETF.
NISKIE STOPY POMOGĄ DŁUGOTERMINOWEMU INWESTOWANIU? Skoro pomost jest dziurawy, to nie ma się co dziwić, że po drugiej stronie rzeki znalazło się stosunkowo niewiele osób. Uważam, że jesteśmy w świetnym momencie jeśli chodzi o możliwość pokazywania Polakom zalet inwestowania pieniędzy poza bankiem. Po raz pierwszy w historii stopy procentowe są na tyle niskie, że najbezpieczniejszy sposób inwestowania w akcje spółek - długoterminowe inwestowanie w spółki dywidendowe - może wreszcie pokazać swoje zalety. Po raz pierwszy w historii można pokazać giełdowy parkiet nie jako miejsce, w którym trzeba mieć furę wiedzy, czasu i szczęścia, żeby wybrać z kilkuset spółek tę, która - jak LPP, CCC, czy Wawel - da zarobić kilkaset, kilka tysięcy procent. I liczyć, że uda się nie wybrać żadnej z dziesiątek tych, które przyniosą straty. Teraz - gdy dochód z corocznej dywidendy jest wyższy od dochodu z depozytu bankowego - można pokazywać duże, wiarygodne, rozpoznawalne koncerny, spółki, których kursy zachowują się przez długie lata dość stabilnie, krążąc wokół tego samego poziomu cenowego bądź idąc lekko w górę.
Czytaj też: Co z naszym oszczędzaniem na emeryturę? Mała sensacja!
Taka spółka w długim terminie może być relatywnie bezpieczną inwestycją, a przynosi stały dochód z dywidend. Po mejlach, które do mnie przychodzą widzę, że determinacja tych Polaków, którzy mają jakieś oszczędności, by znaleźć dla części z nich jakiś inny "dom", niż tylko bank, jest duża. Świadczą też o tym sukcesy sprzedaży obligacji korporacyjnych emitowanych przez duże, znane firmy. Trzeba tylko dostarczyć posiadaczom oszczędności rzetelną wiedzę o tym jak inwestować pieniądze w sposób odpowiedzialny i jak najbardziej bezpieczny. Niestety, dla wielu osób oglądających w telewizji bełkot polityków, giełda wciąż jest czymś podejrzanym, gdzie czai się zło. I to jest problem. Trzeba pokazywać giełdowy parkiet jako miejsce lokowania oszczędności takie samo, jak każde inne. I nie uważam, żeby sytuacja, w której mam 30.000 zł i z inwestycji małej części tych pieniędzy akcji poza bankiem mogę "wycisnąć" 1-2% więcej, niż z lokaty, miała spowodować machnięcie ręką. Tu nie chodzi o to czy zarobię 1% więcej, czy 10% więcej. Tu chodzi o to, że oszczędności długoterminowe powinny być rozłożone w wielu miejscach, bo w perspektywie 30-40 lat nie ma nic pewnego i nie wiadomo co będzie dobrą lokatą kapitału: ziemia, nieruchomości, złoto, obligacje, akcje, depozyt bankowy?
DYWIDENDOWE SPRZĘŻENIE ZWROTNE? Uważam, że jeśli chodzi o popularyzowanie inwestowania dywidendowego to - o ile nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, jak podwyżka stóp procentowych, albo administracyjna likwidacja giełdy przez rząd, jako niepotrzebnego zakłócacza Planu Morawieckiego :-) - powinno zadziałać sprzężenie zwrotne. Spółki powinny zauważyć, że systematycznie wypłacaną od lat dywidendą mogą się bardzo silnie i pozytywnie wyróżnić - zwłaszcza na tle wyników z depozytu bankowego. Ludzie, o ile w porę dotrze do nich wiedza, że bycie udziałowcem firm nie jest żadną czarną magią - też podrapią się w głowę i zaczną myśleć czy przypadkiem nie przesunąć części oszczędności z depozytu oprocentowanego na 1% na udziały w firmie, której kurs jest od wielu lat stabilny (lub nawet rośnie), a do tego pewna jak w banku jest dywidenda o stopie 3-4% w skali roku. To się zdarzy samo, o ile potencjalni inwestorzy nie odrzucą instytucji bycia inwestorem z definicji, jako równoważnika wejścia do kasyna.
NASZE DYWIDENDY DOCENIANE NA ZACHODZIE. Paweł Dziekoński nowy wiceprezes Giełdy Papierów Wartościowych, który też był jednym z dyskutantów, też wlał trochę optymizmu w moje serce - słusznie zauważył, że kiedy rozmawia z dużymi inwestorami zagranicznymi, to oni, widząc całą niepewność polityczną wokół Polski, w szczególny sposób doceniają spółki wypłacające te 3-4% dywidendy. Oni tam są przyzwyczajeni, że dywidenda to główny składnik zysku z posiadania akcji, więc jeśli widzą Polskę - kraj mimo wszystko będący członkiem Unii Europejskiej i mający ratingi inwestycyjne - w którym ceny akcji są znacznie niższe, niż w USA i na giełdach Europy Zachodniej, a stopa dywidendy przekracza kilkakrotnie to, co mogą uzyskać z ulokowania kasy w obligacje krajów rozwiniętych, to wciąż tu przychodzą. I właśnie dywidenda jest tym, co najbardziej ich przyciąga. Jeśli to, co mówi prezes Dziekoński jest prawdą, to powinno zaowocować dobrym zachowaniem cen najlepszych spółek dywidendowych. A dywidenda plus niskie stopy procentowe plus stabilny wzrost kursów to miks idealny.
JAK W MIARĘ BEZPIECZNIE INWESTOWAĆ PIENIĄDZE? Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu Longterm.pl zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować plan systematycznego inwestowania z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. W ramach tej akcji pisałem już: "W poszukiwaniu dywidendy pewnej jak w banku, czyli wielka koalicja rusza do akcji" - o tym dlaczego lokuję swoje pieniądze nie tylko w banku. "Na jak długo trzeba kupić akcje, żeby mieć (prawie) pewność, że się zarobi?" - o tym, że w długim terminie ryzyko utraty zainwestowanego w akcje kapitału jest niewielkie. A przynajmniej tak było do tej pory. "Oprocentowanie lokat sięga dna. Wyższe zyski tylko dla pięknych i bogatych? " - o tym jakie warunki trzeba spełnić, żeby wychylić nos z banku. "Buty, ciuchy, cukierki... Kto dobrze przewidział, z 10.000 zł wycisnął milion. Inwestycje 25-lecia" - o tym, że jeśli jesteś fanem jakiejś marki, namiętnie używasz jej produktów, wierzysz w jej przyszłość, to... czasem warto stać się jej udziałowcem. "Oszczędności ulokowane w tym banku przez pięć lat dawały średnio 5% zysku rocznie. Jak to możliwe?" - o tym jak, przy odpowiednim doborze spółki, można mieć zamiennik lokaty bankowej. Kto się zainspirował niech przeczyta też pięć cytatów Warrena Buffeta, które warto poznać. I niech obejrzy klipy wideo, które nagrałem z tej okazji.
Proponuję, żebyście zapisali się na newsletter akcji . Uwaga, są prezenty! Każdy kto się zapisze, dostanie w prezencie nasz e-book, w którym tłumaczymy krok po kroku o co chodzi w inwestowaniu w spółki dywidendowe. Jak się za to zabrać, jakie spółki wybrać i jak monitorować wyniki. Newsletter dostępny jest pod tym linkiem.
June 3, 2016
Przewalutowanie "z podwyżką"? Jest nowy pomysł na uwolnienie frankowiczów. Ciekawy!
Za kilka dni (do 7 czerwca) ma zakończyć pracę grupa ekspertów zaproszonych przez prezydenta Andrzeja Dudę do urzeźbienia nowego projektu "odwalutowania" kredytów frankowych. Ten termin potwierdził w czwartek Marek Magierowski, rzecznik prezydenta. Podobno ma być tak, że kiedy ta "grupa wsparcia" zakończy prace, to jej pomysł trafi na biurko prezydenta albo jego ludzi i zostanie poddany ostatecznej "obróbce skrawaniem". Już jakiś czas temu donosiłem w blogu, że to może iść w kierunku objęcia przez jakąś państwową agendę papierów wartościowych, które to papiery bankowcy będą sukcesywnie (ale w trudnych do przewidzenia porcjach) spłacali. Dzięki temu nie będą musieli od razu rozpoznawać kosztów całej operacji z góry, tylko w ratach. Kilka dni temu w moich rękach znalazł się już konkretny projekt takiego rozwiązania. Wiem, że nie jest to jedyny wariant rozważany przez ludzi zaproszonych przez prezydenta, ale wiem też, że wstępnie być konsultowany z jego ludźmi i dostał przychylne rekomendacje. Nie jest więc bez szans na to, by ostatecznie prezydent go podżyrował.
Czytaj też: wreszcie możesz sprawdzić ile tak naprawdę warte jest twoje mieszkanie
Presja, by było to sensowne rozwiązanie, jest duża. Poprzednie projekty wychodzące z Kancelarii Prezydenta były tak słabe, że nawet nie weszły pod obrady parlamentu, nie mówiąc już o ich przyjęciu. Pierwszy został podrzucony przez stowarzyszenia frankowiczów i od razu trafił do kosza jako zbyt radykalny (zakładał umorzenie wszystkiego wszystkim oraz bukiet kwiatów dla każdego frankowicza). Potem był pomysł z "czterema stopniami rozmiękczania". Ostatnia z propozycji, oparta na tzw. kursie sprawiedliwym (innym dla każdego kredytobiorcy) została zmiażdżona przez Komisję Nadzoru Finansowego i Narodowy Bank Polski jako kompletnie nierealna. KNF policzył jej koszty na 60-70 mld zł, w porywach do ponad 100 mld zł. Pomysł został też konkretnie obśmiany jako wyjątkowo niesprawiedliwy, bo uzależniający korzyści z przewalutowania tak naprawdę od ślepego losu. Powiedzmy sobie szczerze: prezydent po tych trzech akcjach jest juz wyjątkowo blisko kompromitacji. I na kolejną wtopę nie może sobie pozwolić. Na czym miałoby polegać "odwalutowanie" kredytów w jednym z wariantów, który dziś jest rozważany i być może trafi a prezydenckie biurko? Skupcie się, bo jest ostro ;-).
PRZEWALUTOWANIE PO "STARYM" KURSIE, ALE.. . Punkt startu jest taki, że kredyty zostałyby przewalutowane po kursie z dnia ich zaciągnięcia. Ale dotyczyłoby to tylko kapitału pozostałego do spłaty, a nie całości kredytu (a więc ta część różnic kursowych, która już została "zrealizowana" przez frankowiczów w dotychczasowych ratach obciążyłaby ich konto). Poza tym frankowicze musieliby się rozliczyć z tego, co ewentualnie zarobili w stosunku do złotowych kredytobiorców dzięki niższym ratom zapłaconym do tej pory (o ile rzeczywiście są "do przodu"). Jeśli więc wziąłem 300.000 zł kredytu i dziś, po spłaceniu 150.000 zł, wciąż mam do uregulowania 280.000 zł, to przewalutowanie objęłoby te 280.000 zł, ale po starym kursie (czyli 170.000 zł). Reszta wchodzi w straty banku. A w moje straty wchodzi to, co już zapłaciłem. I dodatkowo jeśli np. na ratach zaoszczędziłem w stosunku do kredytobiorcy złotowego 10.000 zł, to musiałbym to oddać (chyba byłoby to doliczane do salda kredytu pozostałego do spłaty). Nie udało mi się dowiedzieć czy po przewalutowaniu stopa oprocentowania kredytu by się zmieniła (z LIBOR na WIBOR) i czy zmieniłaby się marża . A to też istotne parametry. No i ostatnia rzecz: przewalutowanie byłoby dobworolne z punktu widzenia klienta (ale bank musiałby go dokonać na każde życzenie klienta). Nie wiem jak długo byłoby otwarte "okienko transferowe" - tylko przez chwilę, raz na jakiś czas czy permanentnie (ta ostatnia opcja chyba odpada).
Czytaj też: Czy ten wyrok frankowy "rozwali system"? Sześć kluczowych punktów
Pod pewnymi względami ten pomysł jest zbliżony do przedstawionej ponad rok temu propozycji Andrzeja Jakubiaka, szefa KNF. Przypomnę w żołnierskich słowach, że Jakubiak zaproponował przewalutowanie kredytów frankowych po kursie "startowym", podział negatywnych różnic kursowych po połowie między banki i klientów oraz zwrócenie przez frankowiczów korzyści finansowych, które osiągnęli dzięki niższemu oprocentowaniu ich kredytów w stosunku do złotowych. W najnowszej propozycji prezydenckiego zespołu podziału kosztów miałoby oficjalnie nie być (wzięłyby je na siebie w całości banki), ale frankowi kredytobiorcy musieliby zwrócić to, co zaoszczędzili dzięki niższym ratom, a przewalutowanie dotyczyłoby tylko kapitału pozostałego do spłaty, a nie całego kredytu. Oba czynniki de facto oznaczają, że klienci częściowo ponoszą koszty "frankowości" swoich kredytów, więc koszty całej operacji ze strony banków byłyby mniejsze, niż przy "gołym" przewalutowaniu. I to znacząco mniejsze. Choć w projekcie, który widziałem, niestety nie zostały w żaden sposób oszacowane (mam nadzieję, że jeśli trafi on do prezydenta, to jakieś cyfry na ten temat się jednak pojawią).
CO ZE STRATAMI BANKÓW? PAŃSTWO KUPUJE I MILCZY. A co ze stratami banków, które przy każdym przewalutowaniu kredytów po historycznym kursie - nawet takim - musiałyby być niebagatelne? Według KNF doprowadziłoby to do upadku kilka banków i konieczności wyłożenia przez podatników kilkudziesięciu miliardów złotych na dofinansowanie państwowego systemu gwarancji depozytów. Proponowane wcześniej rozwiązania zakładały m.in. rozłożenie przewalutowania na raty, ale według międzynarodowych standardów rachunkowości przyszłe, lecz możliwe do zidentyfikowania straty banki i tak muszą od razu wykazać w sprawozdaniach. Dlatego prezydenccy eksperci wymyślili następującą operację: banki, które straciły na przewalutowaniu kredytów frankowych, wyemitowałyby akcje, które objęłaby jakaś państwowa instytucja finansowa. Mógłby to być Bank Gospodarstwa Krajowego lub - co bardziej prawdopodobne - Narodowy Bank Polski. Dzięki temu bankowcy od razu zasypaliby dziurę kapitałową po "odwalutowaniu" kredytów.
Wiem, to wygląda słabo, jak repolonizacja vel nacjonalizacja. Na szczęście w tej koncepcji są "czynniki zmiękczające". Akcje obejmowane przez państwową instytucję byłyby "nieme" - nie dawałyby prawa głosu, ani nie brałyby udziału w podziale dywidendy. Bank, który je wyemitował, miałby prawo odkupić je w dowolnym momencie przez np. 20-30 lat. Cena byłaby taka, jak przy zakupie plus inflacja za cały okres "transakcji" (według pomysłu dla państwa emitowano by akcje w cenie o połowę niższej niż średnia rynkowa cena akcji banku z ostatniego półrocza przed emisją). Dopiero po tym terminie akcje - o ile nie zostałyby przez bank wykupione - stawałyby się pełnoprawnymi papierami. To bardzo podobna koncepcja do tej, którą zastosowano przy ratowaniu branży finansowej w USA po upadku wielkiego banku inwestycyjnego Lehman Brothers w 2008 r. - państwo dokapitalizowało wówczas chwiejące się banki, ale w zamian objęło w nich udziały "nieme" i narzuciło ich zarządom m.in. cięcia premii menedżerów. Po kilku latach banki spłaciły pomoc państwa i "uwolniły się" od kłopotliwego akcjonariusza. Pomysł, który - jak wynika z naszych informacji - może wkrótce wylądować na biurku prezydenta Dudy, ma tę zaletę, że zastosowany mechanizm "kredytu od państwa" dawałby bankom swobodę co do tego czy i kiedy zwrócić pieniądze . I dzięki temu znikłby podstawowy problem z przewalutowaniem - banki mogłyby straty z tego tytułu rozliczyć w miarę odkupu własnych akcji od państwa.
Czytaj też: Bankowcy chcą umarzać frankowiczom długi? Prześwietlam nową ofertę
DOBRE STRONY "PRZEWALUTOWANIA Z PODWYŻKĄ". Plusy tej koncepcji są widoczne gołym okiem. Z bilansów banków oraz z budżetów kredytobiorców znikają kredyty frankowe. Straty banków są duże, ale w pewnej części klienci w nich partycypują. Nie można postawić zarzutu, że łamana jest zasada niedziałania prawa wstecz , bo projekt patrzy tylko na raty, które zostały do zapłacenia. Te już zapłacone nie wchodzą do "puli". Klienci są mocno do przodu, ale jednak muszą rozliczyć się z korzyści (mniejszą moc - choć co do tego nie jestem pewny - mają więc zarzuty, że poszli do kasyna i dostali zwrot kosztów przegranej). Nikt nikogo do niczego nie zmusza (poza zmuszeniem banków do przewalutowania po historycznym kursie:-)). No i kwestia finansowania całej "zabawy". To jedna z nielicznych koncepcji, która chyba da się rozpisać na raty. Bank dostaje "pożyczkę od państwa" i spłaca ją w dowolnych ratach. Może jej nawet w ogóle nie spłacić, co najwyżej zostanie po 20-30 latach częściowo znacjonalizowany. Bank nie musi brać tej pożyczki, jeśli poradzi sobie bez tego - wolna droga.
NIEBEZPIECZNY PRECEDENS? To jest najbardziej spójna i wyważona koncepcja (przynajmniej w ramach tych zakładających przewalutowanie po kursie historycznym), która się pojawiła - może nie licząc propozycji przewodniczącego Jakubiaka, ale ona miała słabą stronę w postaci jakiegoś dodatkowego, niezabezpieczonego kredytu, który spłacałby klient (połowa "nawisu walutowego" przekraczającego wartość mieszkania). Ale oczywiście są pytania. I to na dwóch poziomach. Pierwszy to poziom filozoficzny: czy w ogóle przewalutowanie po kursie historycznym jest sprawiedliwe i czy nie nagradza hazardu? Klient jest z pewną niewielką stratą, ale jednak zatrzymuje najważniejszą korzyść, jaką jest większe mieszkanie niz to, które kupił rozsądny "złotówkowicz". Umorzenie części długów to może być niebezpieczny precedens, z którego potem mogą chcieć skorzystać np. ci, którym wzrosną raty po zakończeniu dopłat "Rodzina na swoim", albo wszyscy kredytobiorcy, którym wzrosną raty z powodu wyższych stóp procentowych. Ale zakładam, że prezydent nie będzie analizował sprawy na tym poziomie, bo dyskusję zamknęła w tym zakresie jego wyborcza obietnica.
POZOSTAŁE WĄTPLIWOŚCI: CO Z KASĄ I WALUTĄ? A czysto-ekonomiczne wątpliwości pomysłu? Po pierwsze: pieniądze. Jeśli w przejmowaniu emitowanych przez banki akcji brałby udział BGK, to trzeba by go wyposażyć w dodatkowy kapitał na ten cel. Jeśli "operatorem" programu byłby NBP - trzeba byłoby zmienić ustawę regulującą jego działalność (dzisiejsze prawo nie pozwala bankowi centralnemu na tego typu inwestycje). Nie wiadomo czy NBP bez uszczerbku dla swojej pozycji finansowej udźwignąłby taką operację. A nawet jeśli tak, to czy jego pieniądze nie powinny być przeznaczone (lub rezerwowane) na pilniejsze lub ważniejsze potrzeby . Po drugie: nie wiadomo czy banki chciałyby wejść z państwem w taki interes , grożący częściową nacjonalizacją (choć gdyby zostały postawione pod ścianą ustawą o przewalutowaniu, to pewnie nie miałyby wyboru, bo alternatywą byłoby ich bankructwo). Po trzecie: ten pomysł nie rozwiązuje innego dylematu - jak przeprowadzić przewalutowanie, by nie skończyło się to ogromnym wzrostem kursu franka (banki będą musiały kupić sporo miliardów franków, by oddać je zagranicznym kontrahentom).
Przedstawiciele rządu wspominają o wykorzystaniu rezerw walutowych NBP, który miałby "pilnować" kursu franka. W grę wchodzi także możliwość wystąpienia o "bratnią pomoc" do szwajcarskiego banku centralnego i przeprowadzenia operacji kupowania franków przez banki poza rynkiem giełdowym. Jednak tak czy owak trzeba byłoby chyba zaangażować jakieś pieniądze (nie wiadomo jakie) w stabilizowanie kursu złotego wobec franka i euro. Nie wiadomo jakie pieniądze wchodziłyby w grę, ale uszczuplenie rezerw walutowych to byłoby proszenie się o kłopoty, bo państwa mające niskie rezerwy walutowe są często celem ataków walutowych spekulantów. Po czwarte: straty banków z przewalutowania po historycznym kursie (powraca pytanie czy sprawiedliwego i uzasadnionego) co prawda są rozwodnione, ale nie znikają. Ten 1-2 mld zł rocznie przez 30 lat będzie obciążał bilanse banków. Pytanie o konsekwencje dla ich wycen, konkurencyjności i możliwości wspomagania akcji kredytowej. Choć z drugiej strony jest to branża, która wciąż wypracowuje te 12-13 mld zł rocznego zysku, a swoich "zdolności" kredytowych nie wykorzystuje w całości.
ZŁOTY ŚRODEK CZY PIC NA WODĘ? Jedno jest pewne: pomysł oparty na dokapitalizowaniu banków przez NBP i zwracaniu tych pieniędzy przez bankowców w ratach, w zależności od ich możliwości finansowych, jest kuszący. Choć przerzuca na banki niemal cały ciężar ryzyka kursowego związanego z kredytami frankowymi, to być może stanowi furtkę, by bankowe straty rozbić w czasie. A to już połowa sukcesu. Może warto byłoby - jeśli już mówimy o opcji przewalutowania po kursie historycznym - rozważyć też dwa podwarianty: wybrać ów kurs historyczny bliżej środkowego poziomu z całego okresu istnienia kredytu oraz dopuścić podział kredytu a dwie części - walutową i złotową. wówczas przewalutowanie byłoby częściowe, a kredyt byłby dwuwalutowy. Koszty mniejsze, a część ryzyka walutowego by się amortyzowała. Zobaczymy czy ten pomysł - jak sądzę jeden z kilku, które są na stole (albo przynajmniej jeden z kilku wariantów) - zostanie uznany za oficjalną propozycję prezydenta. Z tego co mówią prezydenccy urzędnicy wynika, że propozycja ma godzić interesy państwa, banków i kredytobiorców. Ta, którą opisałem, wygląda w tym kontekście na dość prawdopodobną. Jak myślicie, będzie z tej mąki chleb? Bardzo jestem ciekaw Waszej recenzji. Piszcie, bo może przekażę ten wpis i Wasze komentarze ludziom prezydenta i tym sposobem Wasz głos zostanie podwójnie wysłuchany.
SUBIEKTYWNOŚĆ W KARPACZU. Blog "Subiektywnie o finansach" zawitał do Karpacza, gdzie co roku odbywa się konferencja inwestorów indywidualnych "Wall Street". ( 3-5 czerwca). W Karpaczu jest wyjątkowo subiektywnie. Dziś, w piątek 3 czerwca o godz. 10.00, będę rozmawiał z przedstawicielem zarządu GPW i blogerem Marcinem Iwuciem o tym, czy giełda i akcje mogą posłużyć zwykłemu obywatelowi do długoterminowego oszczędzania i inwestowania pieniędzy, czy też raczej powinna być "zabawką" zarezerwowaną dla osób, które mają pewną wiedzę o finansach i gospodarce. Rozmowę poprowadzi Michał Masłowski ze Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych. Także dziś o godz. 12.15 będzie coś w rodzaju ciągu dalszego tej rozmowy, bo wspólnie z Albertem Rokickim, prowadzącym blog Longterm, poprowadzimy dyskusję pt. "W poszukiwaniu dywidend pewnych jak w banku" . Będzie krótka prezentacja, po której będziemy odpowiadali na Wasze pytania. Planuję też konkurs z nagrodami w postaci moich książek z dedykacją. Drugiego dnia konferencji, w sobotę 4 czerwca o godz. 12.15, będę rozmawiał ze zwycięzcami gry giełdowej "Turbo Wyzwania" o strategiach inwestowania pieniędzy, które mogą przynieść sukces nawet komuś, kto niekoniecznie ma doktorat z finansów. Z "Wall Street" będę dla Was nadawał subiektywne relacje, wiec wchodźcie na blog częściej, niż zwykle.
JAK W MIARĘ BEZPIECZNIE INWESTOWAĆ PIENIĄDZE? Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu Longterm.pl zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować plan systematycznego inwestowania z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. W ramach tej akcji pisałem już: "W poszukiwaniu dywidendy pewnej jak w banku, czyli wielka koalicja rusza do akcji" - o tym dlaczego lokuję swoje pieniądze nie tylko w banku. "Na jak długo trzeba kupić akcje, żeby mieć (prawie) pewność, że się zarobi?" - o tym, że w długim terminie ryzyko utraty zainwestowanego w akcje kapitału jest niewielkie. A przynajmniej tak było do tej pory. "Oprocentowanie lokat sięga dna. Wyższe zyski tylko dla pięknych i bogatych? " - o tym jakie warunki trzeba spełnić, żeby wychylić nos z banku. "Buty, ciuchy, cukierki... Kto dobrze przewidział, z 10.000 zł wycisnął milion. Inwestycje 25-lecia" - o tym, że jeśli jesteś fanem jakiejś marki, namiętnie używasz jej produktów, wierzysz w jej przyszłość, to... czasem warto stać się jej udziałowcem. "Oszczędności ulokowane w tym banku przez pięć lat dawały średnio 5% zysku rocznie. Jak to możliwe?" - o tym jak, przy odpowiednim doborze spółki, można mieć zamiennik lokaty bankowej. Kto się zainspirował niech przeczyta też pięć cytatów Warrena Buffeta, które warto poznać. I niech obejrzy klipy wideo, które nagrałem z tej okazji.
Proponuję, żebyście zapisali się na newsletter akcji . Uwaga, są prezenty! Każdy kto się zapisze, dostanie w prezencie nasz e-book, w którym tłumaczymy krok po kroku o co chodzi w inwestowaniu w spółki dywidendowe. Jak się za to zabrać, jakie spółki wybrać i jak monitorować wyniki. Newsletter dostępny jest pod tym linkiem.
June 2, 2016
Czy ten wyrok sądu "rozwali system"? Sześć kluczowych punktów w prawniczej grze o miliardy
Kto by pomyślał, że o jeden - i to nieprawomocny - wyrok, w sprawie dotyczącej frankowicza, będzie taki dym? Jest on o tyle nietypowy, że doprowadził do automatycznego przewalutowania kredytu frankowego . A więc jednym podpisem sędziego klient osiągnął skutek będący od wielu miesięcy nieziszczalnym marzeniem stowarzyszeń frankowiczów, walczących w pałacu prezydenckim i na ulicy o odfrankowienie kredytów. Do tej pory jeśli frankowiczom udawało się przewalutować w sądzie kredyty, to tylko ze względu na jakieś nietypowe okoliczności (np. błędy rachunkowe w umowie), a nie tak "po prostu", z powodu nieprecyzyjnej klauzuli przeliczeniowej. Teraz najważniejszym pytaniem jest to, czy wyrok ma szansę utrzymać się w drugiej instancji? Ukazało się właśnie jego uzasadnienie na piśmie, a polemikę z wyrokiem - jeszcze przed publikacją rzeczonego uzasadnienia! - napisali prawnicy LinkLaters, czyli kancelarii współpracującej z mBankiem. Tekst w "Rzeczpospolitej" zatytułowali: "Jedna jaskółka wiosny nie czyni".
Uważnie przeczytałem pisemne uzasadnienie wyroku, tekst prawników LinkLaters, a potem dokumentację pozwu, którą otrzymałem od prawników kancelarii Drzewiecki, Tomaszek i Wspólnicy, która reprezentowała frankowicza-szczęściarza. I po lekturze tych papierów całkiem zgłupiałem. To jest jak rzeczywistość równoległa: jedni mówią, że białe jest białe, a drudzy - że jest czarne. Ponieważ wielu z Was toczy swoje spory z bankami, do których czasem poszukujecie argumentów - albo zastanawiacie się jak zbić argumenty strony przeciwnej - to pozwoliłem sobie na dość rozbudowaną analizę dwóch wizji świata: prokonsumenckiej i probankowej. A potem poszedłem kupić leki na schizofrenię ;-)
DLACZEGO ZAPISY DOTYCZĄCE WYSOKOŚCI RAT SĄ BEZPRAWNE? Sąd w uzasadnieniu wyroku ocenił bardzo surowo zapisy wrzucone klientom do umów przez bank: "Abuzywność spornych postanowień umownych przejawia się w tym, że klauzule te nie odwoływały się do obiektywnych wskaźników, lecz pozwalały wyłącznie bankowi na określenie miernika wartości wedle swojej woli. Na mocy spornych postanowień to pozwany bank mógł jednostronnie i arbitralnie, a przy tym w sposób wiążący, modyfikować wskaźnik, według którego obliczana była wysokość zobowiązania kredytobiorcy, a tym samym mógł wpływać na wysokość świadczenia powoda (...) Bez znaczenia jest to, że tabele kursów walut nie są przez bank sporządzane specjalnie na potrzeby waloryzacji świadczeń kredytobiorców, ale mają generalny charakter. Istotne jest bowiem to, że waloryzacja kredytu odbywa się w oparciu o tabele kursowe sporządzone przez bank i to uprawnienie banku do określania wysokości kursów nie doznaje żadnych formalnych ograniczeń"
CZY USTAWA ANTYSPREADOWA MA ZNACZENIE? Sąd uznał też, ża klauzula opisująca warunki waloryzacji rat kredytowych jest również niezgodna z regulacjami Komisji Nadzoru Finansowego, w tym z Rekomendacją S II z grudnia 2008 r. Sąd zacytował regulację KNF mówiącą, że: "W każdej umowie, która dotyczy walutowych ekspozycji kredytowych powinny znaleźć się co najmniej zapisy dotyczące sposobów i terminów ustalania kursu wymiany walut, na podstawie którego, w szczególności, wyliczana jest kwota uruchamianego kredytu, jego transz i rat kapitałowo-odsetkowych oraz zasad przeliczania na walutę wypłaty i spłaty kredytu". Według sądu bank nie wywiązał się ze stosowania rekomendacji KNF, bo nie ustalił precyzyjnie sposobu ustalania kursów franka. Według sądu nie ma też żadnego znaczenia dla sprawy, że w tzw. międzyczasie została uchwalona ustawa antyspreadowa. "Oceny abuzywności spornych postanowień nie zmienia też wprowadzona prez ustawodawcę możliwość podpisania aneksu pozwalającego powodowi spłacić kredyt w walucie waloryzacji. (...) Nie można skutecznie stawiać zarzutu powodowi, że nie zawarł on aneksu do umowy kredytu i nie spłacał do w walucie waloryzacji. (...) Każdy z wariantów spłaty musi być zgodny z prawem konsumenckim"
CZY WYROK SOKIK TO PREJUDYKAT? Klauzula, którą wyrzucił z umowy sąd, powodując "zniknięcie" waloryzacji kredytu kursem franka, została wcześniej zakwestionowana przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który wpisał ją na listę zapisów niedozwolonych. Czy jeśli jakiś fragment wzorca umowy (w ramach tzw. kontroli abstrakcyjnej) zostanie uznany za nieuczciwy, to można ową "nieuczciwość" bezpośrednio przełożyć na konkretną umowę (w ramach tzw. kontroli incydentalnej? Według LinkLaters - nie. "Sąd Najwyższy w wyroku z 23.10.2013 r. (IV CSK 142/13) wskazał, iż postępowanie w sprawie abstrakcyjnej kontroli klauzul używanych we wzorcach umownych ma na celu wyeliminowanie pewnych postanowień wzorców, a nie postanowień umów. (…) Niedozwolone jest jedynie posługiwanie się nimi we wzorcach umów, zaś legalność ich stosowania w konkretnej umowie może być badana w trybie kontroli incydentalnej”.
Prawnicy kancelarii Drzewiecki, Tomaszek i spółka przywołują inną uchwałę Sądu Najwyższego, z 20.11.2015 r. (III CZP 17/15). "Zgodnie z tą uchwałą prawomocność materialna wyroku SOKiK oznacza konieczność uznania - w przypadku sporu na tle umowy zawartej z przedsiębiorcą przeciwko któremu zapadł wyrok SOKiK, - że zawarte w tej umowie postanowienie, powielające to uznane za niedozwolone, również jest niedozwolone ". Co na to LinkLaters? Przypomina inny fragment tej samej uchwały Sądu Najwyższego: " Kontrola abstrakcyjna zmierza do oceny postanowień wzorca w oderwaniu od okoliczności konkretnego przypadku (….). Wyrok wydany w trybie kontroli abstrakcyjnej wzorca umowy nie może więc skutkować powagą rzeczy osądzonej w sprawie, w której bank jest pozwany przez konsumenta w związku z wykonywaniem konkretnej umowy.". Albo z Sądem Najwyższym jest coś nie tak, albo z prawnikami ;-).
Ale jak boks to boks. Na ten argument LinkLaters prawnicy kancelarii Drzewiecki, Tomaszek wyciągają jeszcze lepszą bazookę - wyrok Trybunału Sprawiedliwości z 26.04.2012 r. (C-472/10), który napisał tak: "stwierdzenie nieważności nieuczciwego postanowienia umownego zawartego we wzorcu umowy konsumenckiej wywierało skutki wobec ogółu konsumentów, którzy zawarli z zainteresowanym przedsiębiorcą umowę, do której stosuje się ten sam wzorzec umowy (...) W przypadku stwierdzenia nieuczciwego charakteru postanowienia wzorca umowy sądy krajowe są zobowiązane wyciągać z urzędu wszelkie konsekwencje (...) tak, aby postanowienie nie wiązało konsumentów, którzy zawarli z przedsiębiorcą umowę zawierającą ten sam wzorzec umowny".
Według prawników to oznacza, że wyrok SOKiK jest tzw. prejudykatem we wszystkich sporach dotyczących tego samego "oskarżonego" i postanowień powielających postanowienia danego wzorca umowy. Z uzasadnienia wyroku sądu, opublikowanym właśnie na piśmie wynika, że... "Zawarte w umowie postanowienia dotyczące waloryzacji zadłużenia oraz wysokości rat spłat w oparciu o miernik w postaci kursu franka szwajcarskiego (...) są niedozwolonymi postanowieniami umownymi. (...) Wyrok SOKiK ma charakter prejudykatu we wszystkich sporach z przedsiębiorcą, przeciw któremu został wydany, dotyczących postanowień powielających postanowienia zbadane w kontroli abstrakcyjnej"..
CZY "LEWA" JEST WALORYZACJA, CZY JEJ "SZCZEGÓŁY"? Prawnicy LinkLaters na to wszystko piszą, że... wcale nie jest takie pewne, że abuzywność dotyczy waloryzacji jako takiej, a jedynie jej pikantnych szczegółów. A więc - i to jest dość pokrętne spojrzenia na sprawę - to nie waloryzacja jest abuzywna, lecz brak wskazania sposobu ustalania kursów walut w ramach tej waloryzacji. "Z wyroku Sądu Apelacyjnego (ws. VI ACa 441/13) wynika także wprost, że zakwestionował on wyłącznie brak wskazania we wzorcu umownym sposobu ustalania kursów, a nie samą waloryzację. W tej sytuacji fakt wpisania do rejestru klauzul niedozwolonych postanowienia odsyłającego do tabel banku, nie powoduje wyeliminowania waloryzacji kursem waluty obcej z konkretnej umowy kredytu. Nie jestem prawnikiem, ale na moje oko LinkLaters chce powiedzieć, że jeśli w samochodzie zepsuje się koło, to nie mogę twierdzić, że mam zepsuty samochód, tylko powinienem dalej nim jeździć. Mocne ;-)
CZY UMOWĘ Z "LEWĄ" KLAUZULĄ MOŻNA POPRAWIĆ? Prawnicy kancelarii Drzewiecki, Tomaszek i spółka zwracają uwagę, że w przypadku kredytów waloryzowanych kursem franka (lub czymkolwiek innym) Prawo bankowe zobowiązuje banki do szczegółowego określania terminów i sposobu ustalania kursów waluty waloryzacji . I że jest to obowiązkowy element klauzuli waloryzacyjnej. Jeśli precyzji zabrakło, można zakwestionować cała klauzulę nie tylko stwierdzając, że godzi w interesy konsumenta (zgodnie z art. 385 Kodeksu cywilnego), ale i że jest niezgodna z Prawem bankowym. A skoro klauzula waloryzacyjna jest "lewa", to jest bezskuteczna. " Przepisy prawa nie zawierają żadnej podstawy, aby w miejsce niedozwolonych postanowień wprowadzać inny miernik waloryzacji , a zatem waloryzacja jest wyłączona w całości" - piszą prawnicy klienta, który wygrał nieprawomocnie proces z bankiem. I dodają, że zdaniem TSUE (wyrok z 14.06.2012 r., C-618/10) umowa ma wiązać klienta dalej bez innych zmian, niż te, które wynikają z wyeliminowania niedozwolonych postanowień, co wynika z art. 6 unijnej dyrektywy 93/13. A jeśli przez to kredytobiorca uzyska kredyt korzystniejszy, niż występujące na rynku, to będzie to tylko "kara" dla banku za umieszczenie w umowie niezgodnej z prawem klauzuli.
Sąd w uzasadnieniu precedensowego wyroku bezradnie rozkłada ręce: "Stwierdzenie abuzywności konkretnych postanowień umownych rodzi taki skutek, że postanowienia te nie wiążą konsumenta ex tunc i ex lege (...) Skoro klauzule waloryzacyjne są bezskuteczne, należy je usunąć z umowy. Jednocześnie brak jest podstaw, by w ich miejsce wprowadzać inny miernik wartości. Umowa nadal obowiązuje, bez jakiejkolwiek zmiany, poza uchyleniem nieuczciwych klauzul. Sąd nie może uzupełniać umowy poprzez zmianę treści niezgodnego z prawem warunku. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy ekonomicznym skutkiem wyroku jest uzyskanie przez powoda kredytu na warunkach korzystniejszych od występujących na rynku (...) Wobec braku związania kredytobiorcy abuzywną klauzulą jest on – zgodnie z zasadą nominalizmu (od której wyjątkiem jest możliwość wprowadzenia do umowy klauzuli waloryzacyjnej) – zobowiązany do zwrotu kredytu w wysokości nominalnej, w określonych w umowie terminach i z oprocentowaniem określonym w umowie" - pisze sąd w uzasadnieniu.
KREDYT ZŁOTOWY PLUS LIBOR: TO ZMIANA CHARAKTERU UMOWY? Prawnicy LinkLaters się jeżą na ten cały nominalizm. Ich zdaniem nie można wyrzucić klauzuli i uznać, że kredyt nie jest waloryzowany, lecz jest kredytem złotowym. I powołują się na wyrok Sądu Najwyższego z 14.05.2015 r. (II CSK 768/14). Sąd Najwyższy podkreślił w tym wyroku, że: „ Eliminacja danej klauzuli umownej jako konsekwencja tej abuzywności nie może prowadzić do sytuacji, w której następowałaby zmiana prawnego charakteru stosunku zobowiązaniowego ”. Według LinkLaters oznacza to, że nie można zmienić charakteru umowy z waloryzowanej na złotową nawet jeśli uznamy, że waloryzacja jest "lewa", bo nieprecyzyjnie opisana w umowie. O dużej sprawności kancelarii obsługującej mBank świadczy fakt, że do argumentacji w tej sprawie włączyli nawet... wyrok TSUE z 30.04.2014 r. (C-26/13). A konkretnie jedno, wyrwane z szerszego kontekstu zdanie, iż celem wyrzucania z umów nieuczciwych klauzul jest "zastąpienie ustanowionej w umowie równowagi formalnej między prawami i obowiązkami stron równowagą rzeczywistą". A kredyt złotowy spłacany przy oprocentowaniu frankowym takiej równowagi nie zapewni.
Prawnicy z kancelarii Drzewiecki, Tomaszek i ekipa mają i na to odpowiedź. Ich zdaniem wyrzucenie z umowy waloryzacji nie zmienia prawnego charakteru umowy między stronami, bo wciąż jest to kredyt. Tyle, że spłacany bez uwzględnienia waloryzacji. Powołują się przy tym prawnicy na wyrok Sądu Najwyższego z 22.01.2016 r. (I CSK 1049/14), z którego wynika, że "umowa kredytu indeksowanego mieści się w konstrukcji ogólnej umowy kredytu bankowego i stanowi jej możliwy wariant. Nie byłoby zatem podstaw do stwierdzenia, iż doszło do wykształcenia się jakiegoś odrębnego, oryginalnego typu umowy bankowej, powiązanej w sposób szczególny z kursem złotego do walut obcych". Zdaniem prawników oznacza to, że " klauzule waloryzacyjne są dodatkowym zastrzeżeniem umownym". A nie czymś, bez czego kredyt nagle stanie się tym, czym człowiek bez rąk i nóg, czyli kadłubkiem. I że skoro Kodeks cywilny mówi, iż "jeżeli przedmiotem zobowiązania jest suma pieniężna, spełnienie świadczenia następuje poprzez zapłatę sumy nominalnej", to ta zasada nominalizmu wchodzi do gry w przypadku wykoszenia z umowy klauzuli waloryzacyjnej.
Według sądu - znów cytuję uzasadnienie wyroku z końca kwietnia - nie ma mowy o zmianie charakteru umowy jeśli wyrzuci się z niej waloryzację. "Kontrola zgodności z zasadami obrotu konsumenckiego jest wyłączona w przypadku postanowień umownych określających główne świadczenia stron (...). Pojęcie głównego świadczenia stron należy rozumieć wąsko . W umowie kredytu świadczeniem głównym banku jest udostępnienie kredytobiorcy oznaczonej kwoty pieniężnej, zaś świadczeniem głównym kredytobiorcy jest zwrot otrzymanych środków pieniężnych, uiszczenie opłat z tytułu oprocentowania i z tytułu prowizji. Sporne klauzule waloryzacyjne wprowadzają jedynie reżim podwyższenia świadczenia głównego. Chociaż problem waloryzacji rat kredytu i przeliczania należności banku z waluty obcej na polską jest pośrednio powiązany ze spłatą kredytu, to jednak brak jest podstaw do przyjęcia, że ustalenia w tym zakresie są postanowieniami dotyczącymi głównych świadczeń stron. Są to postanowienia poboczne, o drugorzędnym znaczeniu. Klauzule waloryzacyjne w umowie powoda nie są postanowieniami o charakterze przedmiotowo istotnym (essentialia negotii), zatem muszą być objęte kontrolą zgodności z zasadami obrotu konsumenckiego".
ZAPIĄĆ PASY, BĘDZIE RZEŹNIA. No i kto lepiej wygląda w tym bokserskim pojedynku, który zaaranżowałem w moim małym, blogowym ringu? Prawnicy LinkLaters kończą swój tekst zdaniem, że za wcześnie mówić o zmianie linii orzecznictwa na podstawie jednego, nieprawomocnego wyroku. I że ta linia orzecznicza do tej pory była dla klientów niekorzystna. A że mają trochę racji dowodzi długa lista wyroków, w których sądy dały się przekonać prawnikom mBanku, że nie należy nic nikomu przewalutowywać, oddawać, ani refundować. Gotowi? Zapiąć pasy, będzie rzeźnia. W sprawie I C 3195/15 sąd uznał, iż nie doszło do naruszenia równowagi stron umowy, a klauzula przeliczeniowa nie była wcale abuzywna. "Zaciągając zobowiązanie na kwotę 350.000 zł należyta staranność wymagała dokładnego zapoznania się z warunkami umowy i w razie potrzeby uzyskania wyjaśnień bądź wynegocjowania zmiany warunków umowy. Składając podpis pod umową świadomie powódka przystała na jej warunki".
W sprawie I C 17/15 sąd stwierdził, że "oferowany kredyt, a także poszczególne postanowienia umowy, nie odbiegały od postanowień umów innych funkcjonujących w tym czasie na rynku bankowym produktów . Oferta pozwanego, pomimo że była podobna, gwarantowała jednak niższe oprocentowanie, a nadto kurs waluty w pozwanym banku był niższy od średniego rynkowego. Powodowie byli tego w pełni świadomi i to zdecydowało o ich wyborze. Bank oferując powodom kredyt, w pierwszej kolejności przedstawił ofertę zawarcia kredytu złotowego, której powodowie nie przyjęli ". W sprawie IC 3066/15 sąd doszedł do wniosku, że uznał, iż zakwestionowane przez powodów postanowienie nie spełnia przesłanek abuzywności. I że "Każdy doświadczony życiowo logicznie myślący człowiek powinien zdawać sobie sprawę, że bank nie może dowolnie kształtować kursu walutowego". Więc o co tym klientom chodzi? Wie ktoś?
JAK ZMONTOWAĆ SOBIE PLAN OSZCZĘDZANIA Z... DYWIDEND? Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu "Longterm" zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować dodatkową emeryturę - lub plan systematycznego inwestowania - z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. O tym dlaczego sam lokuję w ten sposób część swoich oszczędności pisałem w blogu kilka dni temu, zachęcam Was do lektury. Zerknijcie również na klipy wideo:
W kolejnych odcinkach cyklu w blogu przedstawię firmy płacące najbardziej stabilną dywidendę i opowiem jak się zabrać za inwestowanie w takie spółki, żeby nie wiązało się ze zbyt wysokim ryzykiem. Mamy dla Was też e-booka o tym jak - krok po kroku - zacząć zarabiać na dywidendach. Można go mieć za darmo w zamian za zapisanie newsletter o inwestowaniu dywidendowym.
Jak zapłacić w Amazonie cudzą kartą? Dziś to proste, ale... pierwszy bank już grozi. Palcem :-)
Uważni czytelnicy blogu zapewne doskonale wiedzą, że tym co najbardziej mnie stresuje w posiadaniu kart płatniczych jest ryzyko, iż ktoś zdalnie ukradnie mi zapisane na "plastiku" pieniądze. Uważam, że jest to, niestety, bardziej prawdopodobne, niż fizyczna kradzież mojej karty z portfela i używanie jej przez złodzieja w sklepach (np. z wykorzystaniem technologii zbliżeniowej) lub też zeskimowanie karty i wypłacanie jej klonem pieniędzy z bankomatów w Bułgarii ;-). Tego boję się mniej, niż przejęcia przez kogoś danych mojej karty. Wszędzie są kamery, więc nietrudno zabawić się w podglądacza. Każda sytuacja, w której ktoś chce wziąć do ręki moją kartę płatniczą, zwiększa ryzyko, że plastik zostanie na ułamek sekundy takiej kamerze zaprezentowany. A potem idzie już z górki. Mając dane z obu stron karty płatniczej można bez większego problemu zrobić zakupy nie mając jej fizycznie przy sobie. A czasem nawet nie trzeba mieć danych z obu stron karty, wystarczą te z awersu (tej z numerem karty, datą ważności i nazwiskiem posiadacza). Ostatnio zabawiałem się ze znajomym robiąc zakupy w Amazonie wypożyczoną od niego kartą. Wystarczyło podać dane z przedniej strony karty i adres dostawy. Jak po maśle. Nie chcecie wiedzieć jaką gość miał minę :-)
Dlatego w większości moich kart możliwość wykonywania transakcji internetowych mam w ogóle zablokowaną, a w innych zakleiłem niektóre dane (by nagranie karty kamerą nie wystarczyło do odcyfrowania jej danych). A do płacenia w internecie mam specjalną kartę kredytową z niskim limitem. Moje poczucie bezpieczeństwa w pewnym stopniu zwiększa technologia 3D Secure, która sprowadza się do dodatkowej autoryzacji zakupów internetowych. Jeśli chcę za coś zapłacić kartą w e-sklepie, to jestem automatycznie przekierowany do mojego banku, gdzie muszę podać nie tylko dane karty, ale i kod SMS przysłany na mojego smartfona (czyli na numer, który podałem w banku jako kontaktowy). Nawet jeśli ktoś ma dane mojej karty i ma ona aktywowaną możliwość płacenia w sieci, to złodziej musiałby jednocześnie przejąć kontrolę nad moim smartfonem, a to już byłoby dość trudne. Jeszcze do niedawna banki niechętnie stosowały 3D Secure, bo - co by nie mówić - użycie tej technologii oznacza, że płatność trwa dłużej i jest mniej wygodna. A więc przegrywa z różnymi PayPalami i innymi przelewami ekspresowymi. Tym niemniej coraz więcej polskich banków się łamie i wprowadza 3D Secure, wychodząc z założenia, że bezpieczeństwo jest ważniejsze, niż wygoda. I słusznie.
Jednak niewykluczone, że niedługo bezpieczeństwo i wygoda przestaną się nawzajem gryźć. Technologia 3D Secure może bowiem występować nie tylko w formule SMS-ów wysyłanych na smartfona, lecz również w opcji... biometrycznej. Taką możliwość dodatkowego autoryzowania transakcji internetowych wprowadził dosłownie kilkanaście dni temu Bank Millennium. Kto ma konto i kartę w tym banku oraz smartfona, który ma opcje touch ID (czytnik linii papilarnych) może potwierdzać zakupy w ramach 3D Secure przykładając palec do ekranu. Na razie to nowinka dla fanów, bo smartfonów z touch ID nie ma zbyt wiele na rynku. Ale dobrze wiedzieć, że bezpieczne i wygodne zakupy w sieci powoli już nadchodzą. Więcej o bezpiecznym płaceniu i o tym jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet opowiadam w tym klipie:
Jak zapłacić w internecie cudzą kartą? Dziś to proste, ale... pierwszy bank już grozi. Palcem :-)
Uważni czytelnicy blogu zapewne doskonale wiedzą, że tym co najbardziej mnie stresuje w posiadaniu kart płatniczych jest ryzyko, iż ktoś zdalnie ukradnie mi zapisane na "plastiku" pieniądze. Uważam, że jest to, niestety, bardziej prawdopodobne, niż fizyczna kradzież mojej karty z portfela i używanie jej przez złodzieja w sklepach (np. z wykorzystaniem technologii zbliżeniowej) lub też zeskimowanie karty i wypłacanie jej klonem pieniędzy z bankomatów w Bułgarii ;-). Tego boję się mniej, niż przejęcia przez kogoś danych mojej karty. Wszędzie są kamery, więc nietrudno zabawić się w podglądacza. Każda sytuacja, w której ktoś chce wziąć do ręki moją kartę płatniczą, zwiększa ryzyko, że plastik zostanie na ułamek sekundy takiej kamerze zaprezentowany. A potem idzie już z górki. Mając dane z obu stron karty płatniczej można bez większego problemu zrobić zakupy nie mając jej fizycznie przy sobie. A czasem nawet nie trzeba mieć danych z obu stron karty, wystarczą te z awersu (tej z numerem karty, datą ważności i nazwiskiem posiadacza). Ostatnio zabawiałem się ze znajomym robiąc zakupy wypożyczoną od niego kartą. Nie chcecie wiedzieć jaką gość miał minę :-)
Dlatego w większości moich kart możliwość wykonywania transakcji internetowych mam w ogóle zablokowaną, a w innych zakleiłem niektóre dane (by nagranie karty kamerą nie wystarczyło do odcyfrowania jej danych). A do płacenia w internecie mam specjalną kartę kredytową z niskim limitem. Moje poczucie bezpieczeństwa w pewnym stopniu zwiększa technologia 3D Secure, która sprowadza się do dodatkowej autoryzacji zakupów internetowych. Jeśli chcę za coś zapłacić kartą w e-sklepie, to jestem automatycznie przekierowany do mojego banku, gdzie muszę podać nie tylko dane karty, ale i kod SMS przysłany na mojego smartfona (czyli na numer, który podałem w banku jako kontaktowy). Nawet jeśli ktoś ma dane mojej karty i ma ona aktywowaną możliwość płacenia w sieci, to złodziej musiałby jednocześnie przejąć kontrolę nad moim smartfonem, a to już byłoby dość trudne. Jeszcze do niedawna banki niechętnie stosowały 3D Secure, bo - co by nie mówić - użycie tej technologii oznacza, że płatność trwa dłużej i jest mniej wygodna. A więc przegrywa z różnymi PayPalami i innymi przelewami ekspresowymi. Tym niemniej coraz więcej polskich banków się łamie i wprowadza 3D Secure, wychodząc z założenia, że bezpieczeństwo jest ważniejsze, niż wygoda. I słusznie.
Jednak niewykluczone, że niedługo bezpieczeństwo i wygoda przestaną się nawzajem gryźć. Technologia 3D Secure może bowiem występować nie tylko w formule SMS-ów wysyłanych na smartfona, lecz również w opcji... biometrycznej. Taką możliwość dodatkowego autoryzowania transakcji internetowych wprowadził dosłownie kilkanaście dni temu Bank Millennium. Kto ma konto i kartę w tym banku oraz smartfona, który ma opcje touch ID (czytnik linii papilarnych) może potwierdzać zakupy w ramach 3D Secure przykładając palec do ekranu. Na razie to nowinka dla fanów, bo smartfonów z touch ID nie ma zbyt wiele na rynku. Ale dobrze wiedzieć, że bezpieczne i wygodne zakupy w sieci powoli już nadchodzą. Więcej o bezpiecznym płaceniu i o tym jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet opowiadam w tym klipie:
Maciej Samcik's Blog
- Maciej Samcik's profile
- 3 followers

