Maciej Samcik's Blog, page 58
June 15, 2016
Wszedłeś w "okres pogwarancyjny"? Ta polisa zapłaci w razie poważnej choroby. Do końca życia
Ostatnio firmy ubezpieczeniowe mocno interesują się ubezpieczaniem swoich klientów od następstw różnych aspektów starości. Pisałem już w blogu kilka razy - m.in. recenzując ciekawą polisę MetLife dla Waszych rodziców, która płaci prywatną rentę w przypadku zachorowania - że klasyczne ubezpieczenie na życie to już nie są takim sexy-produktem, jak kiedyś. Zwłaszcza, że prysł czar wynikający z ich połączenia z inwestowaniem pieniędzy (okazało się, że to wyjątkowo drogi sposób lokowania oszczędności). Owszem, jeśli mam duży kredyt hipoteczny i małe dzieci, którym chcę zapewnić dobry start w dorosłość, a jednocześnie zabezpieczyć je przed sytuacją, w której nagle cegła spada mi na głowę, to wykupuję taką polisę. Ale z chwilą kiedy dzieci odfruną, kredyt hipoteczny spłacę, to ubezpieczenie na życie, czy od nieszczęśliwych wypadków po prostu przestaje mi być potrzebne. Firmy ubezpieczeniowe nie chcą przestać być potrzebne 40-50 latkom i osobom starszym, więc wymyślają nowe odmiany polis, które mają lepiej odpowiadać na ich potrzeby.
Czytaj też: Uwaga! Nowy trik ubezpieczycieli, żeby brać wyższe opłaty likwidacyjne!
DOŻYWOTNIA POLISA ZDROWOTNA Do Polski wchodzi nietypowa polisa łącząca ubezpieczenie życia i zdrowia, a przy tym chroniąca jej posiadacza dożywotnio . To dość innowacyjne combo, bo do tej pory firmy ubezpieczeniowe oferowały raczej polisy, w których ochrona kończyła się wraz z przejściem klienta na emeryturę (celem ubezpieczenia była ochrona na czas aktywności zawodowej, a nie na emeryturze). Tu jest inaczej - w pierwszej części życia klienta polisa jest bardziej "na życie", a im jej posiadacz jest starszy, tym bardziej staje się polisą "na zdrowie". No i nie ma żadnego punktu odcięcia, w którym odpowiedzialność ubezpieczyciela za moje zdrowie się kończy. A więc płacę składkę przez ileś-tam lat, ale prawo do odszkodowania w przypadku poważnego zachorowania należy mi się zawsze - niezależnie od tego czy zło dopadnie mnie w wieku 50 lat, czy kiedy jestem już od dawna na emeryturze.
OCHRONA Z "SUWAKIEM". Taką polisę wprowadza na rynek Pramerica, amerykański ubezpieczyciel obecny w Polsce już od lat. Nazywa się "Ubezpieczenie na całe życie + zdrowie" i można ją kupić mając już 20 lat. Ale będzie też sprzedawana osobom tuż przed emeryturą (maksymalny wiek nowego klienta to 65 lat). Łączna suma ubezpieczenia to w wariancie minimalnym 20.000 zł, a w maksymalnym nawet milion złotych. I ta suma, w zależności od wieku klienta, będzie dzielona na część chroniącą na wypadek śmierci (wtedy pieniądze dostanie żona, dzieci albo ktoś inny wskazany jako uposażony) oraz na wypadek poważnej choroby (wtedy kasa idzie do rąk posiadacza polisy, by mógł sobie zapewnić najlepszego dostępnego lekarza, leki i opiekę).
Czytaj też: Ta firma gwarantuje, że... zapłaci za studia twojego dziecka. Warto?
Do osiągnięcia przez klienta wieku emerytalnego na ubezpieczenie chorobowe idzie 40% sumy ubezpieczenia, do 75-go roku życia proporcje życie/zdrowie rozkładają się pół na pół, a osiągnięciu przez klienta 75-go roku życia 60% sumy ubezpieczenia jest przyporządkowane do ubezpieczenia zdrowotnego. Ten podział ma znaczenie głównie w sytuacji, gdy klient poważnie zachoruje - łączna suma ubezpieczenia powinna być na tyle wysoka, żeby nawet 40% z niej (czyli część "na zdrowie") wystarczyła na pokrycie wydatków związanych z leczeniem. Oczywiście po jej "skonsumowaniu" ubezpieczenie chorobowe nie "odrasta", polisa staje się wtedy typową "życiówką" . Najważniejszą cechą tej polisy jest to, że zawsze będzie działała do końca życia klienta - w skrajnym wypadku zadziała dopiero w momencie jego śmierci (jeśli wcześniej klient nie skorzysta z części chorobowej).
DZIEWIĘĆ CIĘŻKICH CHORÓB . Głównym ograniczeniem tej polisy jest fakt, że ta część sumy ubezpieczenia, która jest zarezerwowana na wypłatę świadczenia w przypadku poważnego zachorowania, dotyczy zamkniętej listy naprawdę nieprzyjemnych rzeczy, które mogą nam się w życiu zdarzyć. To nie jest polisa, która zapłaci za złamaną nogę albo za leczenie cukrzycy. Katalog schorzeń, które podpadają pod wypłatę odszkodowania, obejmuje poważny zawał serca (musi być widocznych kilka objawów na EKG lub tzw. załamek Q, nie podpada pod to niestabilna akcja serca wynikająca z choroby wieńcowej), poważny udar mózgu (taki, który wywoła niedowład kończyn, padaczkę, uszkodzenia nerwów, zaburzenia mowy, zaburzenia neurologiczne), nowotwór złośliwy (są ograniczenia jeśli chodzi o raka tarczycy i nowotwory skóry), niewydolność nerek, poważne oparzenie (trzeciego stopnia na 20% powierzchni ciała), paraliż (tylko stały i nieodwracalny), stwardnienie rozsiane (tylko zaawansowane stadium), choroby Parkinsona i Alzheimera.
Czytaj też: Firma ubezpieczeniowa tez zapłaci ci... 500 zł za dziecko! Prześwietlam!
Dobra wiadomość jest taka, że w polisie nie ma też żadnych podejrzanych wyłączeń odpowiedzialności. Parametry decydujące o tym czy odmiana każdej z dziewięciu chorób objętych ubezpieczeniem zostanie uznana za "poważną" są urzeźbione dość rzetelnie (konsultowałem tę listę ze znajomym, dobrym lekarzem, żeby sprawdzić sprytnie nie wyłącza się wszystkich możliwych zawałów :-)). Lista wyłączeń odpowiedzialności też nie ma większych pułapek (poza klasycznymi kwestiami jak narkotyki, czynny udział w wojnie jako żołnierz i podobne przypadki). W Brazylii, gdzie Pramerica sprzedaje te polisy już od kilku miesięcy, podobno 10% ludzi decyduje się na ubezpieczenie w nowym modelu, czyli "życie plus zdrowie dożywotnio". Ponoć najczęściej na tę polisę decydują się klienci w wieku 35-45 lat i... lekarze. To by potwierdzało, że pomysł jest trafiony, bo kto jak kto, ale lekarz dość dobrze potrafi ocenić co go może spotkać w dojrzałej fazie życia.
CO NAJMNIEJ 275 ZŁ SKŁADKI, ALE JEST UDZIAŁ W ZYSKACH . No i na koniec najważniejsze - składka. W odróżnieniu od polis terminowych to jest taka odmiana ubezpieczenia, w której firma ubezpieczeniowa ma pewność, że każdemu wypłaci odszkodowanie. Pozostaje tylko pytanie z którego z dwóch powodów. To oznacza, że suma ubezpieczenia jest tak powiązana z płaconymi składkami, że im później zdarzy się owa wypłata, tym bardziej klient jest "stratny", bo tak naprawdę sam składa się na swoją polisę. Na konkretnych cyferkach rzecz wygląda tak, że mając 30 lat i chcąc ubezpieczyć się na 100.000 zł (z częścią wypłacaną w przypadku poważnej choroby wynoszącą 40.000 zł na początku i 60.000 zł w przypadku zachorowania na emeryturze) muszę przekazywać Pramerice 3300 zł rocznej składki (czyli po 275 zł miesięcznie) . Mając 40 lat - już 4600 zł rocznie (385 zł miesięcznie). A mając 45 lat - 5100 zł rocznie (425 zł miesięcznie). We wszystkich przypadkach zakładam, że przestaję płacić składki w wieku 65 lat (można wybrać dłuższy okres składkowania).
Oczywiście jest też opcja indeksowania składek (żeby suma ubezpieczenia w momencie wypłaty realnie odpowiadała tym przykładowym 100.000 zł). Pramerica gwarantuje też podwyższenie sumy ubezpieczenia w sytuacji, gdyby składki klienta - które przecież nie będą leżały na nie oprocentowanym rachunku, lecz przez cały czas "pracowały" - dały roczny zysk większy, niż 2%. W takiej sytuacji Pramerica przekaże klientowi 75% nadwyżki ponad te 2% rentowności. Jeśli więcej mam polisę na 100.000 zł, płacę miesięcznie po 385 zł, a firma ubezpieczeniowa na swoich inwestycjach zarobi np.3%, to w danym roku moja suma ubezpieczenia wzrośnie do 100.750 zł. Oczywiście jeśli Pramerica na lokowaniu pieniędzy klientów zarobi mniej, to nie pomniejsza sumy ubezpieczenia, tylko bierze straty na klatę. Można więc liczyć, że suma ubezpieczenia będzie rosła nie tylko wskutek finansowanej przez klienta indeksacji składek.
Czytaj też: Zabawa w ZUS, czyli wpłacaj po 200 zł i miej 490 zł private-emerytury
POLISA CZY SYSTEMATYCZNE OSZCZĘDZANIE? No i teraz pytanie: czy 385 zł miesięcznej składki, którą jako 40-latek musiałbym płacić przez kolejnych 25 lat za ubezpieczenie gwarantujące 100.000 zł w przypadku mojej śmierci oraz 40.000-60.000 zł w przypadku ciężkiego zachorowania, to dużo czy mało? Cóż, gdybym takie 385 zł samodzielnie sobie odkładał w banku na 2%, to po 25 latach miałbym - już po opodatkowaniu podatkiem Belki - 142.500 zł. A to więcej, niż gwarancja wypłaty odszkodowania do 100.000 zł (choć nie wiemy ile dojdzie z tytułu udziału w zyskach, być może całkiem pokaźna kwota). Oczywiście to jest pewnego rodzaju gra z ubezpieczycielem, bo przecież ciężka choroba może mnie dopaść np. za 10 lat i wtedy - niezależnie od opłaconych do tej pory składek - i tak dostanę do ręki 40.000 zł (lub moi bliscy dostaliby 100.000 zł gdyby mi się zmarło). Ale przez te 10 lat samodzielnie na koncie oprocentowanym na 2% w skali roku uzbierałbym 50.000 zł (inna sprawa czy w środowisku niskich stóp procentowych byłbym w stanie tyle wycisnąć z oszczędności).
KOMU TO SIĘ OPŁACA? Jak widać dla kogoś, kto ma samodyscyplinę i umie oszczędzać na wybrany cel - w tym wypadku na wypadek zachorowania w przyszłości - taka polisa nie jest rewelacyjnym interesem. Weźmy 45-latka, który musiałby płacić 425 zł miesięcznie. On przez 20 lat samodzielnie uzbierałby 120.000 zł, czyli więcej, niż 100.000 zł oferowane przez life-plannerów firmy Pramerica (przy oprocentowaniu 1% - uzbierałby 110.000 zł). W tym przypadku jest tak, że już po 8-9 latach suma samodzielnie uskładanych oszczędności przekraczałaby to, co gwarantuje ubezpieczyciel . Widać więc, że choć na pierwszy rzut oka jest to polisa, która działa dożywotnio, to tak naprawdę jej finansowy sens - w porównaniu z samodzielnym oszczędzaniem - ogranicza się do zabezpieczenia przed chorobą przez pierwszych 8-9 lat trwania ubezpieczenia.
Oczywiście tu benchmarkiem jest sytuacja, w której przez 20-25 lat (lub choćby przez 10 lat, bo tyle potrzebujemy, by zebrać kwotę ciut większą, niż ta gwarantowana przez ubezpieczyciela) ktoś byłby w stanie zmusić się do samodzielnego oszczędzania i nie podbierał zgromadzonych pieniędzy na wakacje, życie, nową lodówkę, remont albo zakup nowego samochodu. Wiecie, że to cholernie trudne i ludzi, którym się to udaje, jest niewielu. Pramerica nie daje więcej, niż mógłbym mieć sam (przeciwnie - daje mniej), ale za to gwarantuje, że schowa te pieniądze przede mną. I za to czasem warto zapłacić. Pytanie czy aż tyle. Ale na to pytanie każdy musi już sobie odpowiedzieć sam. Moim zdaniem składka w proporcji do sumy ubezpieczenia jest ustawiona zbyt wysoko i pochodzi z jakichś starych modeli, zakładających, że pojawiający się na marginesie udział w zyskach (75% nadwyżki ponad 2% zysków z inwestowania składek klientowskich) będzie stanowił znaczący, dodatkowy boost do sumy ubezpieczenia. Ale pomysł na dożywotnią ochronę klienta przed ciężkimi chorobami jest niewątpliwie strzałem w dziesiątkę.
UCZCIWE UBEZPIECZENIA? SUBIEKTYWNOŚĆ PORADZI! Byłem niedawno na dorocznej konferencji Polskiej Izby Ubezpieczeń (organizacji skupiającej wszystkie największe firmy ubezpieczeniowe w kraju). Zaproszono mnie tam, żebym opowiedział co myślę o ochronie praw konsumenta na tym rynku.
Jak powinna wyglądać, by nam, klientom, żyło się łatwiej? Co zrobić, żeby przebicie się przez wnioski, formularze, warunki ubezpieczenia nie zajmowało całego dnia? I żebyśmy dokładnie wiedzieli co kupujemy: od czego się ubezpieczamy, w jaki sposób działa polisa i w jakich warunkach może nie zadziałać? Spisałem garść moich rad i spostrzeżeń.
CHŁOŃ SUBIEKTYWNOŚĆ TAK, JAK LUBISZ! Blog "Subiektywnie codziennie, od ponad siedmiu lat, zapewnia niezbędną dawkę wiedzy dotyczącą Waszych pieniędzy. Prześwietlanie produktów finansowych, ekskluzywne wiadomości o nowych produktach oraz piętnowanie skandalicznych praktyk i interwencje w sprawach czytelników. Zaglądajcie na samcik.blox.pl codziennie, nowy wpis wpada tu zwykle tuż po godz. 9.00. Jeśli chcecie wiedzieć jeszcze więcej i ze mną podyskutować, zostańcie fanami blogu na Facebooku (jest nas już ponad 33.000!), na Twitterze (ponad 8000 followersów). Zapraszam też do bezpośredniego kontaktu mejlowego:maciej.samcik@gazeta.pl.
ZOBACZ SUBIEKTYWNOŚĆ W EKSTREMALNYCH AKCJACH. Opowiadam o domowych finansach nie tylko tekstem, ale i ruchomymi obrazami. Żeby Wam się nie nudziło robię przy tym różne głupie rzeczy: skakałem na spadochronie, dałem sobie obić twarz przez byłego trenera Tomasza Adamka, latałem w tubie aerodynamicznej, w której ćwiczą kosmonauci, ćwiczyłem na najnowocześniejszym w Polsce symulatorze lotów, jeździłem autobusem, gokartem, grałem w golfa i ruletkę. Zasubskrybuj mój kanał na Youtube (w tym kinie siedzi już prawie 2000 fanów i jest ponad 60 filmów, które obejrzeliście ćwierć miliona razy).
SUBIEKTYWNA EKIPA SAMCIKA W "WYBORCZEJ" . Blog "Subiektywnie o finansach" zyskał tak dużą popularność, że zaowocował autorskimi stronami w "Gazecie Wyborczej". Co czwartek na stronach gospodarczych ukazuje się tygodnik "Pieniądze Ekstra", w którym grupa moich kolegów, zwana Ekipą Samcika, radzi jak sprytnie kupować, jak się nie dać nabrać w sklepie, co zrobić, żeby wyplątać się z finansowych tarapatów i jak mieć więcej pieniędzy.Jeśli potrzebujecie rady albo pomocy w sprawie niekoniecznie związanej z produktami finansowymi - piszcie na ekipasamcika@wyborcza.biz. Moi ludzie nie zostawią Was bez pomocy.
SUBIEKTYWNOŚĆ DO PODUSZKI, NA WAKACJE, NA PREZENT: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi piszę też w moich książkach, które możecie kupić w dobrych księgarniach oraz w internecie. Dowiecie się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania, jak nie dać się okraść przez internet, jak odróżnić tani kredyt od drogiego, jak nie dać się nabić w niby-ubezpieczenie, jak nauczyć dziecko oszczędności...
June 14, 2016
Frank drogi? Ten wykres pokazuje, że... wcale nie taki drogi. Brexit i Fed popsują nam lato?
Dość niepokojąco wyglądają w ostatnich dniach wykresy kursu złotego do innych walut. Euro, jeśli nadal będzie się poruszało w takim tempie, jak teraz, za jakieś dwa dni dotrze do granicy 4,5 zł. Frank już kilka dni temu przebił 4 zł i też ani myśli się zatrzymać. Przez cztery ostatnie dni podrożał o 15 gr., co oznacza mniej więcej 5,5 mld zł wzrostu zadłużenia dla kredytobiorców zadłużonych w tej walucie. Niby z dwojga złego - przynajmniej patrząc z punktu widzenia firm eksportujących za granicę - lepiej jest mieć zbyt słabą walutę, niż zbyt mocną (o czym przekonują się każdego dnia nasi bracia-Szwajcarzy), ale z drugiej strony im mniej wart złoty, tym większy jest dług zagraniczny kraju (a jesteśmy za granicą zadłużeni po uszy), tym więcej płacimy za telewizory i smartfony (większość elektroniki w naszych domach kupujemy w euro lub dolarach), tym droższe są wycieczki zagraniczne, a o tym co dzieje się w domowych budżetach frankowiczów nie ma nawet co mówić. Robiłem jakiś czas temu taki stress-test, na specjalne życzenie Doktor Ewy.
Pisałem już w blogu, że to może być ciężkie i drogie lato i radziłem większe zakupy walut rozpocząć jak najszybciej, by nie nadziać się w czerwcu lub lipcu na ewentualną górkę cenową. Sęk w tym, że skoro już dziś ze złotym jest źle, to jak przetrwać do 23 czerwca, kiedy Brytyjczycy będą decydowali o ewentualnym wyjściu z Unii Europejskiej? Komisja Nadzoru Finansowego już zresztą ostrzega, że trzeba się spodziewać ogromnie gwałtownych zmian kursów walut, więc chyba trzeba zapiąć pasy i mocno trzymać się foteli. Szczególnie solidnie powinni przypiąć się frankowicze, bo ze "szwajcarem" mogą dziać się różne cuda. Patrząc na dzisiejszy - na pierwszy rzut oka bardzo wysoki - kurs franka, można byłoby powiedzieć: "dużo gorzej nie będzie". Niestety, gorzej być może. Bo trudno niestety uznać notowania "szwajcara" za jakoś szczególnie wygórowane biorąc pod uwagę tzw. szeroki kontekst. Jeśli spojrzymy jak zmieniały się notowania "szwajcara" w ostatnim roku, to dojdziemy do wniosku, że osłabiał się w stosunku do euro i dopiero w ostatnich dniach ta tendencja się odwróciła.
Biorąc pod uwagę strach przed rozwaleniem Unii Europejskiej trudno chyba (choć może się mylę, niech zgłoszą się ci, którzy takie argumenty znają) znaleźć uzasadnienie, by frank - postrzegany wciąż jako "bezpieczna przystań" - miał być słabszy w stosunku do euro, niż był rok temu. Dziś właśnie jest słabszy. A to niestety może oznaczać, że będzie w kolejnych dniach odrabiał "straty", które zresztą doskonale widać na poniższym wykresie zmian kursu euro i franka do złotego. Jeśli to się ma jakoś wyrównać, to - przy założeniu, że euro nie pójdzie już w górę - "szwajcar" może się zatrzymać dopiero w okolicach 4,2 zł.
Teoretycznie widmo Brexitu powinno spowodować osłabienie euro w stosunku do dolara . Kilka miesięcy temu analitycy dość zgodnie spodziewali się, że po ewentualnym Brexicie euro będzie kosztowało tyle, co dolar, czyli 10% mniej, niż przed tym wiekopomnym wydarzeniem. Na razie na wykresach nie widać takiego trendu. Dolar nie ma siły, bo tamtejszy bank centralny nie był ostatnio pewny czy powinien podwyższać stopy procentowe, choć wydawało się, że gospodarka turla się coraz szybciej. Na razie więc euro "nie ma z kim przegrać". Ale w środę spotyka się Fed, czyli zarząd amerykańskiego banku centralnego i nie jest wykluczone, że jednak na podwyżkę stóp się zdecyduje. Poniżej macie bardzo długoterminowe relacje dwóch najważniejszych dla świata walut. Im wyżej położona jest linia na wykresie, tym bardziej "cenną" dla światowych inwestorów walutą było euro. Jak widzicie, to relacji 1:1 wciąż jest daleko.
Niewykluczone, że na fali obaw o Brexit i podwyżkę stóp procentowych w USA euro będzie się osłabiało, ale... tylko do najpotężniejszych walut, takich jak dolar czy frank, a w złotego uderzy rosnąca obawa przed ryzykiem inwestowania we wszystko co nie jest amerykańskimi i niemieckimi obligacjami oraz szwajcarskim bankiem. To mogłoby stoczyć "peelena" do poziomów, o jakich nam się nie śniło (a przypominam, że w 2003 r. mieliśmy euro po 4,9 zł, a w 2008 - po 4,65 zł). Trzeba mieć jednak nadzieję graniczącą z pewnością ;-)), że - jak to najczęściej na rynku bywa - z dużej chmury spadnie mały deszcz i Brexitu nie będzie. A jeśli tak, to być może inwestorzy światowi dojdą do wniosku, że Unia Europejska przetrwa :-) i że warto inwestować w najszybciej rozwijających się jej krajach (tak, to my!). A szwajcarski bank centralny dojdzie do przekonania, że trzeba znów zacząć osłabiać franka. Oby tylko wtedy nie zaczął się nowy kociokwik, związany z lipcowym ratingiem agencji Fitch dla Polski i z niepewnością czy polski rząd nie przesadza z rozdawaniem pieniędzy, których nie ma.
June 13, 2016
Dopłaciłeś w biurze podróży za lepszą godzinę lotu. Lot jest w... nocy. Co biuro na to? Mocne :-)
Zbliżają się wakacje, a to jeden z tych okresów w roku, w których intensywnie zwiedzamy biura podróży. Przyznam szczerze, że mnie osobiście bardzo stresuje kupowanie wycieczek. Znacznie bardziej wolę rezerwować na własną rękę przelot i hotel, konfigurując parametry wakacji "pod klucz", choć czasem wychodzi drożej, niż w przypadku skorzystania z oferty biura podróży. Wycieczka zorganizowana to konieczność zawierania bolesnych kompromisów. Lista hoteli jest ograniczona i niekoniecznie jest na niej sieć, którą uwielbiam. Ostateczna cena może się różnić od tej z folderu (np. ze względu na różnice kursowe), godzina wylotu i przylotu też zwykle jest w momencie podpisywania umowy nieznana. W tańszych imprezach możliwa jest nawet zmiana miejsca zakwaterowania. Dla wymagającego klienta to szczegóły, które decydują o tym czy wymarzony wyjazd będzie udany, czy nie.
Czytaj też: Ile będziemy płacili w wakacje za euro. Kupić walutę już teraz?
Czytaj też: Kto podsunie ci najlepsze wakacje? Możesz je... wylicytować
Zdarza się, że firmy turystyczne pobierają dodatkowe opłaty za zagwarantowanie klientowi większego komfortu . Zdarza się też, że potem te dodatkowe opłaty okazują się być po prostu... dodatkową prowizją . Klient myśli, że skoro dopłacił jakąś ekstra-opłatę, to będzie traktowany lepiej, a tymczasem... Pani Paulina już w marcu kupiła w firmie Itaka wycieczkę na Kretę. Moja czytelniczka wybierała się do krainy słońca z mężem i dwójką dzieci (w tym 2,5-roczne). Do ceny wycieczki dopłaciła niemałą kwotę 49 zł od osoby za tzw. "Rozkład Premium", czyli za gwarancję, że godziny przylotu i wylotu będą dla niej wygodne (podróż ma się zamknąć w godz. 7.00-20.00). A więc np., że samolot na Kretę nie będzie wylatywał o drugiej nad ranem, a powrotny do Polski - nad ranem, urywając prawie cały dzień z wypoczynku. Przyznacie, że za to, by nie trzeba było przez pół urlopu odsypiać podróży warto dopłacić parę groszy. Pani Paulina zapłaciła więc bez zrzędzenia. Tym bardziej, że opcji bez "Rozkładu Premium" w ogóle jej nie zaproponowano ;-)
Czytaj też: Inny hotel, inny program, inny lot, czyli wakacje z outletu. Znacie to?
Czytaj też: Biuro podróży upadło? Możesz wygrać odszkodowanie od... rządu
Kilkanaście dni przed podróżą pani Paulina dostała SMS-em informację z biura podróży, że data lotu powrotnego została zmieniona z godz. 12.00 na godz. 4.00 nad ranem dnia następnego . To oznacza, że czeka ją urocze kilkanaście godzin koczowania na lotnisku bez wyżywienia, bo doba hotelowa kończy się o 11.00. Pani Paulina zapieniła się i natychmiast poszła do punktu obsługi klienta, w którym kupiła wycieczkę Tam zaproponowano jej... rezygnację z wycieczki i zwrot pełnych kosztów. Touroperator zapewne doskonale wiedział, że czteroosobowa rodzina raczej nie będzie skłonna wywrócić do góry nogami swoich urlopowych planów i zrezygnować z wycieczki, więc mógł sobie pozwolić na złożenie takiej propozycji nie do odrzucenia, która tylko pozornie wygląda fair.
Pani Paulina zadzwoniła więc do centrali firmy, gdzie poinformowano ją, że biuro podróży nie ma wpływu na zmianę godzin wylotów i przylotów (bo kupuje je od czarterowej firmy lotniczej), w związku z tym nie da się nic zrobić . Owszem, pani Paulina zapłaciła za usługę gwarantującą jej podróżowanie w dzień, więc jeśli klientka ciężko się uprze, to mogą jej zwrócić połowę kosztów "Rozkładu Premium". Dlaczego tylko połowę? Ano w Itace uznali, że połowa podróży (z Warszawy na Kretę) odbywa się za dnia, a więc zgodnie z warunkami zagwarantowanymi klientce. Klientce zaproponowano też przedłużenie doby hotelowej – koszt wyniósłby 50 euro i obciążyłby oczywiście budżet pani Pauliny, ale nie wiadomo czy w hotelu będą tego dnia wolne miejsca
"Czuję się oszukana. Bez podania przyczyny została zmieniona data wylotu pomimo opłacenia usługi "Rozkład Premium". Lecę z dwójką małych dzieci i wiem, że ostatnią dobę pobytu mogę spędzić w holu lotniskowym na walizkach bez wyżywienia i bez pokoju. Zwrot kosztów za wycieczkę nie jest dla mnie rozwiązaniem dlatego iż rezerwowałam tę wycieczkę pod koniec marca. Uważam, że jeżeli istnieją nadzwyczajne okoliczności, które zmuszają Itakę do odwołania wylotu w dniu 12.06 to w takiej sytuacji Itaka powinna co najmniej zapewnić nocleg w hotelu do dnia wylotu"
Wiem, że bój mojej czytelniczki z touroperatorem zakończył się jakimś kompromisem, ale sprawa odbiła się o bardzo wysokie "czynniki" w firmie. Niezależnie od tego chciałbym grzecznie poprosić tę i inne firmy turystyczne o dwie rzeczy. Po pierwsze nie oferujcie klientom dodatkowo płatnych usług, skoro nie macie najmniejszego wpływu na to, czy zostaną wykonane . Jeśli nie potraficie sprawić, żeby dana grupa "klientów premium" została dowieziona na miejsce podróży (i odwieziona do domu) w określonych godzinach, to nie bierzcie pieniędzy za taką gwarancję, bo to nie fair! Zwrot klientowi kosztów dodatkowej usługi niczego, moim zdaniem, nie załatwia. Mam też prośbę numer dwa: jeśli zmieniacie klientom godziny podróżowania w taki sposób, że powoduje to dodatkowe turbulencje (np. konieczność spędzania nocy za granicą bez noclegu i wyżywienia), to Waszym obowiązkiem jest te turbulencje złagodzić. Przewozicie ludzi, a nie worki kartofli! Do czytelników blogu mam natomiast prośbę: kupując wycieczkę turystyczną nie kierujcie się wyłącznie ceną. Pamiętajcie, że touroperator to tylko pośrednik. Jeśli oferuje Wam tanią usługę, to znaczy, że kupił tanio lot i hotel. A jeśli kupił tanio, to pewnie z jakimiś ograniczeniami, które dotkną Was, a nie touroperatora.
WSTYDLIWA CHOROBA, DOKTOR MARTA I... BOLESNA KURACJA. Muszę Wam coś wyznać. Cierpię na pewną wstydliwą chorobę. Co więcej, mam przeczucie, że duża część z Was cierpi na nią również. Jak się wyleczyć? Gdybym wiedział, że zaciągną mnie do gabinetu ginekologicznego... ;-).
Dopłaciłeś w biurze podróży za lepszą godzinę lotu. Lot jest w... nocy. A biuro na to, jak na lato
Zbliżają się wakacje, a to jeden z tych okresów w roku, w których intensywnie zwiedzamy biura podróży. Przyznam szczerze, że mnie osobiście bardzo stresuje kupowanie wycieczek. Znacznie bardziej wolę rezerwować na własną rękę przelot i hotel, konfigurując parametry wakacji "pod klucz", choć czasem wychodzi drożej, niż w przypadku skorzystania z oferty biura podróży. Wycieczka zorganizowana to konieczność zawierania bolesnych kompromisów. Lista hoteli jest ograniczona i niekoniecznie jest na niej sieć, którą uwielbiam. Ostateczna cena może się różnić od tej z folderu (np. ze względu na różnice kursowe), godzina wylotu i przylotu też zwykle jest w momencie podpisywania umowy nieznana. W tańszych imprezach możliwa jest nawet zmiana miejsca zakwaterowania. Dla wymagającego klienta to szczegóły, które decydują o tym czy wymarzony wyjazd będzie udany, czy nie.
Czytaj też: Ile będziemy płacili w wakacje za euro. Kupić walutę już teraz?
Czytaj też: Kto podsunie ci najlepsze wakacje? Możesz je... wylicytować
Zdarza się, że firmy turystyczne pobierają dodatkowe opłaty za zagwarantowanie klientowi większego komfortu . Zdarza się też, że potem te dodatkowe opłaty okazują się być po prostu... dodatkową prowizją . Klient myśli, że skoro dopłacił jakąś ekstra-opłatę, to będzie traktowany lepiej, a tymczasem... Pani Paulina już w marcu kupiła w firmie Itaka wycieczkę na Kretę. Moja czytelniczka wybierała się do krainy słońca z mężem i dwójką dzieci (w tym 2,5-roczne). Do ceny wycieczki dopłaciła niemałą kwotę 49 zł od osoby za tzw. "Rozkład Premium", czyli za gwarancję, że godziny przylotu i wylotu będą dla niej wygodne (podróż ma się zamknąć w godz. 7.00-20.00). A więc np., że samolot na Kretę nie będzie wylatywał o drugiej nad ranem, a powrotny do Polski - nad ranem, urywając prawie cały dzień z wypoczynku. Przyznacie, że za to, by nie trzeba było przez pół urlopu odsypiać podróży warto dopłacić parę groszy. Pani Paulina zapłaciła więc bez zrzędzenia. Tym bardziej, że opcji bez "Rozkładu Premium" w ogóle jej nie zaproponowano ;-)
Czytaj też: Inny hotel, inny program, inny lot, czyli wakacje z outletu. Znacie to?
Czytaj też: Biuro podróży upadło? Możesz wygrać odszkodowanie od... rządu
Kilkanaście dni przed podróżą pani Paulina dostała SMS-em informację z biura podróży, że data lotu powrotnego została zmieniona z godz. 12.00 na godz. 4.00 nad ranem dnia następnego . To oznacza, że czeka ją urocze kilkanaście godzin koczowania na lotnisku bez wyżywienia, bo doba hotelowa kończy się o 11.00. Pani Paulina zapieniła się i natychmiast poszła do punktu obsługi klienta, w którym kupiła wycieczkę Tam zaproponowano jej... rezygnację z wycieczki i zwrot pełnych kosztów. Touroperator zapewne doskonale wiedział, że czteroosobowa rodzina raczej nie będzie skłonna wywrócić do góry nogami swoich urlopowych planów i zrezygnować z wycieczki, więc mógł sobie pozwolić na złożenie takiej propozycji nie do odrzucenia, która tylko pozornie wygląda fair.
Pani Paulina zadzwoniła więc do centrali firmy, gdzie poinformowano ją, że biuro podróży nie ma wpływu na zmianę godzin wylotów i przylotów (bo kupuje je od czarterowej firmy lotniczej), w związku z tym nie da się nic zrobić . Owszem, pani Paulina zapłaciła za usługę gwarantującą jej podróżowanie w dzień, więc jeśli klientka ciężko się uprze, to mogą jej zwrócić połowę kosztów "Rozkładu Premium". Dlaczego tylko połowę? Ano w Itace uznali, że połowa podróży (z Warszawy na Kretę) odbywa się za dnia, a więc zgodnie z warunkami zagwarantowanymi klientce. Klientce zaproponowano też przedłużenie doby hotelowej – koszt wyniósłby 50 euro i obciążyłby oczywiście budżet pani Pauliny, ale nie wiadomo czy w hotelu będą tego dnia wolne miejsca
"Czuję się oszukana. Bez podania przyczyny została zmieniona data wylotu pomimo opłacenia usługi "Rozkład Premium". Lecę z dwójką małych dzieci i wiem, że ostatnią dobę pobytu mogę spędzić w holu lotniskowym na walizkach bez wyżywienia i bez pokoju. Zwrot kosztów za wycieczkę nie jest dla mnie rozwiązaniem dlatego iż rezerwowałam tę wycieczkę pod koniec marca. Uważam, że jeżeli istnieją nadzwyczajne okoliczności, które zmuszają Itakę do odwołania wylotu w dniu 12.06 to w takiej sytuacji Itaka powinna co najmniej zapewnić nocleg w hotelu do dnia wylotu"
Wiem, że bój mojej czytelniczki z touroperatorem zakończył się jakimś kompromisem, ale sprawa odbiła się o bardzo wysokie "czynniki" w firmie. Niezależnie od tego chciałbym grzecznie poprosić tę i inne firmy turystyczne o dwie rzeczy. Po pierwsze nie oferujcie klientom dodatkowo płatnych usług, skoro nie macie najmniejszego wpływu na to, czy zostaną wykonane . Jeśli nie potraficie sprawić, żeby dana grupa "klientów premium" została dowieziona na miejsce podróży (i odwieziona do domu) w określonych godzinach, to nie bierzcie pieniędzy za taką gwarancję, bo to nie fair! Zwrot klientowi kosztów dodatkowej usługi niczego, moim zdaniem, nie załatwia. Mam też prośbę numer dwa: jeśli zmieniacie klientom godziny podróżowania w taki sposób, że powoduje to dodatkowe turbulencje (np. konieczność spędzania nocy za granicą bez noclegu i wyżywienia), to Waszym obowiązkiem jest te turbulencje złagodzić. Przewozicie ludzi, a nie worki kartofli! Do czytelników blogu mam natomiast prośbę: kupując wycieczkę turystyczną nie kierujcie się wyłącznie ceną. Pamiętajcie, że touroperator to tylko pośrednik. Jeśli oferuje Wam tanią usługę, to znaczy, że kupił tanio lot i hotel. A jeśli kupił tanio, to pewnie z jakimiś ograniczeniami, które dotkną Was, a nie touroperatora.
WSTYDLIWA CHOROBA, DOKTOR MARTA I... BOLESNA KURACJA. Muszę Wam coś wyznać. Cierpię na pewną wstydliwą chorobę. Co więcej, mam przeczucie, że duża część z Was cierpi na nią również. Jak się wyleczyć? Gdybym wiedział, że zaciągną mnie do gabinetu ginekologicznego... ;-).
Bank jak firma pożyczkowa? Obiecuje, że pożyczy obcemu, zdalnie, w kilka minut. Do tego... taniej
Banki przegrywają z firmami pożyczkowymi wyścig o rząd klientowskich dusz głównie na polu technologicznym. Widać to doskonale na przykładzie firmy Wonga, brytyjskiego pożyczkodawcy, który wyrósł na udzielaniu niskokwotowych chwilówek online, a teraz zabrał się za zwykłe pożyczki ratalne, podobne do tych, których udzielają banki. Wonga chce być takim "niby-bankiem", tyle że przyjaźniejszym. Trochę droższym, ale nie zadającym zbędnych pytań, nie urządzającym klientowi egzaminu, nie ciągającym go po oddziałach. Przeciwnie - o pożyczkę możesz wystąpić za pośrednictwem smartfona, a pieniądze dostaniesz w ciągu kilku minut od wysłania wniosku. Oczywiście: wygodniejszy i bardziej nowoczesny proces oraz mniej pytań to czynniki przekładające się na cenę: jeśli chcesz pożyczyć na Wonga.com jakieś 2000 zł na rok, to sumując wszystkie miesięczne raty będziesz musiał oddać 3000 zł. Tanio nie jest, ale czasy mamy takie, że za przyjemność pożyczania przez smartfona młodzi ludzie są gotowi zapłacić więcej.
Bankowcy na razie jeszcze nie polegli - firmy pożyczkowe dziś zaspokajają może 5-6 mld zł naszych potrzeb pożyczkowych, a portfele kredytów gotówkowych i ratalnych w bankach mają wartość niemal 100 mld zł. Ale to dopiero początek ofensywy pozabankowych pożyczkodawców. Do tej pory atakowali głównie na rynku niskokwotowych chwilówek, działając tam, gdzie banków nie bolało. Ale przykład Wongi pokazuje, że firmy pozabankowe coraz odważniej będą odbierały bankom klientów pożyczających wyższe kwoty na dłużej. Nie zadając pytań, z wnioskiem składanym przez smartfona i kasą dostarczaną w ciągu kilku minut. Oczywiście bardzo drogą kasą, najmarniej dwukrotnie droższą, niż ta bankowa. A to już nie jest śmieszne. Bankowcy są w stanie technologicznie dorównać firmom pożyczkowym, ale głównie w odniesieniu do własnych klientów, tych których już znają, mają ich historię rachunków i w umowie ramowej zapewnili sobie możliwość robienia im prescoringu. Wtedy sprawa jest prosta: odpalasz aplikację bankową w smartfonie, składasz wniosek o kredyt i za kilkanaście minut kasa jest na koncie. Klientów "z ulicy" banki rzadko są gotowe obsługiwać w taki sposób, żeby przyjąć wniosek, rozpatrzyć go i wypłacić kasę na poczekaniu. Ale się tego uczą.
W Banku Millennium pochwalili się ostatnio, że wprowadzili możliwość zaciągnięcia kredytów przez nowych klientów w trybie podobnym, jaki stosują firmy pożyczkowe . A więc wypełniasz internetowy wniosek, za minutę otrzymujesz decyzję kredytową, wysyłasz do banku przelew weryfikacyjny (jako potwierdzenie, że ty to ty) i za kolejnych kilka minut dostajesz do ręki kasę. W ten sposób poważny bank zamierza jak równy z równym rywalizować z firmami pożyczkowymi. Też oferuje pieniądze klientom "z ulicy", też oferuje je całkiem zdalnie, też wypłaca w ciągu kilku minut i tylko cena jest jakby inna. O ile w Wonga.com pożyczając 2000 zł na rok trzeba oddać z powrotem już 3000 zł,to w Banku Millennium - mają tam teraz promocję pożyczki bez prowizji - wyjdzie 2400 zł. Ponad dwa razy taniej, niż w firmie pożyczkowej. Przy założeniu, że jest równie szybko i nieskomplikowanie, jak u pozabankowego pożyczkodawcy - można się poważnie zastanowić czy bank nie jest jednak lepszym pomysłem.
No właśnie, ale czy rzeczywiście jest mniej skomplikowanie? Jak na bank - może i tak. Ale nie było mi dane sprawdzić tego od początku do końca. Wpisałem kwotę pożyczki i podjąłem decyzję o "odstrzeleniu" dwóch ubezpieczeń (są fakultatywne). Znając już wysokość raty wypełniłem kilkanaście pól wniosku pożyczkowego z danymi osobowymi, dotyczącymi miejsca zameldowania, numerów identyfikacyjnych PESEL i dowodu osobistego, imion rodziców i kilku innych fascynujących szczegółów z życia. Niestety, mimo najlepszych chęci zassania kasy z Banku Millennium mym oczętom ukazał się komunikat, który nie pozostawiał złudzeń - pożyczki dla Samcika nie będzie. Nawet nędznych 2000 zł. Wyrok bez odwołania i podania przyczyn. Być może miałem pecha i trafiłem na jakąś nieciągłość :-) w działaniu serwisu internetowego? A może dział ryzyka kredytowego w Banku Millennium ma tak podkręcone standardy scoringowe, że nawet ja nie przeszedłem przez gęste sito? Może jestem na jakiejś czarnej liście i mój wniosek (niekompletny zresztą) wpadł do katalogu "tych klientów nie obsługujemy"?
A może po prostu zauważono, że nie jestem dla banku klientem tak całkiem "z ulicy", bo kiedyś dali mi czarną kartę World Signia :-) i teraz doszli do wniosku, że nie mają sumienia pożyczać mi pieniędzy tak drogo? Jeśli tak właśnie było, to bank mógłby mnie poinformować, że tej pożyczki mi nie da, ale za to skieruje na inną ścieżkę, na której końcu jest taniość. Jest i wariant najgorszy/najlepszy: że po prostu wiedzieli, iż tylko testuję ich nowy produkt nie mając zamiaru finalizować wniosku pożyczkowego? Ale to by znaczyło, że systemy big data w Banku Millennium są niebezpiecznie dobrze rozwinięte ;-). Lecz może to i lepiej, że system "odstrzelił mnie" tak wcześnie? Później, tak czy owak, czar by prysł - trzeba byłoby jeszcze zrobić zdjęcie dokumentowi potwierdzającemu, że mam stałe zatrudnienie i dochody. Niby pełen spontan, niby pożyczka przez internet w 15 minut, a tu taki zgrzyt... Kto w momencie uświadomienia sobie konieczności zassania 2000 zł na drobne wydatki ma przy sobie zaświadczenie od pracodawcy? Ja nie mam.
"Jeśli chodzi o dokumenty potwierdzające zatrudnienie i dochód, które należy dostarczyć, to klient powinien dostarczyć wskazane we wniosku wyraźne zdjęcia lub skany. W przypadku zatrudnienia z tytułu umowy o pracę będzie to zaświadczenie o uzyskiwanych dochodach z zakładu pracy oraz wyciąg z dowolnego banku potwierdzający otrzymanie co najmniej trzech przelewów wynagrodzenia"
- napisali mi w Banku Millennium. A więc Vivusy, Wongi i inne gady mogą spać spokojnie. Na tym etapie wymięknie większość potencjalnych chętnych na szybką pożyczkę. Choć dalej w ramach "millenijnej" procedury pewnie jest już z górki, bo zostaje już tylko wysłanie przelewu weryfikacyjnego ze swojego "domowego" banku na wskazane konto (jeśli wyślemy Express-Elixirem to za kilka minut powinien być na miejscu). Jestem przekonany, że pożyczki przez internet - z odbiorem pieniędzy w ciągu kilku minut - oraz przez smartfona, oferowane klientom "z ulicy" mogą być produktem finansowym, w którym odnajdują się nie tylko firmy pożyczkowe, ale i banki. W Millennium bardzo dobrze kombinują, że muszą na tej niwie walczyć z Wongami, Providentami i innymi pożyczkodawcami. Jasne, że bank zawsze będzie miał gorzej, bo musi zebrać o kliencie trochę więcej danych, niż firma pożyczkowa. Ale jeśli to zbieranie nie będzie nadmiernie kłopotliwe i jeśli uda się ominąć etap pt. "prześlij skan zaświadczenia o zarobkach ze swojego zakładu pracy" (banki niestety nie mogą stosować screen-scrappingu, a to by znakomicie ułatwiało pozyskanie danych o dochodach i przepływach finansowych potencjalnego klienta) to może da się rywalizować jak równy z równym z firmami pożyczkowymi.
June 12, 2016
Meczu o honor tym razem nie będzie! Zdziwieni? Te liczby pokazują, że Polska... drożeje w oczach
Niby to tylko piłka kopana, ale jednak jej wpływ na nastroje narodowe jest kluczowy. Gdy w każdy inny poniedziałek Polak w autobusie patrzyłby na drugiego Polaka co najmniej z nieufnością ("czy on przypadkiem nie jest gorszego sortu?"), to dziś wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, dumni i pełni chęci do roboty pod flagą biało-czerwoną. Jak nie w Polsce ;-). A wszystko dlatego, że po raz pierwszy od dawna w wielkim turnieju piłkarskim zaczęliśmy od wygranego meczu . Arkadiusz Milik wbił gola Irlandii Północnej (niepokonanej od dwunastu meczów) i nas rozanielił. Nie dość, że nasi wygrali, to jeszcze obyło się bez łutu szczęścia, obrony Częstochowy i "kończ pan, panie Turek". Reprezentacja Polski grała spokojnie, na zimno, nie wpadając w panikę. Jak nie Polska :-).
I już wiem, że to będą dziwne mistrzostwa. Zwykle w takich turniejach trzeci mecz jest o honor. A teraz sprawa jest taka, że... nie będzie już meczu o honor! Będą już same mecze kluczowe i mecze o wszystko. Nawet jeśli w drugim meczu przegramy z Niemcami, to z Ukrainą nie grozi nam "gra o pietruszkę". Wskaźnik dumy narodowej przebił sufit wskutek twitterowego oświadczenia Gary Linekera (człowieka, który wbił nam kiedyś na Mistrzostwach Świata hat-tricka), iż nasz 19-letni zawodnik, Bartosz Kapustka, jest przyszłością futbolu. Rzeczywiście, każdy wielki turniej piłkarski tworzy bohaterów i ludzi, których wartość rynkowa w kolejnym sezonie jest znacznie wyższa, niż wcześniej. Kapustka - osobiste odkrycie trenera Nawałki - zagrał bardzo dobry mecz o wielką stawkę i ma z pewnością szansę na to, że po mistrzostwach jego wartość transferowa podskoczy znacznie powyżej obecnego poziomu 2,5 mln euro .
Czytaj też: Mateusza Borka słuchaj tylko do 90 minuty. Bo potem....
Patrząc na wartość naszej narodowej jedenastki - serce rośnie. Po meczu z Irlandią Północną zerknąłem do archiwalnej notki blogowej, poświęconej wartości naszej reprezentacji sprzed czterech lat, podczas turnieju Euro 2012 . Dacie wiarę, że wtedy polska reprezentacja była warta 103 mln euro i był to czwarty wynik od końca (mniej cenni rynkowo byli tylko piłkarze z Grecji, Irlandii i Danii), a teraz jest wyceniana na 193 mln euro i jest to dziewiąty wynik w 24-drużynowej stawce? W ciągu czterech ostatnich lat z 12-go miejsca przesunęliśmy się tuż za tę grupę reprezentacji, która - gdyby grały pieniądze - powinna grać w ćwierćfinałach . O ile cztery lata temu najcenniejszy polski piłkarz - Robert Lewandowski - był wyceniany na 15 mln euro, to teraz jest wart 75 mln euro, stanowiąc 40% wartości teamu. O ile cztery lata temu mieliśmy tylko dwóch piłkarzy z dwucyfrową wartością rynkową (licząc w milionach euro) - tym drugim był Wojciech Szczęsny (12 mln euro) - o tyle teraz jest ich już całkiem sporo: Lewandowski, Szczęsny (12 mln euro), Kamil Glik i Arkadiusz Milik (po 10 mln euro), Piotr Zieliński (12 mln euro) i Grzegorz Krychowiak (aż 30 mln euro).
Czytaj też: Ten polski sportowiec będzie zarabiał ćwierć miliona złotych. Dziennie. A jednak będzie długa lista rzeczy, na które wciąż nie będzie go stać.
Czytaj też: Bank zapłaci 3% jeśli Lewandowski strzeli. A jak zarobić więcej? Oto mój pomysł na... lokatę z "lewarkiem". Ile można wycisnąć nie ryzykując utraty kapitału?
Powiedzmy sobie szczerze, mając tak wysoko wycenianą ekipę - a sądzę, że zarówno Milik, jak i wspomniany wyżej Kapustka są w tym zestawieniu głęboko niedowartościowani i powinno im się łącznie dorzucić jeszcze z 10 mln euro) - nie mamy prawa nie wejść przynajmniej do czołowej 16-tki mistrzostw (aby tak się stało, trzeba wyjść z grupy i awansować do pierwszej fazy pucharowej). Pokonanie Irlandii Północnej to był obowiązek (ich wartość to 40 mln euro, nasza prawie 200 mln euro). Pokonanie Ukrainy w trzecim meczu grupowym też w zasadzie jest "w cenie", bo Ukraińcy warci są 125 mln euro. Niemcy być może są poza zasięgiem (chociaż w meczu z Ukrainą pokazali, że nie są jeszcze najlepiej "naoliwieni", ale to jest 580 mln euro wartości rynkowej, czyli nawet więcej, niż przed czterema laty (525 mln euro). Porównywalny "majątek" mają w nogach tylko Hiszpanie (592 mln euro), ale oni za to w ciągu ostatnich czterech lat mocno "zbiednieli" (na Euro 2012 byli warci 785 mln euro).
Byłoby super, gdyby udało się po tym turnieju jeszcze zwiększyć wartość finansową polskiej reprezentacji. Żeby piłkarze wyceniani dziś na 10 mln euro (jak Milik) wyjechali z Francji warci o kilka milionów więcej. I żeby ludzie pokroju Kapustki wspięli się (choć to już nie jest chyba do zrobienia w kilku meczach Euro) na poziom dwucyfrowy. Dziś mamy dwóch piłkarzy, których wartość sięga kilkudziesięciu milionów euro i których z pocałowaniem ręki wzięłaby każda, nawet najbogatsza reprezentacja. Jeśli będziemy mieli takich piłkarzy czterech, pięciu, to wejdziemy do ósemki najbardziej wartościowych futbolowo nacji Europy. Ale najpierw w czwartek trzeba wygrać z Niemcami ;-)
JAK W MIARĘ BEZPIECZNIE INWESTOWAĆ PIENIĄDZE? Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu Longterm.pl zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować plan systematycznego inwestowania z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. W ramach tej akcji pisałem już: o tym dlaczego lokuję swoje pieniądze nie tylko w banku , o tym, że w długim terminie ryzyko utraty zainwestowanego w akcje kapitału jest niewielkie. A przynajmniej tak było do tej pory. Było też o tym jakie warunki trzeba spełnić, żeby wychylić nos z banku oraz o tym, że jeśli jesteś fanem jakiejś marki, namiętnie używasz jej produktów, wierzysz w jej przyszłość, to... czasem warto stać się jej udziałowcem . Opowiadałem też jak z dywidendy można mieć... zamiennik baaardzo dobrej lokaty bankowej . Przeczytaj też pięć cytatów Warrena Buffeta, które warto poznać. I obejrzyj klipy wideo, które nagrałem z tej okazji.
W ramach akcji odbyły się już dwa webinaria poświęcone sensowi inwestowania pieniędzy poza bankiem oraz opcjom, które oferują specjalne "opakowania" pieniędzy, dzięki którym nie tylko gromadzisz oszczędności, ale i... oszczędzasz na podatkach. Nawet 1500 zł rocznie do wzięcia z urzędu skarbowego! Sprawdzone pomysły na to, byś już przy najbliższym wypełnianiu PIT-a mógł zaoszczędzić duże kwoty - tutaj:
Są dla Was prezenty! Zapisz się na newsletter akcji . Dostaniesz w prezencie e-book o lokowaniu oszczędności, w którym tłumaczymy krok po kroku o co chodzi w inwestowaniu w spółki dywidendowe. Jak się za to zabrać, jakie spółki wybrać i jak monitorować wyniki. Newsletter dostępny jest pod tym linkiem.
Ten bank zapłaci 3%, jeśli Lewandowski strzeli. Jak zarobić więcej? Oto lokata z... "lewarem" :-)
Dla większości facetów (oraz pewnej części kobiet) nie ma lepszego połączenia, niż emocje sportowe powiązane z pieniędzmi. Uczucie, że twoja drużyna wygrywa, a twoja sakiewka się przy okazji napełnia , jest niczym salon, szampon i odżywka w jednym :-). Niestety, z okazji rozpoczętych właśnie mistrzostw Europy w piłkę kopaną niewiele instytucji finansowych pokazało produkty finansowe bazujące n tej prostej zasadzie. W jednym z banków spółdzielczych znalazłem lokatę piłkarską (ale jej związki ze sportem i rywalizacją ograniczają się tylko do nazwy), a w BZ WBK mają specjalny kredyt pod hasłem "druga połowa dla ciebie", reklamowany przez Mateusza Borka. Jednak ta oferta ma charakter finansowego samobója, a kto nie wierzy, niech przeczyta moją recenzję w blogu.
Czytaj też: Jeśli strzeli kilka goli, to będzie zarabiał... ćwierć miliona złotych. Dziennie
Jedynie Alior Bank, jeden z głównych sponsorów reprezentacji Polski w piłkę kopaną, stanął na wysokości zadania. Oprócz produktu strukturyzowanego opartego na inwestycji w akcje spółek związanych z Euro 2016, nad którym litościwie spuszczę zasłonę milczenia, Alior zaproponował depozyt, w którym oprocentowanie uzależnione jest od sukcesów naszych kopaczy . 160-dniowy depozyt ma bazowe oprocentowanie 2% w skali roku - co już na starcie nie jest złym wynikiem - ale ma też część zmienną, uzależnioną od liczby goli strzelonych przez polską reprezentację piłkarską. Jeśli Lewandowski i spółka będą nas rozpieszczać golami, to maksymalnie na tym depozycie można zarobić nawet 3% w skali roku . Zasada jest taka, że każdy gol polskiej ekipy przekłada się na 0,1% dodatkowego oprocentowania lokaty. Oprocentowanie rośnie dopiero od kolejnego dnia po tym, w którym Polacy strzelili kolejne bramki, nie zaś wstecz, od początku trwania depozytu. No i jeśli ktoś nie zdąży założyć depozytu przed pierwszym meczem, to bramki zdobyte w nim przez Lewandowskiego nie zaliczą mu się do oprocentowania. Jest jeszcze jeden ból - po lokatę trzeba podreptać do oddziału, nie da się jej założyć przez internet.
Kokosów na tym depozycie zbić się nie da, nawet jeśli chłopaki trenera Nawałki postarają się o grad bramek. Przy kwocie 10.000 zł i bazowym oprocentowaniu odsetki wyniosą netto (po podatku) 70 zł. Każda strzelona przez naszych bramka jest "warta" dodatkowe 4 zł zysku netto . Albo mniej, bo przecież nie wszystkie bramki zostaną zdobyte przez Polaków już w pierwszym meczu (a więc nie każda podwyżka oprocentowania będzie naliczana już od pierwszego dnia trwania depozytu). Rozkładając gole symetrycznie można się spodziewać, że średni "uzysk" dla oprocentowania lokaty z każdej strzelonej przez naszych zawodników bramki wyniesie jakieś 2-3 zł. Maksymalnie - gdyby Lewandowskiemu i spółce udało się uzbierać dziesięć goli (niezależnie od fazy mistrzostw, ale im wcześniej tym lepiej - przynajmniej w kontekście maksymalizacji zysku z lokaty), do wzięcia będzie 3%, a więc jakieś 105 zł po potrąceniu podatku Belki. Krótko pisząc: bramkostrzelność polskiej ekipy oznaczać może 35 zł dodatkowego zysku z każdych ulokowanych 10.000 zł. A jej kompletny brak oznacza 70 zł odsetek z każdych 10.000 zł.
Czytaj też: Turniej w nogę, czyli płacą za gole i za... gołe. Na boisku ;-)
Nie są to szczególne karesy, choć znam kibica, który zamierza założyć taką lokatę, a potem użyć... lewara. I dzięki temu mieć "inwestycję" w sukces piłkarzy ze stopą zwrotu znacznie większą, niż ta wynikająca z depozytu. I nie ryzykować straty Jak to zrobić? Załóżmy, że jesteście pełnymi wiary w sukces Polaków kibicami. Bo inaczej nie zakładalibyście "mistrzowskiego" depozytu w Alior Banku, prawda? :-). Lokujecie w sukcesy naszych chłopaków wszystkie nadzieje oraz 10.000 zł w gotówce. A potem idziecie do jakiegoś Williama Hilla albo innego bukmachera i.. stawiacie 70 zł przysługujących Wam aliorowych odsetek na to, że Polska wyjdzie z grupy . Według notowań z ostatnich godzin przed rozpoczęciem mistrzostw taki typ - gdyby ten scenariusz się zrealizował - dałby 154 zł. Stawiając odsetki zarobione w Alior Banku na wejście Polski do ćwierćfinału da się u wujka Williama wycisnąć z 70 zł już 315 zł. Można też postawić na dość optymistyczny scenariusz, że Polska zdobędzie w fazie grupowej więcej, niż 4 pkt. (do wyjęcia 154 zł z zainwestowanych odsetek od lokaty w Alior Banku).
Tym sposobem nie ryzykując kapitału , a tylko ewentualną utratę bazowej części odsetek, można sobie zapewnić - w przypadku wyjścia Polaków z grupy lub zdobycia w fazie grupowej przynajmniej 5 pkt. (co też oznacza wyjście z grupy) oraz kilku goli, dochód porównywalny z 5-procentową lokatą. . No bo tak: 70 zł należy nam się z podstawowej części odsetek jak psu miska, jakieś 15 zł powinno wpaść z bonusów związanych ze strzeleniem przez Polaków kilku goli w fazie grupowej (i może w kolejnej jednej lub dwóch rundach fazy pucharowej), a kolejne 85 zł z wypłaty od wujka Williama Hilla. Łącznie: 170 zł zysku z zainwestowanych 10.000 zł zarobione w ciągu niespełna pół roku. Ale... można też sobie wyobrazić inny scenariusz: że nie wierzymy w chłopaków trenera Nawałki i zakładamy, że ich przygoda skończy się dwoma remisami (z Irlandią Płn. oraz Ukrainą) oraz porażką z Niemcami. Czyli mniej więcej takim laniem, jakie przyjąłem od byłego trenera Tomasza Adamka:
Można z kwaśną miną patrzeć jak pieniądze w Aliorze rosną w nędznym tempie 2% w skali roku (bo przy takim scenariuszu nie ma co liczyć na wzrost oprocentowania), albo... "zainwestować" kilka złotych w zły scenariusz u wujka Williama, odcinając sobie trochę zysku z gwarantowanego oprocentowania w Aliorze . "Ulokowanie" 7 zł w scenariusz, że Polska uciuła nędzne 2 pkt w fazie grupowej przy jego realizacji oznacza wypłatę rzędu 77 zł. A zatem nasi zawodzą na całej linii, Alior nie płaci ekstra-bonusów, ale my i tak mamy 63 zł z oprocentowania podstawowego i 77 zł z wygranej u bukmachera, gdzie postawiliśmy na słaby scenariusz. W sumie - 140 zł, czyli tyle, ile na 4-procentowym depozycie. A jeśli "czarny scenariusz" się nie sprawdzi? Nic to - przegraliśmy 7 zł u buka, ale wciąż mamy nasze 63 zł z podstawowej części oprocentowania, a piłkarze z pewnością dorzucą kilka goli, refundując ową 7-złotową stratę. Hedging idealny :-). Że co, przekombinowane? Troszkę, ale za to ile przy tym zabawy ;-)
June 10, 2016
Rusza wakacyjny "kartowy wyścig zbrojeń". Latem na lotnisku masz być VIP-em
Usługi dodatkowe dołączane do kart płatniczych to w przyszłości będzie pole największej rywalizacji banków. Dziś wciąż tym polem są opłaty za posiadanie kart: banki starają się tak skonfigurować opłaty, żeby motywować klientów do aktywności i żeby klient używający w miarę często daną kartę miał ją gratis. Inna sprawa, że poziomy wymaganej aktywności są co i rusz podnoszone. Moim zdaniem wkrótce zasady gry się zmienią, zwłaszcza jeśli chodzi o karty kredytowe, które nie są przywiązane do ROR-u klienta. Przy bardzo niskim poziomie opłat interchange i małych jeszcze umiejętnościach banków jeśli chodzi o handel profilami konsumenckimi klientów (z wykorzystaniem big data) oraz - z drugiej strony - przy rosnącym poziomie obciążeń banków i przy ograniczeniach prawnych dotyczących oprocentowania kredytu kartowego , banki będą wprowadzały lub podwyższały opłaty roczne za plastik. Tylko jak skłonić klienta przyzwyczajonego do darmowości karty, by nagle chciał za nią płacić?
Oczywiście podstawowym bonusem, który banki będą dodawały do kart, są usługi assistance domowego, czy medycznego przywiązane do karty . Ale to nie wszystko. Co lepsze karty już dziś mają w pakiecie ubezpieczenia podróżne (w tym najbardziej atrakcyjne - od kosztów opóźnienia samolotu oraz od nieszczęśliwych wypadków w podróży ). Co jeszcze? Oczywiście pewnym atutem są programy punktowe premiujące podróżowanie (np. słynny, acz karlejący coraz bardziej "Miles and More" ) oraz rabatowe nakierowane na najbardziej atrakcyjne zakupy (najlepsze karty dają np. gwarancję upgrade'u pokoju hotelowego, czyli uzyskania lepszego pokoju w standardowej cenie). Albo specjalne ubezpieczenia dla uprawiających najpopularniejsze, a jednocześnie dość kontuzyjne sporty, np. narciarstwo. Banki będą też ułatwiały swoim klientom zamawianie taksówek, które dowiozą ich na lotnisko, albo do hotelu.
Do tego pakietu dochodzą też - co pewnie zainteresuje tych z Was, którzy przygotowują się powoli do wakacyjnych wojaży po świecie - usługi lotniskowe, czyli możliwość odwiedzania saloników lotniskowych dla VIP-ów (korzystałem z tego typu usług używając czarnej karty Banku Millennium - podróżowanie samolotem rzeczywiście wtedy mniej boli) oraz korzystania z procedury tzw. fast-track przy lotniskowej kontroli bezpieczeństwa. Tę ostatnią usługę wprowadził ostatnio do wszystkich swoich kart Diners Club, niewielka organizacja płatnicza celująca głównie w potrzeby zamożnego klienta. Polega to na tym, że jesteśmy obsługiwani priorytetowo przy lotniskowej kontroli bezpieczeństwa. Czyli w jedynym miejscu na lotnisku, w którym nawet zapobiegliwy i nowoczesny turysta nie może być pewny szybkiej obsługi. Mogę się odprawić przez internet, nie brać bagażu rejestrowanego i wystarczyłoby, żebym był na lotnisku na pół godziny przed odlotem, ale... muszę być półtorej godziny przed, bo nie wiem co mnie czeka przy kontroli bezpieczeństwa. Lekarstwem jest fast track właśnie, który na niektórych polskich lotniskach już można dokupić jako samodzielną usługę. Np. w Poznaniu kosztuje to 49 zł. Ostatnio fast track wprowadziło Lotnisko Okęcie: jednorazowe przejście ekspresowe kosztuje 30 zł.
Na razie usługa przypięta do kart Dinersa działa tylko na czterech lotniskach - w Modlinie, Poznaniu, Katowicach i Wiedniu. Trudno więc piać z zachwytu, na razie jest to co najwyżej marketingowy gadżet. Ale gdy lista będzie dłuższa i obejmie np. Lotnisko Chopina, to taka funkcja karty płatniczej może być fajną wartością dodaną. I sądzę, że przed wakacjami kilka banków jeszcze ją wykorzysta. Inna sprawa, że w przypadku Dinersa dokładaniu nowych usług towarzyszy przykręcanie śruby klientom. Darmowe wizyty w lotniskowych salonikach dla VIP-ów najpierw przysługiwały bezwarunkowo , potem tylko tym klientom, którzy w ciągu ostatniego miesiąca przynajmniej trzy razy zapłacili kartą tej organizacji, a teraz - po wprowadzonych właśnie zmianach - tylko tym, którzy w ciągu ostatniego miesiąca wykręcili kartą przynajmniej 1000 zł obrotu . Cóż, w "plastikowej" branży nie ma nic za darmo - za wszystko trzeba zapłacić, w pieniądzu albo w naturze :-)
June 9, 2016
Kolejny trik ubezpieczycieli, żeby brać większe opłaty likwidacyjne? Niewinny aneksik, a w nim...
Jak wiecie toczy się bój o uwolnienie z "niewoli" setek tysięcy posiadaczy tzw. polis inwestycyjnych, czyli planów systematycznego inwestowania połączonych z przywiązaniem ich posiadacza do kaloryfera (czytaj: z opłacaniem składek przez kilkanaście lat bez względu na wyniki inwestycji pod karą utraty wszystkich włożonych pieniędzy). Jak już stwierdziły wielokrotnie sądy, zapisy przewidujące karę w postaci utraty wszystkich pieniędzy są bezprawne, bo kara ta jest nieadekwatna do kosztów ponoszonych przez ubezpieczyciela w przypadku "ucieczki" klienta. Dlaczego więc wciąż większość posiadaczy polis inwestycyjnych jest przykuta do kaloryfera? Ano dlatego, że firmy ubezpieczeniowe ignorują fakt bezprawności zapisów w polisach. Część sądów, rozpatrując skargi indywidualnych klientów, dochodzi do absurdalnego wniosku, że zapisy w warunkach polis, mówiące o opłatach likwidacyjnych, należą do tej kategorii klauzul umownych, w przypadku których nie wolno zajmować się badaniem czy są abuzywne (bezprawne) czy też nie.
Po dobroci więc z takiej polisy nie uciekniesz, a jeśli pójdziesz do sądu to nie masz pewności czy sąd nie weźmie korzystnej dla ubezpieczyciela interpretacji umowy. Możesz też dołączyć do pozwu zbiorowego, co jest tańsze, ale procedura jest tak długa i upierdliwa, że większość takich "zbiorówek" po roku-półtora od zebrania się klientów pod parasolem firm prawniczych, nawet jeszcze na dobre się nie rozpędziła. W tym matriksie jedyną dobrą wiadomością jest ugoda zawarta przez UOKiK z kilkunastoma firmami ubezpieczeniowymi. Obejmuje ona co prawda tylko mniej więcej jedną trzecią polis inwestycyjnych (i to dziwnym trafem nie tych, które okazały się najbardziej złodziejskie), a wynegocjowane warunki z reguły nie dają szansy na odzyskanie wszystkich pieniędzy (w większości przypadków do wzięcia jest góra 75-80%). Ale lepszy rydz, niż nic. Jest też jedna firma ubezpieczeniowa - zwie się Aegon - która zapowiedziała, że będzie dobrowolnie wypuszczać wszystkich klientów (a nie tylko tych objętych ugodą) pobierając obniżone opłaty likwidacyjne.
Generalnie jest więc tak, że zabrali ci motorower, a oddadzą rower i jeszcze masz się cieszyć, bo koledze też ukradli i nic nie oddadzą . Czy można się dziwić, że klienci są podejrzliwi obawiając się, że nawet jeśli oddadzą rower, to pewnie zepsuty? Dostaję od Was ostatnio sporo listów dotyczących tego, że niektóre firmy ubezpieczeniowe, przysyłając Wam aneksy do umów związane z ugodą zawartą przez UOKiK, dorzucają do tych aneksów różne dziwne rzeczy . Rzeczy, których nie rozumiecie. I - wiedzeni dotychczasowym doświadczeniem - obawiacie się, że to kolejna pułapka. Sprawa jest istotna, bo jeśli nie podpiszecie aneksu, to nie będziecie mogli skorzystać z preferencyjnych warunków "ucieczki" z polisy. Oto jedna z takich spraw.
"Z ulgą przyjęliśmy decyzję UOKiK, zgodnie z którą opłata za wycofanie oszczędności naszych pieniędzy z polisy ma wynosić nie więcej niż 5%. Telefonicznie dowiedzieliśmy się w Generali, że dostaniemy aneks do umowy, po podpisaniu którego będziemy mogli wycofać nasze oszczędności, ponosząc stratę „jedynie” w wysokości 5% od obecnej wartości polisy, a nie - jak było na początku - 90%. Jakież było nasze zdziwienie, gdy otrzymaliśmy od Generali pismo-porozumienie. Nie ma tam informacji wyłącznie o zmianie opłat, lecz jest również dodatkowy zapis. Bardzo nas niepokojący"
- donosi mi jeden z czytelników (wraz z małżonkiem :-)). O co chodzi? Ten nowy zapis zawiera dodatkową definicję „Wartości umowy” , która ma być podstawą do obliczenia opłaty likwidacyjnej pobieranej przy wycofaniu pieniędzy. Owa "Wartość umowy" jest równa 10-letnim składkom regularnym, niezależnie od tego czy klient je już wpłacił, czy widnieją tylko na umowie polisy jako przyszłe zobowiązania klienta . Do tej pory przy wycofaniu kasy z polisy obowiązywała definicja „Wartości polisy” i „Wartości wykupu” – pierwsza oznaczała sumę wpłaconych składek wraz z ewentualnymi zyskami, a druga procentową ich wartość wypłacaną po potrąceniu przez ubezpieczyciela opłaty likwidacyjnej. A więc jeśli wpłaciłem do tej pory 50.000 zł, a wartość wykupu wynosi 20%, to do ręki dostanę 10.000 zł, a resztę firma potrąci. Teraz - jak relacjonuje mi czytelnik - Generali z jednej strony zmniejsza opłatę likwidacyjną - w przypadku mojego czytelnika do 5% - a z drugiej strony... wprowadza zasadę, że wartość opłaty likwidacyjnej, obliczana w ten sam sposób, co do tej pory, nie będzie mogła być wyższa, niż "wartość umowy".
"Pomimo, że logując się na moim koncie widzę w rubryce „wartość umowy” 46.000 zł i powinienem zapłacić 2300 zł opłaty likwidacyjnej, to według Generali jest też „wartość umowy”, czyli składki za 10 lat (ponad 90.000 zł). I ja mam zapłacić za wycofanie pieniędzy 4 416 zł? Proszę o interwencję!"
- pisze czytelnik. Czy ma rację? Niestety, wydaje mi się, że tak - firma Generali kombinuje jak koń pod górę, by zwiększyć poziom opłaty likwidacyjnej mimo zawarcia ugody z UOKiK . Prześledźmy to na teoretycznym przykładzie. Jeśli klient opłaca składki przez pięć lat (po 500 zł miesięcznie) i ma na koncie 30.000 zł (czyli ani nie zarobił, ani nie stracił na inwestowaniu wpłaconych pieniędzy), to wartość opłaty likwidacyjnej "po staremu" powinna wynieść 55% wartości polisy. Czyli aż 16.500 zł. W ramach ugody UOKiK-owej ubezpieczyciel zgodził się na obniżkę opłat. W przypadku mojego czytelnika opłata likwidacyjna spada do 5%. A więc firma powinna potrącić tylko 1500 zł prowizji. Jednak zamiast liczyć nowe opłaty likwidacyjne najprościej jak się da - jako 5% od wartości polisy - ubezpieczyciel informuje, że będzie liczył je po staremu (czyli klient będzie miał naliczone 55% opłaty likwidacyjnej), ale z "sufitem" - wartość opłaty nie może być wyższa, niż 5% "wartości umowy". W naszym przykładzie wynosi ona 60.000 zł (bo tyle klient zobowiązał się wpłacić przez 10 lat). Dzięki wprowadzeniu nowego punktu odniesienia opłata likwidacyjna wyniesie 3000 zł, a nie 1500 zł! Prawda, że genialne? Miało być 5% i jest 5% - tyle, że od składek, które jeszcze nie zostały zapłacone!
Mam nadzieję, że tą sprawą zajmą się właściwe organy i sprawdzą czy firma ubezpieczeniowa może tak kombinować i chachmęcić. Równie dobrze mogłaby wprowadzić 1% opłaty likwidacyjnej i jednocześnie ustalić, że klient ma płacić ów 1% od kwoty, którą by zebrał, gdyby fundusze w ramach polisy zarabiały 10% rocznie. Albo wymyślić coś równie głupiego. Pisałem o tym już wielokrotnie, że jeśli prezesi firm ubezpieczeniowych chcą mieć wreszcie czystą kartę (o w ich ustach bez przerwy słyszę opowieści o tym jak to chcą prowadzić etyczną działalność i nie szkodzić nikomu), to powinni raz a dobrze rozliczyć się z klientami z polis inwestycyjnych. A więc pozwolić każdemu odejść za darmo i zaproponować takie obniżki kosztów polis, by klienci zdecydowali się mimo wszystko pozostać. Bo z reguły to nie jest tak, że same programy systematycznego oszczędzania są złe (w środku są zwykłe fundusze inwestycyjne, które mogą da dobre wyniki o ile są sensownie skomponowane), ale koszty, które dorzuca do nich firma ubezpieczeniowa. Jeśli mam pieniądze w polisie, która w środku zawiera fundusze akcji i poza opłatami pobieranymi przez same fundusze mam jeszcze płacić 3% opłaty za zarządzanie do firmy ubezpieczeniowej i do tego 10 zł miesięcznie opłaty administracyjnej, to jest to rozbój w biały dzień! A takie opłaty mają najczęściej sprzedawane polisy inwestycyjne.
POLECAM MĄDRY PREZENT DLA DZIECKA I RODZICA. To najnowsza samcikowa książka "Moje pierwsze kieszonkowe", w której opowiadam dlaczego Wasze dzieci powinny mieć już swoje pieniądze, jak zabrać się za wypłacanie kieszonkowego , żeby miało to sens i jakie patenty stosować, żeby dziecko mądrze zarządzało swoimi pierwszymi pieniędzmi. Opowiadam też o tym jak zaznajomić dziecko z zasadami bezpieczeństwa w korzystaniu z telefonu komórkowego, jak nie dać się nabrać przez internet, a nawet o cyfrowym pieniądzu, którego dzieci za chwilę będą używały. Książka do kupienia w dobrych księgarniach i w internecie. Po-le-cam! Więcej na jej temat przeczytacie w poświęconym jej okolicznościowym wpisie w blogu. Książkę kupicie w dobrych księgarniach, w internecie (np. na stronie kulturalnysklep.pl), a jeśli wolicie czytać na tablecie, to jest też wersja elektroniczna, dostępna np. w Publio.pl. Miałem przyjemność opowiadać o niej w audycji Tomasza Kwaśniewskiego w Radiu RDC. Recenzja ukazała się w poczytnym blogu finansowym Marcina Iwucia. W TOK FM mówiłem o tej książce w audycjach Oli Dziadykiewicz oraz Hanny Zielińskiej.
Zapraszam Was też do zakupu pozostałych moich książek spośród tych, które są jeszcze w sprzedaży - "100 potwornych opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, zarabiać i wydawać z klasą" (o tym jak rozwiązać większość finansowych problemów, które mogą cię spotkać w życiu) oraz "Jak inwestować i pomnażać oszczędności" (o tym jak zabrać się za budowanie swojej finansowej niezależności).
WSTYDLIWA CHOROBA I BOLESNA KURACJA. Generalnie uważam się za osobnika zdrowego, ale to niestety tylko pozory. Tak naprawdę cierpię na pewną wstydliwą chorobę. Co więcej, mam przeczucie, że duża część z Was cierpi na to również. Jak się wyleczyć? Gdybym wiedział, że zaciągną mnie do gabinetu ginekologicznego...
Czy profesorowie mogą oszukać system??? Trzy ważne pytania o to trudne słowo na "s" ;-)
Dziś nie potrzebujemy już kolejnych pięciu pomysłów na rozwiązanie kwestii kredytów frankowych, lecz jednego dobrego pomysłu na to jak rozbić na raty straty banków wynikające z przewalutowania kredytów. Problemem są międzynarodowe standardy rachunkowości, które zobowiązują bank do natychmiastowego uwzględnienia w rachunku wyników strat, które zidentyfikował, nawet jeśli mają one nastąpić dopiero w przyszłości. Nie ma więc znaczenia kiedy bank fizycznie przewalutuje ludziom kredyty według jakiegoś algorytmu, liczy się tylko to, że w momencie ustalenia tego algorytmu musi oszacować straty i utworzyć odpowiednie rezerwy. W zeszłym tygodniu opisywałem koncepcję opierającą się na tym, że banki "zalepią" dziurę w kapitałach emitując akcje, które objąłby NBP. akcje byłyby nieme i banki w dowolnych porcjach przez 20-30 lat mogłyby je od NBP odkupić. Członkowie prezydenckiego zespołu ekspertów, który opracował "wielowariantowy wachlarz rozwiązań" dla frankowiczów, postawili na inny pomysł - sekurytyzację.
Załóżmy, że z "wielowariatowego wachlarza rozwiązań" prezydent wybierze jakiś pakiecik. Np. zwrot spreadów plus przewalutowanie po kursie sprawiedliwym uzależnionym, na zasadzie suwaka, od dochodów kredytobiorcy (będzie to niesprawiedliwe, ale za to niekosztowne, bo tak naprawdę przewalutowanie opłaci się tylko nielicznym). Pytanie brzmi: czy profesorowie nie opowiadają bredni zakładając, że wynikające z takiego przewalutowania straty banków da się rozbić na raty? Bo jeśli to są brednie, cały pracy profesorów można spokojnie wrzucić do prezydenckiego kominka. W normalnych okolicznościach sekurytyzacja służy zamianie kredytów na gotówkę, którą można przeznaczyć na... udzielenie kolejnych kredytów. Przykładowo: bank sprzedaje jakiemuś funduszowi za 50 mln zł portfel kredytów o wartości 100 mln zł. Fundusz z kolei emituje obligacje pod zastaw przejętych kredytów, by pozyskać te 50 mln zł na zapłacenie bankowi. Obligacje kupują różni inwestorzy, fundusz buja się z obsługą kredytów. Jak ten mechanizm wykorzystać do przewalutowania kredytów i rozbicia na raty strat banków?
"Powstałby jeden podmiot powołany przez wszystkie banki zaangażowane w kredyty frankowe. Udziały w nim - w formie akcji - objęłyby te same banki. Kredyty wyjęte z banków byłyby spłacane temu podmiotowi po kursie sprawiedliwym. Ubytki w kapitale funduszu byłyby w kolejnych okresach pokrywane przez banki, czyli wpisywane w straty"
- tak wyjaśnił Ani Popiołek, mojej koleżance z "Wyborczej" proponowany mechanizm Przemysław Bryksa z prezydenckiego zespołu ekspertów. Czyli w skrócie: banki oddawałyby swoje kredyty frankowe do nowej spółki, a następnie kupowałyby jej akcje. A to oznacza, że z punktu widzenia ich sytuacji finansowej, nic by się nie zmieniło, bo zamiast kredytów miałyby akcje, których wartość z czasem by spadała (bo po przewalutowaniu rosłaby dziura między nominałem akcji, a wartością portfela kredytowego). Czy da się tak zrobić, żeby wartość akcji w księgach banków spadała stopniowo? Gdyby to były SKOK-i, to pewnie by się dało :-), bo tam taki manewr (trudno to nazwać sekurytyzacją, raczej kreatywną księgowością) kilka lat temu został przeprowadzony. Ale to niestety nie są SKOK-i, tylko poważne banki, które są audytowane przez poważne firmy audytorskie i podlegają poważnym regulacjom księgowym, w tym zasadom ostrożnej wyceny. Poprosiłem kilku ludzi, którzy zjedli zęby na restrukturyzacjach, sekurytyzacjach i transformacjach, żeby ocenili czy profesorowie prawią słusznie, czy bujają w obłokach.
PROBLEM 1: WARTOŚĆ GODZIWA. "Bank wydziela portfel kredytów i wnosi go aportem do spółki celowej. W momencie transakcji portfel powinien być wyceniony po wartości godziwej, w tej wycenie muszą być zawarte wszystkie znane ryzyka dla zmiany jego wartości. W obecnej sytuacji oznaczałoby to duże dyskonto w stosunku do wartości nominalnej. Nie sądze, żeby bank miał otrzymać w zamian akcje. Raczej jakiś rodzaj certyfikatów inwestycyjnych, ewentualnie obligacji. (...) Jeśli te obligacje obejmie bank sprzedający, to de facto będzie nadal rozpoznawał ryzyko wynikające z tych kredytów, ciążące na spółce, która je przejęła. W ujęciu skonsolidowanym będzie istniało połączenie ekonomiczne między wartością obligacji, czy innych papierów, a wartością kredytów. Rozłożenie w czasie mogłoby polegać na tym, że wszystko odbywa się nie jedną transakcją, tylko w formie podtransakcji i co roku bank przekazuje jakąś część docelowego portfela do spółki celowej"
PROBLEM 2: KONSOLIDACJA. A gdyby na chwilę zamknąć oczy i wnieść do spółki celowej kredyty zapominając o ich wartości godziwej? "Załóżmy, że spółka, do której banki wyprowadzą kredyty, nie musi być audytowana i można w niej stosować polskie zasady księgowe, a nie międzynarodowe (oczywiście o ile na transfer kredytów do takiej firmy zgodziłby się KNF). Ale ta spółka - gdyby banki objęły w niej udziały - nawet jeśli sama nie podlegałaby międzynarodowym standardom rachunkowości, musiałaby być ujęta w rachunku skonsolidowanym wyników banku". Skonsolidowanym, czyli uwzględniającym nie tylko bank, ale i jego "przyległości". I tutaj włącza się wymóg regulacyjny dotyczący adekwatności kapitałowej i międzynarodowe standardy księgowe. Być może ten problem dałoby się ominąć tworząc jedną spółkę dla wszystkich banków, w której każdy z banków miałby na tyle mało udziałów, że nie musiałby wykazywać jej wyników finansowych w swoim sprawozdaniu skonsolidowanym?
PROBLEM 3: GAJOWY. Wyprowadzić kredyty do spółki zewnętrznej zawsze można. I można też przyjąć w zamian jej akcje. Ale przy okazji najbliższego audytu rocznego raportu finansowego mogłyby być kłopoty. " Pewnie audytor zrobiłby test na utratę wartości udziałów banku w spółce i zdyskontował przyszłość, nakazując zawiązanie rezerw na przewidywany spadek wartości udziałów. Międzynarodowe standardy rachunkowości są dość rygorystyczne, co ma zapobiec oszukiwaniu przez spółki w wynikach finansowych". Jedynym sposobem, żeby udało się tego uniknąć jest... "dołożenie do aktywów spółki innych aktywów, żeby podnieść wartość akcji, obligacji lub certyfikatów, które obejmie bank. Jakie to mogłyby być aktywa? Np. akcje spółek Skarbu Państwa, obligacje rządowe itp. Teoretycznie można by potem stopniowo usuwać takie aktywa ze struktury spółki, żeby efekty księgowe spróbować rozłożyć w czasie"
Was też rozbolała od tego wszystkiego głowa? Wygląda na to, że pomysł z sekurytyzacją, zaproponowany przez prezydencki zespół ekspertów, może być po prostu niewykonalny, bo przypomina trochę chwytanie się prawą ręką za lewe ucho. Choć zwróćcie uwagę, że do każdego z problemów dopasowałem, wspólnie z moimi rozmówcami, jakieś potencjalne rozwiązanie. Są i problemy poboczne: "Taka transakcja wymagałaby zgody KNF i wiązałaby się z koniecznością masowego przerejestrowania zabezpieczeń hipotecznych w księgach wieczystych i zgód klientów na ten manewr". Kto wie, czy nie bezpieczniejszy byłby ten pomysł z przyjęciem przez NBP akcji wyemitowanych przez banki. No, ale tękoncepcję zespół prezydenckich ekspertów na razie odłożył na bok. Kto wie, czy gdy okaże się, że "restrukturyzacja a la SKOK" w przypadku frankowych kredytów hipotecznych jednak nie przejdzie, nie będziemy mieli powrotu prezydenckich myśli do tego konceptu.
WSTYDLIWA CHOROBA I BOLESNA KURACJA. Generalnie uważam się za osobnika zdrowego, ale to niestety tylko pozory. Tak naprawdę cierpię na pewną wstydliwą chorobę. Co więcej, mam przeczucie, że duża część z Was cierpi na to również. Jak się wyleczyć? Gdybym wiedział, że zaciągną mnie do gabinetu ginekologicznego...
SZWAJCARSKIE SPOJRZENIE NA PODATKI. Miałem przyjemność komentować na gorąco wynik szwajcarskiego referendum, w którym ludzie z kraju Milki stwierdzili, że nie chcą dostawać kasy za nic nie robienie. Zastanawiałem się jaki w Polsce byłby wynik głosowania w podobnej sprawie ;-). Zapraszam do obejrzenia materiału.
JAK LOKOWAĆ OSZCZĘDNOŚCI I PŁACIĆ NIŻSZE PODATKI? Sprawdzone pomysły na to, byś już przy najbliższym wypełnianiu PIT-a mógł zaoszczędzić ponad 800 zł na podatku przedstawiam na webinarium, do którego obejrzenia serdecznie zapraszam!
Maciej Samcik's Blog
- Maciej Samcik's profile
- 3 followers

