Maciej Samcik's Blog, page 62

May 18, 2016

Znów jest czas decyzji w sprawie emerytury! Pomyśl, bo następna okazja nieprędko

Niedługo półmetek tzw. "okienka transferowego", a więc czasokresu, w którym każdy z nas może zmienić swoją decyzję dotyczącą obowiązkowej części własnych oszczędności emerytalnych . Obowiązkowej, a więc tej, którą państwo i tak "odsysa" nam z pensji (19,52% płacy brutto). Do wyboru jest oszczędzanie na emeryturę wyłącznie w ZUS, albo skierowanie niewielkiej części kasy również do funduszu emerytalnego (OFE) , który zainwestuje ją w akcje firm polskich (PKO, PZU, KGHM, Orlen...) i zagranicznych (General Motors, Sony, Boeing, McDonalds...). Wybór dotyczy stosunkowo niewielkiej kasy, bo 12,2% pensji brutto i tak musi iść do tzw. wspólnego worka w ZUS. Kolejne 7,3% może też iść w całości do ZUS (ale już nie do wspólnego worka, tylko na naszej indywidualne konto) lub częściowo na to indywidualne, ZUS-owskie konto, a częściowo do OFE. Do funduszu emerytalnego można skierować maksymalnie 2,92% pensji brutto.



Czy opłaca się to zrobić? Większość przyszłych emerytów tak czy owak jakieś pieniądze w OFE ma, bo przez kilka dobrych lat do prywatnych funduszy emerytalnych trafiało 7,3% naszych składek pobieranych z pensji. Potem ta składka została ścięta, a dwa lata temu rząd postanowił z tym całym oszczędzaniem na emeryturę poza ZUS-em w ogóle skończyć. Połowę zgromadzonych w OFE pieniędzy po prostu zakosił, a do tego zapowiedział, że kolejne składki powinny już trafiać tylko do ZUS. No, chyba, że ktoś się bardzo ciężko uprze. Ponad 2,5 mln przyszłych emerytów ciężko się upadło i złożyło deklarację o przekazywaniu części przyszłych składek nie tylko do ZUS, ale także do OFE. Ta decyzja nie dotyczy co prawda 7,3% pensji, jak kiedyś, ale tylko 2,92%, ale zawsze coś. Jeśli ktoś dwa lata temu się zapomniał, albo od tego czasu mu się coś odmieniło i chciałby, żeby przyszłe składki leciały inaczej, niż poprzednio wybrał, to ma teraz taką opcję. Następna dopiero za cztery lata. Jeśli ktoś nie złożył deklaracji przystąpienia do OFE po podjęciu pierwszej pracy (a podjął ją niedawno), to teraz też ma szansę, żeby taką deklarację złożyć.



Jak to wygląda od strony "operacyjnej"? Trzeba złożyć specjalną deklarację w ZUS. (jest na stronie internetowej tego zacnego urzędu) i wysłać pocztą albo złożyć osobiście. Czy warto? Zamiast opasłych referatów proponuję abyście po prostu obejrzyjcie ten krótki, acz dramatyczny klip, w którym opowiadam o co tu idzie. Dramatyczny, bo omal nie rozszarpał mnie wilczur, a mój zamek z piasku... Ech, zobaczcie sami. W końcu nikt nie obiecywał, że będzie mi w życiu łatwo... 



 



Jeśli 3% swojej pensji brutto będziesz przekazywać do OFE, niewielka część twojej przyszłej emerytury będzie zależała od cen akcji na światowych giełdach . W ostatnich 200 latach średnio rosły one 7% rocznie , ale oczywiście to nie jest żadna gwarancja na przyszłość. Z drugiej strony uzależniając przyszłą emeryturę wyłącznie od ZUS, skazujesz się na decyzję polityków . Bo o ile w OFE są prawdziwe pieniądze, to w ZUS jest złożona Ci obietnica, że rząd ściągnie te pieniądze z przyszłych podatków i Ci wypłaci. Ile wypłaci? I ile te pieniądze będą warte? Nie wiadomo. Dziś pewne jest tylko to, że ZUS rocznie wydaje 40 mld zł więcej na wypłatę bieżących emerytur, niż dostaje z naszych składek. Nie tylko więc natychmiast wydaje wszystkie pieniądze, które do niego wpłacamy, ale i bierze część naszych podatków i płaci z nich emerytury obecnym emerytom. Pieniądze w OFE nie są pewne, jak w banku, ale z drugiej strony są prawdziwe, czyli nikt ich już na nic nie wydał - pośrednio jesteśmy właścicielami kawałków przedsiębiorstw, które zarabiają pieniądze, zatrudniają ludzi, wypłacają dywidendy... Teoretycznie do może też zbankrutować, ale w ciągu ostatnich 200 lat się to nie zdarzyło, mimo kilku poważnych giełdowych krachów.



Jeśli z ZUS-em i waloryzacją będzie źle, a ceny akcji będą rosły w kolejnych kilkudziesięciu latach tak, jak rosły wcześniej, to może się okazać, że z tych 3% pieniędzy odkładanych do OFE pochodzi znacznie więcej niż 5-10% twojej przyszłej emerytury. Tak być może, ale nie musi. Oczywiście, może być też tak, że w końcu jakiś rząd przyjdzie i zakosi drugą część pieniędzy w OFE, tak jak zakosił pierwszą . Na to nie mamy wpływu - choć nie do końca, bo przecież to my wybieramy co cztery lata ludzi, którzy konstruują rząd. Zabranie z OFE pieniędzy ulokowanych w akcje byłoby jednak trudniejsze, niż tych, które były zainwestowane w rządowe obligacje i już zostały dwa lata temu skonfiskowane. W tym upatrywałbym pewnych nadziei. Dopóki się da - osobiście zamierzam jechać na dwóch emerytalnych koniach. A nawet na trzech. Bo składki do ZUS i ewentualnie pieniądze odkładane w OFE to nie mogą być jedyne nasze pieniądze na przyszłość. Odkładajmy też z bieżącej pensji kilkadziesiąt lub kilkaset złotych miesięcznie. Możemy dzięki temu płacić niższe podatki, o ile odpowiednio "opakujemy" to oszczędzanie.





Konto IKZE to właśnie preferencyjne opakowanie niektórych lokat bankowych, kont oszczędnościowych, obligacji, funduszy inwestycyjnych lub inwestycji w akcje. Oszczędzacie tak, jak i tak byście i tak oszczędzali, ale robiąc to pod przykrywką IKZE możecie dostać ulgę podatkową. I odpisać wpłaconą kasę od podatku. A najważniejsze jest to, że nie musicie wcale ryzykować, możecie lokować pieniądze względnie bezpiecznie, a i tak oszczędzić na podatku. Aby maksymalnie wykorzystać w tym roku ulgę podatkową trzeba wpłacić do dowolnego IKZE - w całym 2016 r. - kwotę 4866 zł. To oznacza, że - niezależnie od tego jakie odsetki lub zyski osiągnie dana lokata lub inwestycja, w kwietniu przyszłego roku, wypełniając PIT za 2016 r., będziesz mógł zmniejszyć podatek o 876 zł. Nie dość, że zwiększasz swoje bezpieczeństwo finansowe, to jeszcze ci za to płacą. Do inwestowania w ramach IKZE będę też przekonywał w ramach akcji "Dywidenda jak w banku", której partnerami są m.in. Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych oraz Giełda Papierów Wartościowych. Opowiem jak się za to zabrać, żeby miało to ręce i nogi.



dywidendalogo1 CZY DA SIĘ URZEŹBIĆ DODATKOWĄ EMERYTURĘ Z... DYWIDENDY?  Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu "Longterm"  zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować dodatkową emeryturę - lub plan systematycznego inwestowania - z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. W ramach tej akcji pisałem już o tym dlaczego sam lokuję w ten sposób część swoich oszczędności. Sprawdzałem też jakie warunki trzeba spełnić, by móc zainwestować niewielką część pieniędzy w spółki dywidendowe. Poznajcie też listę prezentów, jakie przygotowali dla Was partnerzy tego projektu edukacyjnego. Na blogu "Longterma" ukazały się do tej pory dwa poradniki w ramach akcji: o tym czym w ogóle jest dywidenda i jak jest wypłacana oraz o tym czy ceny akcji największych i najbardziej wiarygodnych firm, wypłacających systematycznie dywidendy są dziś wysokie czy niskie? Zapraszam do obejrzenia relacji z webinarium  o inwestowaniu dla dywidendy, a także klipów, w których sprawdzamy czym rynek kapitałowy różni się od gry w ruletkę i trzy karty.  Zamówcie newsletter akcji "Dywidenda jak w banku". Będziecie wiedzieli wszystko o naszych najnowszych poradnikach, klipach wideo, konkursach związanych z akcją, a w prezencie dostaniecie e-book, praktyczny przewodnik po lokowaniu oszczędności w spółki wypłacające sute dywidendy. Newsletter dostępny jest pod tym linkiem.





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 18, 2016 09:11

Kolejny bank sprzedaje nam obligacje. Bardzo nietypowe! Do wzięcia 4,5% rocznie. Warto?

Tego jeszcze nie było. Bank Pocztowy, spółka kontrolowana przez państwową Pocztę Polską, ogłosiła właśnie, że od poniedziałku będzie nam sprzedawała obligacje z aż 10-letnim terminem wykupu. To naprawdę ostra jazda, bo do tej pory tak długoterminowo pożyczał od nas pieniądze tylko rząd, który też ma w ofercie obligacje dziesięcioletnie, zwane emerytalnymi. Seria będąca obecnie w sprzedaży w pierwszym roku daje 2,5% zysku, a w kolejnych latach 1,5% powyżej inflacji (przy deflacji jest liczona jako zero). Firmy komercyjne raczej nie wychylały się do tej por z obligacjami o terminie spłaty dłuższym, niż 4-5 lat. To i tak długi czas biorąc pod uwagę, że Polak jest istotą bardzo niechętnie blokującą swoje pieniądze na dłużej. Z 600 mld zł naszych oszczędności w bankach tylko 1-2% lokujemy na dłużej, niż rok. A tu nagle mały bank prowadzony przez pocztowców wychodzi z 10-letnią inwestycją.



Oprocentowanie obligacji Banku Pocztowego - biorąc pod uwagę obecną stopę WIBOR 6M, do której doliczana jest 2,8-procentowa marża - wynosić będzie mniej więcej 4,5% w skali roku. A więc dwa razy więcej, niż można wycisnąć ze standardowej lokaty bankowej i prawie dwa razy więcej, niż da się "wycisnąć" z obligacji rządowych. Tutaj co prawda emitentem nie jest rząd, tylko spółka komercyjna, ale de facto państwowa, co sprawia, że profil ryzyka inwestycji staje się jakby mniejszy. Jako, że w blogu zawsze z dużą ochotą recenzuję Wam najciekawsze potencjalnie - lub najbardziej nietypowe - możliwości zainwestowania pieniędzy, to w kolejnych kilku akapitach prześwietlę za i przeciw lokowaniu pieniędzy w obligacje Banku Pocztowego. A ostateczną decyzję o tym, by w poniedziałek o świcie ruszyć do placówek Expandera (tam będą przyjmować zapisy) lub też zostać w domu, podejmiecie sami.



O CO CHODZI W OBLIGACJACH KORPORACYJNYCH? Sprzedawanie przez spółki obligacji to dziś bardzo modny sposób pozyskiwania pieniędzy na dalszy rozwój. Niskie oprocentowanie depozytów sprawia, że Polacy coraz aktywniej poszukują alternatywnych sposobów lokowania pieniędzy. Lepiej sprzedają się więc obligacje rządowe, w miarę bezpieczne odmiany funduszy inwestycyjnych i właśnie obligacje korporacyjne. Firmy deweloperskie (jak Ghelamco, Polnord), pożyczkowe, windykacyjne (np. Best, Kruk) sprzedają na pniu obligacje warte po kilkadziesiąt milionów złotych, a zapisy zwykle bywają mocno redukowane. Nic dziwnego, bo oprocentowanie - ustalane zwykle jako stopa WIBOR 3M lub WIBOR 6M, powiększona o marżę 3-4% - jest kilka razy razy większe, niż dochód z lokaty. A odsetki są często wypłacane kwartalnie, a nie - jak w lokatach - dopiero na końcu. Ryzyko też jest większe, bo jeśli sytuacja firmy się pogorszy, to niewykupienie obligacji będzie pierwszym pomysłem na ratowanie jej finansów.



PO CO BANKI EMITUJĄ OBLIGACJE? I NA JAKICH WARUNKACH? Z rosnącego popytu inwestorów chcą też skorzystać banki potrzebujące kapitału na spełnienie rosnących wymogów stawianych przez Komisję Nadzoru Finansowego. Jeśli bank chce zwiększać skalę działalności, to musi też mieć "podkład" kapitałowy. W najważniejszej części musi to być własny kapitał banku, ale w pewnej części może to być kapitał pożyczony. Poprzez emisje obligacji od dawna pozyskuje pieniądze Getin Noble Bank. Kiedy był w dobrej kondycji finansowej, płacił 3,5% powyżej WIBOR-u, a ostatnio, kiedy jego sytuacja się pogorszyła - nawet WIBOR plus 5%. W tym roku hitem były obligacje Alior Banku, który w ciągu kilku godzin wyprzedał obligacje warte 150 mln zł (oprocentowanie wynosiło WIBOR plus 3,25%), a potem zorganizował "dogrywkę" i bez problemu sprzedał obligacje za kolejne 70 mln zł, choć obniżył marżę powyżej WIBOR-u do 3% i wydłużył termin spłaty obligacji do ośmiu lat. I właśnie śladem Aliora chce pójść Bank Pocztowy.



JAKIE SĄ PODSTAWOWE PARAMETRY OBLIGACJI BANKU POCZTOWEGO? Oprocentowane tych papierów będzie zmienne i uzależnione od stawki WIBOR 6M, czyli ceny, po której banki nawzajem pożyczają sobie pieniądze na sześć miesięcy. Do tej stawki - dziś wynosi między 1,6% a 1,7% - będzie doliczane 2,8% marży. Odsetki będą naliczane i wypłacane raz na pół roku, w takich samych interwałach będzie aktualizowane oprocentowanie (w zależności od stawki WIBOR). Czy te 2,8% marży to dużo? Cóż, jeśli ktoś jest obeznany z rynkiem obligacji, to może sobie kupić za 10.000 zł na giełdzie Catalyst obligację jednej z poprzednich serii (mogły ją kupić z pierwszej ręki tylko zaproszone instytucje). Np. obligacje, które Bank Pocztowy zamierza wykupić za sześć lat mają oprocentowanie WIBOR 6M plus 3,5% (czyli lepiej, niż te, które bank wystawia teraz). Ale płynność obrotu jest niewielka, więc trzeba mieć trochę szczęścia, żeby znaleźć sprzedającego.



JAKIE SĄ PREFERENCJE DLA DROBNYCH INWESTORÓW? Oferta warta jest 50 mln zł. Aż 30 mln zł z tej kwoty będzie przeznaczone na specjalny program "motywacyjny" dla drobnch inwestorów. Kto zapisze się najwcześniej - a zatem przed momentem, w którym zapisy przekroczą wartość oferowanych w preferencyjnej puli obligacji - zaś jego zapis nie przekroczy wartości 30.000 zł, będzie miał gwarancję, że dostanie tyle obligacji, ile zamówił . Nie będzie go obejmowała ewentualna redukcja zleceń. Ma to być ukłon w stronę drobnych inwestorów, których mogłaby zniechęcić wizja dużej redukcji wszystkich zamówień. Bardzo mi się podoba ten pomysł, bo ludzi, którzy są gotowi na 10 lat zablokować swoje oszczędności trzeba pieścić i zachęcać, żeby chciało im się chcieć. Bo to pod względem świadomości oszczędzania elita elit. Redukcji nie unikną ci, którzy zapiszą się na obligacje warte ponad 30.000 zł oraz ci, którzy zgłoszą się po wyczerpaniu puli obligacji gwarantowanych. Minimalna wartość zapisu to 5.000 zł , jest to więc inwestycja nie wymagająca posiadanie wysokiego kapitału. Głównym sprzedawcą obligacji będzie Expander (ma w całej Polsce 40 placówek) i jest to pierwszy przypadek, że firma doradztwa finansowego jest samodzielnym agentem - w tym przypadku wynajętym przez biuro maklerskie Ipopema Securities.





W JAKIEJ KONDYCJI FINANSOWEJ JEST EMITENT OBLIGACJI? Bank Pocztowy nie należy do gigantów bankowości. Ma nieco ponad milion klientów, a jego głównym atutem jest możliwość korzystania z sieci placówek należących do głównego udziałowca - państwowej Poczty Polskiej. Bank jest zyskowny, w latach 2013-2015 jego roczny zysk netto oscylował w granicach 40 mln zł. Ale w zeszłym roku spadł do niecałych 34 mln zł . Jakkolwiek potencjał banku, wynikający z gigantycznej sieci placówek, jest ogromny, to na razie nie przekłada się on na "uproduktowienie" klientów. Bank nie potrafił nauczyć pocztowców skutecznego sprzedawania usług bankowych, więc duża część klientów korzysta tylko z jednego produktu (w najbardziej rozwiniętych bankach ten wskaźnik sięga 3,5 produktu na klienta). Na przestrzeni ostatnich trzech lat bank nie był w stanie ani zwiększyć portfela udzielonych kredytów (wciąż wynosi tylko nieco ponad 5 mld zł), a wartość zebranych depozytów wręcz spadła o pół miliarda złotych (z 6,3 do 5,7 mld zł). Wskaźnik rentowności kapitału zainwestowanego w bank przez akcjonariuszy spadł na koniec 2015 r. do niecałych 7%. Bank imponuje natomiast wysoką marżą odsetkową - 3,6% (to oznacza, że sprzedaje bardzo drogie kredyty i mało płaci za depozyty, wszedł nawet na rynek chwilówek! ) oraz mieszczącym się w normie wskaźnikiem kredytów nie spłacanych w terminie - 7%. Bank potrzebuje kasy, żeby mógł zwiększyć skalę działalności. Chciał wyemitować akcje, ale banki nie są ostatnio cenione na giełdzie. Będą więc obligacje.



CZY TO BEZPIECZNA INWESTYCJA? Na pewno mniej bezpieczna, niż bankowy depozyt (bo nie ma gwarancji Bankowego Funduszu Gwarancyjnego). Z drugiej jednak strony emitent jest bankiem, a tego typu instytucje stosunkowo rzadko bankrutują (gdy bank jest w trudnej sytuacji przeważnie do jego ratowania włącza się rząd). Choć przecież SK Bank, największy bank spółdzielczy w Polsce , też nie wyglądał na potencjalnego bankruta, a jednak splajtował, zostawiając posiadaczy obligacji na lodzie. Bank Pocztowy jest de facto bankiem państwowym, co poniekąd zwiększa bezpieczeństwo inwestycji . Ale są i minusy: obligacje mają bardzo długi termin spłaty (będzie można nimi handlować na giełdzie obligacji Catalyst, ale bez gwarancji uzyskania sensownej ceny) oraz są papierami niezabezpieczonymi (np. hipoteką na nieruchomościach banku) i podporządkowanymi . Oznacza to, że w przypadku, gdyby bank wpadł w tarapaty finansowe, to posiadaczy tych obligacji dostaną pieniądze w ostatniej kolejności (o ile coś zostanie po zaspokojeniu innych wierzycieli). Dziesięć lat w przypadku banku to całe wieki. Świat się zmienia, a przyszłość branży bankowej jest wyjątkowo niepewna . Trwa konsolidacja i wycinanie mniejszych banków przez większe, rozwijają się firmy fintechowe, które chcą przejąć od banków obsługę klientów i zaoferować im niższe ceny. Wizja zarabiania dwukrotnie więcej, niż na depozycie bankowym jest miła, ale warto też zdać sobie sprawę, że jest to zakład z losem o to, że Poczta i bank będący jej przybudówką, za dziesięć lat wciąż będą komuś potrzebne.



dywidendalogo1 CZY DA SIĘ URZEŹBIĆ DODATKOWĄ EMERYTURĘ Z... DYWIDENDY?  Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu "Longterm"  zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować dodatkową emeryturę - lub plan systematycznego inwestowania - z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. W ramach tej akcji pisałem już o tym dlaczego sam lokuję w ten sposób część swoich oszczędności. Sprawdzałem też jakie warunki trzeba spełnić, by móc zainwestować niewielką część pieniędzy w spółki dywidendowe. Poznajcie też listę prezentów, jakie przygotowali dla Was partnerzy tego projektu edukacyjnego. Na blogu "Longterma" ukazały się do tej pory dwa poradniki w ramach akcji: o tym czym w ogóle jest dywidenda i jak jest wypłacana oraz o tym czy ceny akcji największych i najbardziej wiarygodnych firm, wypłacających systematycznie dywidendy są dziś wysokie czy niskie? Zapraszam do obejrzenia relacji z webinarium  o inwestowaniu dla dywidendy, a także klipów, w których sprawdzamy czym rynek kapitałowy różni się od gry w ruletkę i trzy karty.  Zamówcie newsletter akcji "Dywidenda jak w banku". Będziecie wiedzieli wszystko o naszych najnowszych poradnikach, klipach wideo, konkursach związanych z akcją, a w prezencie dostaniecie e-book, praktyczny przewodnik po lokowaniu oszczędności w spółki wypłacające sute dywidendy. Newsletter dostępny jest pod tym linkiem.





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 18, 2016 00:16

May 16, 2016

Mocne. Wprowadzą ujemny procent na koncie i... opłaty za przelewy internetowe. I nowego prezesa

W BZ WBK, trzecim największym banku w Polsce (obsługującym grubo ponad 3 mln klientów) idzie nowe. I to na wielu polach idzie. W poniedziałek wreszcie ogłoszono kto obejmie schedę po Mateuszu Morawieckim , który jesienią zeszłego roku "osierocił" BZ WBK po dziesięciu latach rządów, wybierając karierę polityczną . Nowym prezesem banku będzie niezbyt znany w kręgach pozafinansowych spec od bankowości detalicznej - Michał Gajewski. To prawnik z wykształcenia, dawny druh i... rywal Morawieckiego w zarządzie BZ WBK. Gajewski zrobił w wielkopolskim banku karierę z gatunku tych "od pucybuta do milionera". Zaczynał w 1992 r. jako pracownik oddziału po kilkunastu latach wspiął się na najwyższe stanowiska menedżerskie w banku. Ale w 2007 r. przegrał z Morawieckim rywalizację o prezesurę banku. To była niespodzianka, bo powszechnie sądzono, że to członek zarządu odpowiedzialny za bankowość detaliczną przejmie szybko rozbudowujący się bank z rąk odchodzącej legendy - Jacka Ksenia. Gajewski był autorem rozwoju nowoczesnej sieci placówek BZ WBK, która biła wówczas po oczach na tle przaśnych oddziałów PKO BP. Morawiecki odpowiadał zaś w zarządzie za bankowość elektroniczną i karty (wprowadził jako jeden z pierwszych technologię czipową). 





Po tej porażce Gajewski opuścił "swój" bank i przeszedł do BGŻ, gdzie był członkiem zarządu odpowiedzialnym za bankowość detaliczną oraz za małe firmy. Ale nie zdołał rozbujać tego nieruchawego "rolniczego" okrętu i po czterech latach przeniósł się na bardziej dynamiczną "łajbę", czyli do Banku Millennium. I przy okazji zgodził się na degradację. W portugalskim banku objął bowiem stanowisko szefa makroregionu, spadając co najmniej jedno piętro poniżej funkcji w ścisłym zarządzie, do których przyzwyczaił się w BZ WBK i BGŻ. I dopiero kilkanaście miesięcy temu, w 2015 r., przyjęto go do zarządu Banku Millennium jako odpowiedzialnego za bankowość detaliczną. Przegrana z Morawieckim przed 11 laty oznaczało dla Gajewskiego dekadę tułaczki, ale teraz - też poniekąd dzięki Morawieckiemu - dostał ogromną szansę, by też przejść do historii bankowości. Po serii fuzji przeprowadzonych przez BZ WBK w czasach Morawieckiego trzeba będzie podtrzymać tempo rozwoju banku w znacznie trudniejszych czasach.



Dosłownie na godziny przed ogłoszeniem nowego prezesa BZ WBK miliony klientów banku zostały zaskoczone innymi nowościami - podwyżkami opłat i prowizji. Na szczęście nie objęły one ani abonamentów za prowadzenie konta, ani opłat za posiadanie karty debetowej. W dużej części podwyżki dotyczą bardzo niszowych czynności bankowych, jak np. przelewy natychmiastowe Express-Elixir (5 zł zamiast 3 zł), zmiana numeru telefonu w systemach banku dokonana w placówce (25 zł), czy wypłaty gotówki za granicą. I jeszcze kilka innych, ale nie będę się nad tym rozwodził, odsyłam do blogów produktowych, które już o tym napisały (oraz doradziły jak zminimalizować straty ). Są też opłaty bardziej dotkliwe, jak np. 15 zł za wznowienie karty debetowej po tym, jak dotychczasowa straci ważność. Ale dwoma rzeczami BZ WBK swoich klientów rozeźlił. Pierwsza to opłaty za przelewy. Od sierpnia klienci najpopularniejszych kont w BZ WBK - niezależnie od tego czy płacą za swój ROR abonament, czy też samo prowadzenie konta mają za free - będą płacili za... przelewy internetowe . A konkretnie - za SMSy autoryzacyjne, które bank im wysyła. Opłata nie jest duża - 20 gr. za jeden SMS - i obowiązuje dopiero od szóstego SMS-a , ale w XXI wieku brać kasę za to, że klient sam sobie wykonuje przelew przez internet... Słabe to. Poza tym 50 gr. będzie kosztowała też realizacja każdego zlecenia stałego, czyli automatycznej formy płacenia stałych rachunków.





Czytaj też: Znudziły cię kredyty za zero? Oni oferują, że... dopłacą Ci do rat



Pobieranie prowizji za przelewy internetowe i zlecenia stałe to przykład dużej pazerności banku, ale BZ WBK chce klientom wykręcić jeszcze lepszy numer. Idąc śladami takich poprzedników, jak PKO BP, czy Credit Agricole , wielkopolsko-dolnośląski bank wprowadzi od sierpnia... prowizję za prowadzenie konta oszczędnościowego. Niewielką, raptem złotóweczka miesięcznie , ale biorąc pod uwagę żałosne oprocentowanie "oszczędnościówki" w BZ WBK (raptem 0,5% w skali roku) jest całkiem prawdopodobne, że część klientów będzie się "cieszyła" ujemnym oprocentowaniem swoich oszczędności. Mając na koncie oszczędnościowym w BZ WBK np. 5000 zł po opodatkowaniu roczny dochód wyniesie 20 zł, a odejmując od tego opłatę za prowadzenie "oszczędnościówki" - już tylko 8 zł. Mając w banku mniej, niż 3000 zł będzie się do swoich oszczędności... dopłacało.



Czytaj: Korzystasz z ujemnego oprocentowania kredytu? Będziesz płacił... podatek



Z jednej strony można próbować zrozumieć bank, bo stopy procentowe są bardzo niskie, a cała branża płaci od lutego podatek bankowy i nie opłaca jej się pozyskiwać zbyt agresywnie nowych depozytów, ale sądziłem, że jednak skończy się na cięciu stawek klasycznych depozytów, zapewniających klientom wciąż mały, ale jednak realny zysk. Tymczasem coraz więcej banków zamierza kosić swoich klientów bez pardonu ujemną stopą oprocentowania oszczędności. Skoro takie rozwiązanie obowiązuje już - lub zaraz zacznie obowiązywać - w dwóch z trzech największych banków (PKO BP i BZ WBK), to bardzo jestem ciekaw, czy przypadkiem w ich ślady nie pójdą oszczędnościowi liderzy, czyli ING i Bank Millennium. Wtedy będziemy już mogli powiedzieć otwarcie, że budujemy drugą Szwajcarię. Szkoda, że tylko w aspekcie ujemnego oprocentowania pieniędzy klientów.



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 16, 2016 23:51

Klient przechytrzył bank i... komornika. A bank nie przechytrzył matematyki. 3000 opowieści!

Dziś w blogu "Subiektywnie o finansach" małe święto. Wpis, który macie przyjemność czytać, to tekst numer 3000. Nie wiem jak to wytrzymały serwery Blox.pl, zwłaszcza, że większość blogowpisów znajdujących się w tym miejscu to duże, obszerne teksty, upstrzone infografikami, linkami i multimediami (niektórzy mówią, że tego się po prostu nie da czytać :-)). Tym bardziej się cieszę, że są wśród Was dzielni ludzie, którzy wciąż mają w sobie siłę, by przebijać się przed te miliony znaków, by dowiedzieć się więcej o rozsądnym pożyczaniu, lokowaniu pieniędzy, a przede wszystkim o tym jak nie dać się zrobić w trąbę przez instytucje finansowe. Bo blogów poradnikowych, edukacyjnych w sieci jest od groma. Ale blog, który jednocześnie załatwia ważne dla Was sprawy, interweniował w Waszym imieniu w bankach, firmach ubezpieczeniowych, funduszach, u pośredników finansowych i maklerów - jest ciekawostką przyrodniczą. 



Jesteśmy razem już mniej więcej 2600 dni, czyli od nieco ponad siedmiu lat. W tym czasie przyczyniliśmy się do ważnych zmian "systemowych". Wspólnie  pomogliśmy wykosić z rynku najbardziej toksyczne polisy inwestycyjne  (to tutaj pojawiły się pierwsze krytyczne wpisy na ich temat), do poprawienia bezpieczeństwa zbliżeniowych kart płatniczych (to tutaj rozpętała się burza dotycząca możliwości płacenia offline nie swoją kartą bez żadnych limitów), do uratowania wielu z Was przed różnego rodzaju piramidami finansowymi (to tutaj w 2010 r. ostrzegałem przed Amber Gold, firmą zamkniętą dopiero w 2013 r.), do uwzględnienia przez banki ujemnego LIBOR-u przy liczeniu odsetek od frankowych kredytów hipotecznych (to subiektywność napiętnowała banki za to, że minus jest dla nich minusem tylko wtedy, gdy to się opłaca). 



samcik2016_jubileusz



Wpisów w blogu jest 3000, ale załatwionych spraw pewnie jest więcej, niż wszystkich blogonotek. Większość moich interwencji w ogóle nie trafia bowiem na strony blogu, a są i takie, które dzieją się za moimi plecami (jestem tylko dołączony na CC korespondencji klienta z bankiem lub firma ubezpieczeniową, w której to korespondencji jako materiał dowodowy załączane są linki do blogu). I tak ma być! Do tego dziesiątki spraw dotyczących nie pojedynczego klienta, ale setek i tysięcy osób. Po interwencji w blogu niejeden bank oddał ludziom pieniądze po nieprawidłowym wprowadzeniu opłat za konto.  Pamiętam też podły paszkwil, po którym pewien bank przywrócił ochronę ubezpieczeniową klientom, którym wcześniej ją zabrał. Macie też ode mnie darmową "pomoc prawną". To w blogu na bieżąco informuję Was o wyrokach sądowych, które mogą przydać się w Waszych, prywatnych bojach z finansistami. Choć w "Gazecie Wyborczej", w której prowadzę czwartkowe kolumny konsumenckie, działa kilkuosobowa Ekipa Samcika, to załatwienie wszystkich spraw, które do mnie zgłaszacie, jest coraz trudniejsze. Potrzebowałbym, tak na oko, 15-osobowego biura ;-). Ale ten samograj by nie mógł działać, gdyby "subiektywność" nie była popularnym miejscem naszych spotkań. Moje wpisy kliknęliście mniej więcej 30.500.000 razy. Najpopularniejsze teksty przeczytało grubo ponad 200.000 internautów. Które wpisy były najpopularniejsze? Oto kilka przykładów bardzo popularnych tekstów, czytanych przez kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy ludzi:



Klient wpisał poprawkę do umowy kredytowej, a bank jej nie zauważył. Lubicie takie historie, w których klient jest prawie tak niegrzeczny jak bank i ten jego spryt sprawia, że to bankowcy mają przerąbane. Klient wykorzystał nieprecyzyjne procedury i zrobił bankowi to, co zwykle bank robi klientowi. Niewiele brakowało, by bank zemścił się krwawo, ale sprawę w porę opisałem i zadbałem, by skończyła się dla klienta bez bólu.



Klient przechytrzył komornika. Oj, z komornikami też macie na pieńku. Nie dość, że gnomy coraz częściej idą na łatwiznę i nie sprawdzają z kogo ściągają długi, to jeszcze trudno jest potem ich zmusić do odkręcenia problemu, którego są sprawcami. Ale jeden z moich czytelników znalazł na takiego gnoma sposób. Niegrzeczny, godny potępienia, ale jakże słodki i skuteczny.



Polisy inwestycyjne i ludzkie tragedie: historia choroby. Od początku istnienia blogu, czyli od 2009 r., opisywałem niektóre z bardzo nieetycznych - i nieetycznie sprzedawanych - polis inwestycyjnych. Pokazywałem case by case jak bandycki to może być produkt, jeśli zajmą się jego konstrukcją i sprzedażą ludzie nastawieni wyłącznie na zarabianie pieniędzy. Po nazwiskach atakowałem tych finansistów, których uważałem za współodpowiedzialnych za to badziewie. Sądzę, że miało to pewien wpływ na fakt, że niektóre firmy postanowiły wycofać ze sprzedaży najbardziej toksyczne produkty jeszcze na długo przed zmianami w prawie, które ostatecznie je zlikwidowały.



Firma pożyczkowa niczym dealer... wiecie czego. Bardzo się zdenerwowałem, gdy firmy pożyczkowe wprowadziły do Polski "pierwszą działkę gratis". Jasne, że możliwość wypróbowania różnych rzeczy jest udostępniana w różnych akcjach marketingowych i dość powszechnie, ale uważam, że w przypadku pieniądza dawanie ich za darmo "do wypróbowania" przypomina dawanie pierwszej działki gratis komuś, kto nie jest jeszcze uzależniony od prochów.



Sześć pomysłów na "lewe" raty zero procent. Widzicie je w każdym sklepie. Kuszą jak diabli, bo pozwalają mieć nowy telewizor, laptop, lodówkę, albo robot kuchenny bez wkładania większej kasy i bez kosztów. Wszystko pięknie, ale bardzo wielu z Was coś tknęło i zanim wybraliście się do sklepu, przeczytaliście sześć sposobów na to jak zrobić, żeby Wasze raty wcale nie były zero procent :-). Albo żeby nie było ich w ogóle.



Zblżeniowa załamka, czyli jak ukraść ci pieniądze w kwadrans? Tekst, w którym opisałem przypadki fraudów dotyczących klientów posiadających zbliżeniowe karty płatnicze był hitem, ale wcale mnie to nie cieszy. Bo jednocześnie podważył na długie lata wiarygodność technologii zbliżeniowej. Cała sprawa nie wyszłaby na jaw, gdyby banki nie zachowały się głupio i nie próbowały wmówić klientom, że sami sobie ukradli pieniądze.



Ujemny LIBOR, czyli banki i matematyka. Kto by pomyślał, że będziemy mieli kiedyś ujemne oprocentowanie kredytów? A jednak, zdarzyło się. Od kilku miesięcy jeden z moich znajomych płaci ratę, a potem dostaje zwrot niewielkiej części z niej jako dopłatę do odsetek. Ale ten bonus byłby niemożliwy, gdyby nie ten tekst, który otworzył puszkę bankowej pandory.



Czy LTE bez limitów naprawdę jest bez limitów? A tańszy prąd zawsze tańszy? Zdarza mi się, że opisuję promocje nie tylko bankowe, ubezpieczeniowe i inwestycyjne, ale też te, które są wystawiane przez firmy telekomunikacyjne, energetyczne, czy internetowe sklepy. W tym przypadku przyjrzałem się ofercie "LTE bez limitu". I jakoś Wam się spodobało, że wreszcie przestalem przynudzać w kółko o bankach. Mniej więcej tak samo podobało Wam się, gdy wziąłem pod lupę promocję prądu. Tańszego, lecz niekoniecznie.



Ile w Polsce płaci się a godzinę pracy? Powiedzmy sobie szczerze: nic tak nie podnieca przeciętnego Polaka jak kieszeń sąsiada, pani z telewizji, albo nielubianego polityka. Ja to wiem, więc pewnego dnia, z okazji Święta Pracy, zajrzałem do kieszeni hurtowo wam wszystkim. Nie było to może grzeczne, ani uprzejme, ale... lubicie to :-).



-----------------------------------------------------------------------------



SUBIEKTYWNOŚĆ NIE TYLKO W BLOGU! Blog to nie tylko codzienne, od ponad siedmiu lat, wpisy dotyczące Waszych pieniędzy. To również strona na Facebooku (ponad 33.000 fanów), na Twitterze (ponad 8000 followersów), a także na Youtube (prawie 2000 subskrybentów i ponad 60 filmów, które obejrzeliście prawie 230.000 razy). 



POLECAM MOJE KSIĄŻKI: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi. Dowiesz się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania, jak nie dać się okraść przez internet, jak odróżnić tani kredyt od drogiego, jak nie dać się nabić w niby-ubezpieczenie...



SAMCIK_640x3001



baner_640x2501



Samcik_620x2003

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 16, 2016 00:03

May 15, 2016

Google zlikwiduje reklamy chwilówek? To bardzo miły gest, ale ja mam lepszy pomysł, Góglu! :-)

Kilka dni temu branżę firm pożyczkowych obiegła katastroficzna wiadomość - nie będą już mogły reklamować w Google pożyczek-chwilówek o okresie spłaty poniżej 60 dni . Amerykański gigant wśród wyszukiwarek internetowych, który na emitowanych przed naszymi oczami reklamach zarabia 18-20 mld dolarów kwartalnie, motywuje swą decyzję tym, że nie chce przyczyniać się do wpędzania swoich użytkowników w pętlę długów. "Mamy nadzieję, że mniej ludzi będzie narażonych na zakup nieodpowiednich dla siebie i szkodliwych produktów" - napisał w korporacyjnym blogu David Graff, jeden z dyrektorów zarządzających reklamowym biznesem Google'a. De facto oznacza to włączenie pożyczek-chwilówek pod ten sam reżim, któremu w polityce Google'a podlegają broń, narkotyki i inne śmiercionośne wynalazki człowieka. No, ładnie. Ale na takiego bana firmy od chwilówek sobie same zapracowały. Opisywałem numery, które jakiś czas temu wykręcała taka np. Wonga na rynku brytyjskim. Nóż się w kieszeni otwiera. Czasem i nadzorowi się otwiera to tego stopnia, że... zamyka firmę chwilówkową na chwilę ;-)



Ban na reklamowanie pożyczek-chwilówek będzie obowiązywał od 13 lipca , a na branżę polskich firm chwilówkowych padł blady strach. Reklama w Google, wyświetlana setkom tysięcy lub nawet milionom użytkowników wyszukiwarki, to najłatwiejsze - może poza telewizją - narzędzie dotarcia firm chwilówkowych do potencjalnego klienta. Za jeden klik w reklamę firma pożyczkowa płaci przeciętnie aż 3,5 zł, ale aż 3% tych klików zamienia się w szybką pożyczkę. Gdyby nie Google, nie byłoby pewnie sukcesu Vivusa i Wongi, które w ciągu kilku lat odebrały część rynku Providentowi działającemu głównie przez fizycznych pośredników. Google oczywiście nie podjął swojej decyzji widząc setki tysięcy polskich konsumentów, którzy nie mogą wyplątać się z pętli długów, w jaką zostali wpuszczeni przez firmy chwilówkowe. Polscy konsumenci zapewne nie bardzo Google'a interesują. Tu gra idzie o ogromny rynek amerykański, na którym firmy pożyczkowe osiągają gigantyczny zasięg działania. W samych tylko Stanach szybkie pożyczki to biznes wart 46 mld dolarów, a sieć sprzedaży takich firm jest większa, niż liczba punktów McDonalds'a i Starbucksa razem wziętych.



W Polsce pożyczkodawcy "ubrali" w swoje fantastyczne produkty jakieś dwa miliony ludzi, których długi wynoszą 5-6 mld zł. To oznacza, że w rękach firm pożyczkowych jest jakiś 1% zadłużenia Polaków. Dużo? Mało? Trzeba też powiedzieć, że pożyczkodawcy są u nas lepiej pilnowani, niż na Zachodzie, bo od niedawna mają ograniczenia dotyczące nie tylko oprocentowania pożyczek (ustawa antylichwiarska obejmuje je już od dawna), ale i pozaodsetkowych kosztów (o tym mówi z kolei ustawa, która niedawno weszła w życie) . Są tez w prawie mechanizmy utrudniające rolowanie pożyczek bez końca (a wiadomo, że to właśnie na rolowaniu w tym biznesie zarabia się najlepiej). Być może więc restrykcje, jakie szykuje na pożyczkodawców Google nie są potrzebne, bo są oni wystarczająco mocno trzymani za twarz przez prawo?





"Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś dopuszcza reklamy krótkoterminowych pożyczek bankowych, SKOK-ów, platform social-lendingowych a banuje instytucje pożyczkowe, mimo że wszyscy wyżej wymienieni działają w obrębie tej samej ustawy – o kredycie konsumenckim. Faktem jest, że firmy pożyczkowe w Polsce działają dużo odpowiedzialniej, niż w USA i UK, więc karanie ich za grzechy zagranicznych kolegów jest niesprawiedliwe"





- wylewa krokodyle łzy Jarosław Ryba, szef "klubiku" skupiającego największe firmy chwilówkowe . Byłbym skłonny stanąć w tym sporze po stronie firm chwilowkowych, bo rzeczywiście jest tak, że nie zdążyły one w Polsce "nabroić". Nie dlatego, że są takie dobre, ale dlatego, że trafiły na okres przykręcania śruby branży finansowej. Uważam, że jeśli reklamy firm chwilówkowych nie wprowadzają w błąd i zawierają czytelną informację o tym, że pożyczam 100 zł, a za dwa tygodnie będę musiał oddać 150 zł, to trzeba ludziom pozwolić podjąć samodzielną decyzję: brać czy nie brać? Tak samo jak podejmują samodzielną decyzję o spożywaniu cukru, który - jak wiadomo - jest "białą śmiercią", albo picia coli (która składa się głównie z cukru ;-)). No, może chciałbym jeszcze widzieć w polskim prawie instytucję "domniemania winy" firmy chwilówkowej w sytuacji, w której jej klient zgłasza wniosek o upadłość konsumencką. Jeśli klient przedstawi mocne przesłanki na to, że już w momencie zaciągania chwilówki był niewypłacalny, to całe zadłużenie chwilówkowe powinno być automatycznie przez sąd umarzane. Chyba, że firma chwilówkowa ma dokumenty na piśmie, z których wynika, że pożyczyła pieniądze odpowiedzialnie.



Gdybym był Google'm, to powiedziałbym panu Rybie tak: możecie się, drodzy chwilówkowicze, u nas reklamować i sprzedawać te wasze lichwiarskie pożyczki (bez urazy, ale 30% miesięcznie to lichwa, niezależnie od tego jakie macie koszty), ale pod warunkiem, że wycofacie tę swoją szkodniczą ofertę pod hasłem "pierwsza pożyczka gratis". To jest samo zło i manipulacja. I zwodnicza gra z mózgiem pożyczkobiorcy, który często widząc taką ofertę traci zdolność samodzielnego i logicznego myślenia. Nie jest to żadne podejrzenie, pokazały to badania! Jeśli klient nie jest w stanie "wycenić" ile pieniędzy może pożyczyć, żeby to było dla niego bezpieczne, to pożyczanie mu pieniędzy, gdy jest w tym stanie umysłu, określiłbym jako zbrodnię przeciwko portfelowi. Sprawa jest więc jasna: jeśli klient chce wziąć pożyczkę, w której koszt wynosi kilkadziesiąt procent w skali miesiąca, to niech bierze, wolna droga. Ale nie wolno mu wmawiać, że tu coś "jest gratis". Nowe prawo konsumenckie oczywiście w pewnym stopniu ogranicza sensowność wystawiania ofert "zero procent", lecz mimo wszystko jej całkiem nie utrąca. Google mógłby utrącić ją do końca. Góglu, do dzieła!

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 15, 2016 02:58

May 12, 2016

To oni śnią się bankowcom w największym koszmarze. I wiecie co? To już nie jest sen... ;-)

Czy banki zostaną niebawem wyrzucone z naszych portfeli przez pozabankowe firmy technologiczne, czyli różnego rodzaju "finansowe Ubery"? Cóż, patrząc na to, że taki np. SkyCash ma znacznie więcej funkcji, niż dowolna aplikacja bankowa na smartfona, że internetowe kantory przejęły dużą część handlu walutami, że PayPal, PayU, czy BlueCash są coraz bardziej znanymi platformami do rozliczania transakcji, że rozpychają się w Polsce społecznościowe platformy pożyczkowe i crowdfundingowe, że szybko rosną firmy pożyczkowe bazujące na dostarczaniu kasy przez smartfona... Zatrudniająca 170.000 ludzi branża bankowa może mieć z tzw. fintechami problem. Jak duży? Ostatnio wpadły mi w ręce dwa ciekawe raporty, które o tym opowiadają. Pierwszym jest doroczny raport firmy konsultingowej Cap Gemini o bankowości detalicznej. Analitycy stawiają w nim tezę, że tym, co może uratować banki przez zanikaniem jest zaufanie klientów, które w stosunku do banków wciąż jest większe, niż do pozabankowych firm rozliczających transakcje, pośredniczących przy pożyczkach, czy wymianie walut.



citiscanner5



Ów poziom zaufania do banków i zadowolenia z ich usług zależy w dużej mierze od tego jaki serwis bankowcy zapewniają oraz jak sprawne mają różne kanały dostępu. Poniżej macie dwa wykresy, które m.in. o tym opowiadają. Pierwszy jest o tym jak duża część klientów używa przynajmniej raz w tygodniu poszczególnych kanałów komunikacji z bankami oraz jak duża część z korzystających jest przy tym zadowolona z oferowanych usług. Największy odsetek zadowolonych użytkowników ma kanał oddziałowy (61% korzystających "lubi to") oraz internetowy (64% zadowolonych). Stosunkowo najwięcej niezadowolonych klientów pojawia się przy korzystaniu z bankowości mobilnej, co jest o tyle istotne, że jednocześnie to ten kanał komunikacji już dla 33% klientów jest kluczowy (korzystają co najmniej raz w tygodniu). Spada natomiast "używalność" bankowości internetowej (do 59%) oraz oddziałowej (do 13% klientów). Na kolejnym wykresie macie odsetek klientów na tyle wkurzonych różnymi niedostatkami obsługi, że ich lojalność do głównego banku jest już bliska zeru.



capgemini1



capgemini2



Im więcej klientów ma znikomy poziom lojalności do swojego banku, tym łatwiej wbijają swój klin firmy fintechowe. Ale banki wciąż mają pewną przewagę jeśli chodzi o poziom zaufania klientów. Pamiętacie dyskusje o tym czy platformy społecznościowej wymiany walut, albo serwisy do przelewów błyskawicznych ą bezpieczne, skoro działają na zasadzie zrzucania wszystkich pieniędzy klientów do wspólnego worka. W naszym regionie Europy tylko co trzeci obywatel deklaruje swoje absolutne zaufanie do pozabankowych firm finansowych, podczas gdy do banków silne zaufanie deklarują dwie trzecie klientów.



capgemini3



Mimo wszystko bankowcy są przekonani, że jeśli chodzi o działalność polegającą na wydawaniu kart i pośrednictwie w płatnościach firmy FinTech mają dużą szansę wygryźć banki. Jak ograniczyć pole strat? Ano bankowcy kombinują, żeby z pozabankowymi firmami fintechowymi współpracować. Skoro są bardziej "zwrotne", mają lepsze, bardziej przyjazne klientom produkty, to trzeba się z nimi sprzymierzyć, oddając im część marży (może nawet większość), aby korzystać przynajmniej z części tortu.



capgemini4



capgemini5



Jak duże straty banki mogą ponieść z tytułu ekspansji firm fintechowych? O wyszacowanie tej sprawy postarała się CitiGroup, która co jakiś czas publikuje raporty Citi GPS. W ostatnim przypomniał, że pojawienie się na rynku nowych, innowacyjnych firm takich jak Netflix (platforma streamingowa), czy iTunes spowodowało utratę przez "tradycyjnych" graczy 30-40% rynku. I tyle mogą stracić banki podgryzane przez firmy technologiczne. Kolejny wykres pokazuje w jakich częściach rynku finansowego firmy fintechowe rozwijają się najszybciej. Citi publikuje tez zestawienie największych z nich.



citiscanner1 citiscanner2a



O tym, że to nie są żarty przekonuje ta część raportu Citi, która opowiada o wielkiej karierze pozabankowych firm w Chinach, czyli na największym rynku e-commerce świata. W Chinach największe firmy fintechowe mają więcej użytkowników, niż największe banki klientów. Chiński odpowiednik PayPala, który zwie się Alibaba, ma już dwukrotnie większe przychody, niż jego amerykański rywal.



citiscanner31



Działa to-to podobnie do naszego rodzimego systemu IKO, czy PeoPay - czyli w oparciu o kody kreskowe prezentowane sprzedawcy. Z kolei platforma WeChat, pozwalająca przesuwać pieniądze bezpośrednio pomiędzy smartfonami użytkowników systemu, bez pośrednictwa banków, jest większa - jeśli chodzi o liczbę klientów - niż największy tamtejszy bank detaliczny. A przesuwanie kasy do Andy'ego poprzez WeChat wygląda tak:



 citiscanner41



Chińczycy rozbijają bank - i to dosłownie - ale pomysły na przesuwanie kasy bezpośrednio pomiędzy użytkownikami platform technologicznych, z pominięciem banków, są znane też w innych krajach i mają najróżniejsze mutacje. Także takie oparte na pieniądzu cyfrowym (najsłynniejszym takim pieniądzem jest bitcoin), czyli banknotach zapisywanych w smartfonie i szyfrowanych za pomocą specjalnych algorytmów (będących odpowiednikiem znaków wodnych i mikrodruków znajdujących się na "normalnych" banknotach) . W USA karierę robi działający właśnie na tej zasadzie system Abra, w Polsce wystartował jakiś czas temu system Billon.



 citiscanner71



Jest takich przedsięwzięć bardzo dużo i każde z nich jest w pewnym sensie zagrożeniem dla banków. Te systemy - jeśli mają odpowiednio dużo użytkowników - pozwalają bowiem użytkownikom na przekazywanie pieniędzy bez korzystania z bankowej infrastruktury. Jeśli np. ja i wszyscy moi znajomi jesteśmy użytkownikami systemu Billon, to dopóki nie muszę uregulować żadnej płatności poza systemem, to w ogóle nie potrzebuję złotówek w tradycyjnej postaci. A kiedy już dojdzie do konieczności wyjścia z systemu peer-to-peer, to można zrobić przelew do współpracującego z systemem banku, albo wymienić pieniądz "wewnętrzny" na złote w formie gotówkowej w bankomacie sieci współpracującej z systemem. Pytanie brzmi: czy te wszystkie systemy do płacenia, wymiany walut, wirtualne portmonetki wykoszą 20% czy np. 40% bankowych zysków. Banki wciąż pozostaną "skarbcem" dla naszych pieniędzy oraz "zapleczem" dla firm fintechowych. No bo skąd taki Vivus bierze pieniądze na udzielanie swoich "smartfonowych" pożyczek? Ano z obligacji, które kupują banki. Systemy służące do przelewów peer-to-peer też nie mogłyby działać bez interfejsu z tradycyjnym systemem bankowym.



citiscanner6



Pytanie brzmi: czy banki zdołają tak ustawić współpracę z firmami fintechowymi, żeby nie dać się sprowadzić wyłącznie do roli "hurtowni pieniędzy". To trochę tak, jak z hotelami i systemami rezerwacyjnymi typu Booking.com. Hotele pozwoliły się rozplenić różnym "bookingom", które zabrały im większość marży. Ale teraz trend się trochę odwraca - niektóre sieci hotelowe tworzą własne systemy rezerwacyjne i ograniczają swoją obecność w "bookingach", bo mogą sobie na to pozwolić. Dobry, wysoko jakościowy pakiet produktów bankowych z dobrą, wielokanałową obsługą też może się obronić nawet działając w otoczeniu różnego rodzaju firm fintechowych, a być może nawet z nimi współpracując.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 12, 2016 23:10

Historia pewnej reklamacji. Co zrobić, by bank łaskawie zechciał ją... przyjąć?

Byliście kiedyś - lub może jesteście - pełnomocnikiem do czyjegoś konta bankowego? Jeśli tak, to zapewne żyjecie w przekonaniu, że w zastępstwie właściciela rachunku możecie załatwić w banku większość spraw. Oczywiście: zakres pełnomocnictwa może być różny (ogólne bądź do jakichś szczególnych czynności), ale w większości przypadków zakres uprawnień pełnomocnika jest zbliżony do tego, co może w banku współwłaściciel konta. Z pewnymi wyjątkami, bo pełnomocnik ogólny nie może bez zgody właściciela zamknąć rachunku, zmienić jego parametrów, zażądać wydania karty płatniczej, zaciągnąć kredytu, ani złożyć dyspozycji na wypadek śmierci właściciela rachunku. W życiu nie przypuszczałbym natomiast, że w grupie działań, do których pełnomocnik nie ma prawa, znaleźć się może... składanie reklamacji dotyczących np. opłat naliczonych przez bank.



O tym jak nędzna może być w banku pozycja pełnomocnika, przekonał się pan Mariusz, od ponad 10 lat klient mBanku. Pan Mariusz jest pełnomocnikiem do konta swojej 67-letniej mamy. Mój czytelnik korzysta ze swojego pełnomocnictwa obficie - wykonuje comiesięczne przelewy, odnawia lokaty... słowem: zarządza pieniędzmi mamy. W grudniu zeszłego roku wspólnie postanowili zmienić abonament na taki, w którym wykonując transakcję kartą za 200 zł można nie płacić ani za ROR, ani za kartę (pod tym względem mBank należy do najtańszych banków w Polsce). Bazowa opłata za kartę wynosi 4 zł. Kilka tygodni temu pan Mariusz, logując się do banku spostrzegł, że naliczono mu właśnie tę opłatę i to pomimo spełniania warunku dotyczącego wydania 200 zł kartą na zakupach w sklepie. Pan Mariusz zbulwersował się okrutnie i zadzwonił na infolinię:





"Jak każdy praworządny klient podałem telekod i zostałem połączony z miłą konsultantką. Zgłosiłem fakt błędnego naliczenia opłaty. W pełni rozumiem takie sytuacje, wiem, że czasem systemy generują błędy. Pani stwierdziła, że rzeczywiście opłata została naliczona błędnie i wymaga korekty. Myślałem, że błaha i jednoznaczna sytuacja zostanie szybko wyprostowana, ale okazało się, że był to tylko początek schodów..."





- opowiada pan Mariusz. Pani w mLinii stwierdziła bowiem, że choć sytuacja jest oczywista, to pan Mariusz, jako pełnomocnik do rachunku, nie może zgłosić reklamacji w tej sprawie. To ze wszech miar dziwaczne. Wiadomo, że jako pełnomocnik pan Mariusz nie może np. zaciągać w imieniu posiadacza konta zobowiązań, ale - do ciężkiej cholery - to tylko głupia reklamacja w sprawie głupich 4 zł, w dodatku nie budząca żadnych kontrowersji, co do której zasadności nie mają wątpliwości nawet pracownicy banku. Od biedy można byłoby mieć nadzieję na to, że bank - poinformowany przez klienta - sam wszystko wyprostuje, nie czekając nawet na złożenie formalnej reklamacji.



Ale nie, żeby odzyskać 4 zł trzeba złożyć reklamację. Próba jej złożenia telefonicznie przez pana Mariusza, pełnomocnika swojej mamy, spaliła na panewce. Pan Mariusz postanowił więc ponowić działanie metodą bardziej tradycyjną, a więc listem zwykłym. Miał pan Mariusz nadzieję, że dzięki temu ktoś rozpatrzy jego reklamację. Mając przed sobą coś w rodzaju "donosu obywatelskiego" nawet najbardziej bezduszny pracownik mBanku powinien zarządzić zwrot 4 zł na konto szanownej mamusi. Odpowiedź na złożoną na piśmie reklamację przyszła również listem zwykłym, a więc praca klienta została potraktowana z pełną powagą.





"Uprzejmie informuję, iż wskazana przez Pana opłata została naliczona na kartę, która została wydana dla posiadacza rachunku eKonto, do którego jest Pan pełnomocnikiem. W związku z powyższym w celu przedstawieniu wyjaśnień w reklamowanej przez Pana sprawie występuje konieczność złożenia reklamacji przez posiadacza karty/rachunku"





Pan Mariusz nie ukrywa, że dopiero to wyjaśnienie zmotywowało go do tego, by napisać do mnie. Nie należy pan Mariusz do pieniaczy, rozumie różnego rodzaju sytuacje korporacyjne procedury, błędy systemowe .Ale nie rozumie głupoty i bezmyślności pracowników banku oraz debilizmu procedur w nim panujących. Sytuacja jest bowiem naprawdę kuriozalna





"Bank stwierdza fakt popełnienia błędu, ale zamiast podjąć kroki zmierzające do jego naprawy samodzielnie lub choćby zmotywowany przez pełnomocnika do rachunku, oczekuje, że 67-letni klient będzie osobiście się fatygował, zwracał bankowi uwagę na jego błąd i dochodził bezpodstawnie pobranej opłaty. Czy to jest zachowanie fair? A jeżeli starszy klient, słabo orientujący się w bankowości, nie będzie potrafił ocenić zasadności opłaty? Jeżeli uważa Pan sprawę za interesującą, proszę o publikację. Może w ten sposób skłonimy bank do zmiany zachowania?"





Pan Mariusz się oburza i ma trochę racji.  To tak, jakbym widział, że biją na ulicy i nie mógłbym o tym nikomu powiedzieć, bo nie jestem policjantem. Jeśli reklamacja jest uzasadniona, to nie ma znaczenia kto ją składa, ważne że świat stanie się przez to lepszy :-). A w tym konkretnym przypadku, gdy bank już przyznał się do błędu, wymaganie, by klient musiał składać oficjalną reklamację, jest sporym błędem. Gdyby chodziło o jakieś zauważalne pieniądze, to jeszcze bym był w stanie tę proceduralną nieugiętość zrozumieć. Ale absurdalności sytuacji dopełnia fakt, iż chodzi o cztery złote polskie.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 12, 2016 02:11

May 10, 2016

Oprocentowanie bankowych lokat sięga dna. Wyższe zyski tylko dla pięknych i bogatych?

dywidendalogo1Jak wiecie - a może i nie wiecie, jeśli czytacie blog "Subiektywnie o finansach" dopiero od niedawna - od ponad 20 lat zajmuję się długoterminowym inwestowaniem swoich własnych, prywatnych oszczędności. Dużą ich część umieszczam w bankach, na depozytach oraz na kontach oszczędnościowych. Trochę też przeznaczyłem na 10-letnie obligacje rządowe (teraz marże oferowane przez Ministerstwo Finansów są nędzne, ale jeszcze sześć, siedem lat temu można było sobie zagwarantować na całą dekadę naprawdę niezłe warunki). Ale drugą część inwestuję na rynku kapitałowym. Dlaczego to robię? O tym pisałem niedawno i zapraszam do lektury tego wpisu . Tutaj przypomnę tylko, że nie podzielam stereotypu, że to co w banku zawsze jest bezpieczne, a to, co na rynku kapitałowym - w akcjach spółek, czy funduszach inwestycyjnych - zawsze ryzykowne. Każde zarządzanie pieniędzmi wiąże się z pewnym ryzykiem. W zależności od tego gdzie trzymamy te pieniądze, wystawiamy się na takie lub inne rodzaje ryzyka. 



W banku ryzykujemy, że gwarantowany na depozycie zysk nominalny nie pokryje spadku wartości pieniądza w wyniku inflacji (czyli że za nasz depozyt, pomimo dopisania odsetek, np. za rok będziemy mogli kupić mniej ziemniaków i pomidorów, niż dziś). Wartość realna pieniędzy może też stopnieć w odniesieniu do walut obcych (czyli: mamy wysokie odsetki, ale możemy za nie kupić mniej iPhone'ów, które kupujemy przecież za dolary). Ryzykujemy też, że bank upadnie i nie wypłaci wszystkich depozytów (jest nawet unijna dyrektywa, która pozwala obciążać właścicieli większych depozytów kosztami upadłości banków). Rynek kapitałowy to też ryzyko, bo wartość kawałków przedsiębiorstw, których właścicielami jesteśmy (do tego przecież sprowadza się inwestowanie) nie jest gwarantowana. Może się zwiększać lub zmniejszać, choć - jak pokazałem w tekście sprzed dwóch tygodni - w długim terminie do tej pory długookresowo raczej rosła.



OBEJRZYJ TEŻ: Przewodnik dla tych, którzy chcieliby ulokować część pieniędzy poza bankiem, ale nie wiedzą jak się za to zabrać. 







To wszystko prowadzi mnie do konkluzji, że nie mogę lokować pieniędzy wyłącznie w banku, ani wyłącznie na rynku kapitałowym, ani wyłącznie w nieruchomości, ani wyłącznie w złoto. Muszę inwestować w sposób zróżnicowany, bo nie jestem w stanie ocenić czy za 20-30 lat - a taki jest horyzont moich inwestycji - pieniądze położone w danym miejscu będą coś warte. Owszem, lokując na rynku kapitałowym łatwiej popełnić błąd i się sparzyć, ale nie jest to wina rynku kapitałowego, tylko nieetycznych sprzedawców, którzy namawiają nas na inwestowanie pieniędzy w niewłaściwe produkty i bez respektowania zasad bezpieczeństwa. To była jedna z najważniejszych konkluzji mojego pierwszego tekstu w ramach akcji "Dywidenda jak w banku, czyli o rozsądnym inwestowaniu oszczędności", którą prowadzę wspólnie z Albertem "Longterm" Rokickim, autorem najstarszego w Polsce blogu o długoterminowym inwestowaniu w spółki dywidendowe.



PRZECZYTAJCIE POPRZEDNIE TEKSTY W RAMACH NASZEJ AKCJI.  Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu "Longterm"  zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować dodatkową emeryturę - lub plan systematycznego inwestowania - z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. W ramach tej akcji pisałem już o tym dlaczego sam lokuję w ten sposób część swoich oszczędności pisałem w blogu kilka dni temu, zachęcam Was do lektury. Przeczytajcie też moje  zaproszenie do udziału oraz zerknijcie na  listę prezentów, jakie przygotowali dla Was partnerzy tego projektu edukacyjnego. Na blogu "Longterma" ukazały się do tej pory dwa poradniki w ramach akcji: o tym czym w ogóle jest dywidenda i jak jest wypłacana oraz o tym czy dziś na warszawskiej giełdzie ceny akcji - w tym akcji największych i najbardziej wiarygodnych firm, wypłacających systematycznie dywidendy - ceny są wysokie czy niskie? Zapraszamy też do obejrzenia relacji z pierwszego z trzech webinarów, które odbędą się w ramach akcji. Ja opowiadam w nim jak inwestuję pieniądze, a Albert o tym dlaczego inwestuje je inaczej niż ja ;-). Nakręciliśmy też dwa klipy wideo, w których tłumaczymy dlaczego w inwestowaniu warto wziąć pod uwagę także lokowanie pieniędzy w spółki dywidendowe. Filmów będzie więcej! 







Wracając do dzisiejszego tematu: jeśli przekonałem Was, że na pieniądzach złożonych w banku świat się nie kończy, to dziś spróbujemy zrobić kolejny krok - odpowiedzieć na pytanie: czy żeby lokować pieniądze w akcje spółek trzeba spełnić jakieś specjalne warunki? Mieć milion na koncie? Doktorat z finansów? Rzucić pracę i poświęcić się analizowaniu wykresów? Wykupić najdroższą końcówkę terminala Reutersa? Zatrudnić trzech analityków i dwóch prawników? Słowem: czy lokowanie oszczędności poza bankiem, na rynku kapitałowym, jest tylko dla pięknych i bogatych? A jeśli nie, to jakie warunki trzeba spełnić, by miało sens także wtedy, gdy jesteśmy zwykłymi ciułaczami? Takimi, którzy nie zajmują się na co dzień finansami, nie analizują wykresów spółek i generalnie cała ta giełda robi na nich wrażenie czegoś bardzo trudnego.



Moja opinia jest następująca: inwestowanie pieniędzy jest dla każdego, kto spełnia dwa warunki: a) ma już "uszytą" poduszkę finansową (czyli bezpiecznie ulokowane np. 30.000 zł na wszelki wypadek) oraz b) na swoje pieniądze patrzy długoterminowo. A więc chce zwiększyć szanse na to, że za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będzie miał zapas oszczędności pozwalający spełniać marzenia. That's all. Innych warunków nie ma. Jasne, że już te dwa są dość trudne do spełnienia w kraju, gdzie połowa ludzi nie ma żadnych oszczędności, 97% pieniędzy mamy ulokowane w bankach na krótki termin (poniżej jednego roku), a z preferencji podatkowych oferowanych w zamian za długoterminowe oszczędzanie korzysta mniej, niż 1% ludności. Ale z drugiej strony ok. 35% Polaków ma już na tyle wysokie dochody, że mogłoby gromadzić oszczędności, a po prostu nie ma takiego nawyku albo potrzeby . Jeśli czytasz ten tekst, to albo już masz jakieś oszczędności i zastanawiasz się nad ich bezpiecznym lokowaniem, albo przynajmniej podjąłeś decyzję, że chcesz oszczędzać na przyszłość. To już dużo. Teraz czas rozprawić się z mitami na temat rynku kapitałowego:



MIT 1: ŻEBY INWESTOWAĆ TRZEBA MIEĆ DUŻO PIENIĘDZY? Nie. Ja swoją przygodę z inwestowaniem zaczynałem od 2000 zł. Jeśli nie masz dziś dużych pieniędzy do zainwestowania to nawet lepiej. Bo z pierwszymi krokami w inwestowaniu jest tak, jak z nauką jazdy. Na początek lepiej kupić sobie stare, poobijane już auto, a nie limuzynę. Pierwszym autem stukniesz w słupek, porysujesz drzwi, wygniesz zderzak, bo to normalne koszty zdobywania doświadczenia. Jeśli zainwestujesz na początku małe pieniądze, to oczywiście nie zostaniesz milionerem, ale też ewentualne "frycowe", które zapłacisz, nie będzie wysokie. Większość nieszczęść tych, którzy dali się wpuścić w toksyczne produkty inwestycyjne wzięło się stąd, że zainwestowali w nie wszystkie swoje oszczędności. To po pierwsze. A po drugie przy długoterminowym inwestowaniu oszczędności ważną zasadą jest systematyczność, która pozwala rozłożyć ryzyko. Lepiej co kwartał zainwestować po 2500 zł, niż jednorazowo 10.000 zł. Dzięki temu uśredniamy cenę zakupu i ograniczamy niebezpieczeństwo, że wchodzimy do akcji w złym momencie.



MIT 2: ŻEBY INWESTOWAĆ TRZEBA MIEĆ DOKTORAT Z FINANSÓW? To dość powszechny mit dotyczący inwestowania. Żeby ulokować pieniądze na lokatach wystarczy wiedzieć jakie jest oprocentowanie w skali roku w poszczególnych bankach. Ten bank, w którym procent jest wyższy - wygrywa. A żeby zacząć inwestować? Pozornie jest trudniej, bo spółek do wyboru jest kilkaset, a ich ceny początkującemu inwestorowi nic nie mówią o tym, czy dana spółka jest tania czy droga. Są różne wskaźniki, jak C/Z czy C/WK, które rozkminiają te zagadkę, ale patrzenie na wypełnione cyferkami tabele giełdowe może przerażać. Są aż dwa sposoby na to, żeby się nie trzeba było nimi najbardziej przejmować. Pierwszy to rozpoczęcie przygody z inwestowaniem od znalezienia spółki, z której usług korzystamy, której produktów używamy od lat, której jesteśmy fanami. Siłą rzeczy cokolwiek na jej temat już wiemy. A zgłębianie jej tajemnic będzie przyjemniejsze, niż poznawanie spółki, którą znamy tylko z nazwy. Drugi patent to rozpoczęcie inwestowania od funduszu inwestycyjnego . To taki "worek" z pieniędzmi, który zbiera kasę od wielu klientów i inwestuje ją w ustalony sposób. W duże albo małe spółki. W takie, które wypłacają dywidendy, albo w spółki z określonej branży. Do wyboru, do koloru. Za zarządzanie płacimy funduszowi kilka procent wynagrodzenia, ale za to mamy pieniądze rozłożone na kilkadziesiąt "kawałków" firm. I to fundusz wybiera za nas najlepsze firmy, nie musimy się zajmować tym sami. Jedno z towarzystw funduszy inwestycyjnych, BPH TFI, obiecało, że jeśli zainwestujecie przynajmniej 10.000 zł w dowolny z ich funduszy, to dostaniecie w prezencie moją książkę - przewodnik po inwestowaniu - z autografem. Szczegóły tej promocji podam na dniach. 



MIT 3: NA GIEŁDZIE MALUCZCY NIE MAJĄ ŻADNYCH SZANS? Jeśli inwestujemy na krótki termin to może być prawda. Przy takim podejściu wygrywają ci, którzy mają największe doświadczenie, wiedzę na temat analizy wykresów, najlepszy dostęp do informacji i zajmujący się inwestowaniem zawodowo. Przy inwestowaniu obliczonym na wiele lat moment zakupu ma mniejsze znaczenie, a bardziej liczy się to, czy kupujemy spółkę dobrą, perspektywiczną, mającą cenione produkty lub usługi oraz porządny plan na przyszłość. Żeby wybrać taką spółkę od biedy wystarczy się znać na danej branży, niekoniecznie na giełdzie (np. jeśli pracujesz przy sprzedaży detalicznej, to pewnie wiesz, że Wawel jest niezłą firmą, a jeśli w ubezpieczeniach - to zapewne zauważyłeś, że PZU ostatnio też daje radę). Mając już wytypowany potencjalny "obiekt" swojej inwestycji wchodzimy na stronę wybranego biura maklerskiego (to za ich pośrednictwem kupuje się akcje) i tam, w serwisie informacyjnym, szukamy jakiegoś raportu analityków na jej temat. Na pierwszej stronie zwykle jest podsumowanie perspektyw dla firmy, oszacowanie czy jej akcje są w danym momencie drogie czy tanie oraz czy dany analityk rekomenduje jej zakup. Lektura stron tytułowych dwóch takich raportów to dobra "zaliczka" do zakupu akcji. Nie trzeba się bać tych raportów, analitycy nauczyli się już pisać przynajmniej strony tytułowe swoich raportów tak, żeby normalni ludzie też mieli szansę je zrozumieć ;-)



MIT 4: OBLIGACJE BEZPIECZNIEJSZE, NIŻ AKCJE? Inwestowanie na rynku kapitałowym niejedno ma imię. Można kupować akcje spółek (czyli "kawałki" własności), obligacje emitowane przez spółki (czyli pożyczyć firmie pieniądze), można inwestować w produkty strukturyzowane (czyli takie "czarne skrzynki" z gwarancją, że się nie straci i przeważnie niezbyt prawdopodobną opcją na zysk - nie przekraczający przy tym dwu, trzykrotności oprocentowania depozytu bankowego), są też fundusze inwestycyjne (za ich pośrednictwem można kupować najróżniejsze akcje i obligacje). Od czego zacząć swoją przygodę z inwestowaniem? Teoretycznie najbezpieczniejsze są obligacje rządowe, a w drugiej kolejności - korporacyjne, bo to "tylko" pożyczka, w dodatku oprocentowana. Ale tak naprawdę obligacje emitowane przez firmy nie należą do bezpiecznych lokat kapitału, bo gdy firma ma kłopoty finansowe, to przeważnie w pierwszym rzędzie przestaje spłacać obligacje . W tym sensie może to być inwestycja "zero-jedynkowa". Mając akcje, czyli udział w przedsiębiorstwie mamy inwestycję, której wartość jest bardziej "stopniowalna". No i - co jeszcze ważniejsze - akcje dają szansę wzrostu wartości jeśli spółka będzie się dobrze rozwijała, a obligacje nie. Mając akcje dobrej firmy będziemy zwiększali wartość swoich pieniędzy, a mając obligacje po prostu dostaniemy swoje pieniądze (plus odsetki) z powrotem.



MIT 5: KUPOWANIE AKCJI JEST TRUDNE, WYMAGA DUŻEJ WIEDZY? Kiedyś może tak było, bo systemy informatyczne biur maklerskich były potwornie "drewniane" i nieprzyjazne dla użytkownika. Teraz przypominają systemy informatyczne banków. Wchodzicie na stronę internetową biura maklerskiego, wybieracie trzyliterowy symbol spółki, liczbę akcji, które chcecie kupić (można nawet jedną akcję) oraz limit ceny . Możecie też wpisać zlecenie PKC (po każdej cenie) albo PCR (po cenie rynkowej). Oba oznaczają, że kupicie akcje po cenie, jaka obecnie jest na giełdzie. Rodzajów zleceń jest więcej, ale jako początkujący nie musicie ich znać. Aha, wcześniej trzeba jeszcze przelać pieniądze na rachunek maklerski (zwykłym przelewem bankowym). Po kilkudziesięciu godzinach na rachunku papierów wartościowych (konto maklerskie składa się z dwóch "subkont" - pieniężnego i papierów wartościowych) pojawią się akcje. Nie ma w tym żadnej głębszej filozofii, nie jest też potrzebny żaden szczególny poziom inteligencji. Do ceny akcji zostanie doliczona prowizja maklerska. W ramach akcji "Dywidenda jak w banku" jedno z biur maklerskich, DM BOŚ, zadeklarowało, że naszych - Longterma i moich - czytelników będzie obsługiwać przy prowizji 0,18% od wartości zakupu akcji. Warunek: trzeba zarejestrować się przez specjalny link (regulamin jest tutaj). Promocja jest wyłącznie tutaj, nigdzie indziej w przyrodzie nie występuje, ale ma ograniczenie - dotyczy obrotów nie przekraczających 100.000 zł. Nie mam żadnej prowizji od założonych kont, więc żeby zagwarantować sobie bardzo niskie prowizje możecie również korzystać z identycznego linku w blogu Longterma, o ile tak będzie dla Was wygodniej.



INWESTOWANIE (MIMO WSZYSTKO) NIE JEST DLA KAŻDEGO. Mam nadzieję, że przekonałem Was, iż lokowanie pieniędzy w spółki dywidendowe pod pewnymi względami przypomina deponowanie pieniędzy w banku. Tu nie ma gwarancji nominalnej wartości kapitału, a tam nie ma gwarancji realnej wartości kapitału. Sęk w tym, że o ile w przypadku bezpieczeństwa lokaty w banku nie ma większego znaczenia, czy włożymy pieniądze na dwa, czy na 20 lat, o tyle w przypadku inwestycji na rynku kapitałowym obowiązuje zasada: "im dłuższy horyzont, tym mniejsze ryzyko ". A więc: nie inwestujemy w akcje pieniędzy, których możemy potrzebować w przewidywalnej perspektywie (niech to będą pieniądze, o których możesz zapomnieć). Nie inwestujemy w ten sposób wszystkich pieniędzy. Jeśli mamy ich mało, to nie wychylamy nosa z banku ( dopiero przy wartości oszczędności powyżej 30.000-40.000 zł można w ogóle myśleć o czymkolwiek innym, niż bank). Jeśli nie mamy jeszcze setek tysięcy, to na rynek kapitałowy kierujemy relatywnie niewielką część - np. 10-20%. Rozkładamy ryzyko między kilka spółek lub funduszy. Wszystkie Wasze ewentualne dotychczasowe nieszczęścia związane z inwestowaniem pieniędzy brały się stąd, że nie przestrzegaliście tych zasad, bo jakiś naganiacz Wam ich nie wytłumaczył.



dywidendalogotypy3 ZDOBĄDŹCIE DARMOWY E-BOOK O INWESTOWANIU DYWIDENDOWYM.  Albert "Longterm" Rokicki, z moją skromną pomocą, przygotował dla Was e-booka, w którym krok po kroku przedstawiamy Wam sposoby na odpowiedzialne inwestowanie oszczędności w spółki dywidendowe. Jeśli po lekturze mojego blogoporadnika coś Was tknęło, strzeliło albo w jakiś inny sposób dotknęło :-) i myślicie o tym, żeby zainwestować niewielką część kasy w spółkę wypłacającą dywidendę - zamówcie newsletter Longterma w ramach akcji "Dywidenda jak w banku" . Będziecie wiedzieli wszystko o naszych najnowszych poradnikach, klipach wideo, konkursach związanych z akcją, a obiecany e-book dotrze na Waszego e-maila najpóźniej przed końcem czerwca. Newsletter dostępny jest pod tym linkiem.



Czytaj też: Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych o naszej wspólnej akcji



Czytaj też: Giełda Papierów Wartościowych o akcji "Dywidenda jak w banku"



Czytaj też:  Longterm o tym dlaczego też polubił subiektywność :-)



ebinariumdywidenda CO DALEJ W BLOGU W RAMACH AKCJI? W kolejnym poradniku w ramach akcji "Dywidenda jak w banku" opowiem Wam jakie zasady rządzą wyceną akcji spółek. Od czego zależy czy akcje danej spółki są droższe, czy tańsze? Jak można to łatwo ocenić? Co można wyczytać z wykresów? Jak sprawdzić czy dana spółka wypłaca dywidendę i jak sprawdzić czy długoterminowo z tej dywidendy da się "uszyć" odpowiednik depozytu bankowego? Ten tekst ukaże się w ciągu najbliższego tygodnia. Jeszcze w tym tygodniu kolejny tekst w ramach akcji opublikuje też "Longterm" . Przygotowujemy dla Was kolejny klip wideo i kolejne webinarium . Szykujcie się też na spotkanie inwestorów indywidualnych "Wall Street" w Karpaczu, które odbędzie się 3-5 czerwca. Będziemy tam opowiadali o tym jak wybrać sobie do inwestowania najlepsze spółki dywidendowe.



BLOG "SUBIEKTYWNIE O FINANSACH" ZAPRASZA DO KARPACZA! Na początku czerwca w Karpaczu odbędzie się dwudziesta już konferencja drobnych inwestorów -  "Wall Street". Będę tam i wezmę udział w dyskusji "Czy giełda może zostać miejscem powszechnego oszczędzania pieniędzy, czy też straciliśmy już tę szansę?". W Karpaczu będzie też całkiem solidna porcja wiedzy dla początkujących inwestorów. Jeśli ktoś z Was będzie miał ochotę spotkać się ze mną i innymi uczestnikami konferencji - rejestrujcie się podając kod promocyjny "SubiektywnieWS20" - organizatorzy mają specjalną zniżkę dla czytelników "subiektywności", wynoszącą 50-100 zł (w zależności od pakietu). 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 10, 2016 23:26

May 9, 2016

Oni tylko udają bank, ale za to jak! Karta gratis, niski spread, tanie przelewy do Anglii...

Czy konto służące do robienia przelewów, płacenia comiesięcznych rachunków i do bezgotówkowego opłacania zakupów trzeba mieć w banku? Przed erą "smartfonową" banki miały naturalny monopol na prowadzenie rozrachunków klientów i wydawanie im kart płatniczych, ale teraz już tak nie jest. Niedawno opisywałem w blogu pomysł pośrednika finansowego Lew, który wkrótce zaproponuje nie ubankowionym klientom konto, płatności mobilne, a nawet... kartę kredytową . Z podobnym, ale chyba jeszcze ciekawszym pomysłem startuje właśnie inna niebankowa firma finansowa - DiPocket. Ściągasz sobie na smartfona aplikację, rejestrujesz się, zamawiasz kartę płatniczą i... masz "bank w smartfonie", tyle że od firmy technologicznej, a nie od prawdziwego, licencjonowanego banku z tysiącem oddziałów, marmurami i wysoko opłacanymi sprzedawcami.



Konto w DiPocket już testowałem tuż przed weekendem na własnych pieniądzach. Jego założenie nie zabiera więcej, niż kilka minut, a prowadzenie jest darmowe i to bez żadnych wyuzdanych warunków , jakie często stawiają banki. Przelewy na terenie kraju też są za free - tak samo, jak w każdym "normalnym" banku. Wypłaty z bankomatów albo za darmo (gdy korzystamy z urządzeń w sieci Banku Pekao) albo tańsze, niż w bankach (opłata wynosi 2,5 zł za każde skorzystanie z bankomatu obcej sieci, w bankach przeważnie ta prowizja zabiera 5 zł). Do tego w pakiecie oferowanym przez DiPocket jest karta płatnicza, która co prawda oficjalnie jest kartą pre-paidową, ale można ją "przykleić" do rachunku i wtedy działa jak zwykła debetówka (nie trzeba jej specjalnie doładowywać). Karta - jeśli jest pierwszą zamówioną przez danego klienta - też jest darmowa (oprócz tego można wziąć kartę wirtualną do płatności internetowych). W ramach aplikacji nie tylko można wysyłać normalne przelewy bankowe, ale i przekazywać pieniądze na numer telefonu innego uczestnika DiPocket. Dziesięć takich "przekazów smartfonowych" w miesiącu jest za darmo, każdy kolejny kosztuje 50 gr.



dipocketscreen



Zapytacie: po co to wszystko? Żeby mieć rzeczywiście darmowy rachunek? W bankach trudno o taki, ale czasem warunki konieczne do zniesienia wszelkich prowizji są łagodne i mało kto za konto płaci. Żeby robić przelewy bankowe przez smartfona? Przecież banki też mają aplikacje mobilne, które to umożliwiają. Żeby przekazywać sobie pieniądze bezpośrednio ze smartfona na smartfon, w czasie rzeczywistym, omijając te wszystkie bankowe systemy przelewów? W ramach bankowych sojuszy takie fajerwerki też już działają, kto ma aplikację mobilną w banku biorącym udział w systemie "Blik" może przekazywać pieniądze innym klientom na numer telefonu. Więc po co? Przewaga aplikacji DiPocket może się ujawnić w sytuacji, gdy zaczynamy podróżować i chcemy płacić w obcych walutach bądź przekazywać transgranicznie pieniądze. Pod tym względem banki nie mają najlepszej oferty. Przelewy w euro są jeszcze w miarę tanie (ceny zaczynają się od 5 zł), ale jeśli chcemy przelać inną walutę, to za przewalutowanie zapłacimy jak za zboże. Płacenie kartą za granicą? To przeważnie krwawa rzeźnia - banki biorą za przewalutowanie po 5-6% prowizji. Zresztą zobaczcie sami:





Na tym właśnie polu chce powalczyć DiPocket. Przede wszystkim są tu znacznie niższe opłaty za przewalutowanie transakcji. Jeśli płacę swoją złotową kartą w Niemczech, to DiPocket obciąży mnie opłatą za przewalutowanie transakcji w wysokości 1% oraz półprocentowym spreadem walutowym . Łącznie użycie mojej polskiej karty za granicą będzie mnie kosztowało 1,5% więcej, niż wynosiłby rachunek gdyby bezpośrednio przeliczyć moje zakupy z euro na złote po kursie NBP. To kilkakrotnie taniej, niż w przypadku przeciętnej karty bankowej. Można też oczywiście wziąć w DiPocket subkonto walutowe i kartę w walucie obcej i w ogóle ominąć spready i opłaty za przewalutowanie. Ale takie konto i karta już kosztują: 3 zł miesięcznie płaci się za drugie i kolejne subkonto (poza podstawowym kontem złotowym), a 4 zł miesięcznie za każdą dodatkową kartę (poza złotową) . To już nie jest tak atrakcyjna oferta w stosunku do bankowej. U pozabankowego operatora za kilka tygodni ma być dostępna karta wielowalutowa, czyli taka, która przyjmuje za "swoją" walutę zawsze tę, która obowiązuje w kraju, w którym aktualnie przebywa jej właściciel. Jeśli jestem w Niemczech, to mój plastik pozwala płacić w euro, jeśli w Londynie - to w funtach, a jeśli poleciałem do Stanów - w dolarach. Ale taka karta będzie kosztowała już 8 zł miesięcznie. No i to już nie jest taki hit, bo podobną kartę ma m.in. Citibank oraz Bank Pekao.



W sumie więc dla kogoś, kto zbyt często nie podróżuje, najlepszą opcją może być po prostu posiadanie w DiPocket konta złotowego i karty do niego oraz korzystanie z w miarę tanich transakcji zagranicznych. Taniej, niż w bankach, można też u pozabankowego operatora robić międzynarodowe przelewy. Między portfelami klientów DiPocket jest to w ogóle darmowe, wystarczy że obie osoby mają w DiPocket konta w tej samej walucie. Założenie takiego konta może więc mieć duży sens dla członków rodzin, w których jedna z osób pracuje za granicą i potrzebuje od czasu do czasu przekazać do kraju zarobione pieniądze. Western Union czy MoneyGram pobierają za taką usługę "duże" kilka procent prowizji , a w DiPocket w zasadzie jedynym potencjalnym kosztem może być przewalutowanie pieniędzy (1% prowizji) i spread (0,5%). A jeśli ja mam konto w DiPocket, a mój partner, któremu przesyłam pieniądze, ma konto w banku? Przelew funtów do Wielkiej Brytanii kosztuje 2,5 zł, tak samo dowolny przelew w euro . W przypadku eurowych przelewów to dwukrotnie niższa prowizja, niż w najtańszych bankach, a jeśli chodzi o przelewy funtowe, to różnica na korzyść DiPocket jest kosmiczna. Droższe u tego pozabankowego operatora są tylko przelewy do bardziej egzotycznych krajów - prowizja wynosi 12 zł od sztuki.



Gołym okiem widać, że DiPocket kieruje swoje usługi do nieubankowionej jeszcze młodzieży (bo jest to platforma wyłącznie mobilna), do Polaków pracujących za granicą (jest ich dwa miliony) oraz ich polskich rodzin, do osób często podróżujących za granicę. Bardzo tanie przelewy w euro i funtach, bezprowizyjne przekazywanie gotówki między portfelami, niskie prowizje przy transakcjach zagranicznych kartą i darmowe konto z kartą - to pakiet usług, którym można śmiało konkurować z większością banków. Choć przecież są wyjątki: w zeszłym roku, jeszcze za prezesury Sławomira Lachowskiego, bardzo podobny pakiet usług - niski spread, tanie karty w różnych walutach i przekazywanie pieniędzy w czasie rzeczywistym ponad granicami - zaproponował swoim klientom Bank Smart, jedyny w Polsce bank działający wyłącznie na smartfonie. DiPocket ma bardzo podobny do niego pomysł na przyciąganie klientów. Jeśli chodzi o transfery pieniężne to konkurentami DiPocket będą zapewne serwisy internetowe takie jak uruchomiony niedawno Valuto.com, gdzie pieniądze podróżują po Europie za darmo lub prawie za darmo.



DiPocket ma dość ciekawy sposób rejestrowania nowych klientów. Ze względu na wymogi polskiego nadzoru finansowego firma nie jest klasyczną portmonetką finansową, której klienci byliby anonimowymi "numerami telefonu". Tu trzeba podać imię, nazwisko, adres, zrobić sobie dwa selfie (co ciekawe jedno ma być "na smutno", a drugie "na wesoło"), a potem przysłać fotografię dowodu tożsamości i jakiegoś rachunku (np. za gaz) . Poza tym jest jeszcze weryfikacja SMS-owa (DiPocket przesyła na wskazany numer telefonu specjalne hasło aktywacyjne). Wady? Cóż, przede wszystkim brak gwarancji państwowych - tu pieniądze przekazujemy firmie działającej poza ścisłym nadzorem KNF (choć pieniądze klientów trafiają na subkonta prowadzone przez Bank Pekao, więc nie są tak całkiem "poza oficjalnym obiegiem"). Jeśli ważny przelew nie trafi do adresata na czas, nie można się poskarżyć do KNF-u, ani arbitrażu bankowego . Druga sprawa to brak oferty depozytowej i kredytowej - depozytów siłą rzeczy być tu nie może (firma nie ma licencji bankowej), a kredyty być może DiPocket kiedyś uruchomi, ale najpierw musi zgromadzić dane o swoich klientach potrzebne do zrobienia sensownego scoringu.



Bardzo jestem ciekaw jak się przyjmie na polskim rynku nowa oferta. Zarówno DiPocket jak i MiniBilll (czyli rachunek rozliczeniowy zapowiadany przez firmę Lew) to kolejny etap walki firm fintechowych o przejęcie części bankowego biznesu. Najpierw były klasyczne finansowe portmonetki, takie jak SkyCash, czy mPay, które po prostu ułatwiają mobilne płacenie za niektóre usługi (parkowanie, bilety na tramwaj, a nawet na pociąg), a teraz pojawiają się firmy, dorzucają do tego przelewy i karty płatnicze (DiPocket ma karty wydawane wspólnie z MasterCardem). A banki? Kto wie czy nie będą musiały się skupić na obsłudze klientów z wyższego segmentu oraz na oferowaniu depozytów i kredytów. Dużo zależy od funkcjonalności takich mobilnych rachunków rozliczeniowych i od tego czy korzystanie z nich będzie wygodne. Mankamentem DiPocket jest to, że jeśli chcę zapłacić rachunek za gaz, nie mogę po prostu sfotografować faktury i - za pomocą kodu paskowego, czy QR kodu - automatycznie wypełnić formatki przelewu. A np. w Banku Smart, czy w Citibanku taka funkcjonalność jest. Banki nie są więc na straconej pozycji: mają przelewy na numer telefonu, szybkie opłacanie rachunków przez fotografowanie faktur, mają też karty wielowalutowe. Chyba, że pozabankowe firmy zaoferują to samo taniej i przyjaźniej.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 09, 2016 23:38

May 8, 2016

Przewalutowania kredytów frankowych nie będzie? Ten wyrok może sprawić, że... będzie

Coraz mniejsze są szanse na to, że posiadacze kredytów frankowych doczekają się "odwalutowania" swoich kredytów z mocy ustawy. Ostatnie przesłuchy z kancelarii prezydenta wskazują na to, że najnowsza wersja projektu - po storpedowaniu przez Komisję Nadzoru Finansowego oraz Narodowy Bank Polski poprzedniej wersji, opartej na "kursie sprawiedliwym" - będzie szła w kierunku możliwości oddania przez frankowicza praw do mieszkania w zamian za umorzenie części długu. Frankowicz mógłby jednocześnie nadal mieszkać w swoim dawnym mieszkaniu, ale już tylko jako najemca. Zobaczymy jakie będą szczegóły. Na razie frankowicze - rękami posłów Kukiz'15 - złożyli swój projekt, który zakłada przewalutowanie kredytów na koszt banków z potrąceniem różnic między zapłaconymi ratami kredytów frankowego i złotowego. Ale ten projekt ma chyba małe szanse w Sejmie, a poza tym jest bardzo podobny do pierwszej z wielu opcji "prezydenckich", więc nie będę się nad nim rozwodził.



Czytaj też: Bank popełnił błędy przy wypłacie kredytu. Klient odzyska setki tysięcy!



To, czego nie załatwią dla frankowiczów politycy mogą im załatwić... sądy. W piątek po południu nadeszła wiadomość o bardzo ciekawym wyroku, który wyszedł właśnie spod palców warszawskiego Sądu Rejonowego . Sprawa dotyczyła kredytu frankowego w wysokości 130.000 zł, który wskutek wzrostu ceny franka dziś - po dobrych kilku latach spłaty - jest wart 160.000 zł. Klient złożył pozew o zwrot części zapłaconych rat w związku z tym, że klauzula mówiąca jak ma być ustalana wysokość rat (czyli jak należności wyliczone we frankach mają być przeliczane na złote) jest nieprecyzyjna. To ta sama klauzula, która w przypadku kilku banków - mBanku, Banku Millennium, Getin Banku, Raiffeisena i, o ile mnie pamięć nie myli, także w przypadku Banku BPH - została już zakwestionowana przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz wpisana do rejestru klauzul niedozwolonych. Na podstawie tych klauzul banki dowolnie ustalały sobie spread walutowy.



Czytaj: Klient wpisał poprawkę do umowy kredytowej. Bank nie zauważył i...



Na czym miałaby polegać sensacyjność "warszawskiego" wyroku? Sąd uznał - a "oskarżonym" w tej sprawie był mBank - bank niezgodnie z prawem zapisał w umowie z klientem klauzulę przeliczeniową, więc nie wiąże ona klienta . To jeszcze pikuś, bo takie wyroki się zdarzały. Ale słuchajcie dalej. Sąd powiedział też - co usłyszałem z relacji mec. Zbigniewa Drzewieckiego, który reprezentował klienta w tej sprawie - że całą umowę trzeba czytać tak, jakby tego jednego zapisu w ogóle nie było . A że kwota kredytu była w umowie wyrażona w złotych (prawdopodobnie był to kredyt jedynie indeksowany do franka szwajcarskiego), to "wygumkowanie" klauzuli indeksacyjnej sprawia, iż umowa świetnie się czyta jako umowa kredytu... złotowego. Tyle, że opartego na stawce LIBOR . Jeśli dobrze rozumiem tok myślenia sądu - niestety to już moje domysły, bo ów tok ;-) nie został on jeszcze wyrażony pisemnie, wyrok nie posiada uzasadnienia, a w portalu orzeczeń chyba nie został jeszcze nawet ogłoszony pod sygnaturą VIC 1713/15 - to teraz klientowi trzeba zmienić wartość zadłużenia i zwrócić wartość nadpłaconych do tej pory rat (o ile z powodu spreadu i wysokiego kursu franka zapłacił więcej, niż by zapłacił mając kredyt w złotych). Sąd - jak relacjonował mi w weekend mec. Drzewiecki - powołał się na orzecznictwo sądów Unii Europejskiej i na to, że klauzula stosowana przez bank została już wcześniej zakwestionowana przez UOKiK jako niedozwolony wzorzec umowny oraz wpisana do rejestru zapisów niedozwolonych. A skoro tak, to - zgodnie z art. 385 Kodeksu cywilnego - można ją "wygumkować' nie zastanawiając się w ogóle co będzie dalej.



I w tym ostatnim zdaniu tkwi cały, że tak się wyrażę, "dewelopment" sądowy :-). Do tej pory sądy bardzo nie lubiły "wygumkowywać" klauzul indeksacyjnych i nie wstawiać nic w zamian. Zaczęło się od Sądu Najwyższego, który - odsyłając z kwitkiem słynnych "Nabitych" - oświadczył, że w umowie była klauzula abuzywna (chodziło o nieco inną klauzulę, ale "modus operandi" banku, czyli wpisanie nieprecyzyjnego kawałka do umowy, był ten sam), lecz to jeszcze nie oznacza, że bank niewłaściwie wykonywał umowę. I że sądy obu wcześniejszych instancji powinny to sprawdzić, zamiast bezmyślnie "wygumkowywać". Mniej więcej tak samo skończyła się sprawa klienta Getin Banku, którego prawnicy dowiedzieli się w sądzie, że "powództwo o zwrot przez bank nadpłaty, powstałej z powodu indeksacji kredytu do franka szwajcarskiego, jest uzasadnione", ale "sąd będzie ustalał wysokość żądania pozwu w oparciu o opinię biegłego", zaś "wysokość nadpłaty będzie ustalana przez sąd m.in. po uwzględnieniu wielkich i nieprzewidywalnych wahań kursów walutowych". Indeksacja była więc "lewa", ale to biegły ma policzyć jaka powinna być, żeby było uczciwie. Nie ma mowy o użyciu gumki.





W innym wyroku sąd doszedł do wniosku, że fragment umowy - identyczny co w dziś opisywanej sprawie, dotyczący przeliczeń walutowych - owszem, może i był abuzywny, ale skoro dawno temu została wprowadzona ustawa antyspreadowa, a klient miał prawo spłacać raty bezpośrednio we frankach, to znaczy, że jego roszczenia się "unieważniają". Bo widocznie był kantowany z własnego wyboru ;-). Było też trochę wyroków, w których klienci, owszem, wygrywali z bankami procesy dotyczące indeksacji, ale efektem bynajmniej nie było "odwalutowanie" umów kredytowych, a jedynie taka zmiana zasad działania kredytów, że bank musiał wstecznie przeliczyć wszystkie zapłacone przez klienta raty po kursie NBP. Można w ten sposób ugrać kilka tysięcy złotych nadpłaconych odsetek, ale umowa nadal jest frankowa, klient nadal "przywiązany" do nieruchomości, a jego dług nadal znacznie większy, niż na początku. Jak się nie da inaczej, to sąd po prostu "spycha" sprawę do wyższej instancji uznając ją za zbyt skomplikowaną. Takiej przykrości doznał klient Banku Millennium, który nie dość, że został "ubrany" w kredyt indeksowany z nieprecyzyjną klauzulą indeksacyjną, to jeszcze bank przez kilka lat wyświetlał mu w systemie transakcyjnym wartość "startową" kredytu stosując ruchomy kurs (a podobno prawo bankowe mówi, że kredyt to postawiona do dyspozycji klienta "określona kwota w pieniądzu").



Lista sukcesów frankowiczów w potyczkach sądowych jest znacznie krótsza. Owszem, zdarzyło się nie raz i nie dwa unieważnienie bankowego tytułu egzekucyjnego ze względu na istnienie w umowie kredytowej abuzywnej klauzuli (ale "uwalenie" BTE nie oznaczało jeszcze "odwalutowania" kredytu). Udało się unieważnić raz i drugi umowę kredytu frankowego, ale nie na podstawie abuzywności fragmentów umowy, lecz wskutek zwykłych byków rachunkowych znajdujących się w umowach. No i jest też ciekawy wyrok, w którym sąd nie orzekł abuzywności fragmentu umowy dotyczącego sposobu przeliczania walut, lecz jego... nieważność i niezgodność z prawem bankowym. Na tej podstawie dałoby się już "uwalić" całą umowę, ale sąd się na to nie zdecydował. Trop jest jednak bardzo interesujący i kto wie czy nie bardziej obiecujący dla prawników walczących z bankami, niż wykazywanie abuzywności fragmentów umów. Niezły odlot, prawda? A propos odlotów, to mam dla Was jeszcze ten:



 



i ten: Sąd Najwyższy zrobił nam kuku, czyli wąskie spojrzenie na abuzywność



Wszystko wskazuje na to, że pojawia się właśnie najdalej idące rozwiązanie - abuzywność i "wygumkowanie bezwzględne". Wyrok w sprawie klienta mBanku jest - jak już wcześniej wspomniałem - bardzo świeży (zapadł 29 kwietnia), nieprawomocny i nie ma jeszcze uzasadnienia na piśmie. Czekamy więc spokojnie na uzasadnienie i apelację banku, choć sam fakt, iż taki wyrok zapadł, potwierdziłem w rozmowie z prawnikami z kancelarii Drzewiecki, Tomaszek i Wspólnicy oraz z przedstawicielami mBanku. Zwykle na temat wyroków bez uzasadnienia w ogóle się nie wypowiadam i ich nie komentuję, bo przecież zawsze może się okazać, że w sprawie był jakiś "znak szczególny", który sprawia, że wyrok nie jest ona precedensem ważnym dla wszystkich, lecz może dotyczyć tylko wąskiej grupy osób. Nie można też wykluczyć, że wyrok okaże się "stosowalny" dla setek tysięcy frankowiczów, ale jego uzasadnienie będzie na tyle słabe, że w drugiej instancji prawnicy banku je "rozjadą" i wywalczą zmianę wyroku. 



Obawiam się, że scenariusz obalenia wyroku nie jest taki nieprawdopodobny. Każde bankowe dziecko wie, że  LIBOR nie jest punktem odniesienia do kredytu we franku i że takie ustawienie oprocentowania kredytu byłoby niezgodne z samym celem umowy . Ale z drugiej strony prawo europejskie jest takie, że abuzywną klauzulę się wyrzuca i nie wolno wpisać nic w zamian. A z trzeciej: jak strony się umówią, że chcą chcą uzależnić cenę kredytu np. od ceny kilograma ziemniaków, albo stóp procentowych w Gwatemali, to nie ma co im tego zabraniać. Mec. Zbigniew Drzewiecki uważa, że sąd nie mógł orzec inaczej, bo polskie prawo w kwestii abuzywności zapisów umownych nie pozostawia sądom pola manewru do jakichkolwiek innych działań poza "wygumkowaniem" zapisów, które są nie fair. Jego zdaniem nawet fakt, że teraz klient będzie spłacał kredyt na warunkach złotowych, lecz ze stawką LIBOR (obecnie wynosi minus 0,75%) nie jest żadną niesprawiedliwością, tylko karą, którą ponosi bank za wpisanie klientowi do umowy klauzuli, która okazała się niewiążąca.



Według mec. Drzewieckiego tego typu sprawy powinny być załatwiane przez sądy szybko i bezboleśnie. Jeśli dany zapis w umowie już został uznany za abuzywny przez UOKiK i zatwierdzony wyrokiem SOKiK, to po stwierdzeniu, że w umowie konkretnego klienta istnieje identyczna klauzula sąd powinien ją natychmiast "wygumkować", co oznacza "odwalutowanie" kredytu i... do widzenia. Prosto, lekko, łatwo i przyjemnie. Cóż, gdyby tak rzeczywiście było, to - przynajmniej jeśli chodzi o kredyty indeksowane do franka (bo z tymi denominowanymi w obcych walutach sprawa może być trudniejsza) - możemy być już całkiem niedaleko ich gromadnego przewalutowania. I to bez pomocy prezydenta Dudy, a nawet prezesa :-). Sama kancelaria Drzewiecki Tomaszek ma "na składzie" największy w Polsce pozew zbiorowy, dotyczący frankowych klientów Banku Millennium (liczba zapisanych do pozwu klientów zbliża się do 5000) opierający się na identycznej argumentacji jak ta, którą podzielił warszawski, śródmiejski sąd. W poniedziałek zamierzam mieć nowe wiadomości dotyczące tej sprawy. Albo będzie update tego tekstu albo powstanie kolejny.



dywidendalogo1 JAK ZMONTOWAĆ SOBIE PLAN OSZCZĘDZANIA Z... DYWIDEND?  Wspólnie z Giełdą Papierów Wartościowych, Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych oraz blogiem o długoterminowym inwestowaniu "Longterm"  zachęcam Was do sprawdzenia jak można sobie zmontować dodatkową emeryturę - lub plan systematycznego inwestowania - z dywidend wypłacanych przez największe, najstabilniejsze i najbardziej wiarygodne koncerny - polskie i zagraniczne. O tym dlaczego sam lokuję w ten sposób część swoich oszczędności pisałem w blogu kilka dni temu, zachęcam Was do lektury. Przeczytajcie też  zaproszenie do udziału oraz o liście prezentów, jakie przygotowali dla Was partnerzy akcji. Zerknijcie również na klipy wideo: 







W kolejnych odcinkach cyklu w blogu przedstawię firmy płacące najbardziej stabilną dywidendę i opowiem jak się zabrać za inwestowanie w takie spółki, żeby nie wiązało się ze zbyt wysokim ryzykiem. "Longterm" ma dla Was też e-booka o tym jak - krok po kroku - zacząć zarabiać na dywidendach. Można go mieć za darmo w zamian za zapisanie newsletter o inwestowaniu dywidendowym



KASOWNIK SAMCIKA: O CZYSZCZENIU BIK I NIE TYLKO.  W pilotowym odcinku "Kasownika Samcika": >>> radzę co zrobić, żeby jak najlepiej przygotować się do zaciągnięcia kredytu hipotecznego, >>> sprawdzam jakie zdolności najbardziej liczą się u faceta, >>> odpowiadam na pytanie dlaczego kurs złotego leci na pysk, >>> zdradzam kiedy podwoją się Wasze oszczędności. Jeśli ta formuła Wam się spodoba, będzie cała seria "Kasowników..." 



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 08, 2016 11:25

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.