Maciej Samcik's Blog, page 66

April 11, 2016

Dawali 100 zł za studniową inwestycję, teraz zapłacą nawet 1500 zł. Fundusze kontra banki

Jakiś czas temu opisywałem w blogu promocję zorganizowaną przez TFI Union Investment. To jedna z największych firm zarządzających aktywami, które są niezależne od banków. "Unioniści" w ramach tej promocji dawali 100 zł nagrody za 100 dni trzymania kasy w funduszu o uspokajającej nazwie UniLokata. Wbrew pozorom nie jest to odpowiednik bankowego depozytu, bo pieniądze powierzone przez klientów są inwestowane w obligacje, w tym obarczone pewnym ryzykiem obligacje korporacyjne (choć na szczęście wyłącznie w te o najwyższym ratingu). W przeszłości fundusz dawał nieco lepsze lub porównywalne wyniki do bankowych depozytów. Ewidentnym novum w promocji "unionistów" było to, że zwykle tego typu fundusze nie były obejmowane akcjami promocyjnymi - prezenty dawało się za podjęcie ryzyka inwestowania w fundusze akcji, a nie w relatywnie bezpieczne fundusze obligacji. .



W piątek TFI Union Investment pochwaliło się, że w okresie trwania promocji, czyli w lutym i marcu, do funduszu przypłynęło 285 mln zł nowych pieniędzy, dzięki czemu łączne aktywa UniLokaty osiągnęły 1,65 mld zł. Jakkolwiek w tym samym czasie klienci wypłacili z funduszu prawie 100 mln zł, to jednak nie ma wątpliwości, że po raz pierwszy od dawna jakiemuś funduszowi inwestycyjnemu udało się dotrzeć do jaźni posiadaczy oszczędności i skłonić ich do przeniesienia niemałych pieniędzy z banków. Te 285 mln zł to porządne kilka tysięcy osób, z których każda ulokowała po 10.000 zł. Zobaczymy jaką część nowych klientów TFI Union Investment będzie w stanie zatrzymać u siebie na dłużej i zachęcić do kolejnych inwestycji. Z mojego punktu widzenia to kolejny - po danych KNF dotyczących wzrostu zainteresowania funduszami inwestycyjnymi w ramach IKE i IKZE - dowód na to, że w erze niskich stóp procentowych i wzrostu liczby Polaków mających oszczędności fundusze przestają być już tylko elitarnym dziwactwem. To samo widzę zresztą w danych o sprzedaży obligacji detalicznych. Widać, że klienci banków coraz bardziej rozpaczliwie poszukują pozabankowych, ale wciąż bezpiecznych inwestycji.



oooblig0152016



Union Investment przedłużył promocję do końca maja i dodatkowo ją podrasował. W nowej edycji do wzięcia jest już nie 100 zl, lecz maksymalnie nawet 1500 zł. Jak to możliwe? Otóż do dotychczasowego wariantu pt. "zainwestuj 10.000 zł, a dostaniesz 100 zł dodatku do swojego zarobku w funduszu" doszedł jeszcze drugi: "zainwestuj 100.000 zł i dostań 1000 zł bonusu" :-). Warunek zarobku jest taki sam, jak poprzednio - przez 100 dni nie wolno ruszyć pieniędzy z funduszu . Jest też opcja dodatkowa, dzięki której można zarobić kolejne 0,5% , a więc zwiększyć bonus ze 100 zł do 150 zł (przy mniejszej inwestycji) oraz z 1000 zł do 1500 zł (przy stutysięcznej) poprzez zarekomendowanie promocji innemu inwestorowi. Jeśli ten wpisze "nasz" kod promocyjny i zainwestuje tyle, co my, to TFI wypłaci nam ów specjalny bonus. Ta część unionowej promocji jakoś do mnie nie przemawia. Ale jeśli dalszy ciąg promocji-"studniówki" wypali tak, jak pierwsza jej część, to być może urodzi się skuteczny sposób promowania funduszy. A firmy zarządzające funduszami po raz pierwszy od baaaardzo dawna staną się groźnymi rywalami dla banków w pozyskiwaniu pieniędzy.



Promocje organizowane przez fundusze inwestycyjne rzadko kiedy przynosiły w przeszłości sukces. Zdarzało się, że w zamian za inwestycję w fundusz można było dostać (nie wygrać) sprzęt elektroniczny, np. tablet, a nawet... sportowy samochód. Standardową "nagrodą" za inwestycję w fundusz bywa też świetnie oprocentowany depozyt, niestety zwykle "działający" przez góra trzy miesiące. Tego typu promocji nie lubię, bo część klientów traktuje inwestycję w fundusz jako "dodatek" do lokaty bankowej, a w istocie jest dokładnie odwrotnie. Tak czy owak, fundusze - niezależnie od tego co oferują w ramach kuszenia klientów - przeważnie mają nie lada problem z przekonaniem przeciętnego posiadacza oszczędności, że warto im powierzyć pieniądze. Być może po części wynika to z faktu, że zwykle kuszenie dotyczy inwestycji w fundusze wiążące się z dość wysokim ryzykiem, które trudno traktować jako alternatywę do depozytu bankowego.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 11, 2016 11:55

Wprowadzają kredyt na 4,99% dla małych firm. Bez prowizji i ubezpieczenia. Gdzie haczyk?

Niedawno pisałem o Getin Banku, którego szefowie podjęli właśnie drugą próbę operacji pt. "nauczyć konia latać". Dziś będzie o pokrewnej Getinowi instytucji finansowej, czyli o Idea Banku. To jeden z najbardziej znanych kredytodawców dla małych firm oraz osób prowadzących działalność gospodarczą. Banków, które nie boją się kredytować drobnych przedsiębiorców, jest niewiele i na tym tle Idea Bank zdecydowanie się wyróżnia. Stosunkowo łagodne podejście do kredytowania małych firm niestety ma swoją cenę - co i rusz dostaję od czytelników listy z wieściami o tym, że do kredytu bank dodaje drogie polisy, albo gigantyczne prowizje. W banku tłumaczą, że finansowanie takich klientów jest ryzykowne, więc i cena musi być wysoka. Może coś w tym jest, ale znacznie bardziej wolałbym, gdyby Idea Bank wystawiał kredyt z wysokim oprocentowaniem i bez "wkładek", niż pozornie tani kredyt z pułapkami w pakiecie. To ważne, bo jeśli klient-przedsiębiorca takiego haczyka nie zauważy, to nie pomoże mu ani UOKiK, ani Rzecznik Konsumenta. Przedsiębiorcy są traktowani przez prawo tak, jak profesjonaliści. A więc m.in. można im wpisywać do umów klauzule, które w umowie z konsumentem zostałyby uznane za abuzywne.



Czytaj też: Subiektywny test innowacji, która nigdy nie wejdzie w życie. A szkoda



Z pewnym zdziwieniem przyjąłem więc wiadomość, że Idea Bank wprowadza na rynek nową odmianę kredytu o podejrzanie słodkiej nazwie "Kredyt Fair". Oprocentowanie wynosi 4,99% (a właściwie WIBOR 12M plus marża 3,2%), nie ma żadnej prowizji, ani dodatkowych ubezpieczeń, ani cross-sellu. No, może poza tym, że bank wymaga od kredytobiorcy otwarcia konta firmowego. Formalności też ma być niewiele: aby otrzymać pieniądze podobno wystarczy wrzucić do internetowego formularza historię rachunku ze swojego głównego banku (niepotrzebne są zaświadczenia z ZUS, PIT-y, ani dokumentacja wyników finansowych z ostatnich piętnastu lat :-)). Idea Bank od dawna testuje swój system badania wiarygodności kredytowej małych firm wyłącznie w oparciu o ich dotychczasową działalność, odzwierciedloną w wyciągach z konta bankowego. Uproszczona, w pełni internetowa procedura przyznawania nowego kredytu prawdopodobnie jest efektem tych doświadczeń.



"Kredyt Fair" startuje od poniedziałku i ma być ofertą, która przyciągnie nowych klientów, bądź skłoni do pożyczenia pieniędzy tych stałych klientów banku, którzy dotąd tego nie robili (bo - co całkiem zrozumiałe - się bali, że kredyt okaże się droższy, niż wygląda). W promocji kredytu na 4,99% bez pułapek, kosztów i haczyków nie będą bowiem mogli wziąć udziału ci, którzy już mają lub niedawno mieli kredyt w Idea Banku. Akcja dotyczy tylko "kredytowych dziewic". Wśród innych wymogów jest też taki, że kredytowana firma musi działać od co najmniej pół roku (ale to nie jest na rynku bankowym przesadnie restrykcyjny warunek), a maksymalna kwota pożyczki to 50.000 zł. Gdzie haczyk? Biorąc pod uwagę, że największy pakiet akcji Idea Banku pośrednio kontroluje Leszek Czarnecki, postać wyjątkowo źle znosząca wszelkie biznesy z niskim ROE, trudno sobie wyobrazić, by kredyt dla drobnego przedsiębiorcy w Idea Banku rzeczywiście mógł być nieprzyzwoicie tani i żeby ta taniość nie była obwarowana jakimiś warunkami.



Czytaj też: Nowy pomysł - weź kredyt i testuj bez kosztów przez kwartał



Czytaj też: Testowałem pierwszy mobilny wpłatomat. Jest moc!



Przeglądając papiery dotyczące nowej oferty (niestety, widziałem tylko niektóre, dlatego na pełną recenzję z "wizji lokalnej produktu" zaproszę Was wkrótce) większych raf nie zauważyłem. No, może poza jedną - zobowiązaniem klienta, że aby utrzymać niskie oprocentowanie kredytu musi w każdym miesiącu wykazywać określone obroty na koncie firmowym (co najmniej połowę tych, które zadeklarował we wniosku kredytowym). Jeśli klient nie wykona zobowiązania, oprocentowanie kredytu rośnie o 5% (punktów procentowych). Koncept Idea Banku wygląda na chęć zrobienia z kredytu swego rodzaju wabika, na którym bank nie zarobi, natomiast zmusi klienta do aktywnego korzystania z konta. A jeśli z konta, to i z karty debetowej, limitu zadłużenia w koncie, karty kredytowej, leasingu, faktoringu, usług księgowych itp. Cóż, jedni aby utrzymać klienta dają money-back, a inni tani kredyt :-).



Tani jak tani :-). Pamiętajmy, że ceną niskiego oprocentowania i braku prowizji jest konieczność obnażenia się przed bankiem. Z analizy historii konta, która przecież decyduje o przyznaniu kredytu w Idea Banku, naprawdę wiele można wyczytać. Umiejętnie korzystając z tej wiedzy bankowcy będą mogli na długo związać klienta ze sobą. Jest też pytanie czy ów kredyt będzie udzielany większości klientów w rzeczywiście wysokich kwotach (być może w standardzie będą proponowane tylko małe kredyty w promocji, a większe - już na gorszych warunkach) lub też czy warunkiem uzyskania wysokiego kredytu nie będzie konieczność wykręcenia bardzo wysokich miesięcznych obrotów (co zwiększy ryzyko, iż klient nie zdoła wypełnić warunków niskiego oprocentowania). Czepiam się? No, może troszkę, ale to dlatego, że nie ma darmowych obiadków. Jeśli sam kredyt rzeczywiście jest fair, to gdzieś w modelu biznesowym muszą być zaszyte elementy, które pozwolą bankowi "odrobić" straty z pożyczania pieniędzy z oprocentowaniem "jak za darmo".

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 11, 2016 00:31

April 10, 2016

To wyjątkowo "krwawa" lokata kapitału. Szanse na zarobek zależą od... naszego rozmnażania

Rynek kapitałowy daje możliwości inwestowania w najróżniejsze segmenty gospodarki - także te, których przyszłość jest wielką zagadką. Jakiś czas temu recenzowałem w blogu ofertę obligacji firmy Arrinera, która buduje pierwszy polski supersamochód sportowy . Jeśli auto się przyjmie na światowym rynku, to będziemy mieli "polskie Ferrari", a jeśli nie... Szkoda gadać. Inwestycja, którą dziś chcę opisać, też mocno wybiega w przyszłość. W poniedziałek ostatnia szansa, żeby zapisać się na akcje Polskiego Banku Komórek Macierzystych, czyli firmy zajmującej się pobieraniem i przechowywaniem krwi pępowinowej. Pobiera się ją od kobiety przy okazji porodu i ma to być dla dziecka swego rodzaju "polisa ubezpieczeniowa" na przyszłość. Gdyby zachorowało na raka (np. białaczkę) i trzeba byłoby przeszczepiać mu szpik, regenerować wątrobę, trzustkę albo nerkę, można wyjąć ze "schowka" jego własną krew pępowinową.



pbkmscreen



Krew pępowinowa zawiera bowiem tzw. komórki macierzyste, czyli takie, które dają początek wszystkim innym w naszym organizmie, a więc mają większą od innych zdolność odtwarzania się. Niektórzy lekarze uważają, że w razie ciężkiej choroby własne, czyli "pasujące" do organizmu komórki macierzyste mogą być najlepszym lekarstwem. Inni twierdzą, że to pic na wodę, wyłudzanie pieniędzy od rodziców i sprzedawanie im marzeń o istnieniu antidotum na ciężkie choroby (bo skuteczność transfuzji krwi pępowinowej budzi wciąż wątpliwości lekarzy). Cena tych marzeń jest wysoka - pobieranie i przechowywanie w stanie zamrożonym komórek macierzystych kosztuje do 3000 zł na starcie, a potem jakieś 300 zł rocznie. Firmy zajmujące się tym biznesem starają się mieć swoich "dilerów" w każdym szpitalu położniczym. A ci w mniej lub bardziej etyczny sposób "naganiają" im klientów. "Nawet jeśli dziś medycyna nie potrafi jeszcze wykorzystywać krwi pępowinowej, to za kilkanaście lat może znaleźć dla niej zastosowanie. A pobrać ją można tylko raz w życiu - przy porodzie" - to koronny argument zwolenników płacenia za pobranie i przechowywanie komórek macierzystych.



I właśnie największa w Polsce tego typu firma - i jedna z największych w Europie - chce się teraz z Wami podzielić udziałami. Polski Bank Komórek Macierzystych w swoich laboratoriach przechowuje dziś 120.000 próbek, ale jeśli medycyna dowiedzie, że krew pępowinowa może być skuteczną terapią na wiele chorób, to możecie się domyśleć co stanie się z popytem na pobieranie komórek macierzystych. Kiedyś opisywałem w blogu "złoty" strzał jednego z funduszy inwestycyjnych PZU, lokującego w spółki opracowujące nowe leki (zarządzającym tego funduszu był nota bene lekarz). Dzięki ulokowaniu kasy w firmę, która odkryła nową terapię cukrzycową, fundusz w dwa lata zarobił 55%. Akcje Polskiego Banku Komórek Macierzystych to wyzwanie inwestycyjne podobnego typu. Dziś w Europie 1-2% rodzących kobiet "wykupuje" pobór krwi pępowinowej (ale w Azji już 10%). Przy dobrych wiatrach może za kilka lat polski bank być firmą kilkanaście, kilkadziesiąt razy większą i przynieść akcjonariuszom kokosy. A jeśli okaże się, że komórki macierzyste to pic na wodę? Też możecie się domyślać co się stanie :-). I kto mi powie, że rynek kapitałowy jest nudny i nie ma na nim nic pasjonującego?



PBKMscreen2



Polski Bank Komórek Macierzystych jest jedną z co najmniej trzech podobnych firm działających w Polsce, ale jego największą siłą jest to, że ma spółki zależne na Łotwie, Węgrzech, w Rumunii, we Włoszech, Hiszpanii i Szwajcarii oraz Turcji. Według różnych szacunków ma 12-14% europejskiego "rynku" pobierania komórek macierzystych . Jego największe rynki - poza rodzimą Polską - to Hiszpania i Turcja (w której rocznie rodzi się 1,3 mln dzieci). Z tych trzech krajów pochodzi 80% przychodów firmy. A te z roku na rok rosną o 10-20 mln zł i z zeszłym roku przekroczyły już 100 mln zł. Zysk w ostatnich dwóch latach oscylował wokół 9 mln zł (obniżają go koszty wynajmu budynków na laboratoria, prowizji wypłacanych "sprzedawcom" i samego przechowywania, które wymaga specjalnych warunków). Ale opłacalność biznesu przez pryzmat wskaźników i tak jest dość wysoka (rentowność kapitału ROE wynosi 22%, czyli jest dwa razy większa, niż w przeciętnym banku przechowującym nie komórki macierzyste, lecz nasze pieniądze :-)). Firma wypłaca też dywidendę - w ciągu ostatnich kilku lat szło na nią 40-70% zysków. W ciągu najbliższych trzech-czterech lat PBKM chce zwiększyć liczbę przechowywanych próbek do 200.000. Ponad 60% klientów nie płaci za przechowywanie komórek z góry za wiele lat, lecz wybierają roczny, kilkusetzłotowy abonament.



PBKMscreen5 PBKMscreen4



Firma jest narażona na typowe ryzyka dla branż mocno regulowanych (zasady jej działania mogą być w każdej chwili zliberalizowane lub okrojone przez ministerialne rozporządzenia) i dla firm działających na wielu rynkach (wrażliwość na gwałtowne zmiany kursów walut, na zmiany prawa w poszczególnych krajach). Do tego dochodzi taniec na cienkiej linie jeśli chodzi o reputację. Każdy błąd, zgubienie albo pomylenie próbki, aferka związana z nieetycznym "naganianiem" klientów itp. może spowodować załamanie przychodów. Z drugiej strony niewiele mamy firm, które należą do czołówki kilku największych w Europie firm w innowacyjnych branżach. A w tę uwierzył i rozwijał ją nie byle kto, bo amerykańska grupa funduszy private equity Enterprise Investors (dziś kontroluje 55% firmy). Po sprzedaży akcji przez dotychczasowych udziałowców (PBKM nie emituje nowych akcji, oferta dotyczy tylko tych już istniejących) nowi udziałowcy będą mieli 50% akcji, a Enterprise Investors (poprzez spółkę zarejestrowaną na Kajmanach) będzie kontrolował tylko 20% udziałów banku.



Cena podyktowana przez dotychczasowych akcjonariuszy w ofercie pierwotnej nie jest niska - 66,5 zł. Dla porównania: zysk przypadający na każdą akcję firmy wynosi 1,9 zł, co oznacza, że wskaźnik C/Z wynosił będzie ok. 35. (za każdą złotówkę zysku firmy inwestor będzie płacił aż 35 zł). To trzy razy więcej, niż dla przeciętnej spółki notowanej na warszawskiej giełdzie. A przecież jest jeszcze ryzyko, że dotychczasowi udziałowcy będą nadal sprzedawać akcje po wejściu spółki na giełdę (mają ograniczenia, ale tylko przez rok). Cena może być atrakcyjna przy założeniu, że popularność oferowanej przez spółkę usługi będzie rzeczywiście rosła i za kilka lat liczba próbek wzrośnie prawie dwukrotnie. Ale to tylko gdybanie. Na razie pewne jest tylko to, że inwestycja w krew pępowinową to jedna z najbardziej nietypowych wśród tych, które ostatnio mieliśmy do dyspozycji

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 10, 2016 09:24

April 8, 2016

Wujek Franklin wprowadza fundusze, które płacą "pensję-niespodziankę". Prześwietlam :-)

Niedawno pisałem w blogu o pierwszych w Polsce funduszach wypłacających dywidendę. Na takiej zasadzie działa od niedawna jeden z funduszy TFI KBC oraz fundusz należący do TFI BPH. O ile wszystkie inne fundusze akcji wpisują otrzymane od spółek dywidendy w swoje aktywa, powiększając o nie zysk klientów (ich "cegiełki", wskutek doliczenia dywidendy, są po prostu trochę więcej warte), o tyle te dwa fundusze przekazują dywidendy swoim klientom i jest to coś w rodzaju "odsetek" od inwestycji. Podoba mi się taki koncept, bo to jedyny sposób, by przybliżyć przeciętnemu ciułaczowi dywidendę jako alternatywę dla bankowego depozytu. A warto ją przybliżyć, zwłaszcza gdy stopy procentowe są rekordowo niskie i rentowność bankowych depozytów w większości przypadków jest niższa od stopy wypłacanych przez spółki dywidend (czyli wartości dywidendy w stosunku do ceny akcji).



Czytaj też: Oto fundusz, który inwestuje w zło, demoralizację i grzech



Wiadomo, że inwestowanie pieniędzy na rynku kapitałowym zawsze wiąże się z ryzykiem utraty części kapitału. Ale są przecież duże, stabilne spółki, które w długiej perspektywie nie tracą na wartości w sensie ceny rynkowej ich akcji, a jednocześnie rok w rok płacą soczyste dywidendy (taką spółką jest np. PZU, ale to tylko jeden z przykładów, pierwszy z brzegu). O ile jednak zbudowanie portfela długoterminowych inwestycji, które pozwalałyby "żyć" z dywidendy niczym z depozytu bankowego, może być dla przeciętnego ciułacza trudne (wymaga to czasu i pieniędzy), o tyle inwestowanie w spółki dywidendowe za pośrednictwem funduszu inwestycyjnego ma już sens. Można to robić inwestując mniejsze kwoty i rozpraszając ryzyko pomiędzy wiele spółek (na wypadek gdyby któraś z nich nagle przestała być dobrym "płatnikiem" dywidend). Dlatego pomysł TFI KBC i TFI BPH do mnie przemawia i sądzę, że obaj powiernicy szybko znajdą naśladowców.



frklogo1 Szczerze pisząc: już znalazły. Franklin Templeton, jedna z największych na świecie firm zarządzających aktywami, poinformowała właśnie, że uruchamia w Polsce nowe kategorie jednostek uczestnictwa w swoich funduszach - jednostki dywidendowe (Mdis) . Ta nowinka ma dotyczyć tylko siedmiu z 96 sprzedawanych w Polsce funduszy Franklina Templetona, ale i tak powiększa liczbę funduszy, w które polski ciułacz będzie mógł inwestować dla stałego zysku z "odsetek". Inna sprawa, że fundusze Templetona nie będą działały na takiej samej zasadzie jak fundusze dwóch polskich TFI, wypłacające dywidendę. One przekazują inwestorom tylko tyle kasiory, ile same zainkasują od spółek. Tymczasem w funduszach amerykańskiego giganta wypłacane inwestorom "odsetki" w ogóle nie zależą od tego ile wpłynie pieniędzy z otrzymanych od giełdowych spółek dywidend. Tu wypłata jest stała, nie zależąca w żaden sposób od wyników funduszu. Pieniądze płyną do inwestorów raz w miesiącu lub raz na kwartał. Jeśli fundusz nie zarobi tyle, by zysków starczyło na dywidendę, to po prostu obniża wartość udziałów pozostających w kasie. A więc jego członkowie po prostu "przejadają" kapitał.



Czytaj też: We-wszystko-inwestują i obiecują 5% w skali roku. Recenzuję!



Czytaj też: Masz oszczędności i lękasz się Jarosława z Warszawy? Oni mają plan



Nie jest to nic dziwnego - wśród dostępnych w Polsce funduszy zagranicznych już jakiś czas temu znalazłem bardzo podobne produkty ze stajni Schroedersa, innego globalnego asset managera. Nota bene wśród udostępnionych w Polsce funduszy Franklina Templetona wypłacających dywidendy większość to nawet nie są fundusze akcji, więc trudno byłoby im mieć jakiekolwiek przychody z dywidend :-)). Jest bowiem fundusz absolutnej stopy zwrotu, kilka funduszy obligacji (globalnych, z rynków wschodzących i dwa fundusze obligacji tzw. high yield), jeden fundusz zrównoważony (globalny) oraz jeden akcyjny (inwestujący w Azji). Ten ostatni w zeszłym roku na jednostkach "akumulujących zysk" stracił 21,01%, a jednostki "dywidendowe" straciły 21,08%. Jak będzie wyliczana ta wypłacana miesięcznie lub kwartalnie dywidenda, skoro nie w zależności od tego ile kasiory zainkasuje fundusz z dywidend od spółek, w które zainwestuje? Tu widzę duży mankament tego sposobu inwestowania, bo w biurze prasowym Franklina Templetona, słysząc to pytanie, włączyli status "to skomplikowane". Odpowiedzieli mi tak:





"Stopa dywidendy jest zmienna, jej wysokość uzależniona jest od kilku czynników, m.in. wyników inwestycyjnych danego funduszu oraz sytuacji rynkowej"





To trochę inaczej, niż we wspomnianym wyżej funduszu Schroedersa, bo tam dywidenda ma stałą stopę, inwestor z góry wie ile dostane "odsetek". Nie wie tylko czy w wyniku ich wypłaty jego kapitał wzrośnie mniej, nie wzrośnie w ogóle, czy stopnieje. Taka filozofia funduszu wypłacającego dywidendy przemawia do mnie słabiej niż sposób promowany przez polskie TFI. Franklin Templeton przenosi na polski grunt produkty stworzone z myślą o inwestorach z bogatego Zachodu, gdzie wielu jest rentierów gotowych do tego, by położyć do kilku funduszy zgromadzony przez lata majątek i żyć z "odsetek" (żywiąc nadzieję, że kapitał uda się przy okazji pomnożyć lepiej, niż w banku). My kapitał dopiero akumulujemy i fundusze wypłacające dywidendy potrzebne nam są głównie do tego, żeby "uczłowieczyć" ten sposób lokowania oszczędności. Żeby nie mający zbyt dużej wiedzy o finansach Polacy zainteresowali się czymś więcej, niż tylko bankowym depozytem. Moje patrzenie na tę sprawę jest następujące: dywidenda wypłacana z funduszu? Tak, ale pod warunkiem, że nie zjada kapitału.



Czytaj: To tam w zeszłym roku zanieśliśmy kasę, której nie wydaliśmy. Dziwne?



Fundusze Franklina Templetona wypłacające dywidendę wiążą się jeszcze z dwoma innymi pytaniami. Pierwsze to kwestia ewentualnego podatku od dywidendy. Templeton to zagraniczny asset manager, który co prawda ostatnio założył w Polsce towarzystwo funduszy (co oznacza, że niektóre z jego funduszy staną się wkrótce "polskimi"), jednak większość jego oferty w dalszym ciągu składa się z funduszy zarejestrowanych w Luksemburgu. O ile "polskie" fundusze automatycznie odprowadzają za inwestora wszystkie podatki (w tym od dywidendy), o tyle fundusze luksemburskie tego nie robią, a więc dochód trzeba samodzielnie wpisać do PIT-u. I na tę niedogodność będą skazani również klienci wypłacających dywidendy funduszy templetonowskich. Drugie pytanie dotyczy wymiany walut. Wszystkie - poza jednym: Templeton Emerging Markets Bond Fund - fundusze "dywidendowe" wypłacają dywidendy wyłącznie w euro lub dolarach. To może rodzić problem przy przeliczaniu walut (spread!), o ile polski klient jako konta do rozliczeń nie podał rachunku walutowego. A więc i o ile nie wpłacił do funduszu pieniędzy w walucie obcej.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 08, 2016 07:40

Kolejny bank ma specjalną ofertę tych, którzy dostaną 500 zł na dziecko. Ile z niej wyciśniesz?

Dzieciaci Polacy rzucili się, żeby składać wnioski o dopłatę w programie "Rodzina 500 plus", a banki w pocie czoła szykują promocyjne oferty, dzięki którym chcą pozyskać nowych klientów. Jednocześnie "specjalne oferty" szykują też internetowi złodzieje. :-) Sam fakt, że w tym lub innym banku można złożyć wniosek o dodatek na dziecko oczywiście nie jest żadną zachętą, bo już prawie wszystkie większe instytucje finansowe mają to w standardzie. Zachęta musi być poważniejsza, zwłaszcza że stawką są klienci dotychczas nieubankowieni (którzy będą mieli wreszcie jakiś "luźny" pieniądz do wydania lub zaoszczędzenia), albo ci, którzy mają już gdzieś konto, ale z powodu większych korzyści oferowanych przez nowy bank z okazji "50 plus" skuszą się, by je przenieść. Jako pierwszy z ofertą specjalną dla klientów przelewających 500 zł na jego ROR wyskoczył bank PKO BP. Oferta sprowadza się do obniżki opłat za ROR i niespecjalnie wstrząsającego - ale mimo wszystko wyższego od średniej rynkowej - oprocentowania oszczędności. W czwartek swoją ofertę zaprezentował inny państwowy bank - BOŚ.



bos500plus



W "ekologicznym" banku proponują rodzicom uprawnionym do otrzymania 500 zł na dziecko opcję założenia specjalnej odmiany ROR-u o nazwie "EKOkonto bez kosztów 500+". Jest to nowe opakowanie konta o tej samej nazwie występującego w banku od dość dawna (tylko do tej pory bez "pięćsetki" na końcu), które charakteryzuje się brakiem opłaty za prowadzenie i 5-złotowym abonamentem za kartę płatniczą. Ten ostatni można wyzerować płacąc "plastikiem" miesięcznie 300 zł w sklepach. Do tego są darmowe bankomaty Euronetu i gratisowe przelewy internetowe. W sumie nie najgorsza opcja, o ile ktoś nie potrzebuje często wizytować oddziałów, bo tych BOŚ ma znacznie mniej, niż największe banki na rynku (pewnie coś ok. 200). Na to wszystko marketingowcy BOŚ nałożyli promocję, w której można dostać więcej procentów od oszczędności. Warunki? Na ROR musi wpływać 500 zł z rządowego programu oraz do konta - nowego bądź przeniesionego z innego pakietu w BOŚ (co kosztuje 50 zł) - musimy zamówić kartę płatniczą, wymuszającą na nas generowanie obrotów "zakupowych".



Czytaj też: Dostaniesz 500 zł na dziecko? Posłuchaj tylko jednej mojej rady



Czytaj też: Na co wydamy nasze 500 zł? I ilu z nas teraz zacznie "robić" dzieci? 



Podstawowy bonus wynikający ze spełnienia tych wszystkich warunków to oprocentowanie pieniędzy na koncie podniesione z prawie zerowego do 2% w skali roku. Ale ta pieszczota działa tylko do momentu, w którym osad na ROR-ku przekroczy 3000 zł. Mówimy tu więc o "prezencie", który maksymalnie może przynieść nie więcej, niż 48 zł odsetek w skali roku (po opodatkowaniu). Jest i drugi bonus wynikający z założenia w BOŚ konta i przelewania na nie 500 zł z rządowej dotacji - to możliwość oszczędzania na koncie oszczędnościowym z oprocentowaniem na poziomie 3,25%. Tu nie ma już tak bolesnego ograniczenia jeśli chodzi o wartość przechowywanych pieniędzy - promocyjna stawka obowiązuje do kwoty 50.000 zł - ale za to jest ograniczenie czasowe. Z bonusowych procentów będzie można korzystać tylko przez pięć miesięcy od momentu założenia "oszczędnościówki". Potem rentowność konta oszczędnościowego wraca do standardowego poziomu, czyli 1% w skali roku.



W praktyce oznacza to, że klient, który ma 10.000 zł oszczędności i zadeklaruje przepuszczanie rządowej dopłaty przez świeżo założone konto w BOŚ i skorzysta z wyższego oprocentowania konta oszczędnościowego, w ciągu pięciu miesięcy promocji wyciśnie z niego 110 zł, podczas gdy w standardzie dostałby tylko 34 zł. Z punktu widzenia ciułacza-rodzica, który ma już jakieś zaskórniaki, przeniesienie się do BOŚ - nawet tylko na kilka, kilkanaście miesięcy, do momentu zainkasowania pieniędzy z wyższego oprocentowania "oszczędnościówki" oraz osadu na koncie osobistym - może mieć jakiś sens ekonomiczny. Dla kogoś, kto nie ma pieniędzy, które mógłby umieścić na koncie oszczędnościowym, korzyść jest znacznie mniejsza. Ale trzeba przyznać, że oferowane przez BOŚ oprocentowanie jest lepsze, niż to, co oferuje PKO BP (inna sprawa, że największy polski bank daje swoje niewielkie bonusy bez limitu czasowego). Czekamy jak odpowiedzą inne banki.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 08, 2016 00:29

April 7, 2016

Logujesz się do bankowości elektronicznej, a tu... dziwny komunikat. O co chodzi? Fakty o FATCA

Czasem wchodząc na swoje konto internetowe można się zdziwić. Nie, nie myślę tutaj o tym, że człowiek zamiast salda rachunku zaczyna oglądać reklamy (choć i takie dziwactwa się zdarzają i nie raz było o nich w blogu). Są nawet klienci, którzy wytoczyli wojnę konieczności oglądania dziwnych rzeczy w serwisie transakcyjnym i wygrywają w tych sprawach w sądzie administracyjnym . Ale w ostatnich dniach klienci Alior Banku zobaczyli nader dziwny komunikat, zatytułowany "Oświadczenie o rezydencji podatkowej". Dalej jest kilka zdań o jakichś ustawach, umowach międzynarodowych, a wisienką na torcie jest groźba, że każdy, kto tego oświadczenia nie wypełni, naraża się na sankcję w postaci zablokowania rachunku bankowego lub maklerskiego. Jest więc grubo. Niektórzy moi czytelnicy - klienci Alior Banku - pytają o co chodzi, a inni podejrzewają, że to kolejna akcja internetowych złodziei, którzy chcą pozyskać dane potrzebne do wyczyszczenia konta. Bądź właśnie po tym koncie buszują, wyświetlając debilne komunikaty wyłącznie po to, by zająć czymś klienta na czas przeprowadzania transferu pieniędzy z jego konta.



aliorbankoswiadczenie



Dobra wiadomość jest taka, że to nie jest robota internetowych złodziei, lecz prawdziwy komunikat z banku. W ostatnich dniach podobne listy dostali klienci wielu banków, tyle że dotarł on pocztą tradycyjną, zaś Alior postanowił być nowoczesny, więc wysłał go elektronicznie, wymuszając wyświetlenie go przy najbliższym logowaniu się klienta do konta. Kilka osób przyniosło mi w ostatnich dniach bardzo podobne oświadczenie pytając czy mają to podpisywać, odesłać do banku, użyć jako papieru toaletowego, czy zignorować.





"Dziś po zalogowaniu się do bankowości mobilnej Alior Banku poproszono mnie o uzupełnienie oświadczenia o rezydencji podatkowej dla amerykańskich służb. Pierwszy raz słyszę o zmianie prawa, która wymusza takie oświadczenie, pierwszy raz słyszę o FATCA i na początku wydawało mi się że to może być jakiś fejk. Ale Alior Bank o tym pisze na poważnie. O co w tym chodzi? Czy klienci innych banków również takie oświadczenia muszą wypełnić, czy też Alior Bank jest nadgorliwy w tym względzie?"





- pisze do mnie klient Aliora. O co chodzi w tym kwicie? Otóż USA, czyli najważniejszy dziś kraj świata (bo ma najwięcej czołgów i innych zabawek:-)), jakiś czas temu wymyślił, że będzie ścigał swoich obywateli, którzy ukrywają dochody i uchylają się od płacenia podatków. W związku z tym Kongres przyjął, a prezydent podpisał ustawę FATCA - o ujawnianiu informacji o rachunkach zagranicznych dla celów podatkowych (ang. Foreign Account Tax Compliance Act). Celem ustawy jest zobowiązanie zagranicznych instytucji finansowych do przekazywania do USA danych o saldach rachunków obywateli amerykańskich i informacji o właścicielach tych rachunków.



Czytaj też: Niezły Meksyk, czyli kowboje konfiskują "polski" przelew



W zasadzie można byłoby się tym nie przejmować, bo w Polsce obowiązuje jeszcze tajemnica bankowa. Kłopot w tym, że Ameryka to najważniejszy kraj świata, a my jesteśmy jego sojusznikiem. Jak się Ameryka obrazi, to nie przyśle czołgów, tylko Kapitana Amerykę :-). Poza tym w amerykańskiej ustawie jest przewidziana odpowiedzialność zbiorowa - jeśli zagraniczna instytucja finansowa (np. polska) pomagałaby ukrywać dochody Amerykanów przez amerykańskim fiskusem, to musiałaby zapłacić 30% podatku od tych ukrytych dochodów.   Nawet jeśli egzekucja tego drakońskiego prawa byłaby trudna, to nikt nie lubi mieć procesów z amerykańskim Departamentem Skarbu, Sprawiedliwości lub jakimś innym :-). Polska (wśród innych krajów) podpisała więc z Amerykanami umowę, w której jest zawarta klauzula, że każda polska instytucja finansowa zostanie zwolniona z 30%-owej sankcji przewidzianej w amerykańskiej ustawie, jeśli będzie potrafiła zidentyfikować rachunki amerykańskich obywateli. Jakkolwiek to zabawne, bo większość polskich banków w ogóle nie chce obsługiwać klientów bez polskiego dowodu osobistego, to jednak - jak już zauważono powyżej - potrzebujemy czołgów :-), więc postanowiliśmy nie pienić się jak mydełko Fa.



Polski parlament wziął więc tyłek w troki i uchwalił ustawę, na podstawie której banki realizują zalecenia pozwalające uchylić im się od odpowiedzialności zbiorowej w przypadku najazdu agentów CIA i "znalezienia" przez nich w jakimś polskim banku miliardów dolarów zachachmęconych przez jakiegoś Polaka z podwójnym obywatelstwem :-)..Dupokrytką dla polskich bankierów ma być właśnie oświadczenie o rezydenci podatkowej, w której k ażdy klient oświadczy czy jest, czy też może nie jest podatnikiem amerykańskim w świetle tamtejszego prawa. Podpisywanie tego kwita dla 99,9% z nas będzie równie i interesującym przedsięwzięciem, co oświadczenia składane zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu prania brudnych pieniędzy (inwestując jakieś pieniądze trzeba zaznaczyć skąd pochodzi kasa).





"Wszystko pięknie, ale Alior nie jest - o ile wiem - bankiem amerykańskim, więc po jaką cholerę mam złożyć dokumenty zgodnie z amerykańskim prawem? Nie zamierzam złożyć żadnego oświadczenia, dopóki Alior mi nie wyjaśni :o co tu chodzi? A może Pan przy tym pomoże? Bo podejrzewam, że nie tylko ja dostałem ten komunikat..."





- pisze kolejny czytelnik. Krótko mówiąc: kwit, który wyświetla się klientom banku po zalogowaniu do e-konta, a klienci innych banków zapewne znajdą go w skrzynkach pocztowych bądź dostaną do podpisu przy najbliższej wizycie w banku, nie jest niczym istotnym z punktu widzenia klientów, natomiast jest formalnością, którą musi złożyć bank, bo nakładają nań taki obowiązek umowy międzynarodowe podpisane przez polski rząd. Trochę mnie tylko dziwi, że takie pismo, bez jakiegoś ludzkiego wytłumaczenia, wyświetla się ludziom po zalogowaniu do bankowości elektronicznej i jeszcze straszy się ich zablokowaniem konta. Nie dziwię się, że niejeden klient pomyślał, że to może być próba fraudu, bo przecież straszenie zablokowaniem konta to ostatnio główny patent ludzi zajmujących się wyłudzaniem naszych PIN-ów, loginów i numerów telefonów, by nas okraść. Moim zdaniem formularz FATCA w wersji internetowej rzeczywiście wygląda dziwnie i dostarczanie go klientom zdalnie nie jest szczególnie dobrym pomysłem. Klientom należy się wyjaśnienie, bo inaczej mogą się niepotrzebnie denerwować i zastanawiać czy przypadkiem ich konto nie zostało zhakowane, albo komputer nie przekierowuje na fałszywą stronę. Wyobraźnię trzeba mieć, drodzy bankowcy!

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 07, 2016 06:15

Logujesz się do bankowości elektronicznej, a tu... dziwny komunikat. O co chodzi? Fakty o FACTA

Czasem wchodząc na swoje konto internetowe można się zdziwić. Nie, nie myślę tutaj o tym, że człowiek zamiast salda rachunku zaczyna oglądać reklamy (choć i takie dziwactwa się zdarzają i nie raz było o nich w blogu). Są nawet klienci, którzy wytoczyli wojnę konieczności oglądania dziwnych rzeczy w serwisie transakcyjnym i wygrywają w tych sprawach w sądzie administracyjnym . Ale w ostatnich dniach klienci Alior Banku zobaczyli nader dziwny komunikat, zatytułowany "Oświadczenie o rezydencji podatkowej". Dalej jest kilka zdań o jakichś ustawach, umowach międzynarodowych, a wisienką na torcie jest groźba, że każdy, kto tego oświadczenia nie wypełni, naraża się na sankcję w postaci zablokowania rachunku bankowego lub maklerskiego. Jest więc grubo. Niektórzy moi czytelnicy - klienci Alior Banku - pytają o co chodzi, a inni podejrzewają, że to kolejna akcja internetowych złodziei, którzy chcą pozyskać dane potrzebne do wyczyszczenia konta. Bądź właśnie po tym koncie buszują, wyświetlając debilne komunikaty wyłącznie po to, by zająć czymś klienta na czas przeprowadzania transferu pieniędzy z jego konta.



aliorbankoswiadczenie



Dobra wiadomość jest taka, że to nie jest robota internetowych złodziei, lecz prawdziwy komunikat z banku. W ostatnich dniach podobne listy dostali klienci wielu banków, tyle że dotarł on pocztą tradycyjną, zaś Alior postanowił być nowoczesny, więc wysłał go elektronicznie, wymuszając wyświetlenie go przy najbliższym logowaniu się klienta do konta. Kilka osób przyniosło mi w ostatnich dniach bardzo podobne oświadczenie pytając czy mają to podpisywać, odesłać do banku, użyć jako papieru toaletowego, czy zignorować.





"Dziś po zalogowaniu się do bankowości mobilnej Alior Banku poproszono mnie o uzupełnienie oświadczenia o rezydencji podatkowej dla amerykańskich służb. Pierwszy raz słyszę o zmianie prawa, która wymusza takie oświadczenie, pierwszy raz słyszę o FATCA i na początku wydawało mi się że to może być jakiś fejk. Ale Alior Bank o tym pisze na poważnie. O co w tym chodzi? Czy klienci innych banków również takie oświadczenia muszą wypełnić, czy też Alior Bank jest nadgorliwy w tym względzie?"





- pisze do mnie klient Aliora. O co chodzi w tym kwicie? Otóż USA, czyli najważniejszy dziś kraj świata (bo ma najwięcej czołgów i innych zabawek:-)), jakiś czas temu wymyślił, że będzie ścigał swoich obywateli, którzy ukrywają dochody i uchylają się od płacenia podatków. W związku z tym Kongres przyjął, a prezydent podpisał ustawę FATCA - o ujawnianiu informacji o rachunkach zagranicznych dla celów podatkowych (ang. Foreign Account Tax Compliance Act). Celem ustawy jest zobowiązanie zagranicznych instytucji finansowych do przekazywania do USA danych o saldach rachunków obywateli amerykańskich i informacji o właścicielach tych rachunków.



Czytaj też: Niezły Meksyk, czyli kowboje konfiskują "polski" przelew



W zasadzie można byłoby się tym nie przejmować, bo w Polsce obowiązuje jeszcze tajemnica bankowa. Kłopot w tym, że Ameryka to najważniejszy kraj świata, a my jesteśmy jego sojusznikiem. Jak się Ameryka obrazi, to nie przyśle czołgów, tylko Kapitana Amerykę :-). Poza tym w amerykańskiej ustawie jest przewidziana odpowiedzialność zbiorowa - jeśli zagraniczna instytucja finansowa (np. polska) pomagałaby ukrywać dochody Amerykanów przez amerykańskim fiskusem, to musiałaby zapłacić 30% podatku od tych ukrytych dochodów.   Nawet jeśli egzekucja tego drakońskiego prawa byłaby trudna, to nikt nie lubi mieć procesów z amerykańskim Departamentem Skarbu, Sprawiedliwości lub jakimś innym :-). Polska (wśród innych krajów) podpisała więc z Amerykanami umowę, w której jest zawarta klauzula, że każda polska instytucja finansowa zostanie zwolniona z 30%-owej sankcji przewidzianej w amerykańskiej ustawie, jeśli będzie potrafiła zidentyfikować rachunki amerykańskich obywateli. Jakkolwiek to zabawne, bo większość polskich banków w ogóle nie chce obsługiwać klientów bez polskiego dowodu osobistego, to jednak - jak już zauważono powyżej - potrzebujemy czołgów :-), więc postanowiliśmy nie pienić się jak mydełko Fa.



Polski parlament wziął więc tyłek w troki i uchwalił ustawę, na podstawie której banki realizują zalecenia pozwalające uchylić im się od odpowiedzialności zbiorowej w przypadku najazdu agentów CIA i "znalezienia" przez nich w jakimś polskim banku miliardów dolarów zachachmęconych przez jakiegoś Polaka z podwójnym obywatelstwem :-)..Dupokrytką dla polskich bankierów ma być właśnie oświadczenie o rezydenci podatkowej, w której k ażdy klient oświadczy czy jest, czy też może nie jest podatnikiem amerykańskim w świetle tamtejszego prawa. Podpisywanie tego kwita dla 99,9% z nas będzie równie i interesującym przedsięwzięciem, co oświadczenia składane zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu prania brudnych pieniędzy (inwestując jakieś pieniądze trzeba zaznaczyć skąd pochodzi kasa).





"Wszystko pięknie, ale Alior nie jest - o ile wiem - bankiem amerykańskim, więc po jaką cholerę mam złożyć dokumenty zgodnie z amerykańskim prawem? Nie zamierzam złożyć żadnego oświadczenia, dopóki Alior mi nie wyjaśni :o co tu chodzi? A może Pan przy tym pomoże? Bo podejrzewam, że nie tylko ja dostałem ten komunikat..."





- pisze kolejny czytelnik. Krótko mówiąc: kwit, który wyświetla się klientom banku po zalogowaniu do e-konta, a klienci innych banków zapewne znajdą go w skrzynkach pocztowych bądź dostaną do podpisu przy najbliższej wizycie w banku, nie jest niczym istotnym z punktu widzenia klientów, natomiast jest formalnością, którą musi złożyć bank, bo nakładają nań taki obowiązek umowy międzynarodowe podpisane przez polski rząd. Trochę mnie tylko dziwi, że takie pismo, bez jakiegoś ludzkiego wytłumaczenia, wyświetla się ludziom po zalogowaniu do bankowości elektronicznej i jeszcze straszy się ich zablokowaniem konta. Nie dziwię się, że niejeden klient pomyślał, że to może być próba fraudu, bo przecież straszenie zablokowaniem konta to ostatnio główny patent ludzi zajmujących się wyłudzaniem naszych PIN-ów, loginów i numerów telefonów, by nas okraść. Moim zdaniem formularz FATCA w wersji internetowej rzeczywiście wygląda dziwnie i dostarczanie go klientom zdalnie nie jest szczególnie dobrym pomysłem. Klientom należy się wyjaśnienie, bo inaczej mogą się niepotrzebnie denerwować i zastanawiać czy przypadkiem ich konto nie zostało zhakowane, albo komputer nie przekierowuje na fałszywą stronę. Wyobraźnię trzeba mieć, drodzy bankowcy!

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 07, 2016 06:15

Bank podniósł prowizje. Klient chciał złożyć sprzeciw i powiedzieć "bye, bye!". Jest problem

Karta kredytowa to w wachlarzu cross-sellowych możliwości każdego banku jedna z najmocniejszych kart. Bardzo często jest dorzucana jako obligatoryjny dodatek do kredytu hipotecznego. Gdyby zrobić ranking najczęściej dorzucanych do hipoteki produktów bankowych, to "kredytówka" znalazłaby się pewnie na drugim miejscu, zaraz po koncie osobistym. Tyle, że jest od konta osobistego bardziej niebezpieczna. O ile konto, nawet jeśli jest płatne, to zwykle zawiera jakąś "opcję ucieczki" (warunki darmowości lub możliwość konwersji na inne), o tyle karta kredytowa to w dzisiejszych czasach instrument z reguły kosztowny. Banki właśnie od podkręcania prowizji za karty kredytowe zaczęły szukanie w naszych kieszeniach kasy na podatek bankowy. Bywa, że karta kredytowa kosztuje kilkadziesiąt, kilkaset złotych rocznie i to niezależnie od wykręcanego nią obrotu (opłaty abonamentowe rekompensują bankom nędzne - z powodu ustawy antylichwiarskiej - oprocentowanie wykorzystanego limitu i słabszy niż kiedyś zarobek na interchange).



To może być pułapka dla osób, które mają długoterminowy kredyt hipoteczny z obowiązkiem m.in. posiadania karty kredytowej przez jakiś czas lub (co zdarza się rzadziej) przez cały okres spłaty kredytu. Wzrost kosztów obsługi karty może zaboleć, choć oczywiście nawet kilkadziesiąt lub kilkaset złotych rocznie kosztów związanych z kartą to niewiele w porównaniu z odsetkami, sięgającymi dla przeciętnego kredytu 100.000 zł i więcej. Przed kartowym dylematem stanęła pani Ilona, która znalazła w swojej skrzynce na listy informację o podwyżkach dotyczących karty kredytowej, którą bank włożył jej do kieszeni razem z kredytem hipotecznym. Do listu oczywiście jest załączona informacja, że klientka - jeśli nie zgadza się na zmianę warunków - może wypowiedzieć umowę o plastik i rozstać się z tym produktem  bez dodatkowych kosztów oraz restrykcji. A dokładniej: "wyrazić sprzeciw wobec tych zmian, co spowoduje wygaśniecie umowy w przeddzień ich wejścia w życie, bez ponoszenia opłat".



POLECAM MOJE KSIĄŻKI: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi. Dowiesz się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania i jak bezpiecznie lokować pieniądze poza bankiem. 



baner_640x2501



Samcik_620x2003



Dla pani Ilony kluczowe jest słowo "wygaśnięcie". A dlaczego? W jej umowie kredytu hipotecznego jest zamieszczony warunek, iż jeśli będzie grzecznie używała karty kredytowej, to jej marża kredytu hipotecznego będzie niższa. A jeśli kartę kredytową porzuci - za karę podwyższą jej marżę. Co ciekawe, podwyżka będzie przez bank wprowadzona zarówno w sytuacji, gdy klientka wypowie umowę, jak i wtedy, kiedy to bank porzuci klientkę i wypowie jej umowę o kartę. Czytelniczka nie znalazła w paragrafie opisującym sankcję w postaci podwyższenia marży kredytowej sytuacji pt. "wygaśnięcie umowy". Ciekawe? A jakże. Pani Ilona potraktowała to jako szansę.





"Postanowiłam skorzystać z możliwości uwolnienia się od karty i wyrazić sprzeciw wobec zmian w taryfie opłat i prowizji, co spowoduje wygaśnięcie umowy o kartę kredytową. Prawnikiem nie jestem, ale czytać umiem, a w umowie o kredyt hipoteczny jest jasno napisane kiedy może nastąpić podwyższenie marży. I nie jest tam wymienione "wygaśnięcie umowy o kartę kredytową". Postanowiłam się upewnić i zapytałam pracownika oddziału czy podziela moją interpretację. Dowiedziałam się, że muszę posiadać kartę kredytową jeśli chcę mieć niższą marżę. I że tajemniczy "dział operacji" podwyższy mi marżę natychmiast jak tylko dowie się, że nie mam już karty kredytowej. Tylko czy ów tajemniczy "dział operacji" zapoznał się z zapisami mojej umowy kredytowej?"





- zapytuje pani Ilona. Widzę tutaj dwa problemy. Etyczny polega na tym, że żaden bank, który chce choćby udawać, że dba o fair relację z klientem, nie powinien stawiać tego klienta pod pistoletem i mówić mu: "albo zaakceptuj podwyżkę na jednym elemencie zgrzewki, w którą cię ubraliśmy, albo na drugim elemencie". Jeśli klient umawia się z bankiem, że będzie używał karty kredytowej kosztującej np. 25 zł rocznie, a bank podwyższa opłatę np. do 150 zł rocznie (to tylko przykład, nie odnoszący się do omawianej tu historii), to ta podwyżka albo nie powinna dotyczyć klienta, z którym wcześniej bank umawiał się na inne pieniądze, albo też bank powinien dać klientowi prawo do rezygnacji z dodatkowego warunku w postaci posiadania karty. Tego wymagałaby przyzwoitość kupiecka.



A kwestia prawna? Wierzę na słowo klientce, ale nie mogę wykluczyć, że konieczność posiadania karty kredytowej została opisana nie tylko w punkcie opisanym przez panią Ilonę, ale także w innych paragrafach umowy (np. w części "obowiązki kredytobiorcy"). Inna sprawa czy sankcją za niewykonanie jednego z obowiązków kredytobiorcy może być podwyżka marży?  I czy sytuacja, w której bank ma obowiązek umożliwić klientowi rezygnację z karty i klient z tego uprawnienia korzysta w ogóle może być uznana za jakiekolwiek złamanie obowiązków kredytobiorcy? Bardzo jestem ciekaw co myślicie o tej sytuacji. A może macie jakieś rady dla czytelniczki i innych osób, które mogą się znaleźć w podobnie nieklarownej sytuacji?



 





ZASADY ROZSĄDNEGO KUPOWANIA. W sklepach wydajemy znaczną część naszego domowego budżetu. Kupując rozsądnie płacimy w sklepach mniej i mamy pieniądze na oszczędzanie. Oto kilka zasad, którymi warto kierować się w sklepie. Więcej tipów dotyczących sensownego pożyczania i lokowania oszczędności - na moim kanale w YouTube. Subskrybuj, będzie mi bardzo miło jeśli wejdziesz do mojego "kina". 





BLOG "SUBIEKTYWNIE O FINANSACH" ZAPRASZA DO KARPACZA: Na początku czerwca w Karpaczu odbędzie się dwudziesta już konferencja drobnych inwestorów -  "Wall Street". Będę tam i wezmę udział w dyskusji "Czy giełda może zostać miejscem powszechnego oszczędzania pieniędzy, czy też straciliśmy już tę szansę?". W Karpaczu będzie też całkiem solidna porcja wiedzy dla początkujących inwestorów. Jeśli ktoś z Was będzie miał ochotę spotkać się ze mną i innymi uczestnikami konferencji - rejestrujcie się podając kod promocyjny "SubiektywnieWS20" - organizatorzy mają specjalną zniżkę dla czytelników "subiektywności", wynoszącą 50-100 zł (w zależności od pakietu). 



kieszonkowe JEST JUŻ MOJA NOWA KSIĄŻKA DLA DZIECI I RODZICÓW!  O tym dlaczego dziecko powinno dostawać kieszonkowe, jak dawać kieszonkowe, żeby maksymalnie wykorzystać jego wychowawczą rolę, jak bawić się w "domowy bank", za co dziecku płacić, a za co w żadnym wypadku, jak stymulować w dziecku dobre nawyki, a jak zwalczać wyuzdaną konsumpcję - piszę w swojej najnowszej książce "Moje pierwsze kieszonkowe". Jest w niej również o nowych formach pieniądzach (bitcoinach i innych dziwactwach), o tym jak bezpiecznie zarządzać pieniędzmi w formie bezgotówkowej, jakie zasady bezpieczeństwa stosować mając konto internetowe, kartę płatniczą i bank w smartfonie. Książkę kupicie w dobrych księgarniach, w internecie (np. na stronie kulturalnysklep.pl), a jeśli wolicie czytać na tablecie, to jest też wersja elektroniczna, dostępna np. w Publio.pl. Miałem przyjemność opowiadać o niej w audycji Tomasza Kwaśniewskiego w Radiu RDC, posłuchajcie! Recenzja ukazała się w poczytnym blogu finansowym Marcina Iwucia. W TOK FM mówiłem o tej książce w audycjach Oli Dziadykiewicz oraz Hanny Zielińskiej . Zapraszam Was też do zakupu pozostałych moich książek spośród tych, które są jeszcze w sprzedaży - "100 potwornych opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, zarabiać i wydawać z klasą"  (o tym jak rozwiązać większość finansowych problemów, które mogą cię spotkać w życiu) oraz "Jak inwestować i pomnażać oszczędności" (o tym jak zabrać się za budowanie swojej finansowej niezależności).



 



 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 07, 2016 00:17

April 6, 2016

Jak uwolnić się z "frankowego" mieszkania, gdy myślisz o zamianie na mniejsze? On spróbował

Od czasu do czasu przyglądam się temu jak bankowcy realizują jedną z najważniejszych swoich obietnic z czasów "kryzysu frankowego" - "odmiejscowienie" hipotek . O ile bowiem kłopot związany z pękającym w szwach - z powodu wysokich rat - domowym budżetem dotyczy stosunkowo nielicznego grona kredytobiorców (o ile kilkadziesiąt tysięcy ludzi można nazwać "nielicznym gronem"), o tyle problem "uwięzienia" w nieruchomości dotyczy prawie wszystkich frankowiczów. Na świecie średni czas trwania kredytu to siedem, osiem lat - potem kredyt jest refinansowany albo spłacany. Kredyty frankowe mają tę naturę, że są niespłacalne (prowadziłoby to do realizacji strat kursowych na całym saldzie kredytu) oraz nierefinansowalne (bo nowego kredytu frankowego nie da się już wziąć). Banki więc obiecały, że jeśli klient, posiadacz kredytu walutowego, będzie chciał przenieść się z jednej nieruchomości do innej, to nie będzie konieczności spłacania w tym celu kredytu. Po prostu zabezpieczenie zostanie "przepisane" z jednego mieszkania na drugie.



Dzięki temu dziesiątki tysięcy frankowiczów będą mogły zmienić mieszkanie, zamiast gnieździć się przez 30 lat w tym samym, niezbywalnym z powodu kredytu we franku . "Odmiejscowienie" w niektórych bankach już było przez moich czytelników testowane w praktyce. Ale nawet przy przenoszeniu się przez klienta do mieszkania dużo większego (czyli w sytuacji, gdy zabezpieczenie kredytu staje się lepsze) zdarzają się problemy. A to banki sobie nawzajem nie ufają jeśli chodzi o przepływy pieniędzy towarzyszące całej operacji, a to wymyślają, że po wymianie nieruchomości wskaźnik LTV powinien znacznie spaść (co oznacza, że chętny do transakcji frankowicz musi dużo dopłacić w gotówce przy zmianie mieszkania na trochę większe). Sytuacja staje się całkiem beznadziejna, gdy okazuje się, że nowe mieszkanie jest... mniejsze od tego, które klient zwalnia. Wiadomo, że żaden bank nie lubi kiedy spada mu wartość zabezpieczenia, ale zdarzają się sytuacje, w których opór bankowców wydaje się być ciut na wyrost, bo nawet po zamianie mieszkania na mniejsze wartość kredytu w stosunku do wartości nieruchomości będzie z punktu widzenia banku "bezpieczna".





Napisał do mnie pan Jakub (imię zmienione), który poskarżył się, że bank rzuca mu kłody pod nogi. Jego kredyt w banku BPH po trzynastu latach spłacania jest już niewielki, raptem niecałe 30.000 franków , czyli 120.000 zł. Zabezpieczeniem tego kredyciątka jest nieruchomość, którą pan Jakub wycenia na jakieś 380.000 zł (LTV kredytu wynosi więc 32%). Wycenę tę potwierdził bankowy rzeczoznawca. W czasie, kiedy pan Jakub zaciągał kredyt, LTV wynosiło 80%, więc  sytuacja "zabezpieczeniowa" banku radykalnie się poprawiła . Mieszkanie jest z 2003 r., więc nawet biorąc pod uwagę spadek cen nieruchomości po 2008 r. jego wartość od czasu zaciągnięcia kredytu wzrosła. Pan Jakub wpadł na pomysł, żeby to mieszkanie zamienić na... mniejsze. A dokładniej - na 30-metrową kawalerkę w stuletniej kamienicy na Pradze w Warszawie , 50 m od planowanej stacji metra. Wartość tego mieszkanka - zakładając cenę 7000 zł za metr - to pewnie jakieś 225.000 zł.



Zabezpieczenie 120-tysięcznego kredytu spadłoby więc z 380.000 zł do nieco powyżej 200.000 zł. Pan Jakub uwolniłby kapitał, bank prawdopodobnie dostałby do zarządzania powstałe w ten sposób oszczędności, a kredyt byłby nadal spłacany zgodnie z harmonogramem. Bo pan Jakub gorąco wierzy w to, że frank przez kolejnych siedem lat spłacania rat już droższy nie będzie, a nawet wręcz przeciwnie. Tylko czy bank chciałby zmniejszyć zabezpieczenie z LTV na poziomie 32% do LTV rzędu 65%? Teoretycznie oba poziomy są znacznie bardziej komfortowe dla banku, niż te dotyczące większości udzielonych w przeszłości kredytów frankowych. Bank jednak na zmniejszenie zabezpieczenia się nie zgodził.





"Bank w pierwszej kolejności napisał, że nie mam zdolności kredytowej. Po odwołaniu dostałem drugie pismo, z którego wynikało, że bank oczekuje, bym podstawił jako zabezpieczenie równie dużo wartą nieruchomość. I że bank nie chce mieć kredytu z LTV 65%, choć przed laty nie przeszkadzało mu LTV na poziomie 80%, a i dziś spora część kredytów w jego portfelu ma LTV powyżej 100%".





Pan Jakub twierdzi, że to jest zła wola banku Może i tak, bo kredyt jest już spłacony w tak ogromnej części, że być może można byłoby spojrzeć na klienta życzliwszym okiem i pozwolić mu na zmianę zabezpieczenia . Ale obawiam się, że będzie w tej sprawie trudno cokolwiek ugrać. Klient jest niestety zdany na dobrą wolę banku (a to w dzisiejszych czasach słaba waluta). Tym bardziej, że bank podaje dwie przyczyny odmowy - nędzna wartość nowego zabezpieczenia w powiązaniu z brakiem zdolności kredytowej klienta (ten drugi argument jest raczej wykrętem, ale trudnym do obalenia). Co robić? Nie wiem jakie plany ma pan Jakub w stosunku do mieszkania, które chce "uwolnić" od hipoteki, ale gdyby czytelnik zadeklarował wpłacenie uwolnionej kwoty na depozyt i zablokowanie tego depozytu jako dodatkowego zabezpieczenia kredytu... No, to pewnie zmieniłoby sytuację. Ale z drugiej strony - skoro klient chce "odmrozić" kapitał ulokowany w większym mieszkaniu, to raczej nie po to, by go zaraz zamrażać w innej formule.



Możliwe jest też dołączenie do kredytu współkredytobiorców. Wtedy co prawda zabezpieczenie na nowej nieruchomości bank miałby trochę mniejsze, ale za to zabezpieczenie na dochodach kredytobiorców - większe. Jest też opcja trzecia - spłata części kredytu jakąś pożyczką gotówkową i dalsze zredukowanie LTV do takiego stopnia, że nawet po zmianie mieszkania na mniejsze LTV nie przekraczałoby 50% . A po sprzedaży większego mieszkania pan Jakub część uzyskanych pieniędzy przeznaczyłby na spłatę kredytu gotówkowego, którym się "zlewarował". Tyle, że ważnym elementem planu pana Jakuba jest to, że nie chce on spłacać większej części kredytu frankowego po obecnym - jego zdaniem wygórowanym - kursie "szwajcara". I kółko się zamyka. Najważniejszą nauką z tej historyjki jest to, że "odmiejscowanie" hipoteki zadziała w Polsce tylko wtedy, gdy opłaci się bankowi. W sytuacji, w której bank miałby wyświadczyć klientowi uprzejmość nie pogarszając radykalnie swojego zabezpieczenia (a w każdym razie utrzymując je na poziomie powyżej średniej portfela wszystkich kredytów) może być już różnie.





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 06, 2016 00:06

April 5, 2016

Nie pokochałeś jeszcze płacenia telefonem? Oni mają pomysły, żebyś pokochał. Czas się bać?

Z okazji "Dnia bez Gotówki" podsumowałem w blogu wszystkie ruchy rządów i "karciarzy", które mają doprowadzić do tego, byśmy spalili na stosie wszystkie banknoty i przetopili na złom monety. Ale celem polityki "no cash" nie jest wcale plastik. Tak naprawdę mamy płacić bezgotówkowo, ale... smartfonem. To właśnie smartfon ma być na końcu procesu zabijania gotówki. Jak spowodować, żeby klienci chętniej używali na zakupach telefonu, niż karty płatniczej? Zapewniam Was, że główkują nad tym problemem sztaby wysoko opłacanych ekspertów w bankach i firmach technologicznych. Klient ze smartfonem jest bardziej "bezbronny" w starciu z bankowcami, a więc i bardziej "posłuszny". Można mu podsunąć rabat lub promocję dokładnie wtedy, gdy ów delikwent jest przed określonym sklepem. Można mu też podsunąć finansowanie dostępne "na jeden klik" . Można wreszcie sprawić, żeby chodził na krótkiej smyczy. Spoglądając na rzecz z jasne strony: klientowi ze smartfonem można zaoferować więcej usług związanych z zakupami i płatnościami, przez to w większym stopniu zaspokoić jego potrzeby (również te nieuświadomione: "możesz mieć ten dom, obok którego przechodzisz"). Patrząc jeszcze z trzeciej strony: płatność smartfonem może być bezpieczniejsza, bo może wykorzystywać biometrię (głosową lub skanowanie palca), podczas gdy w kartach płatniczych zastąpienie PIN-u inną metodą autoryzacji jest drogą przez mękę.



Przeszkody w popularyzowaniu płacenia mobilnego są dwie: technologiczna ( nie każdy smartfon obsługuje płatności za pomocą zbliżeniowej technologii NFC ) oraz ergonomiczna ( smartfony się rozładowują, a płatność zbliżeniowa z ich użyciem jest po prostu mniej wygodna, niż kartą). Do tego dochodzą jeszcze kwestie różnych dróg dojścia do smartfona klienta, żeby w ogóle mógł płacić mobilnie. Niektóre banki współpracują z operatorami telekomunikacyjnymi i instalują aplikacje do płacenia na karcie SIM (to tzw. model sim-centric), inne wykorzystują technologię HCE, w której operator nie jest potrzebny (ale HCE jest dostępna tylko dla nowych systemów android). Płacenie smartfonem chcą też umożliwiać producenci sprzętu, omijając zarówno operatora telekomunikacyjnego, jak i - w jakimś sensie - bank (do tego zmierzają nowinki typu Apple Pay, Google Pay, czy Android Pay). Kilka polskich banków już oferuje płatności mobilne wspólnie z operatorami telekomunikacyjnymi (trzeba się zgłosić do punktu sprzedaży i poprosić w "wgranie" aplikacji), kilka startuje z HCE (nigdzie się nie trzeba zgłaszać, ale trzeba mieć odpowiedni telefon). Jest też model płacenia telefonem nie oparty na technologii zbliżeniowej, tylko na hasłach jednorazowych



W sumie: płacenie telefonem wciąż jest zajęciem niszowym. Nawet jeśli bank je oferuje (solo lub z telekomem) i nawet jeśli klient ma odpowiedni telefon (wyposażony w NFC i odpowiedni system operacyjny), to jeszcze wcale nie jest pewne, czy będzie chciał i umiał używać aplikacji bankowej w smartfonie . Może nie chcieć ze względów bezpieczeństwa, przyzwyczajenia do większego ekranu bądź z braku zaufania do tej nowinki. Jak zachęcić konsumentów, żeby się nie lękali? Visa Europe ostatnio pochwaliła się wynikami badania przeprowadzonego wspólnie z agencją projektowania usług Designit, z których ma wynikać czego klienci oczekują od płatności mobilnych i co może ich motywować do płacenia telefonem zamiast kartą. I to nie płacenia tylko czasami, od przypadku do przypadku lecz w sposób w sposób regularny i trwały. Jakie propozycje ma Visa dla banków, żeby klienci pokochali mobilne płacenie? Jest to generalnie ściśle tajne, łamane przez poufne, ale kilka oczywistych oczywistości Visa podała do wiadomości publicznej. A kilka innych oczywistości wykoncypowałem sam, na podstawie tych sygnalizowanych przez Visę.



Jeśli klient miałby używać na zakupach smartfona zamiast karty, to musi dostać od banku coś więcej, niż tylko płatność . Bo tę oferuje karta i jest po tym względem wygodniejsza. Czym może być ten "ekstrasek"? W aplikację bankową - lub tę jej część, która służy do płatności mobilnych - należy wpisać możliwość kontrolowania domowych finansów . To z tego powodu banki tak projektują swoje aplikacje mobilne, by jeszcze przed zalogowaniem podawały saldo konta. A w przyszłości będzie też pewnie można via aplikacja mobilna kontrolować poszczególne elementy domowego budżetu , np. sprawdzać w jakim stopniu wykorzystywaliśmy już miesięczny limit na przyjemności, czy zakupy odzieży. Albo ile pieniędzy dziennie można wydać na daną rzecz. Możliwość lepszego zarządzania domowym budżetem może być rzeczywiście czymś, co przekona klientów do częstszego zaglądania do "banku w smartfonie". Płatność w smarfonie powinna mieć też wartość dodaną dla klienta. Jej sens tkwi oczywiście w spersonalizowanym rabacie, który klient mógłby dostać, a który wynikałby z jednej strony z geolokalizacji ("namierzenia" klienta w pobliżu określonego sklepu), a z drugiej ze znajomości jego profilu konsumenckiego.



Ale to nie wszystko. Idealna płatność mobilna powinna nieść ze sobą możliwość automatycznego rozłożenia zakupów na raty od razu przy finalizowaniu zakupu. Klient powinien przy tym od razu, w sposób przejrzysty, dostać na ekranie wszystkie niezbędne informacje potrzebne do podjęcia decyzji o skorzystaniu z ewentualnego kredytu (wysokość raty i koszt przy różnych okresach spłaty, wszystko podane w maksymalnie przyjaznej formule). To się już zresztą dzieje, ale na razie głównie w płatnościach internetowych. Wśród ekstra-funkcjonalności, które mogą chwycić klienta ze smartfonem za serce może być też usługa umożliwiająca przesłanie drugiej osobie „mobilnej karty podarunkowej”. Ten mobilny "podarunek" może być nagrodą za dokonanie jakiegoś zakupu albo po prostu za lojalność wobec jakiejś marki.„Mobilny bon” o konkretnej wartości mógłby być do wykorzystania w dowolnym sklepie, a przesyłano by go za pomocą aplikacji w smartfonie.



No i na to wszystko trzeba jeszcze nałożyć filtr w postaci odczytywania dziennego rytmu zachowań danego klienta. Tzn. jeśli jada śniadanie w domu (na co wskazuje jego historia rachunku, nie zawierająca płatności w knajpach przed południem), to nie ma sensu przesyłać mu bonu rabatowego, gdy będzie przejeżdżał obok McDrive'a. A jeśli wychodzi na lunch o 12.30, to z propozycją rabatu w restauracji za rogiem trzeba do niego wystartować najpóźniej o 11.00, bo później będzie już "pozamiatane". Nie są to zapewne wszystkie niezbędne rady, które pozwolą bankom przenieść transakcje klientów z karty do smartfona, ale od czegoś w końcu trzeba zacząć. Co to dla nas oznacza? Konieczność posiadania wiedzy jak policzyć swoją zdolność kredytową, jak odróżnić - i to w okamgnieniu - tani kredyt od drogiego, jak ustalić czy stać nas na jakiś zakup (nawet z rabatem) czy też nie. To, co nas czeka w najbliższych latach, będzie jednym wielkim namawianiem nas do wyuzdanej konsumpcji i to za pomocą najnowocześniejszych technologii, geolokalizacji, Big Data, a nie tylko "zwykłego" doradcy w banku oraz reklamy taniej pożyczki w telewizji.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 05, 2016 05:58

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.