Maciej Samcik's Blog, page 56
July 3, 2016
Naczelnik Państwa o naszych emeryturach. Kasa z OFE ma być "dla polskich rodzin". Co to znaczy?
To już pewne. Wicepremier w rządzie PiS, były bankowiec Mateusz Morawiecki, pracuje nad scenariuszem skoku na drugą część naszych pieniędzy zgromadzonych w OFE . Słuchy na ten temat chodziły już od dłuższego czasu, ale teraz mamy wieści z pierwszej ręki, bo o planach rządu wypowiedział się w sobotę sam Naczelnik Państwa. Przy okazji swego wyboru na prezesa PiS na kolejną kadencję Jarosław Kaczyński rzekł, że pieniądze, które zostały w OFE - mówimy o ponad 145 mld zł - "dziś w gruncie rzeczy tracą na wartości" . A zamiast tego, gdyby je dobrze użyć, to "mogą być podstawą nowych ważnych przedsięwzięć, które będą budowały siłę naszej polityki gospodarczej i wspierały milion polskich gospodarstw domowych". Kaczyński nie poprzestał na ogólnikach: ujawnił zręby planu, który - jak przyznał - powstał nie w jego głowie, lecz w myślach wicepremiera Morawieckiego (który tym samym osiągnął chyba stanowisko Wicenaczelnika Państwa).
"ROZDADZĄ" NAM KASĘ Z OFE, ALE NIE POZWOLĄ JEJ TKNĄĆ. Zdaniem Naczelnika Państwa można wykorzystać pieniądze, które jeszcze są w OFE i dziś "w gruncie rzeczy tracą na wartości" (to akurat bzdura, ale przekonywanie prezesa do tego i tak jest bez sensu) do budowy kolejnej formy tzw. trzeciego filaru, czyli dobrowolnych oszczędności emerytalnych Polaków "w ten sposób, żeby każda rodzina, każde gospodarstwo domowe, dostało jakąś sumę" . Czyżby więc zanosiło się na "100 milionów dla każdego" w wersji 2.0? Albo nowa wersja Programu Powszechnej Prywatyzacji, żeby każdy dostał jakiś certyfikat, że jest właścicielem kawałka funduszu, do którego trafią pieniądze z OFE? To byłoby nawet lepsze, niż 500 zł na dziecko, bo na każdą rodzinę przypadałyby aktywa OFE (czyli akcje spółek) o wartości prawie 9.000 zł :-). Co byście sobie za to kupili? Nie całkiem, gdyż - jak zeznaje prezes Kaczyński - "te pieniądze będą nie do wyjęcia, ale do oszczędzania" . To brzmi zagadkowo, ale niewykluczone, że szykuje się akcja trochę bardziej złożona, niż działalność Janosika: owszem, rząd zajmie - oczywiście w naszym, "suwerena" imieniu - pieniądze w OFE pod hasłem, że chce je "rozdać" ludziom, ale tak na wszelki wypadek, żeby ludzie nie zrobili z tą kasą nic głupiego, nie będą mogli jej dotknąć :-). Czym to się różni od OFE, które też są "nasze", ale również nie możemy tych pieniędzy dotknąć? Różnica, na moje oko, będzie tylko jedna: teraz te pieniądze są w skarbcach prywatnych instytucji finansowych, a Naczelnik chce, żeby znalazły się w skarbcu... państwowym. Raczej szczelnie zamkniętym przez "suwerenem".
ZAPROPONUJĄ NOWE ZACHĘTY DO OSZCZĘDZANIA. Prezes powiedział w sobotnim przemówieniu: " musi być wielka zachęta do oszczędzania . Polska gospodarka musi zacząć działać inaczej, niż dotąd, nie na zasadzie "pożyczamy, konsumujemy", tylko na zasadzie "oszczędzamy, inwestujemy, idziemy do przodu". Nowy plan na pieniądze, które dziś "marnują się" w OFE określił jako "wielki prezent dla społeczeństwa, a jednocześnie zachętę do oszczędzania". Prezes wspomniał też coś o 35 mld zł, które mają pójść na gwarancję dla "tego przedsięwzięcia". O co tu chodzi? To się wszystko ładnie składa w spójną historię. Akcja może wyglądać tak, że rząd zabierze drugą część pieniędzy z OFE i "rozda" je ludziom w taki sposób, że wyda każdemu obywatelowi jakieś "bony" na te pieniądze, zaksięguje na kontach emerytalnych Narodu, a następnie tę kasę... wyda "na projekty służące całemu społeczeństwu". Tak, jak dziś wydaje na bieżąco pieniądze, które wpłacamy do ZUS i w zamian zapisuje nam na kontach emerytalnych jakieś-tam "waloryzacje", o których realizację mają się martwić kolejne rządy.
UTWORZĄ PAŃSTWOWY FUNDUSZ EMERYTALNY. Ale o co chodzi z tymi zachętami do oszczędzania? Jeśli dobrze interpretuję słowa szefa PiS, to powstanie jakiś mechanizm, który uzależni "korzyści" dla obywateli, związane z "rozdziałem" pieniędzy odebranych OFE (być może chodzi o "ocalenie" części ich składek przed natychmiastowym wydaniem przez rząd?) od dobrowolnego, systematycznego oszczędzania na dodatkową emeryturę . Dwa takie mechanizmy już mamy - IKE i IKZE - ale nie są jakoś szczególnie popularne, choć przecież drugi z nich daje możliwość odpisania 875 zł od corocznego podatku PIT (a jak ktoś wpadł w próg podatkowy - to 1500 zł). Wicepremier Morawiecki najprawdopodobniej szykuje rozwiązanie, które będzie premiowało tych z nas, którzy zgodzą się wpłacać do specjalnie utworzonego "państwowego, dobrowolnego funduszu emerytalnego" dodatkowe składki. Być może nawet w ramach zachęty będą jakieś ulgi podatkowe? Podejrzewam też, że rząd będzie wiedział lepiej (niż dziś prywatne fundusze emerytalne) jak tych pieniędzy użyć. Nie wykluczam - choć tego Jarosław Kaczyński akurat nie powiedział - że pieniądze uzyskane z tych dobrowolnych składek emerytalnych Polacy będą przymusowo inwestowali w jakieś obligacje infrastrukturalne, z których rząd będzie finansował swoje mądrzejsze lub głupsze pomysły.
GDZIE TRAFIĄ PIENIĄDZE Z NACJONALIZACJI OFE? Jak od strony technicznej miałby wyglądać skok na OFE? Jakiś czas temu pisała o tym gazeta "Rzeczpospolita". Miałoby to wyglądać tak, że inwestycje OFE w polskie i zagraniczne akcje zostałyby przeniesione do jakiegoś super-funduszu zarządzanego przez Bank Gospodarstwa Krajowego albo PZU . Ten fundusz zarządzałby tym majątkiem na dwa sposoby - albo zgarniając dywidendy od spółek, w których miałby udziały, albo upłynniając akcje, by zdobyć pieniądze na wydatki socjalne. Nie powiem, że jestem jakoś szczególnie zaskoczony, bo prawie identyczny scenariusz przedstawiłem już dobrych kilka miesięcy temu, kiedy Trybunał Konstytucyjny ogłosił, że pieniądze w OFE nie są nasze, tylko państwowe. Już wtedy doszedłem do wniosku, że to orzeczenie otwiera drogę do zabrania nam drugiej części oszczędności, które zgromadziliśmy w funduszach emerytalnych. A jeśli PiS chce rządzić dłużej, niż cztery lata, to musi zapewnić Narodowi stały dopływ bonusów, niezależnie od tego czy będziemy mieli deszcz pieniędzy z Unii, czy też nie. Budżet państwa rok w rok ma 40-50 mld zł więcej wydatków, niż zbiera z podatków, więc pieniądze na bonusy trzeba skądś zdobyć.
Czytaj też: Sześć scenariuszy emerytalnych. Tego żaden polityk ci nie powie
Do wzięcia, w ramach ewentualnego "drugiego skoku na OFE", jest sporo kasy, jakieś 145 mld zł. Tak, jak kradzież (mimo wszystko chcę tak tę operację nazywać) pieniędzy, które OFE zainwestowały w rządowe obligacje, dała oddech rządowi Tuska , tak ewentualna kradzież pieniędzy ulokowanych przez OFE w akcje może być kołem ratunkowym dla rządu PiS. Ale czy taka operacja w ogóle będzie możliwa? Czy nie skończy się sporami prawnymi głośnymi na całą Europę, takimi jak słynna wojna polskiego rządu z Eureko, tylko w skali 100 razy większej? O ile stopnieje w związku z tą awanturą wartość spółek notowanych na giełdzie, w których państwo ma udziały? Czy ktoś, kto podpisze się pod likwidacją OFE nie stanie kiedyś przed sądem za działanie na szkodę państwa jako właściciela aktywów notowanych na rynku publicznym? Tego nie wiem, ale wiem, że nasz obecny rząd to kowboje, którzy najpierw strzelają, a potem się zastanawiają czy zastrzelili właściwego faceta. Jeśli pieniądze w OFE nie należą do prywatnych zasobów Polaków, a są pieniędzmi publicznymi - a tak orzekła naczelna władza sądownicza w Polsce w zeszłym roku - to być może władza publiczna ma prawo decydować o tym kto nimi zarządza?
Lokowanie oszczędności w akcje spółek - zwłaszcza długoterminowe, oparte na dążeniu do zarabianiu na dywidendach - z jednej strony uniezależnia te oszczędności od inflacji, a z drugiej wspomaga prywatne firmy, które dzięki temu się rozwijają. To nie państwo, tylko pieniądze prywatnych inwestorów stworzyło sukces CCC, czy LPP. A rynek kapitałowy jest tym ustrojstwem, które pozwala każdemu, nawet drobnemu ciułaczowi, a nie tylko "grubym rybom", brać udział w tym sukcesie. Tymczasem myślenie Kaczyńskiego, Morawieckiego i im podobnych polityków zdaje się opierać na tym, że to państwo powinno w całości trzymać łapę na wszystkich pieniądzach emerytalnych ludzi. To jeszcze bym mógł próbować zrozumieć. Ale wygląda na to, że oni będą nas też próbowali przekonać, że to państwo wie lepiej, jak lokować dobrowolne oszczędności Polaków . Że te pieniądze powinny iść m.in. na dopłacanie do nierentownych kopalń i utrzymywanie na respiratorze państwowych firm potrzebnych tylko po to, żeby ministrowie mogli je obsadzać swoimi kolesiami. Nie jestem pewny, czy Polacy to kupią pod postacią "państwowego funduszu emerytalnego". Jasne, prywatne OFE też zrobiły megaprzekręt w postaci wysokich opłat za zarządzanie naszymi pieniędzmi w pierwszych latach, ale zrobiły go przy cichym przyzwoleniu polityków. Żeby poskromić "prywaciarza" wystarczy krótka ustawa i w miarę sprawny nadzór finansowy. A za to odpowiadają politycy.
SZYBKIE CIĘCIE LEPSZE, NIŻ GMERANIE NOŻEM W BRZUCHU. Uważam, że jeśli rząd chce położyć łapę na OFE, to powinien to zrobić... jak najszybciej, skracając do niezbędnego minimum okres niepewności dotyczący losu polskich spółek notowanych na giełdzie. Bo ta niepewność sprawia, że nasze akcje należą do najtańszych w Europie. Mogą być jeszcze tańsze, gdy okaże się, że część z nich w dużym procencie została znacjonalizowana. Ale gdyby Skarb Państwa bardzo szybko ogłosił swoją strategię wobec poszczególnych spółek, których akcjonariuszem będzie (tą strategią może być:bycie ;-) inwestorem pasywnym i pobieranie dywidendy, albo dążenie do sprzedaży akcji, żeby mieć pieniądze na kolejne socjalne programy) to przynajmniej wszyscy będziemy wiedzieli na czym stoimy. Jeśli to wszystko nie nastąpi szybko, tylko będzie się kotłowało przez długie miesiące lub lata, to akcjonariusze spółek z udziałem Skarbu Państwa - którzy kupili te udziały w dobrej wierze, zachęcani przez polityków akcjami typu "akcjonariat obywatelski" - dostaną po kieszeni, przynajmniej w krótkiej perspektywie (bo niepewność na rynku to najgorsza zmora i zawsze ma odbicie w cenach). Ale w skórę dostanie też Skarb Państwa, którego udziały w spółkach giełdowych są dziś warte setki miliardów złotych. Komu to się opłaci? Nikomu: gdyby tak miało być, to potwierdzi się teza, którą wypowiedziałem podczas jednego z nieoficjalnych spotkań z ważnymi osobistościami rynku kapitałowego: że być może instytucje takie jak giełda papierów wartościowych, czy prywatne spółki giełdowe są największym wrogiem dla rządzącej ekipy. Bo rządowi nie zależy na tym, by ludzie inwestowali swoje oszczędności w akcje prywatnych giełdowych spółek, lecz żeby trzymali je w państwowych bankach lub pożyczali rządowi. Taki PRL-bis. Mam nadzieję, że to mylna teza, ale chciałbym, żeby jak najszybciej dało się ją zweryfikować.
CZTERY FILARY MOJEGO MYŚLENIA O EMERYTURZE. Niezależnie od tego czy i kiedy nastąpi kradzież reszty moich pieniędzy z OFE, nie zamierzam ani na jotę zmieniać zdania w czterech sprawach, które dotyczą tematu mojej emerytury. Po pierwsze: dopóki się da, część składek emerytalnych nadal będę kierował do OFE. Nie mając żadnej gwarancji co do przyszłej "waloryzacji" mojej emerytury z ZUS - jest pisana palcem na wodzie - chcę jechać też na drugim koniu, czyli mieć realne pieniądze zainwestowane w realne aktywa. Nawet jeśli to będzie tylko niewielka część mojej emerytury i nawet jeśli na koniec (lub już za kilka miesięcy) przyjdzie jakiś wicepremier i te pieniądze też mi ukradnie. Może stanie się coś, co sprawi, że do tej kradzieży jednak nie dojdzie?
Po drugie: nadal będę budował prywatną część emerytury. Niektórzy mówią, że te wszystkie IKE, IKZE, czy inne sposoby na dobrowolne oszczędzanie pieniędzy , to frajerstwo. Bo dziś politycy zabiorą pieniądze z OFE, a za dziesięć lat znacjonalizują depozyty bankowe, albo pieniądze na rachunkach w prywatnych instytucjach zarządzających aktywami klientów. Nie zgadzam się z tym. Nacjonalizacja OFE - pieniądze w nich zgromadzone mają, według najwyższego z sądów, status pieniędzy publicznych - to jednak nie to samo, co kradzież kasy z prywatnych rachunków w bankach, funduszach inwestycyjnych, biurach maklerskich. Zresztą: nikt nie zabrania budowy dodatkowych oszczędności emerytalnych z zagranicznych akcji i obligacji (do nich żaden polski rząd się nie dobierze), albo ze złota i innych "materialnych" aktywów. W swojej strategii inwestycyjnej korzystam ze wszystkich tych rzeczy.
Czytaj też: Osiem sposobów na twoją finansową niezależność
Po trzecie: nadal będę inwestował część długoterminowych oszczędności w polskie spółki. Owszem, ewentualna nacjonalizacja OFE - zwłaszcza jeśli będzie przeprowadzana bez PR-owskiego pomyślunku - może oznaczać drastyczny spadek wartości akcji na warszawskiej giełdzie. Inwestorzy nie będą pewni czy państwo w akcjonariacie spółek nie zacznie "broić". Ale zakładam - być może naiwnie - że polskie spółki, a zwłaszcza największe i najbardziej stabilne spółki dywidendowe, nie przestaną zarabiać pieniędzy, zatrudniać ludzi, wypłacać dywidend . Chciałbym, żeby - jeśli rzeczywiście dojdzie do nacjonalizacji - państwo zadeklarowało, że w spółkach, których akcje przejmie od OFE (jeśli do tego rzeczywiście dojdzie), będzie inwestorem pasywnym, inkasującym pieniądze z dywidend i niemieszającym się w bieżące zarządzanie. A jeśli będzie te akcje sprzedawać, to zawsze w pozagiełdowych transakcjach pakietowych, a nie bezpośrednio na parkiecie. Liczę, że państwo nie będzie chciało dopuścić do radykalnego spadku wartości swojego majątku. A przy takim założeniu sens długoterminowego lokowania części oszczędności poza bankiem, w spółki wypłacające stabilne i stabilne dywidendy pozostaje niezachwiany.
Po czwarte: część pieniędzy lokuję za granicą. Mam nadzieję, że do kradzieży pieniędzy z OFE nie dojdzie, ale nawet jeśli ziści się scenariusz nacjonalizacji, to liczę na to, że państwowy akcjonariusz będzie starał się zwiększać wartość ukradzionego przez siebie majątku, a nie ją zaniżyć. Nie zmienię też innej zasady - że część długoterminowych oszczędności lokuję poza Polską, w aktywa zagraniczne i denominowane w obcych walutach. A także w aktywa "antysystemowe", których wartość jest niezależna od tego w jakim stanie jest polska gospodarka (np. złoto). .
POLECAM MĄDRY PREZENT DLA DZIECKA NA WAKACJE. Oto najnowsza samcikowa książka "Moje pierwsze kieszonkowe", w której opowiadam dlaczego Wasze dzieci powinny mieć już swoje pieniądze, jak zabrać się za wypłacanie kieszonkowego , żeby miało to sens i jakie patenty stosować, żeby dziecko mądrze zarządzało swoimi pierwszymi pieniędzmi. Opowiadam też o tym jak zaznajomić dziecko z zasadami bezpieczeństwa w korzystaniu z telefonu komórkowego, jak nie dać się nabrać przez internet, a nawet o cyfrowym pieniądzu, którego dzieci za chwilę będą używały. Książka do kupienia w dobrych księgarniach i w internecie. Po-le-cam! Więcej na jej temat przeczytacie w poświęconym jej okolicznościowym wpisie w blogu. Książkę kupicie w dobrych księgarniach, w internecie (np. na stronie kulturalnysklep.pl), a jeśli wolicie czytać na tablecie, to jest też wersja elektroniczna, dostępna np. w Publio.pl. Miałem przyjemność opowiadać o niej w audycji Tomasza Kwaśniewskiego w Radiu RDC. Recenzja ukazała się w poczytnym blogu finansowym Marcina Iwucia. W TOK FM mówiłem o tej książce w audycjach Oli Dziadykiewicz oraz Hanny Zielińskiej . Zapraszam Was też do zakupu pozostałych moich książek spośród tych, które są jeszcze w sprzedaży - "100 potwornych opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, zarabiać i wydawać z klasą" (o tym jak rozwiązać większość finansowych problemów, które mogą cię spotkać w życiu) oraz "Jak inwestować i pomnażać oszczędności" (o tym jak zabrać się za budowanie swojej finansowej niezależności).
SUBIEKTYWNIE O SKUTKACH BREXITU. Zapraszam do obejrzenia moich wynurzeń o tym co dla polskich konsumentów oznacza Brexit i czy będzie to dla nas pandemonium, czy szansa na wzrost znaczenia dla gospodarki Unii Europejskiej? Wideo obejrzycie pod tym linkiem.
July 1, 2016
Uwaga: od sierpnia wielkie zmiany w popularnym programie lojalnościowym! Jeśli masz tę kartę...
Największe sieci handlowe wygrały z bankami bój o wysokość opłat za pośrednictwo przy transakcjach kartowych i - zgodnie z tym co zapowiadałem - koszty tej wojenki ponosimy my, zwykli konsumenci. Zapewne nikt z Was nie zauważył spadających cen w sklepach, ale za to mniejsze zarobki branży finansowej poczuliśmy już w kieszeniach. Na niekorzyść szarych zjadaczy bułek zmieniają się tabele bankowych opłat i prowizji oraz warunki organizowanych przez banki - i wydawców kart płatniczych - programów lojalnościowych. W czwartek dostałem informację o nowych zasadach działania programu MasterCard Rewards, czyli jednego z największych programów lojalnościowych w Polsce. I najbardziej korzystnych dla klientów z nieco wyższymi od polskiej średniej dochodami.
MasterCard nagradza co prawda tylko posiadaczy co lepszych kart płatniczych (głównie tych ze znaczkiem World), ale za to jest to jeden z nielicznych programów lojalnościowych, który przyznaje punkty za wszystkie zakupy. Oczywiście pod warunkiem, że zostały opłacone plastikiem. Punkty można więc zbierać relatywnie szybko, o ile często wachluje się kartą w sklepach. A posiadacze kart premium mają to do siebie, że wachlują częściej niż inni i na większe kwoty. W każdym banku wymagane do zdobycia nagród tempo wachlowania jest inne. Np. w mBanku za każde 4 zł wydane kartą biorącą udział w zabawie dostawało się zawsze 1 pkt. A punkty można wymienić na najróżniejsze nagrody. Za 4100 pkt. mógłbym kupić sobie pogram antywirusowy Kaspersky o wartości ok. 150 zł. Oznacza to, że na prezent "zasłużyłbym" po zapłaceniu kartą za transakcje warte 16.000 zł. Pamięć 16 GB firmy Kingston jest do wzięcia po zapłaceniu 18.000 zł w formie transakcji kartowych. A walizka Wittchen - za transakcje o wartości 48,000 zł. MasterCard Rewards jest też jednym z nielicznych programów lojalnościowych, który obok czajników i frytkownic oferuje nagrody z gatunku skok spadochronowy, czy przejażdżka sportowym samochodem.
No i przede wszystkim niewiele jest w Polsce programów lojalnościowych, które "płacą" za wszystkie zakupy, więc ten organizowany przez MasterCarda posiadacze kart typu World (a przynajmniej wielu z nich) bardzo sobie chwalą. Niejednokrotnie na zakupach wyjmowałem z portfela kredytówkę MasterCarda zamiast Visy, bo miałem "zapisane" w głowie, że niezależnie od tego co kupię i za ile - zostaną mi naliczone jakieś punkty, które zbliżą mnie do nagrody. Piszę w czasie przeszłym, gdyż właśnie dostałem od MasterCarda (jako posiadacz jego kart) czuły liścik z informacją, że od 1 sierpnia tego roku program punktowy MasterCard Rewards zostaje zastąpiony nowym - MasterCard Priceless Specials. Czym "priceless" będzie się różnił od starego, dobrego MasterCard Rewards? Ano przede wszystkim tym, że skończy się nabijanie punktów w każdym centrum handlowym, w którym posiadacze "lepszych" kart MasterCarda płacą plastikiem.
Czytaj też: Sprytne programy lojalnościowe. Płać kartą, a ona pomyśli za ciebie
MasterCard Priceless Specials będzie nagradzał zakupy jedynie w wybranych sieciach handlowych, a nie we wszystkich. To oznacza, że punkty w ramach programu będziemy zbierali znacznie wolniej (bo będą nabijane tylko od niektórych transakcji). Sądzę, że przyczyna tej zmiany jest z jednej strony taka, iż banki-wystawcy kart mniej zarabiają na opłatach interchange, a z drugiej strony właściciele sieci handlowych nie bardzo chcą składać się na programy lojalnościowe nie dające gwarancji większego związania klienta z ich marką.
"Zmianie ulegną wartości punktowe nagród w katalogu, honorowane będą tylko zakupy w sklepach będących partnerami programu, jednak dzięki ofertom specjalnym zbieranie punktów będzie szybsze i łatwiejsze"
- obiecuje MasterCard, ale na razie nie podaje żadnych szczegółów. Firma nie podaje więc które zakupy będą od sierpnia premiowane i czy przelicznik punktowy będzie korzystniejszy dla posiadaczy kart. Ale nawet jeśli za zakupy we wskazanym sklepie punktów lojalnościowych będzie więcej, to niewątpliwie program MasterCarda radykalnie straci na atrakcyjności. Do tej pory mając kartę płatniczą MasterCard World po prostu trzeba było jej w miarę intensywnie używać. Teraz program MasterCard Priceless Specials upodobni się do programu konkurencyjnej organizacji płatniczej Visa o nazwie Visa Oferty. Tam też nagradzane są zakupy produktów konkretnych marek (ale zamiast punktów są rabaty), aczkolwiek - co jet grubą pomyłką - chęć skorzystania z danego rabatu trzeba najpierw "zarejestrować" na stronie programu. Na podobnej do "nowego" programu MasterCarda działa też słynny Payback. Tyle, że tam nie ma znaczenia w jaki sposób płacę, muszę mieć tylko przy sobie kartę Paybacka.
Czytaj: Fotografujesz paragony, chwalisz się zakupami na Fejsie. A oni ci płacą
Zerknij: Payback do lamusa? Do tego programu lojalnościowego zapiszesz się..
Czy można się dziwić, że MasterCard postanowił "zarżnąć" swój atrakcyjny program lojalnościowy i zastąpić go znacznie słabszym? Cóż, skoro prowizje zgarniane przez branżę finansową z płatności kartowych są nawet dziesięciokrotnie mniejsze, niż były jeszcze kilka lat temu, to i chęć dotowania klientów często używających kart jest jakby mniejsza. Poza tym popularność kart jest już na tyle duża, że programy nagradzające za każdą "plastikową" aktywność klientów prędzej czy później musiały zacząć wychodzić z mody. MasterCard liczy na to, że więcej zarobi oferując wybranym sieciom handlowym dostęp do klientów premium, posiadaczy jego kart typu World. Teraz wszystko zależy od tego jak trafny będzie dobór marek biorących udział w programie, czy będą chciały dawać atrakcyjne przeliczniki punktowo-transakcyjne, a przede wszystkim - czy MasterCard będzie gotowy, żeby "odpalić" personalizację zniżek w oparciu o profil wydatków konkretnego posiadacza karty. Bo tylko takie podejście do lojalności może być w XXI wieku skuteczne - oparte na personalizacji i geolokalizacji. "Zwykłych" programów lojalnościowych jest na pęczki.
June 30, 2016
460.000 zł miesięcznie: za tyle użerają się na Euro 2016 z piłkarzami. Polak użera się... taniej
Dziś wielkie święto polskiego sportu. Po raz pierwszy od prawie 40 lat nasza reprezentacja piłkarska będzie biła się o miejsce w strefie medalowej jednego z najważniejszych turniejów futbolowych - mistrzostw Europy. Trudno w to uwierzyć, mając w pamięci długie lata upokarzania polskich piłkarzy przez inne nacje w eliminacjach lub pierwszych rundach takich turniejów. Po raz pierwszy nie było "meczu o honor", a Polacy bez problemu wyszli z fazy grupowej, nie tracąc nawet gola. Choć przecież pisałem niedawno w blogu, że zwycięstwa Polaków na Euro 2016 r. tak do końca dziwić nas nie powinny, bo finansowy potencjał polskiej reprezentacji w ciągu ostatnich czterech lat niemal się podwoił. Polska ekipa warta jest już ponad 180 mln euro, a jeśli wziąć pod uwagę transfery polskich piłkarzy szykowane na najbliższe dni i tygodnie - to jeszcze znacznie więcej. A tak się składa, że gdzie jak gdzie, ale w piłce nożnej, mimo popularności powiedzenia, że "pieniądze nie grają", potencjał finansowy dość często pokrywa się z wynikiem sportowym.
O ile potencjał finansowy i płacowy polskich piłkarzy znacznie rośnie - przypomnę tylko, że Robert Lewandowski już dziś zarabia w Bayernie 11 mln euro, czyli mniej więcej milion złotych tygodniowo (ostrzy sobie zęby na dużą podwyżkę), zaś Grzegorz Krychowiak po przejściu do PSG ma zarabiać 5 mln euro, czyli milion złotych na dwa tygodnie - o tyle potencjał trenerski jest ze wszech miar nie doceniony. Adam Nawałka, trener polskiej reprezentacji, to człowiek, który potrafił wybrać właściwych ludzi, dobrze poustawiać ich na boisku, wyćwiczyć z nimi właściwe schematy i sprawić, że Polska gra zupełnie jak nie Polska: utrzymujemy się przy piłce, gramy atakiem pozycyjnym, rozmontowujemy zmasowaną obronę, dobrze się bronimy. W swoim 40-letnim życiu nie pamiętam, żeby polscy piłkarze tak potrafili. Nawałka nastawił też (lub przynajmniej pomógł nastawić) piłkarzy mentalnie tak, że bezbłędnie wykonali pięć rzutów karnych. Taki gość jest wart tyle złota, ile waży. Przy obecnej cenie kilograma złota - 175.000 zł - pewnie jakieś 3 mln. Euro ;-)
Tymczasem Nawałka jest najniżej wynagradzanym trenerem reprezentacyjnym wśród tych, którzy pozostali jeszcze we Francji na placu boju . Jego zarobki dziennikarze sportowi szacują na 200.000 euro rocznie, czyli jakieś 70.000 zł miesięcznie. Nie można powiedzieć, by była to mała pensja, zwłaszcza że wcześniej, jako trener Górnika Zabrze Nawałka miał jakieś 30.000 zł miesięcznej pensji. Ale wśród tuzów trenerskich, którzy zarządzając dużo potężniejszym "kapitałem ludzkim" już musieli pojechać do domu, Nawałka jest ubogim krewnym. Taki np. Roy Hodson, człowiek, który nie potrafił skłonić Rooneya i ekipy, żeby poskromili islandzkich debiutantów, kosi rocznie 5 mln euro (czyli 1,8 mln zł miesięcznie). WIncent del Bosque najwyraźniej też nie jest taki boski, bo Iniesta z ekipą też są już w domu, a on kosi za to 3 mln euro. Z tych, którzy jeszcze grają najwięcej zarabia trener Włochów Antonio Conte (jakieś 4,5 mln euro) oraz Joachim-Gmeracz-Loew (3,2 mln euro).
Jestem dziwnie pewny, że trener Adam Nawałka swoją robotą (niezależnie od wyniku meczu z Portugalią) zapracował sobie na sowitą podwyżkę za to, że łaskawie będzie pchał ten piłkarski wózek dalej, czyli przez eliminacje mundialu odbywającego się za dwa lata. Jak dużą? Cóż, gdyby przyjąć, że powinien zarabiać średnią z pensyjek siedmiu pozostałych trenerów najlepszych ekip na Euro 2016 r., to trzeba byłoby mu podnieść pobory... dziewięciokrotnie, czyli do 1,8 mln euro. To zapewne poziom nieosiągalny (choć przecież nikt nie powiedział, że polski trener nie może dostać takiej oferty z dużego, zachodniego klubu), ale z drugiej strony skoro trener Belgów zarabia 750.000 euro, Islandczyków - 430.000 euro, a Walijczyków 260.000 euro rocznie, to Nawałka prawdopodobnie bez większych problemów jest w stanie wynegocjować podwojenie swojej pensji do 140.000 zł miesięcznie, czyli do 380.000 euro rocznie.
Kliknij baner i zapisz się do zabawy! Szczegóły konkursu i warunki uczestnictwa: tutaj
To i tak nie byłoby żadne ą, ę, bo średnia pensyjna trenera reprezentacji biorącej udział w turnieju Euro 2016 to - jak policzyłem - 1,25 mln euro rocznie. Żeby doszusować do tej średniej Nawałka musiałby dostać sześciokrotną podwyżkę (lub trzykrotną jeśli przyjmiemy, że średnia siłą nabywcza polskiej pensji jest dwukrotnie niższa od średniej siły nabywczej pieniądza we wszystkich krajach-uczestnikach Euro 2016). O wielką kasę walczą więc nie tylko piłkarze, ale ich trener - choć oczywiście wiemy, że dla Adama Nawałki nie pieniądze są ważne, ale to, żeby jego praca zapisała się na następne dziesięciolecia w historii polskiego sportu. Jeśli wygra dziś z Portugalią, to chyba nie będzie obrazą postawić mu kiedyś pomnik obok samego Kazimierza Górskiego ;-).
Za Polaków podwójnie trzymają kciuki posiadacze lokat piłkarskich oferowanych przez dwa polskie banki - Credit Agricole (ten bank bawi się tylko z własnymi klientami) oraz Alior Bank. Ten drugi już dziś gwarantuje klientom, którzy na początku Euro 2016 założyli lokatę piłkarską , 2,3% zarobku w skali roku, co wynika z goli strzelonych przez Arkadiusza Milika (w meczu z Irlandią Północną) oraz Jakuba Błaszczykowskiego (z Ukrainą i Szwajcarią). Byłoby jeszcze lepiej gdyby do oprocentowania lokaty dołożyć gole strzelone przez naszych asów w konkursie rzutów karnych meczu ze Szwajcarią, ale bank niestety sprytnie się zabezpieczył i za skutecznie wykonane karne w doliczonym czasie gry nie płaci. Gdyby Polakom udało się jeszcze dorzucić jakieś gole strzelone Portugalii, to lokata piłkarska w Aliorze zaczęłaby być naprawdę niezłym strzałem finansowym.
CHŁOŃ SUBIEKTYWNOŚĆ TAK JAK LUBISZ. Subiektywność jest multifunkcyjna i się często dyslokuje ;-). Można ją spotkać tu i tam. W internecie, mediach społecznościowych, na wideo, w prasie, książkach oraz na spotkaniach, odczytach, konferencjach - wszędzie tam, gdzie mówi się o pieniądzach.
SPOTKAJ MNIE W NECIE... Blog "Subiektywnie codziennie, od ponad siedmiu lat, zapewnia niezbędną dawkę wiedzy o Waszych pieniądzach. Prześwietlanie produktów finansowych, ekskluzywne wiadomości o nowych produktach oraz piętnowanie skandalicznych praktyk i interwencje w Waszych sprawach. Zaglądajcie na samcik.blox.pl codziennie, nowy wpis wpada tu zwykle tuż po godz. 9.00. Jeśli chcecie wiedzieć jeszcze więcej i ze mną podyskutować, zostańcie fanami blogu na Facebooku (jest nas już ponad 33.000!), na Twitterze (mam ponad 8000 followersów). Zapraszam też do bezpośredniego kontaktu mejlowego:maciej.samcik@gazeta.pl.
...ZOBACZ MNIE W EKSTREMALNYCH AKCJACH. Opowiadam o domowych finansach nie tylko tekstem, ale i ruchomymi obrazami. Żeby Wam się nie nudziło robię przy tym różne głupie rzeczy: skakałem na spadochronie, dałem sobie obić twarz przez byłego trenera Tomasza Adamka, latałem w tubie aerodynamicznej, w której ćwiczą kosmonauci, ćwiczyłem na najnowocześniejszym w Polsce symulatorze lotów, jeździłem autobusem, gokartem, grałem w golfa i ruletkę. Zasubskrybuj mój kanał na Youtube (w tym kinie siedzi już prawie 2000 fanów i jest ponad 60 filmów, które obejrzeliście ćwierć miliona razy).
SUBIEKTYWNA EKIPA SAMCIKA IDZIE NA OSTRO W "WYBORCZEJ" . Blog "Subiektywnie o finansach" zyskał tak dużą popularność, że zaowocował autorskimi stronami w "Gazecie Wyborczej". Co czwartek na stronach gospodarczych ukazuje się tygodnik "Pieniądze Ekstra", w którym grupa moich kolegów, zwana Ekipą Samcika, radzi jak sprytnie kupować, jak się nie dać nabrać w sklepie, co zrobić, żeby wyplątać się z finansowych tarapatów i jak mieć więcej pieniędzy.Jeśli potrzebujecie rady albo pomocy w sprawie niekoniecznie związanej z produktami finansowymi - piszcie na ekipasamcika@wyborcza.biz. Moi ludzie nie zostawią Was bez pomocy.
SUBIEKTYWNOŚĆ DO PODUSZKI, NA WAKACJE, NA PREZENT: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi piszę też w moich książkach, które możecie kupić w dobrych księgarniach oraz w internecie. Dowiecie się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania, jak nie dać się okraść przez internet, jak odróżnić tani kredyt od drogiego, jak nie dać się nabić w niby-ubezpieczenie, jak nauczyć dziecko oszczędności...
ROZSĄDNIE OSZCZĘDZAJ NIE TYLKO W BANKU. <<< Jak sprawić, że państwo będzie płacić ci za oszczędzanie? I wiosną przyszłego roku... dostać z urzędu skarbowego przelew na co najmniej 870 zł? , <<< Dlaczego nie trzymam wszystkich moich oszczędności wyłącznie w banku? Jak to jest, że w długim horyzoncie bycie właścicielem kawałków przedsiębiorstw może mnie lepiej zabezpieczyć przed inflacjami, dewaluacjami, nacjonalizacjami i innymi uroczymi "cjami"? <<< Czy w długim terminie posiadanie akcji (lub udziałów w funduszach inwestycyjnych lokujących w akcje) nie jest bardzo ryzykownym zajęciem? Dlaczego w ciągu ostatnich 200 lat na rynku kapitałowym było tak, że im dłużej trzymam pieniądze w akcjach, tym mniej ryzykuję, że poniosę stratę ? <<< Jakie warunki trzeba spełnić, żeby zająć się lokowaniem pieniędzy w inny sposób, niż tylko w banku? Czy fama o tym, iż jest to "zabawa" tylko dla pięknych i bogatych, jest przesadzona ?, >>> Dlaczego swoją przygodę z inwestowaniem warto zacząć od kupna udziałów w spółkach wypłacających z roku na rok dywidendę? I czy z tej dywidendy można żyć jak z lokaty bankowej , o ile kapitał, za który kupiliśmy akcje, potraktujemy jak długoterminowy depozyt? O tym wszystkim piszę w serialu "Dywidenda jak w banku" wspólnie z najstarszym blogiem o długoterminowym inwestowaniu pieniędzy - Longterm.pl - a także z Giełdą Papierów Wartościowych i Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych. Zapraszam do obejrzenia wideowizytówki o tym kim jest Samcik, kim jest Longterm i dlaczego zajmujemy się lokowaniem pieniędzy w spółki dywidendowe. Konieczniesubskrybuj newsletter naszej akcji i zgarnij nagrodę gwarantowaną . Weź też udział w konkursie i wygraj cenne nagrody - smartwatcha, przewodnik kulinarny z wielkimi zniżkami w najlepszych restauracjach oraz samcikowe książki o oszczędzaniu z dedykacją.
On, tak jak piłkarze, dziś może wejść do historii i... rozbić bank. Stawka: 700.000 zł miesięcznie
Dziś wielkie święto polskiego sportu. Po raz pierwszy od prawie 40 lat nasza reprezentacja piłkarska będzie biła się o miejsce w strefie medalowej jednego z najważniejszych turniejów futbolowych - mistrzostw Europy. Trudno w to uwierzyć, mając w pamięci długie lata upokarzania polskich piłkarzy przez inne nacje w eliminacjach lub pierwszych rundach takich turniejów. Po raz pierwszy nie było "meczu o honor", a Polacy bez problemu wyszli z fazy grupowej, nie tracąc nawet gola. Choć przecież pisałem niedawno w blogu, że zwycięstwa Polaków na Euro 2016 r. tak do końca dziwić nas nie powinny, bo finansowy potencjał polskiej reprezentacji w ciągu ostatnich czterech lat niemal się podwoił. Polska ekipa warta jest już ponad 180 mln euro, a jeśli wziąć pod uwagę transfery polskich piłkarzy szykowane na najbliższe dni i tygodnie - to jeszcze znacznie więcej. A tak się składa, że gdzie jak gdzie, ale w piłce nożnej, mimo popularności powiedzenia, że "pieniądze nie grają", potencjał finansowy dość często pokrywa się z wynikiem sportowym.
O ile potencjał finansowy i płacowy polskich piłkarzy znacznie rośnie - przypomnę tylko, że Robert Lewandowski już dziś zarabia w Bayernie 11 mln euro, czyli mniej więcej milion złotych tygodniowo (ostrzy sobie zęby na dużą podwyżkę), zaś Grzegorz Krychowiak po przejściu do PSG ma zarabiać 5 mln euro, czyli milion złotych na dwa tygodnie - o tyle potencjał trenerski jest ze wszech miar nie doceniony. Adam Nawałka, trener polskiej reprezentacji, to człowiek, który potrafił wybrać właściwych ludzi, dobrze poustawiać ich na boisku, wyćwiczyć z nimi właściwe schematy i sprawić, że Polska gra zupełnie jak nie Polska: utrzymujemy się przy piłce, gramy atakiem pozycyjnym, rozmontowujemy zmasowaną obronę, dobrze się bronimy. W swoim 40-letnim życiu nie pamiętam, żeby polscy piłkarze tak potrafili. Nawałka nastawił też (lub przynajmniej pomógł nastawić) piłkarzy mentalnie tak, że bezbłędnie wykonali pięć rzutów karnych. Taki gość jest wart tyle złota, ile waży. Przy obecnej cenie kilograma złota - 175.000 zł - pewnie jakieś 3 mln. Euro ;-)
Tymczasem Nawałka jest najniżej wynagradzanym trenerem reprezentacyjnym wśród tych, którzy pozostali jeszcze we Francji na placu boju . Jego zarobki dziennikarze sportowi szacują na 200.000 euro rocznie, czyli jakieś 70.000 zł miesięcznie. Nie można powiedzieć, by była to mała pensja, zwłaszcza że wcześniej, jako trener Górnika Zabrze Nawałka miał jakieś 30.000 zł miesięcznej pensji. Ale wśród tuzów trenerskich, którzy zarządzając dużo potężniejszym "kapitałem ludzkim" już musieli pojechać do domu, Nawałka jest ubogim krewnym. Taki np. Roy Hodson, człowiek, który nie potrafił skłonić Rooneya i ekipy, żeby poskromili islandzkich debiutantów, kosi rocznie 5 mln euro (czyli 1,8 mln zł miesięcznie). WIncent del Bosque najwyraźniej też nie jest taki boski, bo Iniesta z ekipą też są już w domu, a on kosi za to 3 mln euro. Z tych, którzy jeszcze grają najwięcej zarabia trener Włochów Antonio Conte (jakieś 4,5 mln euro) oraz Joachim-Gmeracz-Loew (3,2 mln euro).
Jestem dziwnie pewny, że trener Adam Nawałka swoją robotą (niezależnie od wyniku meczu z Portugalią) zapracował sobie na sowitą podwyżkę za to, że łaskawie będzie pchał ten piłkarski wózek dalej, czyli przez eliminacje mundialu odbywającego się za dwa lata. Jak dużą? Cóż, gdyby przyjąć, że powinien zarabiać średnią z pensyjek siedmiu pozostałych trenerów najlepszych ekip na Euro 2016 r., to trzeba byłoby mu podnieść pobory... dziewięciokrotnie, czyli do 1,8 mln euro. To zapewne poziom nieosiągalny (choć przecież nikt nie powiedział, że polski trener nie może dostać takiej oferty z dużego, zachodniego klubu), ale z drugiej strony skoro trener Belgów zarabia 750.000 euro, Islandczyków - 430.000 euro, a Walijczyków 260.000 euro rocznie, to Nawałka prawdopodobnie bez większych problemów jest w stanie wynegocjować podwojenie swojej pensji do 140.000 zł miesięcznie, czyli do 380.000 euro rocznie.
Kliknij baner i zapisz się do zabawy! Szczegóły konkursu i warunki uczestnictwa: tutaj
To i tak nie byłoby żadne ą, ę, bo średnia pensyjna trenera reprezentacji biorącej udział w turnieju Euro 2016 to - jak policzyłem - 1,25 mln euro rocznie. Żeby doszusować do tej średniej Nawałka musiałby dostać sześciokrotną podwyżkę (lub trzykrotną jeśli przyjmiemy, że średnia siłą nabywcza polskiej pensji jest dwukrotnie niższa od średniej siły nabywczej pieniądza we wszystkich krajach-uczestnikach Euro 2016). O wielką kasę walczą więc nie tylko piłkarze, ale ich trener - choć oczywiście wiemy, że dla Adama Nawałki nie pieniądze są ważne, ale to, żeby jego praca zapisała się na następne dziesięciolecia w historii polskiego sportu. Jeśli wygra dziś z Portugalią, to chyba nie będzie obrazą postawić mu kiedyś pomnik obok samego Kazimierza Górskiego ;-).
Za Polaków podwójnie trzymają kciuki posiadacze lokat piłkarskich oferowanych przez dwa polskie banki - Credit Agricole (ten bank bawi się tylko z własnymi klientami) oraz Alior Bank. Ten drugi już dziś gwarantuje klientom, którzy na początku Euro 2016 założyli lokatę piłkarską , 2,3% zarobku w skali roku, co wynika z goli strzelonych przez Arkadiusza Milika (w meczu z Irlandią Północną) oraz Jakuba Błaszczykowskiego (z Ukrainą i Szwajcarią). Byłoby jeszcze lepiej gdyby do oprocentowania lokaty dołożyć gole strzelone przez naszych asów w konkursie rzutów karnych meczu ze Szwajcarią, ale bank niestety sprytnie się zabezpieczył i za skutecznie wykonane karne w doliczonym czasie gry nie płaci. Gdyby Polakom udało się jeszcze dorzucić jakieś gole strzelone Portugalii, to lokata piłkarska w Aliorze zaczęłaby być naprawdę niezłym strzałem finansowym.
CHŁOŃ SUBIEKTYWNOŚĆ TAK JAK LUBISZ. Subiektywność jest multifunkcyjna i się często dyslokuje ;-). Można ją spotkać tu i tam. W internecie, mediach społecznościowych, na wideo, w prasie, książkach oraz na spotkaniach, odczytach, konferencjach - wszędzie tam, gdzie mówi się o pieniądzach.
SPOTKAJ MNIE W NECIE... Blog "Subiektywnie codziennie, od ponad siedmiu lat, zapewnia niezbędną dawkę wiedzy o Waszych pieniądzach. Prześwietlanie produktów finansowych, ekskluzywne wiadomości o nowych produktach oraz piętnowanie skandalicznych praktyk i interwencje w Waszych sprawach. Zaglądajcie na samcik.blox.pl codziennie, nowy wpis wpada tu zwykle tuż po godz. 9.00. Jeśli chcecie wiedzieć jeszcze więcej i ze mną podyskutować, zostańcie fanami blogu na Facebooku (jest nas już ponad 33.000!), na Twitterze (mam ponad 8000 followersów). Zapraszam też do bezpośredniego kontaktu mejlowego:maciej.samcik@gazeta.pl.
...ZOBACZ MNIE W EKSTREMALNYCH AKCJACH. Opowiadam o domowych finansach nie tylko tekstem, ale i ruchomymi obrazami. Żeby Wam się nie nudziło robię przy tym różne głupie rzeczy: skakałem na spadochronie, dałem sobie obić twarz przez byłego trenera Tomasza Adamka, latałem w tubie aerodynamicznej, w której ćwiczą kosmonauci, ćwiczyłem na najnowocześniejszym w Polsce symulatorze lotów, jeździłem autobusem, gokartem, grałem w golfa i ruletkę. Zasubskrybuj mój kanał na Youtube (w tym kinie siedzi już prawie 2000 fanów i jest ponad 60 filmów, które obejrzeliście ćwierć miliona razy).
SUBIEKTYWNA EKIPA SAMCIKA IDZIE NA OSTRO W "WYBORCZEJ" . Blog "Subiektywnie o finansach" zyskał tak dużą popularność, że zaowocował autorskimi stronami w "Gazecie Wyborczej". Co czwartek na stronach gospodarczych ukazuje się tygodnik "Pieniądze Ekstra", w którym grupa moich kolegów, zwana Ekipą Samcika, radzi jak sprytnie kupować, jak się nie dać nabrać w sklepie, co zrobić, żeby wyplątać się z finansowych tarapatów i jak mieć więcej pieniędzy.Jeśli potrzebujecie rady albo pomocy w sprawie niekoniecznie związanej z produktami finansowymi - piszcie na ekipasamcika@wyborcza.biz. Moi ludzie nie zostawią Was bez pomocy.
SUBIEKTYWNOŚĆ DO PODUSZKI, NA WAKACJE, NA PREZENT: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi piszę też w moich książkach, które możecie kupić w dobrych księgarniach oraz w internecie. Dowiecie się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania, jak nie dać się okraść przez internet, jak odróżnić tani kredyt od drogiego, jak nie dać się nabić w niby-ubezpieczenie, jak nauczyć dziecko oszczędności...
ROZSĄDNIE OSZCZĘDZAJ NIE TYLKO W BANKU. <<< Jak sprawić, że państwo będzie płacić ci za oszczędzanie? I wiosną przyszłego roku... dostać z urzędu skarbowego przelew na co najmniej 870 zł? , <<< Dlaczego nie trzymam wszystkich moich oszczędności wyłącznie w banku? Jak to jest, że w długim horyzoncie bycie właścicielem kawałków przedsiębiorstw może mnie lepiej zabezpieczyć przed inflacjami, dewaluacjami, nacjonalizacjami i innymi uroczymi "cjami"? <<< Czy w długim terminie posiadanie akcji (lub udziałów w funduszach inwestycyjnych lokujących w akcje) nie jest bardzo ryzykownym zajęciem? Dlaczego w ciągu ostatnich 200 lat na rynku kapitałowym było tak, że im dłużej trzymam pieniądze w akcjach, tym mniej ryzykuję, że poniosę stratę ? <<< Jakie warunki trzeba spełnić, żeby zająć się lokowaniem pieniędzy w inny sposób, niż tylko w banku? Czy fama o tym, iż jest to "zabawa" tylko dla pięknych i bogatych, jest przesadzona ?, >>> Dlaczego swoją przygodę z inwestowaniem warto zacząć od kupna udziałów w spółkach wypłacających z roku na rok dywidendę? I czy z tej dywidendy można żyć jak z lokaty bankowej , o ile kapitał, za który kupiliśmy akcje, potraktujemy jak długoterminowy depozyt? O tym wszystkim piszę w serialu "Dywidenda jak w banku" wspólnie z najstarszym blogiem o długoterminowym inwestowaniu pieniędzy - Longterm.pl - a także z Giełdą Papierów Wartościowych i Stowarzyszeniem Inwestorów Indywidualnych. Zapraszam do obejrzenia wideowizytówki o tym kim jest Samcik, kim jest Longterm i dlaczego zajmujemy się lokowaniem pieniędzy w spółki dywidendowe. Konieczniesubskrybuj newsletter naszej akcji i zgarnij nagrodę gwarantowaną . Weź też udział w konkursie i wygraj cenne nagrody - smartwatcha, przewodnik kulinarny z wielkimi zniżkami w najlepszych restauracjach oraz samcikowe książki o oszczędzaniu z dedykacją.
June 29, 2016
Masz kredyt w tym banku? Lepiej sam sobie policz ile mu jesteś winien ;-). Bo inaczej...
Rozstanie z kartą kredytową bywa bolesne. Dużo bardziej bolesne, niż zadzierzgnięcie z nią relacji. Opisywałem w blogu problemy czytelników, którzy chcieli raz na zawsze uwolnić się od swojej "kredytówki" , ale jakoś im nie wychodziło, zaś bank niespecjalnie chciał pomóc. Dziś opowiem Wam historię wyjątkowo dziwną, w której stawką jest ponad 2100 zł przeterminowanego długu jednego z moich czytelników. Długu - jak wszystko na to wskazuje - nieistniejącego! Jak to możliwe? Już wyjaśniam. Pan Mariusz do kwietnia bieżącego roku był posiadaczem karty banku Santander (ostatnio przyłączonego do BZ WBK). Ponieważ bank zaczął pana Mariusza - jak i innych posiadaczy swoich "kredytówek" - cisnąć coraz wyższymi prowizjami, mój czytelnik postanowił kartę oddać i grzecznie się pożegnać.
Czytaj też: Co tu się wyrabia? Trzy literki w umowie bank wycenił na... 590 zł
W tym celu zadzwonił do banku i zapytał o kwotę, którą powinien przelać, żeby co do grosza rozliczyć się z bankiem. Dowiedział się, że trzeba uregulować 2720,71 zł. I taką kwotę jeszcze tego samego dnia mój czytelnik przelał ze swojego konta w mBanku. Mam w dokumentacji tej sprawy potwierdzenie wykonania tego przelewu. Co więcej, karta została przez bank zablokowana, co mogło sugerować, że rozwód z kłopotliwym plastikiem jest na dobrej drodze. Dla pewności pan Mariusz zadzwonił jeszcze do banku, gdzie dowiedział się od przemiłej pani konsultantki, że rachunek karty wynosi zero złotych, w związku z czym trzeba uznać proces rozwiązania umowy za zakończony. Mój czytelnik poczuł się wolny jak ptak. Każdy kto spłacił swoje kredyty wie o co chodzi.
Czytaj też: Jeden bank, trzy prawdy i... wyjątkowo upierdliwy klient
Czytaj też: Bank popełnił błędy przy wypłacie klienta. Musi oddać 343.000 zł!
Szczęście i beztroska nie trwały długo, bo już po kilkunastu dniach do mojego czytelnika dotarł groźny list, iż ma on dług w kwocie 2137,38 zł i że jeśli natychmiast go nie ureguluje, to grozi mu przekazanie sprawy do firmy windykacyjnej. Jak to możliwe, że w ciągu zaledwie kilkunastu dni nagle objawiło się na rachunku zamkniętej już karty takie zadłużenie? Przecież pan Mariusz najpierw u jednego konsultanta sprawdził ile powinien oddać, a potem - już po uregulowaniu wskazanej kwoty - u drugiego potwierdził, że saldo jest zerowe. Co ciekawe, pismo z żądaniem zwrotu dodatkowych ponad 2100 zł jest datowane na ten sam dzień, w którym odbyła się rozmowa mojego czytelnika z przemiłą konsultantką, która zapewniała, że z niczym już bankowi nie zalega.
Czytaj też: Gdy komornik się pomyli, bank się zagapi, a z konta znika kasa
Pan Mariusz, jak już opanował stan przedzawałowy - informacja o tym, że się komuś "wisi" ponad 2000 zł, podana w formie dość obcesowej i z zaskoczenia może każdego zestresować - skontaktował się z bankiem i zapytał o co chodzi. Poinformowano go, że "pismo jest wynikiem błędu systemu". Konsultant stwierdził, że na koncie karty jest niewielka zaległość (kilkadziesiąt groszy) , która zostanie umorzona. Klient poprosił o przesłanie pisma potwierdzającego zerowy stan zadłużenia, bo jakoś stracił pewność, że w systemach banku nie wykwitną kolejne kwiatki. Prośby pana Mariusza w banku wysłuchano ze zrozumieniem, po czym... otrzymał z banku kolejne pismo, tym razem zatytułowane "upomnienie" z informacją, że jeśli najpóźniej tego samego dnia, w którym otrzymał niniejsze pismo, nie odda pieniędzy, to sprawą zajmą się zewnętrzni windykatorzy. Zawodowcy od wyciskania z ludzi pieniędzy, jak soku z cytryny. Specjaliści od puszczania w skarpetkach i od zabierania ostatniej koszuli.
Pan Mariusz poczuł się totalnie bezradny, ale jeszcze raz zadzwonił do banku, gdzie otrzymał informację, że.. zalega na kwotę 6 zł i że kwota ta została skierowana do umorzenia. Wygląda na to, że w ramach jednego banku funkcjonują cztery różne kwoty określające kwotę, którą powinien zapłacić klient zamykający kartę kredytową. Pierwsza to ta, którą klient rzeczywiście spłacił (ponad 2700 zł). Druga, trzecia i czwarta to te, które po spłaceniu karty pan Mariusz jeszcze - zdaniem banku - powinien dopłacić (ponad 2100 zł, ponad 8 zł oraz kilkadziesiąt groszy). Która z tych liczb jest prawdziwa? Rozumiem, że karta kredytowa to skomplikowany produkt, ale jeśli nawet bank nie jest w stanie doliczyć się długów klienta, to coś jest nie tak. Poza tym jaką pewność ma mieć klient, że w przeszłości jego spłaty były dobrze liczone? Generalnie żyjemy wszyscy w przekonaniu, że jak bank coś policzy, to jest to policzone dobrze. Ale w przypadku banku Santander ta pewność jest bardzo chwiejna. Jakiś czas temu jeden z doradców finansowych opisał swoje podejrzenia dotyczące tego, że bank Santander błędnie policzył... oprocentowanie kredytów. Co oni tam palą? ;-))
Kliknij baner i zapisz się do zabawy! Szczegóły konkursu i warunki uczestnictwa: tutaj
June 27, 2016
To może być letni hit? Kuszą wakacjami na... raty zero procent. Czy gdzieś jest haczyk? Testuję!
Nie ma w Polsce (jeszcze?) kredytów z ujemnym oprocentowaniem, które niedawno opisywałem w blogu na pewnym przykładzie z Niemiec , ale niskie stopy procentowe sprawiają, że coraz bardziej opłaca się oferować klientom raty zero procent. Zarobek na takim kredycie bierze się albo z odpowiedniego skalkulowania ceny produktu (raty za zero po prostu są w nią wliczane), albo pokrywa go firma sprzedająca jakiś towar lub usługę. Liczy oczywiście na to, że skoro klient nie musi mieć w portfelu całej sumy, a tylko jej ułamek, to kupi chętniej lub więcej. Od stu lat raty zero procent są w sklepach z elektroniką i bardzo ładnie zwiększają sprzedaż, nawet jeśli na końcu okazuje się, że nie są zero procent. Klient wchodzi do sklepu przekonany, że może wszystko (albo raczej, że nie musi mieć dużych pieniędzy przy sobie, żeby zrobić duże zakupy) i nawet jeśli okaże się, że obietnica rat zero procent jest nieprawdziwa, jest już wystarczająco "napalony", by zrobić zakupy za wszelką cenę.
Czytaj też: Raty zero procent wylądowały na Allegro. Okazja czy kant?
Przed wakacjami identyczny mechanizm wprowadził jeden z największych w Polsce brokerów turystycznych - serwis TravelPlanet. Jeśli do wylotu jest mniej, niż 30 dni, to klient może zapłacić za imprezę w pięciu ratach . W dodatku pierwsza jest płatna dopiero po powrocie. Innymi słowy: nie musisz wydać z góry ani grosza, żeby pojechać na wymarzone wakacje. Rzecz jest o tyle ciekawa, że do tej pory firmy turystyczne nie "bawiły" się w finansowanie wyjazdów klientów. Jak klient chciał, to szedł do banku lub do firmy pożyczkowej i zasysał pieniądze i zanosił je do touroperatora. TravelPlanet robi pewien wyłom, ale jest to wyłom charakterystyczny dla pośrednika, który gdzieś musi znaleźć dla siebie miejsce, by klient chciał skorzystać z jego usług. To mniej więcej ten sam powód, który przyświecał portalowi aukcyjnemu Allegro, gdy uruchamiał swoje raty zero procent w internecie.
Czy raty zero procent powinny skłonić kogokolwiek do korzystania z usług TravelPlanet? Cóż, oferta - której operatorem jest Sygma Bank, należący do BGŻ BNP Paribas - rzeczywiście jest zeroprocentowa, co sprawdziłem osobiście . Oczywiście: dotyczy tylko wyjazdów z bliskim terminem (last minute to taka kategoria wyjazdów, którą opłaca się dotować), a także jest uwarunkowana pomyślnym przejściem przez klienta procedury badania zdolności kredytowej . I tu kryje się najważniejsza pułapka rat zero procent. Otóż wybór formy płatności - a tu jedną z opcji do wyboru jest kredyt Sygma Banku - jest podstawiany klientowi już po skonfigurowaniu wyjazdu i dokonaniu wstępnej rezerwacji. Wybieram więc, kuszony banerem "ta oferta dostępna w ratach 0%" albo "wyjedź teraz, a zapłać w ratach dopiero po powrocie", jakąś wycieczkę i biorę pod uwagę, że nie będę musiał mieć 100% pieniędzy od razu. Niewykluczone, że wybieram wycieczkę droższą lub w wyższym pakiecie (all inclusive). Dopiero po założeniu rezerwacji mogę wypełnić wniosek do Sygma Banku.
Jeśli wniosek bez problemu przejdzie przez scoring, to wszystko jest w porządku. Ale przecież nie jest to pewne. Liczba rat jest stosunkowo niewielka, a wartość nie oprocentowanej pożyczki niemała, więc ryzyko, że klient nie osiągnie zdolności kredytowej, niewątpliwie istnieje. Co może zrobić klient, którego wniosek zostanie odrzucony? Oczywiście może zapłacić e-przelewem lub kartą kredytową. W wielu przypadkach będzie więc tak, że raty zero procent będą tylko wabikiem, który skłoni klienta do zakupu wycieczki w TravelPlanet (a nie w biurze podróży bezpośrednio) lub też skłoni go do wyboru droższej wycieczki, choć ostatecznie możliwości sfinansowania imprezy ratami zero procent nie dostanie. Owszem, można z takiej wycieczki zrezygnować, ale trzeba się wtedy gęsto tłumaczyć. W ramach wstępnej rezerwacji podaje się wszystkie dane adresowe, osobowe, adres e-mail i kontakt telefoniczny.
Po tym, jak nie doprowadziłem do końca płatności za założoną już rezerwację, travelplanetowcy próbowali mnie nakłonić do płatności zarówno e-mailem, jak i telefonicznie (proponowano mi np. parking gratis przy lotnisku na czas wyjazdu). Domyślam się, że klienci skuszeni eksponowanymi w ofercie ratami zero procent, którzy potem tych rat nie otrzymali, nie mają łatwo, by się wyplątać z "miękkiego", ale jednak zobowiązania. Wolałbym, gdyby już na etapie wyboru wycieczki (czyli wtedy, kiedy przy ofercie pokazuje się baner zachęcający do skorzystania z rat zero procent) była opcjonalna możliwość zbadania zdolności kredytowej przez klienta. Wiadomo, że takie lekkomyślne badanie zdolności kredytowej bez potrzeby jest ryzykowne, bo może oznaczać obniżenie wiarygodności kredytowej na przyszłość, ale przecież nie ma przeciwwskazań, żeby klienta przed tym ostrzec. Do wszystkich, którzy czują się wszechmocni widząc ofertę wycieczki z opcją rozbicia płatności na pięć rat zero procent, mam za to prośbę - nie bierzcie w ogóle pod uwagę tej opcji przy planowaniu urlopu. Zakładajcie, że tych rat nie dostaniecie, bo jeśli postąpicie inaczej, to możecie wpaść w pułapkę.
Masz je w szufladzie? To już zarobiłeś na Brexicie 10%. Złoto znów świeci pełnym blaskiem
Piątkowa panika na rynkach kapitałowych - wynikająca z decyzji Brytyjczyków, by opuścić (a być może tym samym rozwalić) Unię Europejską - zwróciła uwagę wielu posiadaczy pieniędzy na inwestycje "antysystemowe". Takie, które mają zarabiać wtedy, kiedy na świecie panuje niestabilność. Pełnym blaskiem zaświeciło m.in. złoto, którego cena tylko w piątek poszła w górę o... okrągłe 10%. Jeszcze w czwartek po południu za uncję złotego kruszcu (31,1 grama) płacono 4810 zł, zaś w piątek - gdy podano sensacyjny wynik głosowania Brytyjczyków - za tę samą uncję trzeba było dać już 5290 zł, czyli o 480 zł więcej. A w sklepach handlujących złotymi sztabkami i monetami ceny są jeszcze wyższe: w Mennicy Wrocławskiej jednouncjowa sztabka Kinebar kosztuje 5668 zł, a w Mennicy Polskiej podobna, ale "krajowa" - 5750 zł. To najwyższa cena złota od trzech i pół roku. W górę poszło gwałtownie nie tylko złoto, ale też - na przekór wszechogarniającym rynki spadkom - akcje największych światowych kopalń złota: Barrick Gold (plus 5,8 proc.), GoldCorp (5,2 proc. w górę), RandGold Resources (6,6 proc. na plusie).
Czytaj też: Jak żyć po Brexicie? Jak długo waluty będą drożały? Jak lokować pieniądze?
I, powiedzmy sobie szczerze, hossa na rynku złota nie zaczęła się w piątek, lecz trwa najmarniej od pół roku. Kto ma w domu jednouncjową złotą monetę (pod warunkiem, że jest to moneta bulionowa, a nie żaden pozłacany medal pamiątkowy ) w ciągu roku zyskał na niej grubo ponad 900 zł, czyli jedną piątą jej wartości. Powód? Po pierwsze po raz pierwszy od trzech lat przestała spadać cena złota wyrażona w dolarach. Od 2012 r. złoto taniało i taniało, zjeżdżając z 1700 "zielonych" za uncję do niespełna 1100 dolarów pod koniec zeszłego roku. Wierni czytelnicy mojego blogu pamiętają, jak zaklinałem się, że złoto będzie w tym roku moją ulubioną inwestycją, gdy jego cena zbliży się do 1000-1100 "zielonych" za uncję. Kto wziął sobie tę myśl do serca - jest górą. Teraz złoto kosztuje już 1320 dolarów za uncję, a jeśli dodać do tego umocnienie się dolara wobec złotego, to mamy najbardziej pomyślną koincydencję z możliwych.
Jeszcze do niedawna wydawało się, że 20% wzrostu cen kruszcu od początku roku to maksimum tego, na co można było liczyć w przypadku inwestycji w sztabki. Złoto bowiem zwykle bardzo źle znosi wzrost kursu dolara i towarzyszące mu zapowiedzi wyższych stóp procentowych (jeśli na depozytach i obligacjach dobrze się zarabia to nie ma powodu, żeby kupować złoto). A właśnie to działo się tej wiosny. O ile jednak dolar wciąż pozostaje silny (bo "nie ma z kim przegrać"), o tyle podwyżki stóp procentowych w Stanach nie są już wcale takie pewne, bo gospodarka nie zdołała się rozbujać do tego stopnia, by trzeba było ją schładzać. A wieści z piątku dodatkowo dolały oliwy do ognia. I nie chodzi wyłącznie o to, że złoto jest "bezpieczną przystanią" w niebezpiecznych czasach, do których - jak wiele na to wskazuje - właśnie się zbliżamy. To krótkoterminowy pretekst do "złotej hossy", ale na pewno nie jedyny.
Czytaj: Brexit straszy? Ta inwestycja lubi takie brewerie. 300% w rok i zabawa w bank
Czytaj też: Gdzie przechowywać złoto i dolary? Są już firmy, które w tym pomagają
Drugim jest to, że wizja Brexitu zwiastuje spowolnienie gospodarki europejskiej i daje niemal gwarancję, iż jeszcze przez długie lata będziemy mieli na Starym Kontynencie zerowe lub wręcz ujemne stopy procentowe . To może wywrzeć presję na amerykańskim banku centralnym, żeby też nie szalał z podwyżkami stóp w Stanach. I już sam ten fakt wystarczył, by w piątek cena złota wystrzeliła w górę. Jest i inny argument: zwolennicy wzrostu cen na rynku złota prognozują, że gwałtowny spadek wartości funta brytyjskiego (o ile utrzyma się dłużej), zdestabilizuje sytuację na całym rynku walutowym i zmusi banki centralne innych głównych potęg gospodarczych do działań mających na celu osłabianie ich walut. Choćby po to, żeby polepszyć konkurencyjność własnego eksportu. Gdyby rzeczywiście doszło do takiej "wojny walutowej", to złoto nie tylko byłoby bezpieczną przystanią, ale też i zabezpieczeniem przed spadkiem wartości pieniędzy przechowywanych w banku.
Ci z analityków, którzy obstawiają, że złoto nie przestanie drożeć, wysuwają też taki argument, że ostatnio więcej kruszcu kupują banki centralne, chcące zdywersyfikować swoje rezerwy walutowe. Według Światowej Rady Złota banki kupiły w drugiej połowie zeszłego roku 336 ton złota, czyli o 25 proc., niż w poprzednim półroczu. Ale w pierwszym kwartale bieżącego roku było już słabiej (zerknijcie na poniższą tabelkę). W internecie mnóstwo jest opinii analityków mniej lub bardziej renomowanych firm finansowych przepowiadających, że złoto jeszcze w tym roku osiągnie 1400, 1500, a nawet 1900 dolarów za uncję.
Z drugiej strony liczby (te powyżej) mówią, że popyt zgłaszany przez jubilerów - to najbardziej stabilna część popytu na złoto, w niektórych momentach odpowiada nawet za połowę globalnego popytu - jest ostatnio mniejszy, niż oczekiwano (tylko 480 ton, gdy w poprzednim kwartale było 663 tony). A na samym popycie inwestycyjnym - ta część popytu waha się od 200 do 700 ton kwartalnie - "złota hossa" zbyt długo się nie utrzyma. Zwłaszcza jeśli w ramach tego popytu inwestycyjnego - a tak było w pierwszym kwartale bieżącego roku - wzrost będą notowały nie zakupy fizycznego złota (sztabek, monet), tylko ETF-ów i funduszy inwestycyjnych kupujących kontrakty terminowe na złoto. Nie można też zapominać, że wystarczy zwiększenie prawdopodobieństwa podwyżek stóp procentowych w USA i gorące nastroje na rynku złota mogą obniżyć swoją temperaturę.
Czytaj też: Brexit? Nie wierzę. Ale policzyłem ile by kosztował czarny scenariusz
Czytaj też: Frankowicze już cierpią po Brexicie. Co będzie dalej?
W Polsce firmy handlujące złotem zaczęły mocniej walczyć o klientów już kilka miesięcy temu, kiedy weszły na rynek z planami systematycznego oszczędzania... sztabek złota. W ramach tych planów klient wpłaca określoną kwotę miesięcznie albo kwartalnie, kupując wirtualne "kawałki" złota. Jeśli uzbiera większą porcję, może poprosić o jej wysłanie jako fizyczną sztabkę. Ciekaw jestem czy złoto znów zaczną oferować swoim klientom aktywnie banki, zamiast depozytów walutowych.
Kliknij baner i zapisz się do zabawy! Szczegóły konkursu i warunki uczestnictwa: tutaj
Kupowanie złota to rodzaj inwestycji, tyle że alternatywnej. Ale powinna ona podlegać takim samym zasadom, jak każda inna inwestycja. A więc nie należy kupować dużych porcji naraz, lepiej rozłożyć transakcję na raty. No i na pewno dziś - po 20%-owym wzroście ceny - nie jest to już tak atrakcyjna lokata kapitału jak wtedy, gdy cena uncji złota szorowała po dnie (czyli pod poziomem 1100 "zielonych" za uncję). Złoto pokazuje swoją siłę właśnie w takich chwilach, jak ostatni piątek - gdy wszystko się wali i trudno oszacować konsekwencje wydarzeń, które dzieją się wokół nas. Kto ma je w portfelu - na tym zarabia. Kto kupuje dopiero w sytuacji kryzysowej, w odruchu paniki, powinien liczyć przede wszystkim na to, że złoto w długim terminie ochrony wartość nabywczą jego oszczędności.
June 26, 2016
Błaszczykowski, Krychowiak, Fabiański... Zepsuli wielką szansę na oddłużenie frankowiczów? :-)
Już kilka dni temu, kiedy okazało się, że polscy piłkarze w 1/8 finału Mistrzostw Europy zmierzą się ze Szwajcarami, przebiegło mi przez myśl, że Lewandowski, Błaszczykowski, Milik, Krychowiak i ekipa mają niepowtarzalną okazję na to, żeby.... rozwiązać problem kredytów frankowych. Nie, nie dlatego, że rozniosą Szwajcarów i tym samym dokonają krwawej zemsty za lata upokorzeń i wysokich rat. Powiedzmy sobie szczerze: zemsta jest mało konstruktywna i nie rozwiązuje żadnych problemów, co najwyżej poprawia na chwilę humor. A my tu mamy na karku 550.000 kredytów, z których najmarniej 180.000 ma wartość wyższą, niż nieruchomości, które są ich zabezpieczeniem. Dwa miliony ludzi nerwowo spogląda codziennie na tabele kursów i zastanawia się, czy dziś będzie Brexit, Grexit, czy upadnie Lehman Brothers, czy też może upadnie (na głowę) prezes szwajcarskiego banku centralnego.
Jak Lewandowski i ekipa mogli pomóc? Cóż, zarobki Lewego pozwoliłyby spłacić niejeden kredyt frankowy , ale rozwiązaniem strukturalnym raczej nie będą. Myślałem o czymś innym. Skoro tak tym Szwajcarom zależy na wejściu do kolejnej rundy Euro 2016, to niech sobie tam wchodzą, wolna droga. Mogliśmy im nie przeszkadzać. Milik celowałby z pięciu metrów tak, jak celował w meczu z Niemcami, a Lewandowski - tak, jak w meczu z Ukrainą. Pazdan nie wkładałby nogi, gdzie nie trzeba, a Fabiański nie latał zbyt wysoko. Oczywiście to wszystko nie za darmo. W zamian za to Szwajcarzy - skoro im tak zależy - wyświadczyliby nam pewną drobną przysługę. A konkretnie dla naszych frankowiczów. A w zasadzie nie przysługę, tylko zrzutkę. Przelewik. A mają z czego się zrzucać, bo to bogaci ludzie. Taki przeciętny Szwajcar ma 6000 na rękę. Franków, nie złotych . W złotych, licząc po piątkowym kursie, 24.600 zł. A że takich bogatych Szwajcarów jest 8 milionów, to gdyby każdy oddał. tylko 10% tej swojej przeciętnej pensji raz w roku, to w ciągu siedmiu lat rozwiązaliby problem polskich frankowiczów.
Czytaj też: Stawka meczów na Euro 2016? Niektórzy grają o milion złotych! Miesięcznie!
Czytaj też: Są sukcesy na Euro 2016? Policzyłem dlaczego. Bo Polska... drożeje w oczach!
Kliknij baner i zapisz się do zabawy! Szczegóły konkursu i warunki uczestnictwa: tutaj
Ale i tego od nich nie oczekiwałbym. Wiadomo, że 10% pensji - nawet bardzo wysokiej - to jednak jest kwota. Koszty życia w Szwajcarii są wysokie i nie można było wymagać od Szwajcarów aż takich poświęceń. Chociaż jak ktoś ma tyle kasy, że odrzuca w referendum nawet projekt zakładający wypłacanie każdemu 2500 franków miesięcznie, to może byłoby go stać, żeby nam przekazać te parę franków... Gdyby Szwajcarzy przegłosowali ten dochód podstawowy, to myślę, że można byłoby ich nakłonić, żeby przez pół roku oddawali jedną trzecią tej sprezentowanej przez państwo kwoty i dzięki temu spłaciliby 35 mld franków, które pożyczyli kiedyś komuś z międzynarodowej finansjery, a ten ktoś pożyczył je nam, rękami naszych wspaniałych banków. Ten wtręt służy oczywiście zbudowaniu w Szwajcarach odpowiedniego poczucia winy, które pomogłoby im w decyzji o narodowej zbiórce w celu wyratowania bratniego narodu polskiego z frankowej pułapki. Że co? Niezbyt bratniego? A kto w Polsce nie wie, że czekolada Milka jest od szwajcarskiej krowy? Który oligarcha nie trzyma pieniędzy w szwajcarskim banku? :-)
Czytaj też: Klienci tego banku zarabiają na grze naszych na Euro. Będzie 3%?
Miałbym jednak dla Szwajcarów mniej kontrowersyjny pomysł, niż składka pochodząca z ich wysokich comiesięcznych pensyjek, z którymi - zwłaszcza w braku dochodu podstawowego - mogliby nie chcieć się tak łatwo rozstać. Było lepsze źródło gotówki, która mogłaby rozwiązać problem polskich frankowiczów. Według raportu firmy Alllianz o światowym bogactwie aktywa finansowe Szwajcarów wynoszą, licząc na głowę mieszkańca, 157.000 euro netto (czyli po potrąceniu długów) . Wystarczyłoby, żeby każdy Szwajcar - prowadzony wyrzutami sumienia - te swoje aktywa dobrowolnie opodatkował się jednorazowo stawką 3% (4400 franków na głowę), to wystarczyłoby na spłatę wszystkich naszych długów frankowych.
Czy przeciętny Szwajcar nie chciałby oddać 3% swoich oszczędności, by wejść do ćwierćfinału Euro 2016? :-) . Można było z nimi porozmawiać, bo lepszej i łatwiejszej okazji, żeby załatwić kredyt frankowy, raczej już nie będzie. "Chłopaki, i tak macie ujemne stopy, więc sami nic nie strzelicie, ale my możemy pomóc. Za 35 miliardów :-))". Niestety, ta furtka jest już zamknięta. A konkretnie zamknął ją Krychowiak, strzelając ostatniego karnego w meczu ze Szwajcarią w 1/8 finału Euro 2016. I Błaszczykowski, strzelając Szwajcarom gola na 1:0. I Fabiański, wyjmując wszystkie piłki, które dało się obronić. Tylko Milik wykazał trochę empatii dla frankowiczów i (nie) trafiał jak zwykle (pomijając gola z Irlandią Północną) ;-). Po meczu ze Szwajcarią frankowicze wciąż są więc z pętlą na szyi. Ale za to.... zemsta za drogiego franka została dokonana , a polska reprezentacja piłkarska awansowała do czołowej ósemki najlepszych drużyn Europy!!! :-). To bezcenne, bo całe pokolenia Polaków sukcesy polskich piłkarzy znały do tej pory tylko z legend i opowieści.
June 25, 2016
Życie na Brexicie. Czas zaciskać pasa? Kupować dolary? Gdzie i jak ulokować pieniądze?
Dług frankowiczów większy o 6,6 mld zł. Wartość spółek giełdowych mniejsza o 21,5 mld zł. To pierwsze liczby opisujące skalę zamieszania powstałego po głosowaniu Brytyjczyków nad wyjściem z Unii Europejskiej. Znowu - tak jak po bankructwie Lehman Brothers - wkraczamy z naszymi portfelami na nieznane wody. Wtedy, we wrześniu 2008 r., okazało się, że bankructwo wielkiego banku inwestycyjnego, powiązanego międzynarodową siatką zależności finansowych z całym światem, może doprowadzić do krachu cały system finansowy. Rządy wydały biliony euro i dolarów, by uniknąć globalnego załamania. Teraz problem jest inny, ale sytuacja równie nieprzewidywalna - zastanawiamy się w jakiej postaci przetrwa Unia Europejska po tym jak jeden z jej filarów - druga największe gospodarka Unii - postanowił się wypisać. Ile będziemy teraz płacili za kredyty? Czy kurs złotego będzie nadal spadał? Jak lokować oszczędności w takich czasach? To pytania, które wszyscy sobie zadajemy.
Czytaj: Brexit straszy? Ta inwestycja lubi takie brewerie. 300% w rok i zabawa w bank
JAK DŁUGO FRANK, DOLAR I EURO BĘDĄ TAKIE DROGIE? Dziś inwestorzy są zaskoczeni i przenoszą kapitał tam, gdzie jest spokojniej, niż w Europie. To dlatego tak podrożał dolar (kosztuje prawie 4 zł) i frank szwajcarski (4,1 zł, ale w piątek rano było nawet 4,25 zł) oraz złoto (kosztowało w piątek 1330 "zielonych" za uncję). To lokaty kapitału uznawane za spokojną przystań na niepewne czasy. Czy kilkunastogroszowa przecena złotego jest trwała? Tak długo, jak długo inwestorzy będą się bali ryzyka, będziemy płacili wyższe raty kredytów frankowych, droższe będą wycieczki zagraniczne oraz towary z importu. Ale przecena złotego wydaje się być nadmierna. Nasza waluta w piątek była drugą najszybciej taniejącą względem dolara na świecie (zaliczyła spadek o 5,6%) - bardziej tracił tylko funt (minus 10%).
Wydaje się, że to lekka przesada, nawet biorąc pod uwagę, że w lipcu czeka nas decyzja agencji Fitch dotycząca ratingu dla Polski. Choć z drugiej strony jeśli porównać kurs złotego w dolarach z kursami norweskiej korony i węgierskiego forinta, to wychodzi na to, że w ostatnich trzech latach złoty zachowywał się lepiej od tych walut. A zatem - jeśli Polska miałaby być przegranym osłabienia Unii Europejskiej, to cena naszej waluty w stosunku do dolara jest jeszcze relatywnie ... wysoka.
Z kolei porównując tempo osłabiania się złotego i euro w stosunku do dolara w ostatnich trzech latach wychodzi na to, że było ono bardzo podobne (choć ostatnio złoty osłabiał się szybciej). Jeśli tak będzie w dalszym ciągu, to jest szansa, że tracąc do dolara złoty nie będzie tracił zbyt dużego dystansu do euro. No, chyba że awersja do ryzyka będzie się utrzymywała przez dłuższy okres... A ona bardziej będzie szkodziła złotemu, niż euro. Wtedy niebieska i różowa linia na poniższym wykresie się ostatecznie rozjadą i złoty zacznie dostawać po głowie nie tylko do "zielonych".
CZY CZAS KUPOWAĆ "ZIELONE"? A o ile jeszcze może pójść w górę dolar? Według dość popularnych opinii analityków wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej powinno spowodować dojście - jeszcze w tym roku - dolara do relacji 1:1 z euro . "W scenariuszu wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej kurs euro do końca roku dojdzie do parytetu z dolarem - zapowiedział w nocie do klientów strateg banku Société Générale, dyr. Kit Juckes" - przeczytałem niedawno w jednej z analiz. Są i prognozy bardziej odważne, mówiące o tym, że euro będzie za kilka miesięcy warte tylko 0,96 dolara. Dziś relacja ta wynosi 1,1...
... co oznacza, że gdyby ten scenariusz miał się zrealizować i euro miałoby kosztować 0,96-1 dolara, to umocnienie "zielonego" w stosunku do euro musiałoby mieć wartość 10-15%. A to oznaczałoby, że obecny kurs dolara wobec złotego (4,01 zł) musiałby pójść w górę jeszcze o jakieś 40-55 gr. (mówimy o horyzoncie kilkumiesięcznym) Ale czy tak się stanie?
Dopiero najbliższe dni i tygodnie zdecydują o tym, czy do droższych walut obcych będziemy musieli się przyzwyczaić na dłużej, czy też wszystko "rozejdzie się po kościach". Aby ziścił się ten drugi scenariusz inwestorzy musieliby uzyskać pewność (albo mieć przynajmniej namiastkę pewności), że po Brexicie wszystko - przynajmniej przez jakiś czas - zostanie mniej więcej po staremu. A więc, że to Wielka Brytania poniesie większość kosztów rozstania. I że nie będzie w przewidywalnej przyszłości kolejnych tego typu decyzji w innych krajach (w co dziś trudno jednak uwierzyć). Jeśli "miękkiego lądowania" dla Unii Europejskiej nie będzie - lub też okaże się, że "nowa Unia" będzie bardziej zamknięta na kraje "kłopotliwe", takie jak ostatnio Polska i Węgry - to ani euro, ani inne waluty nie potanieją. Oczywiście euro będzie drożało wolniej, niż dolar i frank, ale to marna pociecha. Według banku inwestycyjnego Morgan Stanley na koniec roku euro będzie kosztowało 4,60-4,65 zł, a frank - 4,40-4,50 zł.
Trzeba jednak pamiętać, że podobnie czarne prognozy banki inwestycyjne rzucają zawsze w okresie zamierzania rynkowego, a potem często okazuje się, że ich pesymizm jest przesadzony. Po "uwolnieniu" kursu franka przez szwajcarski bank centralny w styczniu 2015 r. większość analityków przepowiadała, że jeszcze przez długie miesiące frank nie spadnie poniżej 4 zł. Spadł po niespełna tygodniu. Niepewna przyszłość Unii Europejskiej i Polski jako jej bardziej lub mniej znaczącego członka to jedno, a chęć zarabiania pieniędzy - to drugie. Polska jest szybko rosnącym, dużym krajem, w którym są relatywnie wysokie stopy procentowe (a więc i szansa na zysk większy, niż można wycisnąć z inwestycji w Europie Zachodniej). Gdy ustąpi awersja do ryzyka, powinien też powrócić kapitał. I być może znów zobaczymy złotego bliżej 4 zł, niż 5 zł.
Czytaj też: Brexit? Nie wierzę. Ale policzyłem ile by kosztował czarny scenariusz
Czytaj też: Frankowicze już cierpią po Brexicie. Co będzie dalej?
CZY FUNT ODBIJE SIĘ OD DNA? Brytyjska waluta jest najtańsza wobec dolara od ponad 30 lat! Czy może być jeszcze tańsza? Jeszcze przez jakiś czas funt może pozostać na cenzurowanym, bo nie wiemy jakie straty poniesie tamtejsza gospodarka w wyniku decyzji wyborców. Nie wiadomo czy wielkie banki inwestycyjne będą chciały nadal robić interesy w londyńskim City, czy Unia Europejska nie wprowadzi jakichś ceł i ograniczeń handlowych w relacjach z Wielką Brytanią (choćby po to, żeby odstraszyć inne kraje przed podobnymi decyzjami), czy i ewentualnie o ile spadną nowe inwestycje zagraniczne w Wielkiej Brytanii (część potencjalnych inwestorów może nie chcieć lokować swoich fabryk w kraju mającym niestabilne relacje z najbliższym otoczeniem), czy i o ile spadną ceny nieruchomości, jakie skutki przyniosą ewentualne ograniczenia na rynku pracy dla cudzoziemców i jak to wszystko się odbije na brytyjskiej gospodarce. Są i inne pytania: jak długo będzie trwało opracowywanie nowych traktatów i umów międzynarodowych i czy Wielka Brytania przetrwa do tego czasu w jednym kawałku - Szkoci i Irlandczycy z Północy chcą być dalej w Unii.
Dziś funt jest po 5,50 zł i raczej nie ma widoków, by mógł powrócić powyżej 6 zł, czyli do cen z początku tego roku. Niektórzy analitycy spodziewają się nawet zjazdu funta do poziomów 5,20-5,30 zł. Ale jeśli złoty też pozostanie słaby, to być może za funta nie będziemy płacili w najbliższym czasie dużo mniej, niż dziś. Dostałem ciekawy komentarz zahaczający o tę sprawę, autorstwa Davida Zahna z Franklina Templetona.
"Wielka Brytania nie negocjowała żadnych dwustronnych umów handlowych od 1976 r., zatem powstaje pytanie, jak szybko da się to zrobić teraz. Nie chodzi tu tylko o handel, ale także o przepływ siły roboczej czy też tak ważne kwestie, jak ruch lotniczy: Unia ma ponad 60 różnych umów z krajami na całym świecie, na mocy których samoloty z Unii mogą poruszać się w przestrzeni powietrznej tych krajów i lądować na ich terytorium. Wielka Brytania nie ma podpisanej nawet jednej takiej umowy. Ten przykład ilustruje skalę problemów, z jakimi trzeba będzie się zmierzyć".
CZY CZEKA NAS ZACISKANIE PASA? Słabnący złoty powoduje oczywiście, że więcej zarabiają firmy eksportujące polskie towary za granicę, ale jednocześnie więcej płacimy za elektronikę i droższe są też nasze podróże . To skala mikro. A makro? Jeśli utrzyma się wysoki kurs euro i dolara, to będziemy płacili wyższe odsetki od zadłużenia zagranicznego (jesteśmy winni inwestorom zagranicznym 120 mld euro, z czego spora część to zadłużenie wyrażone w walutach obcych). Częściowo uda się to zrekompensować zyskami księgowymi, które osiągnie NBP dzięki rewaluacji posiadanych rezerw walutowych. W długim terminie niestety wygląda na to, że możemy stracić część pieniędzy z Unii Europejskiej, bo Wielka Brytania to trzeci największy płatnik netto i bez jego składek programy unijnych dopłat zostaną okrojone. Polskie firmy mogą mieć utrudniony dostęp do rynku brytyjskiego, bo granice Unii i Wielkiej Brytanii zapewne zostaną przymknięte (możliwe jest wprowadzenie ceł na niektóre towary). A przecież rocznie sprzedajemy do Wielkiej Brytanii towary za 50 mld zł (jest to drugi po Niemczech największy nasz partner zagraniczny). No i trzeba się też liczyć z tym, że wzrośnie oprocentowanie sprzedawanych przez Polskę nowych obligacji.
Ich rentowność jeszcze półtora roku temu wynosiła 2%, a teraz zbliża się do 3,3% (przy takim oprocentowaniu inwestorzy handlują nimi między sobą). Jeśli inwestorzy uznają, że Unia Europejska po wyjściu Wielkiej Brytanii skonsoliduje się do sześciu-ośmiu najbogatszych krajów, pozostawiając resztę krajów na marginesie, to nasza wiarygodność dodatkowo spadnie. To wszystko może rozsadzić budżet państwa, który i tak się nie spina (rząd wydaje o 40-50 mld zł więcej, niż zbiera z podatków). Jeśli spojrzycie na wykres rentowności polskich obligacji w ostatnich 10 dniach, to zobaczycie, że mały strach już obleciał inwestorów, którzy pożyczyli Polsce pieniądze. Jeśli wiarygodność Polski będzie nadal spadała, to połączenie kłopotów z eksportem do Anglii, wysokiego kursu euro oraz coraz wyższego oprocentowania nowo sprzedawanych obligacji może zmusić polski rząd do zaciskania pasa - np. ograniczenia programu "Rodzina 500 plus" i rezygnacji z innych obietnic wyborczych. Alternatywą jest wzrost podatków. Odpowiedź na pytanie zawarte w śródtytule brzmi więc następująco: tak, grozi nam zaciskanie pasa, jeśli wskutek zaistniałej sytuacji wiarygodność Polski w świecie inwestorów się pogorszy.
CZY WYCOFYWAĆ OSZCZĘDNOŚCI Z GIEŁDY? Dla dwóch milionów drobnych inwestorów posiadających akcje lub udziały w funduszach inwestycyjnych lokujących w akcje dzień po referendum był bardzo trudny. WIG20 na początku sesji tracił nawet 8% i przypominało to regularny krach. Ale koniec dnia nie wyglądał już tak źle - WIG i WIG20 kończyły dzień stratami w okolicach 4,5%. To oczywiście ciężkie spadki, ale nie "pękła" żadna ważna bariera na wykresach indeksów, a inwestorzy stracili "tylko" to, co zarobili do tej pory od początku czerwca. Brexit na długą metę może być kiepską wiadomością dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, ale wiele polskich firm w perspektywie najbliższych kwartałów może zyskać na droższym euro (np. firmy produkujące meble, jak Forte, czy producenci AGD, jak Amica, jak również gier komputerowych jak CD Projekt). W skórę w wyniku drogich walut mogą dostać dystrybutorzy sprzętu komputerowego, jak Komputronik, czy ABC Data (będą musiały dyktować klientom wyższe ceny), firmy z branży odzieżowej, które szycie ubrań wyprowadziły w dużej części za granicę (Vistula, Monnari, Bytom, LPP).
Generalnie jednak ceny na warszawskiej giełdzie spadają raczej ze względu na ogólną ucieczkę od bardziej ryzykownych inwestycji, niż z powodów tzw. fundamentalnych (czyli wynikających z braku perspektyw dla polskich spółek). No, chyba że za fundamentalną przesłankę uznamy np. spodziewany spadek strumienia pieniędzy z Unii Europejskiej i odcięcie od Unii drugiego największego partnera gospodarczego Polski.
Patrząc przez pryzmat wskaźników polskie akcje nie są drogie. Średni wskaźnik Cena/Zysk, mówiący ile złotych trzeba zapłacić za złotówkę zysku firmy przypadającą na jedną akcję) nie przekracza 15. Historia pokazuje, że przy tych poziomach cenowych w USA w kolejnych 10 latach przeciętnie wyciskało się z akcji stopę zwrotu rzędu 6,1%. Więcej na ten temat pisałem jakiś czas temu w blogu, odsyłam do tego wpisu.
W dodatku polskie spółki płacą ostatnio wysokie dywidendy (wskaźnik stopy dywidendy dla spółek z indeksu WIG20 wynosi ponad 4%), co też może skłonić zagranicznych inwestorów, by się z nimi przeprosiły. Poniżej macie zarówno wskaźnik C/Z jak i najbardziej aktualne wskaźniki dotyczące stopy dywidend dla najpopularniejszych indeksów giełdy amerykańskiej. W obu przypadkach te wskaźniki są na mniej atrakcyjnych poziomach, niż w przypadku polskiej giełdy i naszych największych spółek.
Uważam, że niezależnie od tego jak będzie postrzegana Polska przez inwestorów - a od tego po części zależy wycena akcji polskich spółek - oraz niezależnie od ewentualnych turbulencji wynikających ze spadku eksportu do Wielkiej Brytanii (to nasz drugi największy partner handlowy) część oszczędności, nawet niewielką, trzeba mieć w polskich spółkach płacących dywidendy. Choć oczywiście znam starą giełdową zasadę, że to, co tanie, zawsze może być tańsze. Poniżej macie wykres WIG względem DAX (indeks giełdy we Frankfurcie), CAC (w Paryżu) i DJIA (w Nowym Jorku) za ostatnie trzy lata.
Jak widzicie, nasz WIG jest relatywnie najniżej, chociaż zyski spółek utrzymują się na dobrym poziomie (tak samo, jak wzrost gospodarki). To oczywiście efekt zmiany władzy w Polsce na mniej sprzyjająca kapitałowi zagranicznemu i niepewności co do losów OFE. Akcje na giełdzie rosyjskiej są dziś notowane przy wskaźniku Cena/Zysk wynoszącym 7,1 i nikt nie mówi, że są tanie. Znów dwa słowa od Davida Zahna z Templetona (to oczywiście firma zarabiająca na zarządzaniu aktywami, więc ma interes w "naganianiu" do akcji, ale mimo wszystko te argumenty do mnie przemawiają):
"Rynki nie lubią niewiadomych, a referendum w sprawie Brexitu przyniosło ich całe mnóstwo; nie tylko nie wiemy, jak sytuacja będzie się dalej rozwijać, ale nie wiemy nawet, kto będzie musiał sobie z nią poradzić. Choć nie jest łatwo w czasach tak silnej zmienności na rynkach, uważamy, że należy zachować długą perspektywę inwestycyjną. Sądzimy, że w nadchodzących tygodniach i miesiącach po tym wstrząsie mogą pojawić się pewne możliwości, ponieważ niektóre obiektywnie atrakcyjne aktywa mogą zostać niesprawiedliwie potraktowane przez rynki w warunkach powszechnej paniki".
JAK TERAZ LOKOWAĆ PIENIĄDZE? Brexit nie zmienia mojej filozofii, która zakłada, żeby nie trzymać kasy w jednej walucie, ani w jednej klasie aktywów (np. tylko w banku, tylko w obligacjach, tylko w nieruchomościach albo tylko w akcjach). Jeśli masz oszczędności przekraczające 30.000-40.000 zł, to zawsze warto niedużą część z nich zacząć lokować w jakiejś "twardej walucie". Dziś, rzecz jasna, w ogóle nie jest dobry moment, żeby cokolwiek sprzedawać lub kupować (najpierw ceny muszą się ustabilizować), ale docelowo taka dywersyfikacja ma sens. Ewentualne "rozwalenie" Unii Europejskiej de facto oznaczałoby słabszą pozycję Polski na światowym rynku pieniądza i inwestycji, co w powiązaniu z tym, że u władzy w Polsce są - co tu kryć - populiści, oznaczałoby, że warto pomalutku oswajać się z myślą, że złoty nie będzie zyskiwał na wartości.
Samcik o ekonomicznych skutkach Brexitu
Brexit to nie będzie łatwy rozwód: największe światowe banki będą musiały zdecydować czy chcą nadal robić interesy w londyńskim City, czy też przenieść się na kontynent. A największe światowe firmy podjąć decyzję jak działać w przeciętej przez Brytyjczyków Europie. Brytyjczycy będą musieli zdecydować jaką strategię rozwoju gospodarki przyjąć, żeby jak najwięcej "wycisnąć" dla siebie z nowej sytuacji. Nie będzie to łatwe, bo samo "wybicie się na niepodległość" to za mało, żeby się bogacić. Trzeba mieć jeszcze konkurencyjną gospodarkę, wysoko wykwalifikowanych pracowników, dobrą infrastrukturę, przyjazną politykę podatkową, stabilną walutę i dobrze ułożone relacje z otoczeniem. Czy Wielka Brytania wszystkie te atuty utrzyma poza Unią? Zobaczymy. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, więc na pewno kryzys będą chcieli wykorzystać Chińczycy i Amerykanie. Naszym głównym problemem jest to, że jeśli sposobem na utrzymanie jedności Unii Europejskiej stanie się jej zacieśnianie tylko do największych, najbogatszych krajów strefy euro, to na długą metę możemy być największym przegranym tej sytuacji.
Kliknij baner i zapisz się do zabawy! Szczegóły konkursu i warunki uczestnictwa: tutaj
June 24, 2016
Brexit! Frankowicze już cierpią, ale co będzie dalej? Co zrobi szwajcarski bank centralny?
Reakcja kursów walutowych na Brexit nie jest tak szalona, jak na zeszłoroczne „uwolnienie” kursu franka przez tamtejszy bank centralny, ale i tak frankowicze mają dziś podniesione ciśnienie. Wcześnie rano widziałem franka a 4,22 zł, co było najwyższym kursem od stycznia 2015 r., czyli właśnie od słynnej decyzji Szwajcarów, że nie będą już bronić franka przed dalszym umocnieniem. Po kilku godzinach widać, że frank zmierza w kierunku ceny 4,1 zł. Co to oznacza dla 550.000 osób zadłużonych we franku szwajcarskim? Przede wszystkim wzrost raty przeciętnego kredytu walutowego o 70-80 zł miesięcznie (przy założeniu, że wzięliśmy 150.000 franków i płacimy miesięcznie jakieś 500 franków raty).
50.000 LUDZI W NIEBEZPIECZNEJ STREFIE? Drugim skutkiem jest wzrost zadłużenia. Każde 10 gr. wzrostu kursu franka oznacza mniej więcej 3,5 mld zł wzrostu pozostałego jeszcze do spłaty zadłużenia. Już przy kursie franka na poziomie 3,9 zł prawie 230.000 kredytów hipotecznych miało wartość większą, niż wartość nieruchomości, która jest zabezpieczeniem tych kredytów (z tego 180.000 to kredyty frankowe). Aż 400.000 kredytów (czyli co piąty udzielony) miało wartość przekraczającą 80% wartości zabezpieczenia. Jeśli przyjmiemy, że rozkład jest w miarę symetryczny (czyli w poszczególnych przedziałach LTV mieści się mniej więcej tyle samo kredytobiorców), to frank po 4,1-4,2 zł może sprowadzić w niebezpieczną strefę nawet kolejnych 50.000 kredytów frankowych To zła wiadomość nie tylko dla kredytobiorców, ale i dla banków, którym Komisja Nadzoru Finansowego może znów ciosać kołki na głowach i żądać domiarów kapitałowych. Banki raczej nie będą żądały od takich kredytobiorców dodatkowych zabezpieczeń (choć oficjalnie nikt o tym nie chce mówić).
WYŁĄCZ TELEFON I WYJEDŹ. Frankowym kredytobiorcom radzę po prostu wyjechać na kilka dni tam, gdzie nie ma zasięgu, pić wino i przeczekać. Nie ma gwarancji, że frank wróci do poziomów poniżej 4 zł, ale kiedy miną największe emocje związane z niespodziewaną decyzją Brytyjczyków, to inwestorzy zaczną racjonalniej patrzeć na krótkoterminowe skutki Brexitu (a one będą niewielkie, bo sama operacja "odspawania" Wielkiej Brytanii potrwa najmarniej dwa lata). Już teraz widać, że po pierwszym szoku kurs franka się uspokaja. Warto więc wziąć głębszy oddech i spokojnie poczekać kilka dni. Jeśli dziś lub jutro przypada płatność raty kredytowej, to może opłaci się poczekać z jej uregulowaniem. Bank nie zdąży zareagować, a płatność przypadnie na bardziej stabilny moment. Niewykluczone, że szwajcarski bank centralny będzie interweniował, by nie dopuścić do nadmiernego umocnienia się franka. Bo jeśli frank będzie kosztował tyle, ile euro (a dziś kursy tych walut się do siebie zbliżają), to bardzo mocno zaszkodzi to szwajcarskiej gospodarki. Trzymajmy kciuki, by SNB nie dopuścił do umocnienia się franka wobec euro.
ILU MOŻE ZBANKRUTOWAĆ? A jeśli droższy frank utrzyma się dłużej, bo np. inwestorzy dojdą do wniosku, że mamy początek końca Unii Europejskiej i Polska staje się mniej bezpiecznym krajem? Niewykluczone, że wzrośnie liczba osób, które nie są w stanie udźwignąć kosztów obsługi kredytu. Ilu osób mogłoby to dotyczyć? Z ostatnich danych KNF wynika, że na koniec zeszłego roku kredytów frankowych nie spłacanych w terminie było 35.500 kredytów o wartości prawie 11 mld zł (co jest kroplą w morzu prawie 2 mln czynnych umów kredytowych). Z badań, przeprowadzonych ostatnio przez firmę TNS na zlecenie Instytutu Jagiellońskiego wynika, że 14% frankowych kredytobiorców przeznacza na ratę swojego kredytu więcej, niż 35% dochodów. Te 14% przekłada się na 75.000 umów kredytowych. Można założyć, że gdyby frank na dłużej miał utrzymać się w rejestrach 4,1-4,2 zł, to mogłoby to spowodować niewypłacalność kolejnych 20-30.000 klientów. A więc niemal podwoić grupę osób już dziś będących bankrutami (bo jak inaczej ocenić sytuację, gdy ktoś nie jest w stanie opłacać nawet rat kredytu hipotecznego?
POLITYCY DOSTANĄ ZNÓW ROZWOLNIENIA. Z całą pewnością drogi frank będzie czynnikiem, który spowoduje dodatkową presję na polityków, by powstała ustawa rozwiązująca sprawę kredytów frankowych. Niezależnie od tego jakie i jak bardzo długoterminowe skutki będzie miał Brexit dla notowań franka szwajcarskiego, mamy kolejny namacalny dowód na to, że każde zawirowanie na świecie przekłada się za pośrednictwem naszego 150-miliardowego długu w walucie obcej na sytuację dużej grupy polskich konsumentów. A to nigdy nie jest bezpieczne.
Maciej Samcik's Blog
- Maciej Samcik's profile
- 3 followers

