Maciej Samcik's Blog, page 43

October 27, 2016

Wciąż nie możecie odzwyczaić się od gotówki? Ale podobno to ją zniszczy. Już za pięć lat

Z przeróżnych danych wynika, że mimo usilnych starań banków, organizacji płatniczych oraz pośredników w płatnościach, nie ma najmniejszych szans na szybkie wyrzucenie gotówki z naszych portfeli. Choć wykonujemy dwa razy mniej transakcji kartowych w bankomatach (wyciąganie gotówki, by zapłacić za zakupy tradycyjnie), niż w sklepach (bezgotówkowe płacenie za zakupy), to transakcje w bankomatach mają znacznie większą wartość . A to oznacza, że większość płatności wykonujemy z użyciem banknotów oraz monet. I to mimo olbrzymiej wygody wynikającej z płatności zbliżeniowych, pozwalających w kilka sekund uregulować mały rachunek bez podawania PIN-u! Wydaje mi się, że dopiero sytuacja, w której nasze dowody tożsamości, prawa jazdy i karty lojalnościowe trafią do smartfonów (czyli zostaną zdigitalizowane), a jednocześnie w tych smartfonach upowszechni się biometria, skłoni wielu konsumentów do wniosku, że noszenie portfela jest bez sensu, skoro jest z nim tylko gotówka i nic więcej :-).



millenniummillennials2 Dopóki to nie nastąpi, mamy rządy gotówki, nieco nadgryzane przez pokolenie Millennialsów, którzy czują nieco większą miętę do płacenia za zakupy i usługi w nowoczesny sposób. Pokażę Wam kilka wykresów z najnowszego badania przeprowadzonego na zlecenie Banku Millennium wśród różnych - wiekowo - grup konsumentów. Na pierwszym grafie zobaczycie jak wielkie są rządy gotówki - 90% starszych konsumentów oraz 80% młodszych wciąż często płaci gotówką za zakupy . Tych płacących gotówką jest więcej, niż miłośników kart płatniczych ("uplastikowiło" się tylko 40-50% młodych konsumentów i 70% starszych ). W dodatku karty zbliżeniowe są wciąż mniej powszechnie używane, niż tradycyjne , stykowe, nie pozwalające na szybkie zapłacenie małego rachunku bez PIN-u. Ale 6-8% młodych konsumentów próbowało już płacenia Blikiem lub aplikacją w smartfonie, więc mimo wszystko idzie ku dobremu ;-).



Poniżej macie popularność poszczególnych innowacji w świecie bankowym. O dziwo najbardziej popularną nowinką jest właśnie Blik, który nie ma specyficznych wymagań wobec telefonu (logowanie odciskiem palca i 3D Touch potrzebują nowoczesnego smartfona) oraz nie jest skomplikowana w "obsłudze" (inaczej, niż np. Bitcoin, też dość popularne przedsięwzięcie).



millenniummillennials1



Patrząc na to, co na temat płacenia w przyszłości mówią Polacy trzeba chyba namawiać świat technologii, by jak najszybciej udostępnił nam zarówno zatwierdzanie transakcji odciskiem palca, jak i biometrię (skan oka). Zdaniem Polaków płatnościowym liderem będzie za 5 lat karta zbliżeniowa (no proszę, a ja myślałem, że już nim jest ;-)) i właśnie płacenie odciskiem palca. Chyba rzeczywiście coś w tym jest ;-)).



millenniummillennials3

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 27, 2016 11:23

October 26, 2016

Spokojnie, to tylko... panika ;-). Kolejny duży bank spółdzielczy w tarapatach? Czy to groźne?

O ile do kłopotów SKOK-ów już się przyzwyczailiśmy - kilkanaście z nich przestało istnieć, a łącznie cały system spółdzielczych kas skurczył się o ponad jedną trzecią - o tyle kłopoty z bankami spółdzielczymi to sprawa mrożąca krew w żyłach. Zaufanie do tej części sektora bankowego dość solidnie naderwała już zeszłoroczna, spektakularna plajta SK Banku, czyli największego banku spółdzielczego w Polsce. Ale to miał być jednostkowy przypadek banku patologicznego, który pod rządami ekipy spod ciemnej gwiazdy stał się przepompownią pieniędzy idących na złe kredyty. Więcej dużych upadłości banków spółdzielczych miało nie być. Tymczasem okazuje się, że SK Bank to nie wszystko. Kłopoty finansowe ma też czwarty największy bank spółdzielczy w kraju - PBS Ciechanów. Już opisując upadek SK Banku wspominałem, że bank spółdzielczy w Ciechanowie jest pod lupą KNF. Od jakiegoś czasu realizował plan naprawczy, ale na razie efektów nie widać:





"Jedna z przyczyn, dla którego został przyjęty przez bank i zatwierdzony przez KNF program postępowania naprawczego są niesatysfakcjonujące wyniki finansowe banku. Są one spowodowane m.in. nieroztropną polityką kredytową poprzednich zarządów"





- mówi nowy prezes banku w lokalnej gazecie . Przed oddziałami PBK Ciechanów - co nie zdarzało się w Polsce chyba nawet gdy upadały kolejne SKOK-i - ustawiły się w środę długie kolejki klientów wycofujących w panice depozyty.  Komisja Nadzoru Finansowego wszczęła postępowanie w sprawie wprowadzenia do banku nadzorcy komisarycznego (choć wciąż nie jest pewne czy się na to zdecyduje, bo w banku pojawił się nowy prezes), ale chyba niepotrzebnie się tym "pochwaliła". Gdy nadzór zobaczył, że niechcący wywołał małą panikę, wydał wspólne z NBP oświadczenie, że nic złego się nie dzieje, że PBS Ciechanów ma wystarczającą płynność finansową na obsłużenie klientów, a gdyby jej zabrakło, to dodatkowe pieniądze popłyną z kasy banku centralnego.  Miejmy nadzieję, że to pomoże, chociaż zachowanie klientów ciechanowskiego banku po raz kolejny przypomina jak cienka jest granica, za którą spadek zaufania klientów może spowodować upadek nawet silnego, zdrowego banku (nie mówiąc już o niezbyt silnym i nieco mniej zdrowym).



hegemonPamiętacie jak kilka miesięcy temu głupia plotka o nadchodzącej upadłości mBanku, przekazywana z ust do ust, omal nie spowodowała run na kasy tego banku? W przypadku PBS Ciechanów sprawa jest o tyle bardziej niepokojąca, że nie jest to instytucja o kwitnącym statusie. W 2015 r. bank miał 16 mln zł straty, w pierwszym półroczu tego roku jest 4 mln zł pod kreską. Inna sprawa, że w porównaniu z 1,2 mld zł zarządzanych przez bank aktywów nie są to straty wstrząsające. Ciechanowski bank ma też w swoich skarbcach 900 mln zł depozytów klientów (mniej więcej tyle, ile jeden duży SKOK) i jeśli większość z nich zostanie wycofana, to pewnie nie obędzie się bez pomocy NBP, a może i zgaszenia światła. Kilka dni wcześniej run deponentów zdecydował o losie dużo mniejszego Banku Spółdzielczego w Nadarzynie, który jeszcze w kwietniu miał 220 mln zł depozytów, a po ujawnieniu, że ma kłopoty - stracił 30% z nich. Gdy pod koniec września wyszło na jaw zatrzymanie dwóch byłych członków zarządu, klienci zabrali kolejne pieniądze. Bank, zamykając działalność, miał już tylko 140 mln zł depozytów i 8000 klientów.



Nie wiemy czy niepokoje wokół PBS w Ciechanowie udało się definitywnie uspokoić i jaką część depozytów do tej pory bank utracił. Klienci indywidualni, którzy mają w tym banku mniej, niż 430.000 zł nie powinni się przejmować, bo ich pieniądze gwarantuje państwo. Jednak są sygnały, że kolejne samorządy wycofują z ciechanowskiego banku pieniądze i likwidują w nim rachunki. Paradoks: rachunki w banku zlikwidował m.in... urząd miasta Ciechanów. Nie ma to jak lokalna solidarność...





"Rzeczniczka urzędu tłumaczy, że decyzja o zmianie konta wynikała tylko i wyłącznie z faktu, że chodzi o publiczne pieniądze i wiążącą się z nimi szczególną odpowiedzialność. Podobnie jak Ciechanów, zareagowały inne samorządy, podejmując decyzje o wycofaniu pieniędzy z PBS w Ciechanowie. Pieniądze przeniosły między innymi Starostwa Powiatowe: w Płońsku, Mławie, Żurominie, Pułtusku oraz gminy: Sońsk, Regimin, Ojrzeń"





Nowy p.o. prezesa PBS Ciechanów zapewnia, że bank ma na tyle dobrą płynność finansową, że nawet w przypadku wzmożonego wypłacania pieniędzy poradzi sobie i będzie mógł normalnie działać.  Nawet gdyby doszło do najgorszego to oczywiście nie zatrzęsie się od tego branża bankowa, ani nawet sektor banków spółdzielczych. Choć z drugiej strony gdyby nastąpił efekt reputacyjnego domina i doszło do upadku zaufania do całego spółdzielczego bankowania, to... lepiej nie myśleć. Banki spółdzielcze są "firmą" wielokrotnie większą, niż SKOK-i, których upadki ćwiczyliśmy. O ile aktywa SKOK-ów dziś oscylują w okolicach 11 mld zł, to banki spółdzielcze zarządzają aktywami na poziomie 115 mld zł. Gdy w SKOK-ach jest jakieś 10 mld zł depozytów, to w bankach spółdzielczych Polacy przechowują 100 mld zł. To w dalszym ciągu "tylko" 10% aktywów całej branży bankowej, w dodatku mocno rozdrobnione, bo banków spółdzielczych jest grubo ponad 500, ale warto się troszczyć o to, by klienci tych instytucji nie obawiali się o bezpieczeństwo swoich pieniędzy.



aktywaspoldzielcze Nie bez powodu szef Bankowego Funduszu Gwarancyjnego przyłączył się do chóru "uspokajaczy" z KNF i NBP, zapewniając klientów PBS Ciechanów, że ich pieniądze do równowartości 100.000 euro są gwarantowane . W kasie BFG jest dziś pewnie jakieś 11-12 mld zł, więc z ewentualnymi wypłatami dla klientów ciechanowskiego banku nie byłoby kłopotów, ale koszty wizerunkowe dla całego sektora banków spółdzielczych (i ryzyko spadku zaufania klientów) byłyby poważne. Po kieszeni dostaliby także nabywcy obligacji wyemitowanych przez PBS Ciechanów - na giełdzie Catalyst notowane są aż cztery serie o łącznej wartości 34 mln zł. Ich posiadacze do tej pory zarabiali godnie, bo 3% powyżej stawki WIBOR (czyli obecnie ok. 4,75% w skali roku). W środę jedną z transakcji zawarto nawet przy cenie... 30% wartości nominalnej tych obligacji! To świadczy o ogromnym strachu sprzedającego (była to jednak tylko pojedyncza transakcja o małej wartości).



Mimo upadłości SK Banku i kłopotów PBS Ciechanów nie można powiedzieć, by sytuacja banków spółdzielczych jako sektora była choćby w drobnej części tak zła, jak kondycja SKOK-ów, których współczynnik wypłacalności - zdaniem KNF - oscyluje wokół zera (przy wymaganym minimum 5%), zaś roczna strata finansowa dochodzi do 500 mln zł. Branża banków spółdzielczych - ich udziałowcami jest prawie milion Polaków - wykazała w pierwszym półroczu 2016 r. jakieś 355 mln zł zysku netto. Tylko sześć banków, spośród ponad 500 działających, pokazało stratę netto (w sumie nie przekroczyła ona 13 mln zł). 



spdzielcze201602



Banki spółdzielcze nie cierpią ani na brak kapitału własnego (mają go 11 mld zł i współczynnik wypłacalności na poziomie 15% - tylko jeden bank ma go poniżej 8%), ani na niedobór pieniędzy na finansowanie rozwoju. Depozytów kolekcjonują - jako się rzekło - mniej więcej 100 mld zł, zaś kredytów udzieliły raptem 60 mld zł . Ich spłacalność jest dość dobra, odsetek kredytów zagrożonych nie przekracza 7%, czyli jest niewiele wyższy, niż w "normalnych" bankach komercyjnych. Jeśli można się do czegoś przyczepić, to chyba tylko do niskiego poziomu rezerw na złe kredyty, które w bankach spółdzielczych nie przekraczają 30% wartości nie spłacanych w terminie pieniędzy. W bankach komercyjnych ten odsetek zwykle przekracza 50%. Owszem, ponad 40 banków spółdzielczych jest w procedurze postępowania naprawczego, ale nie można powiedzieć, że są bankrutami, skoro żaden z nich nie ma współczynnika wypłacalności poniżej 8%. Problem dotyczy banków, których aktywa nie przekraczają kilku procent aktywów wszystkich działających w Polsce banków spółdzielczych. Wygląda więc na to, że w Ciechanowie bój idzie głównie o zaufanie do banków spółdzielczych, niż o ich ratowanie przed bankructwem.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 26, 2016 23:42

Hmm... W minutę zajrzeli mi w Facebook, Twitter, LinkedIn, Google, PayPala i dali... Czas się bać?

Jeśli o bankach mówi się, że są mało elastyczne i zbyt wolno dostosowują się do zmieniającej się rzeczywistości, to nie ma lepszego przykładu na poparcie tej tezy, niż system oceny ryzyka kredytowego. Opisywałem już w blogu przypadki ludzi, którzy mają dobre zarobki, oszczędności, pokazali się z najlepszej strony jako osoby przedsiębiorcze, a mimo to mają zamkniętą drogę do bankowego kredytu. Dlaczego? Ot, po prostu, nie pracują na etacie, nie mają umowy na czas nieokreślony, więc system scoringowy "wypluwa" ich jako osoby niewiarygodne finansowo . Jak ci bankowcy wpadli na to, że jeśli ktoś pracuje na umowę o dzieło, to jest mniej stabilny "dochodowo", niż ten, kto ma etat na czas nieokreślony? To dla mnie zagadka, bo przecież etatowca też można znienacka zwolnić i wcale nie jest powiedziane, że sobie w życiu poradzi lepiej, niż człowiek, który pracodawców zmieniał w przeszłości jak rękawiczki. Inny przykład: brak historii kredytowej w BIK jako element dyskredytujący kandydata do kredytu. Dlaczego ten, kto kiedyś kupił żelazko na kredyt, albo ma siedem kart kredytowych, jest bardziej wiarygodny, niż ten, kto nigdy się nie zadłużał?



kokospoyczki Być może banki do tej pory miały za dobrze i mogły sobie pozwolić na wyrzucanie poza nawias całych grup potencjalnych kredytobiorców . A być może po prostu są zbyt skostniałe, by szybciej łapać wiatr w żagle. W końcu właśnie na większej elastyczności w podejściu do potencjalnych klientów swój sukces zbudowały m.in. firmy pożyczkowe (takie jak Vivus, czy Wonga). One potrafią użyć innych parametrów, niż tylko historia kredytowa, by ocenić wiarygodność klienta. Czasem są to parametry bardzo innowacyjne, jak np... znajomi na Facebooku . Jeśli przyjaźnisz się w sieci z oszołomami, albo należysz do grupy "total deprecha", to być może nie jesteś zbyt bezpiecznym pożyczkobiorcą. Teraz na podbój serc millennialsów, czyli grupy klientów niezbyt poważanej przez banki, uderza największy w Polsce serwis pożyczek społecznościowych - Kokos.pl. Za jego pośrednictwem posiadacze nadmiaru gotówki mogą udzielać pożyczek osobom potrzebującym. Oprocentowanie jest niższe od bankowego (bo z zysków z pożyczki nie trzeba utrzymywać setek placówek i tysięcy pracowników), ale wyższe od oprocentowania depozytów. Większość wystawianych obecnie aukcji pożyczek na Kokos.pl ma oprocentowanie w okolicach 10% w skali roku.



Kokos.pl spróbuje za pomocą tzw. social scoring powalczyć o to, żeby móc obniżyć oprocentowanie pożyczek dla osób młodych, bez stałej umowy o pracę i bez historii kredytowej (czasem nawet bez konta bankowego). Liczy na to, że dzięki temu odciągnie tę klientelę od niebankowych firm pożyczkowych. Jeśli pomysł się uda - może z tego wypączkować najbardziej opłacalna forma pożyczania pieniędzy przez millennialsów. Przy tak niskich stopach procentowych, jakie mamy dzisiaj (i żałosnym oprocentowaniu lokat bankowych) inwestorzy w pożyczki społecznościowe będą w stanie zaakceptować niższe oprocentowanie, o ile organizator aukcji - w tym przypadku Kokos.pl - zapewni porządne prześwietlenie pożyczkobiorców i wystawi im wiarygodny scoring. Do współpracy przy social scoring Kokos.pl zaprosił firmą FriendlyScore, która zajmuje się tym biznesem na rynku brytyjskim. Na czym ma polegać społecznościowe prześwietlanie potencjalnych klientów na pożyczki społecznościowe?



Czytaj też: Idzie czas finansowych Fejsbuków? Dzięki znajomym twój kredyt potanieje!



Czytaj też: Fotografujesz paragony, chwalisz się zakupami na Fejsie i... zarabiasz



Otóż FriendyScore i Kokos.pl poproszą potencjalnego pożyczkobiorcę o podłączenie jego kont w serwisach społecznościowych (LinkedIn, Google, Twitter i Facebook) do konta na Kokos.pl. Z serwisów społecznościowych będą od tego momentu zaciągane informacje dość dokładnie odzwierciedlające jestestwo klienta, nawet jeśli w BIK jest na jego temat wpisana nicość. W FriendlyScore twierdzą, że na podstawie danych, które większość z nas zostawia o sobie na portalach społecznościowych da się bez problemu określić sytuację rodzinną delikwenta, jego doświadczenie zawodowe, a nawet poziom dochodów. Oczywiście Kokos.pl nie zamierza nikogo zmuszać do poddania się takiej wiwisekcji, ale jeśli ktoś się na to zgodzi i przejdzie taki social scoring pozytywnie, to będzie mógł w Kokosie pożyczać taniej pieniądze.



Poszedłem na stronę FriendlyScore i zalogowałem się przez swoje konto w Facebooku . Natychmiast wyświetlił mi się ekran, na którym poproszono mnie, bym zalogował się też na konto Google (tam zbadają moją codzienną aktywność, zainteresowania i kontakty), na Twittera (tu prześwietlą kto mnie śledzi i kogo ja śledzę oraz czym się interesuję), na LinkedIn (tu zweryfikują moją historię zawodową) oraz na konto PayPal (gdzie przeanalizują co, kiedy i za ile kupowałem , a więc ile mniej więcej mogę zarabiać, pobiorą moje dane adresowe i sprawdzą czy mam kartę kredytową i ewentualnie jaką). Social scoring bazuje m.in. na algorytmie, który bierze pod uwagę zidentyfikowane wcześniej korelacje. Np. sprawdza spójność wpisywanego miejsca pracy w różnych mediach społecznościowych (wykrywając ewentualne nieścisłości). W ramach konta Google system sprawdzi z jakich aplikacji googlowskich korzystam, np. czy prowadzę kalendarz (to działa na plus, bo oznacza, że jestem systematyczny i skrupulatny). Podobno nie sprawdzają liczby, ani tematyki wrzucanych przez klienta postów, bo to ponoć nie ma znaczenia. Ale ja im nie wierzę ;-)). No dobra, koniec pieprzenia, jedziemy z tym koksem... Tfu, z Kokosem, chciałem powiedzieć ;-).



friendlyscore



Przeszedłem przez weryfikację scoringową na FriendlyScore i powiem szczerze, że jestem pod wrażeniem jak to chodzi. Przypięcie do Facebooka zajęło kilka sekund, a potem - przy weryfikacji w kolejnych portalach społecznościowych - system już sam rozpoznawał mnie po nazwisku lub po zdjęciu, więc tylko klikałem zgodę na przekazanie aplikacji wszystkich danych oraz nerki. Strach obleciał mnie przy PayPalu. FriendlyScore obiecuje, że nie sprzedaje żadnych danych na temat swoich klientów, ani nie gromadzi żadnych haseł. Jest też obietnica, że żaden żywy człowiek nie będzie czytał danych, które system wysysa z portali społecznościowych, podobno wszystko jest automatyczne. Obleciał mnie cykor i weryfikację PayPala odpuściłem. Mimo wszystko FriendlyScore przepuścił mnie do finalnej oceny i po jakichś 10 sekundach wypluł wynik: 913 na 1000 możliwych punktów i ocena "impressive".



friendlyscorefinal



Powiem szczerze, tak dobrze nie ocenia mnie nawet BIK (pewnie dlatego, że mam tam dużo "pustych" zapytań wynikających z tego, że testuję dla Was różne produkty kredytowe). Ale jeśli tak ma wyglądać aplikowanie o pożyczkę... jest moc. W półtorej minuty dostałem glejt, na podstawie którego mogę aplikować o pożyczkę. W banku w tym czasie zdążyłbym wypełnić najwyżej jedną z siedemnastu stron formularza aplikacyjnego (no, chyba że miałbym już przyznany jakiś limit w ramach prescoringu oraz podpisaną z bankiem umowę ramową na produkty kredytowe, to wtedy wystarczyłoby kliknięcie).



Zakładam, że duża część danych, które można pozyskać z Facebooka, Twittera, LinkedIn, czy z konta Google oraz z Paypala to te same dane, które podaje się we wniosku kredytowym w banku. Tyle, że tutaj to dzieje się naprawdę błyskawicznie . No i dla banku zebranie tych wszystkich danych (najczęściej pracowicie wklepywanych do formularzy) to jest dopiero pierwszy krok, potem następuje słynna weryfikacja klienta w BIK. A tutaj wnioskowanie na podstawie danych z portali społecznościowych jest posunięte tak daleko, że wystarcza do wystawienia scoringu decydującego o oprocentowaniu ewentualnej pożyczki. Czy to będzie skuteczne? Cóż, sprawdzą to na własnej skórze ci, którzy w oparciu o taki "społecznościowy scoring" udzielą komuś pożyczki. Każdy model jest tak dobry, jak jego najsłabszy element. Czy model FriendlyScore ma jakieś poważne słabości? Wyjdzie w praniu. Wydaje mi się, że banki powinny bać się tego typu nowinek, bo młodzi ludzie i bez tego uważają chodzenie do banku za obciach. Płatności mogą wykonywać u niebankowych pośredników (jak SkyCash, czy opisywany w blogu DiPocket), oszczędności nie mają, a jeśli będą też mieli do dyspozycji tani, szybki i nieinwazyjny sposób uzyskania oceny wiarygodności kredytowej, to bankom - o ile szybko nie nauczą się tego samego - bardzo trudno będzie odzyskać dla siebie to pokolenie.



OBEJRZYJ TRZECI ODCINEK "KASOWNIKA SAMCIKA".  To mój nowy tygodnik wideo. W trzecim odcinku głónym tematem są sprytne sposoby na oszczędzanie, a w poprzednich było m.in. o studiowaniu, pracowaniu, czy zaciąganiu kredytu hipotecznego. Poza poradami finansowymi  w każdym wydaniu solennie obiecuję czerstwy żart prowadzącego :-)), ciekawostkę o pieniądzach oraz finansowy trik Samcika. Żeby nie przegapić kolejnych odcinków - zapraszam do subskrybowania kanału YouTube "Subiektywnie o finansach"  



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 26, 2016 00:07

October 25, 2016

Który bank najnowocześniejszy? Co z zyskami z lokat? Ile placówek do piachu? Są nowe cyfry!

Raz na jakiś czas biorę do ręki szklaną kulę i przyglądam się w blogu - korzystając z danych firm badawczych i konsultingowych - przyszłości polskich banków. Czy odsetki od naszych depozytów nadal będą spadały? Czy dostęp do kredytów będzie trudniejszy, niż do tej pory? Czy skończy się era darmowych ROR-ów (bo że kończy się era darmowych bankomatów w blogu już było ;-))? Czy razem z erą darmowych kont i bankomatów skończy się też era kart płatniczych? I czy to, co nastąpi po nich będzie aby na pewno dla nas lepsze? Na kilka z tych pytań próbuje odpowiedzieć firma doradcza Deloitte, która raz na dwa lata wrzuca na ruszt swoich analityków banki z naszego regionu Europy i przelicza im różne wskaźniki. Dziś w blogu macie kilka najważniejszych spostrzeżeń, które wynikają z najnowszego - opublikowanego właśnie - raportu Deloitte.



Czytaj też: Najpóźniej za rok polskie banki rozwalą system? Wszystko przez...



ZWROT SPREADÓW NIE ZABIJE BANKÓW, ALE... Według analityków Deloitte przyszły rok będzie dla banków wyjątkowo smutnym czasem. Ich zyski najprawdopodobniej spadną o połowę (co oznacza, że niektóre banki znajdą się pod kreską) - do jakichś 6,4 mld zł. To mało, bo kiedyś liczyłem w blogu, że "bezkarnie" - czyli nie ryzykując zmniejszenia ich możliwości udzielania kredytów - można zabrać bankom trochę sporo kasy, ale powinno im zostać jakieś 8-9 mld zł rocznego zysku . Inaczej będzie problem z ich rozwojem, wliczając w to skłonność do kredytowania gospodarki oraz dotowania klientów promocjami (np. money-back). Dobra wiadomość jest taka, że te 6,4 mld zł jest policzone już po odjęciu 7,5 mld zł spreadów od kredytów frankowych, które - jak spodziewa się Deloitte - banki będą musiały oddać . Wniosek jest taki, że ewentualny zwrot spreadów banków nie zabije, a tylko zmniejszy do minimum (lub wręcz poniżej zera) ich możliwości zwiększania akcji kredytowej. Ale, jak wiadomo, bez kredytów można żyć. Choć w Planie Morawieckiego piszą coś innego ;-)). Więcej o pomysłach posłów dotyczących walki z frankowym nieszczęściem jest pod tym linkiem.



...BANKOWOŚĆ BĘDZIE BIZNESEM DLA FRAJERÓW. Według Deloitte w przyszłym roku średni zwrot z kapitału zainwestowanego w bank wyniesie 3,5% (teraz wynosi 8%) . Co to oznacza? Jeśli ktoś kupuje akcje banków (zwłaszcza jeśli tym "ktosiem" jest inwestor strategiczny tego banku), to liczy na to, że będzie wyciągał trochę kasy z dywidendy i drugie trochę włoży w kapitał własny, dzięki któremu bank będzie mógł nie tylko rolować już udzielone kredyty, ale też udzielać nowych. Oba te czynniki sumują się do wskaźnika ROE. Dzisiejsze 8% oznacza, że w dywidendzie i wzroście potencjału banku do zarabiania kasy w przyszłości (co powinno odbijać się pozytywnie w cenach akcji) akcjonariusze dostają cztery razy tyle, ile na lokowaniu pieniędzy w obligacjach rządowych. W przyszłym roku będą mieli jednak tylko półtora raza tyle, ile na obligacjach. To oznacza, że albo nie wypłacą sobie dywidend, albo nie zwiększą potencjału banku na przyszłość.



deloittezyski



Gdyby ten stan się utrzymał, biznes bankowy stałby się biznesem dla ostatnich frajerów (tym bardziej, że nie brakuje branż, w których rentowność kapitału własnego ROE wynosi kilkanaście procent) . Na szczęście - także dla repolonizatorów, którzy pewnie nie chcieliby okazać się ostatnimi frajerami - spadek ROE w polskiej branży bankowej będzie przejściowy i już w 2018 r. wskaźnik wróci do poziomu 8%. Tym niemniej można się spodziewać, że w Polsce przyspieszy konsolidacja branży bankowej, czyli banki będą się łączyły, żeby efektem skali powalczyć z mizerią ROE. Mniej banków to mniejsza konkurencja, a mniejsza konkurencja to wyższe ceny kont, kart, kredytów. Ale być może przynajmniej przyjemniej Wam będzie płacić wysokie prowizje polskim bankom, niż niemieckim, włoskim, amerykańskim, czy hiszpańskim?



deloitteplacwki LIKWIDACJA PLACÓWEK PRZYBIERZE NA SILE. A PRACOWNIKÓW? Z cyferek prezentowanych przez Deloitte wynika, że w Polsce na 10.000 mieszkańców przypada znacznie więcej placówek bankowych, niż w innych krajach regionu. U nas jest to 3,8 placówki na 10.000 ludzi, w innych krajach Europy Środkowej - 3,2. Oczywiście ten stan może się utrzymać ze względu np. na to, że te placówki staną się bardziej dochodowe (bo może znajdą taki model działalności, który pozwala im zarabiać kasę). Ale na razie się na to nie zanosi. Dziś w Polsce jest 14.500 oddziałów banków, a w ciągu trzech ostatnich las ich liczba spadła o jakiś tysiąc. Gdyby zagęszczenie placówek miało się zmniejszyć w Polsce do poziomu środkowoeuropejskiego, to musiałoby ich być o 15% mniej, niż dziś. Czyli o jakieś 2100 mniej. To oznaczałoby dwukrotne przyspieszenie likwidacji placówek w porównaniu z obecnym tempem. Innymi słowy - istną rzeź. Na szczęście wywalanie na bruczek pracowników banków może mieć mniejszy zakres, bo akurat w tej dziedzinie mamy nad innymi krajami tę przewagę, że proporcjonalnie do liczby placówek w polskich bankach pracuje o 15-20% mniej ludzi, niż w krajach sąsiednich.



OPROCENTOWANIE DEPOZYTÓW PRZESTANIE SPADAĆ? Pewnie zastanawiacie się czy banki mogą płacić za nasze depozyty jeszcze mniej, niż płacą . Owszem, jest to możliwe, bo na Zachodzie są już banki, które każą klientom (co prawda głównie korporacyjnym) dopłacać do trzymania pieniędzy w skarbcu (czyli naliczają zerowe lub ujemne oprocentowanie). W Polsce marża odsetkowa - czyli zysk banku z różnicy między ceną pieniądza pożyczonego od klienta a tego udostępnionego innemu klientowi minus straty z nie trafionych kredytów) wynosiła w 2012 r. jakieś 2,7%. Teraz wynosi 2,3% , ale Deloitte nie spodziewa się, by miała dalej spadać. W 2018 r. ma wynosić 2,4%. To oznacza, że możemy mieć cień nadziei na utrzymywanie się oprocentowania depozytów na mniej więcej tym poziomie co dziś. Lepiej nie będzie, ale może nie będzie też gorzej?



deloittemara



SZUKASZ NAJBARDZIEJ NOWOCZESNEGO BANKU? ZAPRASZAMY DO... Deloitte postanowił zabawić się w Samcika :-)) i też założył konta w wielu bankach. A konkretnie w 76 bankach z ośmiu krajów. A potem sprawdził jak te banki radzą sobie w internecie. Analitycy wyhaczyli 650 funkcjonalności ważnych w nowoczesnej bankowości w pięciu dziedzinach (gromadzenie informacji o kliencie przed zadzierzgnięciem z nim relacji, otwarcie konta, onboarding czyli dzialania "powitalne", codzienne operacje, rozwój relacji bank-klient oraz zakończenie tejże). I sprawdzili jaką część z nich banki oferują w internecie lub aplikacji mobilnej w smartfonie. Co wyszło z tego ćwiczenia? Ano okazało się, że tylko 10% kluczowych funkcjonalności jest dostępnych w prawie wszystkich bankach (a dokładniej w 80% banków lub więcej) przez internet. Do kanału mobile (czyli do banku w smartfonie) prawie wszystkie banki włożyły tylko 3% funkcjonalności bankowych.



deloittedigital1 Jeśli szukacie banku, w którym najwięcej rzeczy da się załatwić przez internet lub smartfona, to zapraszamy... na Słowację. Najlepiej zdigitalizowany bank w naszym regionie to Tatra Banka, największy bank na rynku słowackim. Ale zaraz za nim znalazły się w rankingu ING Bank Śląski, mBank, zaś na czwartym miejscu zagościł jeszcze Bank Millennium. W piątce namieszał jeszcze konkurent Tatra Banku na Słowacji, czyli bank VUB. Polskie banki najlepiej w regionie radzą sobie z przyjmowaniem klientów na pokład w sposób zdalny, zaś słabiej od słowackich banków - z utrzymaniem z klientami digitalnej relacji przy codziennym bankowaniu. Te procenty, które widzicie na wykresie powyżej to odsetek wszystkich funkcjonalności zauważonych w najlepszych bankach regionu, które wdrożył dany bank. Czyli np. Tatra Banka ma dwie trzecie wszystkich nowinek, które zostały zauważone przez Deloitte w najlepszych (najbardziej digitalnych) bankach całego regionu. A z kolei na wykresie poniżej macie krótkie podsumowanie tego co potrafią zrobić z klientem w kanale digitalnym (czyli przez internet lub smartfona) banki z poszczególnych krajów. W Polsce jest moc!



deloittedigital2



Więcej o fajnych stronach nowego systemu ING Banku czytaj w blogu Samcika



Co potrafi Bank Millennium w smartfonie? Subiektywna recenzja jest w blogu



Jak odciąża klientów od myślenia mBank? Niedawno było o jego nowinkach w blogu



OBEJRZYJ TRZECI ODCINEK "KASOWNIKA SAMCIKA".  To mój nowy tygodnik wideo. W trzecim odcinku głónym tematem są sprytne sposoby na oszczędzanie, a w poprzednich było m.in. o studiowaniu, pracowaniu, czy zaciąganiu kredytu hipotecznego. Poza poradami finansowymi  w każdym wydaniu solennie obiecuję czerstwy żart prowadzącego :-)), ciekawostkę o pieniądzach oraz finansowy trik Samcika. Żeby nie przegapić kolejnych odcinków - zapraszam do subskrybowania kanału YouTube "Subiektywnie o finansach"  









 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 25, 2016 04:09

Aż strach pójść do szkoły na zebranie: od teraz składki klasowe będą zbierać w... smartfonie

Instytucje finansowe nie mają zbyt rozbudowanej oferty dla młodych klientów, choć coraz więcej z nich zauważa, że czym uczeń za młodu nasiąknie, tam na starość będzie miał konto. Więc się podlizują: w Toyota Banku płacą za piątki i szóstki na świadectwie, w PKO BP dają aplikację mobilną z możliwością oszczędzania i wydawania pieniędzy, a z kolei w mBanku zaspokajają głody ... Ale to wszystko są półśrodki, bo dzieciaki atakowane "z zewnątrz" raczej nie rzucą się masowo do zakładania rachunków, oszczędzania, czy kupowania bez użycia gotówki. Więcej wskórają tzw. fintechy, czyli pośrednicy finansowi mający znacznie lepsze wyczucie potrzeb młodych użytkowników pieniędzy. Jednym z takich projektów, które - moim zdaniem - mają szansę zaistnieć w świecie młodych ludzi, jest Klasomat.pl, czyli narzędzie do zarządzania uczniowskimi pieniędzmi.



Pomysł jest prosty jak drut - skoro w szkole bez przerwy zbiera się na coś kasę, to zamiast zbierać ją w gotówce niech używa się do tego elektronicznej portmonetki. Komitet rodzicielski, zajęcia dodatkowe, zielona szkoła, klasowe zrzutki na urodziny, pizzę czy kino - to wszystko są okazje to tego, by zastąpić papierową gotówkę przekazem do wirtualnej skarbonki. Klasomat.pl ma być taką platformą do zarządzania różnego rodzaju szkolnymi składkami i do rozliczania się z nich. Zamiast zakładać zeszycik, w którym wpiszemy, że Madzia już zapłaciła 20 zł, a Józia jeszcze nie, wszyscy zakładają wirtualną portmonetkę, a skarbnik klasowy ma podgląd online na to kto wpłacił i jaki jest stan kasy. Rozliczanie się z wydatków też jest tu możliwe: do skarbonki można podpiąć zdjęcia lub skany dokumentów "wydatkowych", które są widoczne dla wszystkich członków grupy.



klasomat



Kto ma konto w SkyCash, PayPalu, czy innym tego typu wynalazku już mniej więcej ogarnia o co tu chodzi. Z tym, że w Klasomacie.pl nie ma możliwości przypięcia do wirtualnej portmonetki konta bankowego, ani karty płatniczej. Jak już założymy sobie tam konto, to musimy przelać na nie kasę ze zwykłego ROR-u . W przypadku małolatów oczywiście wszystko dzieje się za zgodą rodziców, to oni otwierają dziecku wirtualną portmonetkę i mają w nią wgląd, zaś dziecko jest tylko jej użytkownikiem. Zawsze jako pierwszy musi zarejestrować się lider grupy, podając oczywiście wszystkie swoje dane osobowe. A jeśli chce przyjmować wpłaty przelewem, to i "autoryzować" się przelewem weryfikacyjnym jakiejś małej kwoty ze swojego ROR-u (w ten sposób Klasomat.pl sprawdza czy dane, które podałeś w formularzu są prawdziwe, czyli zbieżne z danymi z przelewu). Potem ten lider e-mailowo wysyła zaproszenia dla członków grupy i oni też się rejestrują. Na koniec trzeba jeszcze zasilić swoje e-portmonetki i już można wpłacać składki.



Klasomat.pl ma już aplikację mobilną na Androida, niedługo ma też być apka na iOS, więc kontrolę stanu konta, podobnie jak stan kasy grupowej można sprawdzać przez smartfona. To może mieć sens, bo przecież to smartfon jest dziś największym przyjacielem młodego człowieka, a nie jakiś-tam pecet ;-). Klasomat.pl nie pobiera prowizji od wpłacanych i przekazywanych między e-skarbonkami pieniędzy. Płacić za korzystanie z tego narzędzia mają natomiast organizatorzy różnych zajęć pozalekcyjnych, którzy dzięki niemu łatwiej, szybciej i wygodniej mogą zbierać od uczniów i ich rodziców opłaty za te zajęcia. Zamiast tracić pół życia na wydawanie reszty - wszystko organizują bezgotówkowo zakładając e-skarbonkę i zapraszając do niej chętnych uczniów. Wydaje mi się, że taka usługa może się znacznie lepiej przyjąć w szkole, niż klasyczne konta bankowe, czy aplikacje mobilne do bankowania. Trafiają bowiem w sedno potrzeb uczniów, a być może i ich rodziców.



W tle jest oczywiście dużo większy biznes do zrobienia. Przecież mając dane tysięcy uczniów lub ich rodziców, można z czasem zacząć im oferować nie tylko wirtualne portmonetki do zarządzania składkami, ale też inne produkty finansowe (np. ubezpieczenia grupowe, konta oszczędnościowe), a nawet programy rabatowe dopasowane do danej szkoły, czy grupy. Aż dziwne, że wirtualnych portmonetek nie "odpalił" do tej pory żaden z operatorów e-dzienników (Librusy i inne takie...). Głównym aktywem są tu zweryfikowane i nieanonimowe konta użytkowników, z którymi w dodatku Klasomat.pl ma kontakt za pośrednictwem aplikacji mobilnej i o których może całkiem sporo wiedzieć - np. że Józia chodzi po lekcjach na karate, a Jaś jest fanem piłki nożnej, bo gra w klubie osiedlowym. To wszystko są dane, które o nas, dorosłych, gromadzą "dorosłe" banki na podstawie historii naszych płatności bezgotówkowych. Klasomat.pl może być wytrychem, który pozwoli poznać przyzwyczajenia konsumenckie uczniów, gimnazjalistów, licealistów. Pytanie czy społeczności szkolne są już gotowe, by przejść z "obrotu gotówkowego" na bezgotówkowy. 



OBEJRZYJ TRZECI ODCINEK "KASOWNIKA SAMCIKA".  To mój nowy tygodnik wideo. W trzecim odcinku głónym tematem są sprytne sposoby na oszczędzanie, a w poprzednich było m.in. o studiowaniu, pracowaniu, czy zaciąganiu kredytu hipotecznego. Poza poradami finansowymi  w każdym wydaniu solennie obiecuję czerstwy żart prowadzącego :-)), ciekawostkę o pieniądzach oraz finansowy trik Samcika. Żeby nie przegapić kolejnych odcinków - zapraszam do subskrybowania kanału YouTube "Subiektywnie o finansach"  



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 25, 2016 00:08

October 24, 2016

Masz kredyt w tym banku? Stracisz dostęp do placówek. Uważaj też na spready i składki

Podpisujesz wieloletnią umowę z "normalnym" bankiem, mającym oddziały, infolinię, sieć bankomatów. Po kilku latach dowiadujesz się, że twoja umowa będzie realizowana przez zupełnie inny bank - bez oddziałów, bez niektórych usług dodatkowych, bez możliwości osobistego kontaktu z pracownikami. Nie możesz wypowiedzieć umowy, ani przenieść jej do innego banku, bo żaden bank już takich umów nie zawiera. Jesteś skazany na serwis zupełnie inny, niż ten, na który się umawialiście i nie możesz nic zrobić. Nieprawdopodobne? To się niestety już raz zdarzyło, a za chwilę zdarzy się po raz drugi i to na znacznie większą skalę. Pamiętacie moje wpisy poświęcone bankowi DNB? Był normalnym bankiem detalicznym, w dodatku z przyzwoitymi produktami i fajną jakością obsługi. Niestety, został przejęty przez Getin Bank, ale nie w całości - bez kredytów hipotecznych. Ich posiadacze stali się klientami "wyrobu bankopodobnego" - bez placówek i z utrudnioną możliwością realizowania niektórych obowiązków.



Teraz dokładnie ten sam scenariusz będzie realizowany w przypadku Banku BPH. W pierwszych dniach listopada zacznie się proces przejmowania majątku Banku BPH przez Alior Bank. Fuzja, warta ponad 1,6 mld zł, obejmuje wszystkich klientów i posiadane przez nich produkty, ale z jednym wyjątkiem - Alior nie przejmuje klientów kredytów hipotecznych BPH. Powód jest dość oczywisty są to kredyty frankowe, które generują liczne ryzyka i nowy właściciel Banku BPH nie ma ochoty się pakować w to bagno. Kredyty hipoteczne udzielone przez GE Money Bank oraz przez Bank BPH (te dwie marki jakiś czas temu się połączyły) zostaną w "nibybanku" zajmującym się wyłącznie obsługą "hipotek". Niewykluczone, że w podobnym modelu wkrótce zostanie sprzedany należący do Austriaków Raiffeisen Polbank - jego potencjalny nabywca zapewne również będzie chciał wyłączyć z transakcji kredyty hipoteczne.



Czytaj też: Bank BPH stanie się częścią Alior Banku. Jakie zmiany czekają posiadaczy kont, kart kredytowych oraz depozytów?



Dla klientów Banku BPH nadchodzi więc kilka bolesnych zmian oraz kilka ryzyk, które mogą się zmaterializować lub nie. Po pierwsze: ich kredyty nie będą już obsługiwane przez żadne placówki. Będzie można się kontaktować z infolinią, wysłać do banku e-mail, zwykły list albo wejść na stronę internetową i skorzystać z formularza kontaktowego. To dla niektórych kredytobiorców może okazać się niewygodne, a dla wszystkich - zwiastować turbulencje przy składaniu jakichkolwiek reklamacji, czy próśb. Bank, który nie ma pracowników ani oddziałów w całej Polsce wcale nie musi rozpatrywać reklamacji, pretensji oraz klientowskich próśb ani tak sprawnie, ani tak chętnie, jak do tej pory . Klienci kredytów hipotecznych - a jest ich prawdopodobnie niecałe 100.000 - zostaną pozbawieni nie tylko możliwości pójścia do oddziału i spotkania tam pracowników, ale i automatycznej spłaty rat kredytów z konta osobistego lub walutowego (bo Bank BPH przestanie prowadzić takie ROR-y, odda je do Aliora).



Na szczęście Bank BPH dogadał się z Aliorem przynajmniej co do tego, że w placówkach aliorowskich będzie można regulować raty kredytów gotówką (a więc również spłacać franki zakupione w kantorze) bez dodatkowych opłat . Nie wiadomo natomiast czy bez kolejek i bez kłopotów, bo Alior ma 3 mln klientów i jego oddziały mogą być bardziej obciążone obsługą różnych spraw (choć przez pewien czas przejęte przez Aliora placówki będą zapewne działały pod marką BPH, więc być może idąc do tego samego oddziału co zwykle będzie można zostać obsłużonym "po staremu"). No i trzeba się liczyć z tym, że przyniesienie franków lub złotówek do oddziału Aliora nie będzie oznaczało automatycznie, że rata jest spłacona. Zanim te pieniądze zostaną zaksięgowane na koncie kredytu może upłynąć dzień lub dwa . Bank BPH obiecuje, że w przypadku kredytów, których marża jest uzależniona od posiadania innych produktów (jak konto osobiste, karta kredytowa), będzie zachowana obecnie obowiązująca marża , niezależnie od tego, czy klienci będą korzystać z tych produktów w przyszłości. Wyjątek stanowią ubezpieczenia indywidualne i grupowe na życie i od utraty pracy, które nadal będą obsługiwane przez Bank BPH i ich kontynuowanie będzie wymagane.



Brak placówek, brak możliwości automatycznej spłaty kredytu z konta w BPH i dłuższy okres księgowania wpłat gotówkowych to negatywne konsekwencje, których uniknąć się nie da. Ale najgroźniejsze są potencjalne kłopoty wynikające z faktu, że Bank BPH będzie obsługiwał wyłącznie kredyty hipoteczne. Nie będzie mógł, ani chciał, tak jak "normalne" banki, utrzymywać nierentownych kredytów hipotecznych i zarabiać na innych produktach posiadanych przez klienta. Co to oznacza? Pewności nie ma, ale potencjalne ryzyka to bardziej restrykcyjne przestrzeganie zapisów umów (bezwzględne egzekwowanie kar za każde niedopatrzenie klienta), szybsze i pod każdym dozwolonym umową pretekstem wypowiadanie klientom umów (im szybciej bank pozbędzie się kredytów - tym lepiej), a niewykluczone, że i wyższe spready walutowe oraz wyższe składki obowiązkowych ubezpieczeń.



Bank, dla którego reputacja jest już nieistotna, bo nie walczy o nowych klientów i nie prowadzi już innej działalności w Polsce, może nie przejmować się, że klienci będą narzekali, pismaki skrobali kąśliwe artykuły, a organizacje konsumenckie słały protestacyjne listy. Klienci banku DNB - będący w analogicznej sytuacji jak ta, w której znajdą się za chwilę posiadacze kredytów hipoteczych BPH - przekonali się już, że jeśli bank już "nic nie musi", to nie musi też być ani miły dla klientów , ani uprzejmy, ani ludzki. Być może moje czarnowidztwo nigdy się nie spełni i Bank BPH będzie dla swoich hipotecznych klientów - którzy nie mogą nigdzie uciec, bo ich walutowe kredyty hipoteczne są "nierefinansowalne" - niezwykle sympatycznym bankiem. Na pewno nie będzie już kolejek w oddziałach ;-)). Jednak nie da się ukryć, że takie sytuacje, jak wydzielanie długoterminowych umów do obsługi przez "nibybank", niosą dla klientów nie tylko ryzyko niższego standardu obsługi, ale i wyższych kosztów kredytu (odpukuję w niemalowane). Szczegóły szykujących się zmian dla klientów Banku BPH są pod tym linkiem.



OBEJRZYJ TRZECI ODCINEK "KASOWNIKA SAMCIKA".  To mój nowy tygodnik wideo. W trzecim odcinku głónym tematem są sprytne sposoby na oszczędzanie, a w poprzednich było m.in. o studiowaniu, pracowaniu, czy zaciąganiu kredytu hipotecznego. Poza poradami finansowymi  w każdym wydaniu solennie obiecuję czerstwy żart prowadzącego :-)), ciekawostkę o pieniądzach oraz finansowy trik Samcika. Żeby nie przegapić kolejnych odcinków - zapraszam do subskrybowania kanału YouTube "Subiektywnie o finansach"  













//
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 24, 2016 01:10

October 23, 2016

Parszywa dwudziestka, czyli o wyroku, który może kosztować nawet... pół miliarda złotych

Miniony tydzień przyniósł ważne zwycięstwo tzw. "Nabitym w mBank", czyli kilkutysięcznej grupie posiadaczy frankowych kredytów hipotecznych, którzy jako pierwsi - już sześć lat temu - się zbuntowali i zaczęli dymić. To wyjątkowo pechowa grupa, bowiem została najbardziej dotknięta niewydajnością ustawy o pozwach grupowych (walczą już od 2010 r. i końca nie widać!), najbardziej odczuła wzrost kursu franka (bo nie dotyczyły ich korzyści wynikające z ujemnego LIBOR-u) oraz najbardziej dostało się jej w wyniku niekorzystnego orzecznictwa Sądu Najwyższego w sprawie klauzul abuzywnych. Teraz zła karta zaczyna się odwracać: najpierw wsparcia "Nabitym" udzielił Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (to może pomóc im w trwającym wciąż procesie grupowym), a teraz zapadł dość spektakularny wyrok "hurtowy", dotyczący 20 klientów.





"Bank stosował niedozwolone postanowienie pozwalające (z uwagi na jego nieprecyzyjność i niejasność) ustalać wysokość oprocentowania kredytu w sposób dowolny, zależny od decyzji zarządu banku. (...) Bank w przypadku tych kredytów zmieniał reguły w czasie gry. Gdy zawierał umowy obiecywał konsumentom, że oprocentowanie ich kredytów będzie się kształtować wprost proporcjonalnie do zmian parametru LIBOR 3M i tak też było do połowy 2008 r. Później praktyka banku uległa zmianie. Bank zaprzestał powoływać i stosować się do zmian tej stawki, a w zamian zaczął pobierać od konsumentów zawyżone raty w oparciu o swoje własne wyliczenia i tylko sobie znane parametry"





- opisują sytuację prawnicy z kancelarii "Konieczny Polak i Partnerzy", którzy prawomocnie wygrali proces. Co prawda już wcześniej zdarzały się pojedyncze, korzystne dla "Nabitych" wyroki , ale ten może zwiastować finał sporu tysięcy kredytobiorców z bankiem i zagwarantowanie im na kolejne kilkanaście lat "startowego" oprocentowania. Bo w wojnie "Nabitych w mBank" - to disclaimer dla tych, którzy sprawy nie znają - nie chodzi o odwalutowanie kredytów, ani o unieważnienie umów (czyli o to, czego domagają się wszyscy inni dymiący frankowicze), lecz "tylko" o anulowanie wzrostów oprocentowania, które było naliczane "decyzją zarządu" , a więc w oderwaniu od obiektywnych parametrów. Podczas gdy wszyscy inni frankowicze korzystali ze spadków oprocentowania wynikających z coraz niższego (a ostatnio wręcz ujemnego) LIBOR-u, to "Nabitym" mBank utrzymywał (utrzymuje?) oprocentowanie znacznie wyższe, niż pozostałym klientom. I twierdzi, że tak jest sprawiedliwiej, bo LIBOR nie odzwierciedla zmian ceny pieniądza na rynku międzybankowym.



Dlaczego ten wyrok może być przełomem w sporze "Nabitych" z bankiem? Nawet nie ze względu na "hurtowe" rozstrzygnięcie, czyli połączenie przez sąd 20 podobnych pozwów i ich łączne rozpatrzenie. Główny dewelopment polega na tym, że sąd - zgodnie z wytycznymi Sądu Najwyższego w "sąsiednim" procesie grupowym 1247 osób - powołał biegłego, który miał przyjrzeć się klauzuli mówiącej o możliwościach zmian oprocentowania i powiedzieć na ile jej formuła była "sprawiedliwa". A więc: czy jest jakaś część wzrostu oprocentowania (lub braku jego spadku), którą można uznać za obiektywnie usprawiedliwioną. Biegły zaczął liczyć i...





"Biegły w swojej opinii potwierdził, że parametrów, do których odwołuje się ogólnie klauzula zmiennego oprocentowania, nie sposób obiektywnie zweryfikować ani też nie da się z nich wyprowadzić żadnej formuły matematycznej. Skoro biegły z dziedziny ekonomii nie był w stanie tego ocenić, to tym bardziej nie było to możliwym dla przeciętnego konsumenta. W konsekwencji, jak uznał Sąd, kredytobiorcy słusznie domagają się obecnie zwrotu nadpłaconych rat odsetkowych"





- piszą prawnicy reprezentujący klientów. Wyrok jest więc taki, że mimo zastosowania niekorzystnej dla klientów interpretacji abuzywności - czyli zgody sądu na rozstrząsanie czy abuzywność może być "stopniowalna", choć większość sądów uznaje, że jak coś jest abuzywne to nie trzeba powoływać żadnych biegłych, żeby szukać "poziomu sprawiedliwego abuzywności" - sąd stanął po stronie klientów. Czyli uznał, że nie da się z tej abuzywnej klauzuli nic "wycisnąć" (w sensie kompromisowego sposobu na ustalanie oprocentowania). Wygląda więc na to, że nawet postępując najbardziej "ostrożnie" jak się da i uwzględniając wszelkie okoliczności łagodzące konsekwencje istnienia klauzul abuzywnych w umowach, sąd podzielił roszczenia 20 klientów mBanku. Wartość nadpłat została określona na pół miliona złotych:





"Sprawa dotyczyła nadpłaconych rat spłaty kredytu z okresu od 2006 do 2011 r. Wyrok jest już prawomocny i nie przysługuje od niego skarga kasacyjna do Sądu Najwyższego. Bank musi się teraz spodziewać wezwań do zapłaty, a w razie dalszego oporu, także pozwów za kolejne lata"





- piszą prawnicy. To oznacza, że za pięcioletni okres kredytu każdy z kredytobiorców otrzyma zwrot nadpłat w wysokości 25.000 zł, co w skali roku można przeliczyć na 5000 zł na osobę . Gdyby potraktować ten koszt jako preludium do całościowej akcji zwrotów pieniędzy dla wszystkich "Nabitych" kredytobiorców tzw. starego portfela, to łącznie bank musiałby wydać może nawet pół miliarda złotych. Jak to policzyłem? O tym dalej. Taka skala potencjalnego wydatku zapewne przesądza o tym, że bank odda to, co musi oddać tym 20 kredytobiorcom za pięcioletni okres kredytu - czyli pół miliona złotych - a o resztę kwot każe im się sądzić, nie reagując na żadne wezwania do zapłaty. Tu chodzi o zbyt duże pieniądze, żeby je oddać po dobroci. Zwłaszcza, że gdy sprawa się rozniesie, to zgłoszą się wszyscy pozostali "Nabici", którzy do tej pory się nie "dekonspirowali".





"Niekorzystny wyrok w tym prociesie nie przesądza w sposób definitywny o racjach kredytobiorców i banku w szerszym spektrum.  Zwracamy uwagę na fakt, że w innych postępowaniach, co do tych samych lub bardzo podobnie sformułowanych roszczeń, stanowisko sądów było odmienne, zaś sprawy kończyły się wygraną banku. Takie decyzje podjął m.in. ten sam Sąd Okręgowy w Łodzi (sprawy: IIICa1706/15, IIICa967/15,IIICa 1046/15), oddalając analogiczne powództwa kredytobiorców. Wiele zatem zależy od okoliczności konkretnej sprawy. Z korzystnego dla kredytobiorców wyroku nie można wyciągnąć wniosku, że stanowisko kredytobiorców tzw. „starego portfela” w sporze z mBankiem jest z założenia zasadne"





- pisze bank w oświadczeniu. Przesadzam z tym pół miliardem? No to policzmy. Bank nie podaje ilu ma kredytobiorców tzw. starego portfela, więc będą to z konieczności wyliczenia z d...użego palca wzięte ;-)).  Przy założeniu, że "Nabitych" jest dziś 8.000 (to bardzo zgrubne szacunki - kiedyś było ich 20.000, ale część się dogadała z bankiem, a część już spłaciła kredyty) i przy założeniu, że roczna nadpłata przypadająca na każdego z klientów wynosi tylko 3.500 zł (czyli mniej, niż w sprawie "dwudziestki"), to na każdy dwudziestoletni kredyt przypadałoby 70.000 zł zwrotu.



Dużo? Zerknąłem w pierwszy z brzegu kalkulator internetowy - to mniej więcej tyle, ile łączna różnica między odsetkami 300-tysięcznego kredytu oprocentowanego na 3% i na 1%. Rachunek trzyma się więc sensu, choć pewnie średnia wartość kredytu hipotecznego w starym portfelu wynosi mniej (statystyki dla całej branży mówią o 150.000 zł, ale w przypadku franków pewnie można mówić o 200.000 zł). Może więc, gdyby bank chciał dobrowolnie zadośćuczynić wszystkim "Nabitym", koszt wyniósłby nie pół miliarda tylko np. 350 mln zł. A gdyby rozbić rzecz na raty i dziś zwrócić tylko to, co "nabiło się" przez dotychczasowe 10 lat? I tak wyjdzie najmarniej 150-200 mln zł.



CO PONIEDZIAŁEK MÓJ NOWY PROGRAM WIDEO!  Zapraszam do oglądania nowego tygodnika wideo o wdzięcznej nazwie "Kasownik Samcika". Będzie o sprytnych sposobach na oszczędzanie, o studiowaniu, pracowaniu, zaciąganiu kredytu hipotecznego, o zakupach, kontach bankowych, ubezpieczeniach, lokatach, podatkach...Poza poradami finansowymi  w każdym wydaniu czerstwy żart prowadzącego :-)), graficzna ciekawostka o pieniądzach oraz finansowy trik. Żeby nie przegapić kolejnych odcinków - zapraszam do subskrybowania kanału YouTube "Subiektywnie o finansach"  





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 23, 2016 10:23

October 21, 2016

W Toruniu drugi przewrót kopernikański? Sędzia wzruszył... banki: "To w ogóle nie jest kredyt!"

Toruń wydaje się być właściwym miejscem do tego, by postawić wszystko do góry nogami (lub też ustawić normalnie to, co do tej pory stało na głowie - to zależy od punktu widzenia ;-)), więc nie dziwi mnie, że właśnie tam zapadł bodaj pierwszy aż tak radykalny wyrok sądowy w sprawie dotyczącej franków szwajcarskich. Wcześniej sądy - o ile w ogóle stawały po stronie konsumentów, bo z tym różnie bywało - mówiły przede wszystkim o abuzywności klauzuli dotyczącej spreadu (albo tylko części tej klauzuli), albo dochodziły do wniosku, że umowy nie da się wykonać, więc trzeba ją unieważnić . Ale  sąd w Toruniu... poszedł na całość, stwierdzając, że to w ogóle nie jest żaden kredyt. Owszem, podobne spojrzenie nie tak dawno zaprezentował Rzecznik Finansowy, a potem Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, ale w obrocie "sądowym" aż tak radykalny pogląd do tej pory się nie znalazł. Jednak w Toruniu już raz wzruszono ziemię i wstrzymano słońce, więc nic dziwnego, że teraz doszło do powtórki ;-). Dla fanów czytania wyroków mam tu link pod którym znajduje się pełne uzasadnienie wyroku.



Spór, który zaprowadził bank i jego klientkę na salę sądową, dotyczył kredytu w wysokości 88.000 franków szwajcarskich, zawartego jeszcze w 2005 r. , czyli w nie najgorszym dla kredytów frankowych momencie. Kredyt był krótkoterminowy, miał zostać spłacony do 2011 r. Klientka wpadła jednak w tarapaty i pieniędzy nie oddała. Bank zażądał zwrotu nieco ponad 42.000 franków . Targi, próby restrukturyzacji i przepychanki trwały przez kilka lat, ale ostatecznie wszystko skończyło się w sądzie. W kwietniu 2016 r. ów sąd wydał - na prośbę banku - nakaz zapłaty, co otworzyło drogę do przysłania klientce komornika. Klientka nie w ciemię bita złożyła sprzeciw i stwierdziła, że bank nie udowodnił, iż ona jest mu winna akurat tyle złotówek, ile zażądał od niej. Zwłaszcza, że znalazła w umowie klauzule abuzywne, które mogą powodować wystrzelenie umowy w kosmos. W mieście Kopernika nikogo nie zdziwiłby taki finał tej historii ;-)).



Czytaj też: Tak w Europie rozprawiają się z frankami. Chorwacja, Serbia, Rumunia...



Sprzeciw do nakazu zapłaty trafił na ręce sądu odwoławczego, a ten podrapał się w głowę i stwierdził, że " za uzasadnione uznać należy zarzuty pozwanej dotyczące nieważności umowy w związku z zawartymi w niej niedozwolonymi klauzulami umownymi". Sąd oparł swoje rozumowanie na art. 69 ust. 1 Prawa bankowego, z którego wynika, że na mocy umowy kredytu bank zobowiązuje się "oddać do dyspozycji kredytobiorcy na czas oznaczony w umowie kwotę środków pieniężnych z przeznaczeniem na ustalony cel", a kredytobiorca zobowiązuje się "do korzystania z niej na warunkach określonych w umowie, zwrotu kwoty wykorzystanego kredytu wraz z odsetkami w oznaczonych terminach spłaty oraz zapłaty prowizji od udzielonego kredytu". Przepis jak przepis, ale... sąd zauważył, że umowa zawarta między bankiem i klientem jest umową kredytu walutowego. I w tym momencie coś zaczęło sądowi zgrzytać.





"Ustawa prawo bankowe nie zawiera legalnej definicji umowy kredytu walutowego. Odwołując się do zasad interpretacji językowej, za kredyt walutowy uznać należy zatem kredyt, który jest określony w walucie obcej, w tejże walucie obcej jest wypłacony i w walucie obcej jest spłacony"





- zaczął kombinować Wysoki Sąd, pomijając cały prawniczy spór dotyczący tego czy kredyty wolno waloryzować jednocześnie LIBOR-rm i kursem franka, czy też może jednak nie wolno. Cóż, tu sąd zatrzymał się na konkluzji, że klient franka szwajcarskiego nie widział nawet w bankowej gablocie. Na poparcie tych budzących grozę i zniesmaczenie faktów sędzia znalazł w §39 bankowego regulaminu udzielania kredytów walutowych zapis, że "kredyty w walutach wymienialnych uruchamiane są w złotych, przy zastosowaniu kursu kupna walut obowiązującego w banku w momencie wypłaty". I że "kredyty w walutach wymienialnych spłacane są w złotych, przy zastosowaniu kursu sprzedaży waluty obowiązującego w banku w momencie spłaty lub w walucie, w której zostały udzielone". W umowie klientki z bankiem, która była przedmiotem sporu, stało jak wół, że kredyt został uruchomiony w złotych. Czyli nie pasował do wcześniej zacytowanej definicji kredytu walutowego.





" Tak skonstruowana umowa nie stanowi umowy kredytu , zawiera bowiem liczne odstępstwa od definicji zawartej w prawie bankowym. Do essentialia negoti umowy kredytu bankowego należy bowiem określenie kwoty kredytu i waluty kredytu, określenie oprocentowania i zasad jego zmiany, cel kredytu i wysokość prowizji (...). W omawianej sprawie wartość kredytu wyrażona została we franku szwajcarskim, natomiast wypłata i ustalenie wysokości raty odnosiło się do złotych. W tej sytuacji kredytobiorca nigdy nie spłaca nominalnej wartości kredytu. Cecha ta stanowi znaczące odejście od ustawowej konstrukcji kredytu, której elementem przedmiotowo istotnym jest obowiązek zwrotu kwoty otrzymanej"





- uznał sąd. Jego zdaniem jeśli kwota kapitału do zwrotu jest ruchoma, to nie jest to kredyt, tylko coś dziwnego. Jest to o tyle ciekawe spojrzenie, że - gdyby się ugruntowało - pozwalałoby unieważniać zarówno umowy kredytów indeksowanych do franka szwajcarskiego, jak i denominowanych w szwajcarskiej walucie (do tej pory trudnych do podważenia). Do tej pory argument o tym, że wahająca się złotowa wartość kapitału do spłaty słabo widzi się z polskim prawem bankowym nie znajdował zbytniego posłuchu wśród sędziów. Większość z nich przekonywał kontrargument Sądu Najwyższego, że "kredytobiorca może być zobowiązany do zwrotu bankowi sumy pierwotnie wykorzystanego kredytu, ale taka wykorzystana suma może mieć inną wartość rynkową w okresie spłaty kredytu".   Sąd, poza zakwestionowaniem umowy jako "kredytu" oświadczył też, że jego zdaniem spread jest ukrytą prowizją banku . Bo skoro kredytobiorca, zaciągając i spłacając kredyt nawet tego samego dnia i przy niezmienionym kursie waluty, musiałby spłacić więcej, niż pożyczył, to coś tu nie gra. Sąd doszedł też do wniosku, że bank przyznał sobie prawo do jednostronnego regulowania wysokości rat kredytu.





"Skoro bank może wybrać dowolne i niepoddające się weryfikacji kryteria ustalania kursów kupna i sprzedaży walut obcych, stanowiących narzędzie indeksacji kredytu i rat jego spłaty, wpływając na wysokość własnych korzyści finansowych i generując dla kredytobiorcy dodatkowe i nieprzewidywalne co do wysokości koszty kredytu, klauzule te rażąco naruszają zasadę równowagi kontraktowej stron na niekorzyść konsumentów, a także dobre obyczaje"





- ochrzanił bankowców sąd. Co z tego wszystkiego wynika? Ano wynika, że nie wiadomo ile klientka winna jest bankowi. Sędzia nie pociągnął dalej wątku dotyczącego istoty umowy (skoro to nie jest kredyt, to umowę trzeba chyba unieważnić?), bo sprawa dotyczyła jedynie zablokowania egzekucji w oparciu o nakaz zapłaty. Sąd uznał, że mechanizm przeliczenia waluty na złoty oparty był o niedozwolone klauzule umowne i że w tej sytuacji "nie jest możliwa prawidłowa ocena, czy uiszczone raty nie „nadpłacały” zobowiązania pozwanej i czy były ustalane prawidłowo". Można tylko żałować, że nie była do sprawa o unieważnienie umowy kredytu, bo wtedy ocena sędziego, dotycząca "niekredytowości" umowy nabrałaby praktycznego znaczenia i być może sąd nakazałby konkretne działania. A tak posłużyła tylko do stwierdzenia, że wysokość roszczenia banku budzi wątpliwości i co do kwoty i co do zasady. A więc: nie tylko nie wiadomo czy klientka ma taki dług jaki bank mówi, ale czy w ogóle ma jakiś dług.



CO PONIEDZIAŁEK MÓJ NOWY PROGRAM WIDEO!  Zapraszam do oglądania nowego tygodnika wideo o wdzięcznej nazwie "Kasownik Samcika". Będzie o sprytnych sposobach na oszczędzanie, o studiowaniu, pracowaniu, zaciąganiu kredytu hipotecznego, o zakupach, kontach bankowych, ubezpieczeniach, lokatach, podatkach...Poza poradami  w każdym wydaniu czerstwy żart prowadzącego :-)), ciekawostka o pieniądzach oraz finansowy trik. Żeby nie przegapić kolejnych odcinków - zapraszam do subskrybowania kanału YouTube "Subiektywnie o finansach"  





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 21, 2016 00:09

October 20, 2016

Ściągawka dla posłów z okazji "Dnia franka". Jak inni poradzili sobie z kredytami walutowymi?

Dziś posłowie wrzucają "na warsztat" trzy projekty ustaw mających załatwić lub przynajmniej "załatać" problem kredytów frankowych. Sprawa jest trudna, bowiem stowarzyszenia frankowiczów domagają się uchwalenia ustawy automatycznie odwalutowującej wszystkie umowy kredytów frankowych (taki projekt złożył klub Kukiz'15). A premier Beata Szydło w wywiadzie na falach Radia Maryja nie dała wielkich szans na takie pieszczoty. Alternatywą dla pomysłów kukizowych jest projekt zgłoszony przez prezydenta, z którego wynika, że klienci mają dostać z powrotem tylko część pobranych przez banki spreadów walutowych. Tu z kolei okoniem stają stowarzyszenia frankowiczów, które uważają ten projekt za szkodliwy (sądy, mając taką ustawę na podorędziu, mogą mniej chętnie uwzględniać dalej idące roszczenia frankowiczów). Chyba nad tym projektem będzie pracował Sejm. Jest też trzeci projekt ze "stajni" PO, ale nie ma żadnych szans na uchwalenie. Porównanie wszystkich trzech projektów było niedawno w blogu, więc odsyłam do niedawnego wpisu.



Bardzo jestem ciekaw jak posłowie wybrną z frankowego bagna. Może powstanie jakiś miks projektu prezydenckiego z niektórymi elementami pomysłu kukizowego? Moje oczekiwania wobec parlamentu znacie: zwrócić spread (cały), ułatwić klientom dochodzenie praw (grupowo) w sądzie, zobowiązać banki do "odmiejscowienia" hipoteki . Być może dobrym pomysłem byłoby wprowadzenie zasady "klucze za kredyt", czyli uczynienie mieszkania jedynym i pełnym zabezpieczeniem kredytu. Ale nie wiadomo czy da się to zrobić wstecz. Przecież kredyt, którego zabezpieczeniem nie są dochody kredytobiorcy, a wyłącznie mieszkanie klienta, wymagałby znacznie wyższego wkładu własnego. Tak czy owak, polscy posłowie stają przed ważną - także w skali Europy - misją. Bowiem mimo licznych opowieści o tym jak to inne kraje mają rozwiązanie systemowe problemu kredytów walutowych, a my wciąż nie, tak naprawdę przypadków krajów, w których frankowa bomba została "po całości" rozbrojona, jest jak na lekarstwo. Dziś krótkie podsumowanie tego, co z frankami zrobiono ostatnio w innych europejskich krajach:



WĘGRY. Na Węgrzech rozplątano sprawę franków na raty (i to nie do końca). W 2011 r. urzeźbiono program, w którym klienci mogli spłacać raty po nieco niższym kursie od rynkowego, ale różnica nie była umarzana, lecz odkładana na specjalnym rachunku . W 2012 r. rozszerzono tę opcję, umożliwiając spłatę całego kredytu po preferencyjnym kursie (ale nie rekompensującym klientowi całości strat kursowych). Mogło sobie na to pozwolić tylko 20% kredytobiorców, bo reszta nie miała kasy na spłatę całości kredytu na raz (nawet jeśli miałoby być taniej). W 2014 r. Węgrzy przeprowadzili ustawę zwracającą klientom spread i przewalutowującą ich dług na forinty po kursie o jakieś 10% niższym od ówczesnego rynkowego (kto nie chciał - mógł się wypisać z programu, ale musiał złożyć specjalne oświadczenie). To "zalegalizowało" klientom wzrost długu z tytułu różnic kursowych, ale zmniejszyło im nieco raty (bo z kolei umorzono część zadłużenia wynikającego ze spreadu i braku obniżek stóp procentowych kredytów w przeszłości). Dziś większość węgierskich kredytobiorców hipotecznych narzeka, że wciąż tonie w długach.



CHORWACJA. W tym kraju 60.000 osób miało kredyty frankowe, co w proporcji do wielkości kraju oznaczało problem podobny, jak w Polsce. I Chorwacja zrobiła stosunkowo dużo dla swoich "ugotowanych" w walutowy kredyt obywateli, choć w porównaniu z tym, czego żądają polscy frankowicze - to wciąż nie jest to. Po pierwsze na fali ogromnego wzrostu kursu franka w styczniu 2015 r. zamroziła kredytobiorcom kurs do spłaty rat na poziomie sprzed katastrofy. Po drugie po kilku miesiącach urzeźbiła specjalny program, na mocy którego kredyty mogły być przewalutowane - i to po kursie z dnia ich zaciągnięcia - ale... nie na lokalną walutę, czyli kunę, lecz na euro. Klient na tym trochę zyskiwał, bo kurs euro w poprzednich latach rósł trochę wolniej, niż franka, a więc część niekorzystnych różnic kursowych siłą rzeczy brały na klatę banki.



Z drugiej jednak strony stopy procentowe w euro są wyższe, niż we frankach, więc oprocentowanie "nowych", nieco mniejszych kredytów jest wyższe, niż było. Cała operacja dotyczyła kredytów o wartości 4,5 mld euro, a koszty przewalutowania dla banków miały wynieść ok. miliarda euro . Nota bene chorwacki związek banków zaproponował, żeby klienci, których nie stać na spłacanie rat, oddawali własność nieruchomości państwu lub bankowi, zachowując prawo do zamieszkiwania jej. W zamian część długu byłaby "zamrażana", a klient miałby prawo pod pewnymi warunkami "wykupić" nieruchomość (najpewniej musiałby spłacić ów "zamrożony" dług, albo jego część). Takie rozwiązanie nie zostało jednak zaakceptowane przez chorwacki rząd i padło. Czasem pojawia się w dyskusjach polskich ekspertów od finansów jako ewentualna opcja na "miękkie" załatwienie sprawy franków.



SERBIA I CZARNOGÓRA . W Serbii za franki zabrał się bank centralny, który przyjął rekomendację, która zobowiązuje banki do wzięcia na siebie znacznej części kosztów umocnienia franka. Uznano, że rata kredytu od momentu jego udzielenia może "na legalu" rosnąć wraz ze wzrostem kursu franka maksymalnie o 8% rocznie. Jeżeli rośnie więcej, to bank ma wziąć koszty na siebie. Jak wynika z obliczeń National Bank od Serbia, w momencie przyjęcia rekomendacji nie spłacanych w terminie było 11% kredytów frankowych. To sporo (cały portfel takich kredytów to 10 mld euro) i ten fakt może tłumaczyć zainteresowanie sprawą zgłoszone przez bank centralny. A tamtejsze banki ochoczo poinformowały, że się dostosują, bo nie ma takiego banku na świecie, który miałby olewczy stosunek do próśb, zaleceń lub rekomendacji nadzoru bankowego ;-).  W Czarnogórze postawili na rozwiązanie podobne, jak w Chorwacji. Tamtejszy parlament też doszedł do wniosku, że banki będzie stać na przewalutowanie kredytów na euro. Rzecz dotyczyła niecałego tysiąca kredytobiorców, a w pakiecie z przewalutowaniem zaproponowano im "świetny" pomysł w postaci zafiksowania ich oprocentowania kredytów w euro na 8,2%. 



UKRAINA. Na Ukrainie w parlamencie głosowano w zeszłym roku bardzo mocno zaawansowaną formę przewalutowania kredytów, ale nie frankowych, tylko dolarowych. W czasie, gdy u nas popularne były franki, tam udzielano kredytów w dolarach. Parlament zdecydował, że kredyty mają być przewalutowane po kursie z czasu ich zaciągnięcia , co oznaczało dla klientów powrót do kursu 5 hrywien za dolara, choć w momencie głosowania ustawy dolar kosztował już 22 hrywny. To mniej więcej tak, jak gdyby Polak zaciągnął kredyt przy kursie franka 2 zł, a teraz frank kosztowałby 8 zł. Niestety, nie wiem czy to rozwiązanie weszło ostatecznie w życie, bo okazało się, że tamtejsze banki - które i bez tego są w złym stanie - musiałyby zapłacić 18 mld zł. Część posłów, jak się zorientowała za czym zagłosowała, zapragnęła wycofać swój głos. Nie mogę wykluczyć, że rozwiązanie ukraińskie dla kredytów dolarowych ostatecznie nie weszło w życie.



HISZPANIA. W Hiszpanii swego czasu bardzo modne były kredyty multiwalutowe, czyli dług częściowo zależał od euro, a częściowo np. od japońskiego jena. Tu co prawda - o ile się orientuję - nie ma żadnego rozwiązania systemowego w formie ustawy, ale za to bardzo daleko idącą interpretację sytuacji kredytobiorców wydał Sąd Najwyższy. Uznał on, że kredyty walutowe to de facto inwestycyjne instrumenty finansowe , a to oznacza, że klient przy ich zasysaniu powinien być poinformowany nie tylko o ryzyku kursowym, ale też skontrolowany pod kątem skłonności do podejmowania ryzyka. W Hiszpanii ten wyrok Sądu Najwyższego działa trochę jak ustawa, bowiem inne sądy powinny się do niego stosować. Jedyny problem polega na tym, że Sąd Najwyższy nie powiedział w jaki sposób wyliczać odszkodowania wobec klientów, którym pod przykrywką kredytu hipotecznego zaoferowano instrument inwestycyjny. I - jeśli prawidłowo czytam sytuację - dziś to jest główny kłopot dla tamtejszych "frankowiczów".



RUMUNIA. Na Bałkanach problem z frankami jest nie mniejszy, niż u nas. Ludzie się burzą, że zostali wciągnięci w nadmierne ryzyko kursowe i wytaczają bankom procesy. A na dodatek wysoki jest tam odsetek kredytów nie spłacanych w terminie - dla całej branży wynosi 17% (w Polsce 7%), zaś w niektórych bankach portfele kredytowe są zagrożone nawet w 35% (i nie mówimy tu o bankach specjalizujących się w consumer finance, tylko bankach uniwersalnych, udzielających różnych rodzajów kredytów). W parlamencie rumuńskim w tych dniach jest już procedowana ustawa , której celem jest odwalutowanie kredytów frankowych po historycznym kursie . Rozważają trzy opcje. Pierwsza to przewalutowanie po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu . Druga – przewalutowanie po kursie o 20% wyższym, niż startowy . Trzecia - redukcja długów klientów w zamian za gwarancje tamtejszego Skarbu Państwa dla banków (banki dostałyby chyba jakieś obligacje). Decyzji jak na razie brak.



To wszystko jest taka mała ściągawka dla polskich posłów. W kilku krajach, jak widać, o rozwiązanie problemu kredytów frankowych się próbowano pokusić, ale też nie można powiedzieć, żeby jakiś kraj spełnił marzenia swoich frankowiczów. W Chorwacji i Czarnogórze przewalutowano kredyty, ale na euro (czyli tylko część różnic kursowych została zdjęta z klientów). Na Węgrzech odcięto spread i zwrócono trochę niesprawiedliwie napompowanego oprocentowania kredytów, ale... samo przewalutowanie było po kursie tylko o jakieś 10% niższym od aktualnego. W Hiszpanii Sąd Najwyższy porządnie ochrzanił banki, ale nie wiadomo co z tego wynika. W Serbii ustalili coś w rodzaju "kursu sprawiedliwego". Tak naprawdę tylko na Ukrainie poszli na całość, ale nie mam pewności czy nie cofnęli się w ostatniej chwili. W Rumunii też sytuacja jest jeszcze niejasna. No i co, Panowie Posłowie i Panie Posłanki? Tańczymy czy wychodzimy?



CO PONIEDZIAŁEK MÓJ NOWY PROGRAM WIDEO!  Zapraszam do oglądania nowego tygodnika wideo o wdzięcznej nazwie "Kasownik Samcika". Będzie o sprytnych sposobach na oszczędzanie, o studiowaniu, pracowaniu, zaciąganiu kredytu hipotecznego, o zakupach, kontach bankowych, ubezpieczeniach, lokatach, podatkach...Poza poradami  w każdym wydaniu czerstwy żart prowadzącego :-)), ciekawostka o pieniądzach oraz finansowy trik. Żeby nie przegapić kolejnych odcinków - zapraszam do subskrybowania kanału YouTube "Subiektywnie o finansach"  







(NIE)BEZPIECZNE POŁOWY. W ramach sprawdzania czy jest dla naszych pieniędzy jakaś alternatywa dla 1% z bankowego depozytu udałem się na ryby. Myślałem, że najgorsze będzie starcie z giełdowymi rekinami, ale nie - cios przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. A więcej wstrząsających klipów pod tym linkiem





A TERAZ... CHŁOŃ SUBIEKTYWNOŚĆ TAK JAK LUBISZ. Subiektywność jest multifunkcyjna i się często dyslokuje ;-). Można ją spotkać tu i tam. W internecie, mediach społecznościowych, na wideo, w prasie, książkach oraz na spotkaniach, odczytach, konferencjach - wszędzie tam, gdzie mówi się o pieniądzach.



autopromo4 SPOTKAJ MNIE W NECIE...  Blog "Subiektywnie o finansach" codziennie, od ponad siedmiu lat, zapewnia niezbędną dawkę wiedzy o Waszych pieniądzach. Prześwietlanie produktów finansowych, ekskluzywne wiadomości o nowych produktach oraz piętnowanie skandalicznych praktyk i interwencje w Waszych sprawach. Dołącz do niemal 200.000 czytelników i codziennie  zaglądaj na samcik.blox.pl, nowy wpis wpada tu zwykle tuż po godz. 9.00. Jeśli chcesz wiedzieć jeszcze więcej i ze mną podyskutować, zostań fanem blogu na Facebooku (jest nas już 35.000!), na Twitterze  (tu wraz ze mną rządzi blisko 10.000 followersów).  Zapraszam też do bezpośredniego kontaktu mejlowego:  maciej.samcik@gazeta.pl. Postaram się odpowiedzieć na każdy e-mail, choć nie obiecuję, że odpowiem szybko ;-).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 20, 2016 06:59

Wreszcie ktoś wymyślił konsolidację kredytów tanią i uczciwą? Owszem, do połowy ;-)

Czy można w sposób uczciwy konsolidować klientom kredyty? Od pewnego czasu w zasadzie odradzam moim czytelnikom kredyty konsolidacyjne. Nie dlatego, że łączenie kilku wcześniej zaciągniętych długów pod jednym dachem to zły pomysł. Przeciwnie: w teorii to zawsze powinno oznaczać obniżenie kosztu, bo wszystko w hurcie jest tańsze - pieniądz też. Bankowi powinno opłacać się zrefinansowanie klientowi zadłużenia, bo nie dość, że pozyskuje nowego kredytobiorcę, nie dość, że na tym zarobi, to jeszcze pomoże wyjść z długów komuś, kto wkrótce mógłby znaleźć się na aucie i zostać skazanym na korzystanie z oferty lichwiarzy. Tyle teorii. A w praktyce jest tak, że pod przykrywką konsolidacji banki prowadzą grabieżczą politykę wpuszczania klientów w pętlę długów. Oprocentowanie, owszem, obniżą, ale dorzucą taką prowizję na start, że dług zamiast spadać - rośnie. Obniżka dotyczy tylko poziomu miesięcznych rat do spłacenia i wynika z rozbicia owego wyższego długu na dłuższe raty.



Czytaj też: Prześwietlam konsolidację z "pożyczkowca" oraz tę z miksera



Opisywałem w ostatnich miesiącach wiele takich kredytów konsolidacyjnych, które w rzeczywistości stanowią odwrotność uczciwej konsolidacji długów. I ostrzegałem: płacenie wysokich prowizji przy zaciąganiu kredytu konsolidacyjnego oznacza, że nawet przy bardzo niskim oprocentowaniu cała oferta staje się pułapką . A prowizja to przecież nie wszystko - niektóre banki, także te polskie, narodowe, patriotyczne, które nie wyprowadzają zysków za granicę (jakby to miało znaczenie, czy po okradzeniu klienta pieniądze złodziej zostawi w kraju, czy prześle za granicą), dorzucają też ubezpieczenie, które de facto jest kolejną "prowizją" . Oczywiście: w każdym banku można negocjować i prowizję oraz nie zgodzić się na dodatkową polisę, ale przeważnie jedynym celem dla klienta jest obniżenie miesięcznej raty i ów klient jest gotów zapomnieć jak bardzo przez to wydłuża się i powiększa jego kredyt.



Czy istnieją uczciwe kredyty konsolidacyjne? Tak, choć trzeba się sporo nabiegać, żeby taki znaleźć - to te, które nie wiążą się z koniecznością zapłaty prowizji, ani ubezpieczenia oraz mają niskie oprocentowanie . Nie najgorszy kredyt konsolidacyjny - choć spełniający tylko część wyżej wytłuszczonych warunków "uczciwości" - ostatnio pojawił się w ofercie ING Banku . Oprocentowanie jest znacznie wyższe, niż w reklamowane przez konkurencję - wynosi 8,99% (może być ciut mniejsze, nawet 7,79%, ale trzeba być dobrym klientem i zapewne zanęcić bankowców gotowością wzięcia dodatkowych produktów: konta, karty itp.). Ale za to bank obiecuje, że nie pobierze ani grosza prowizji, o ile co najmniej połowa pożyczki (minimum 4000 zł) zostanie przeznaczona na połączenie zobowiązań kredytowych z innych banków (druga połowa to mogą być długi z ING). Mamy więc kredyt na 8,99% bez prowizji i bez obowiązkowego ubezpieczenia (można je wykupić dobrowolnie). Bank dodatkowo obiecuje, że zwróci część pierwszej raty (do 200 zł).



ingworonowicz



Czy to się może opłacić? Cóż, Jeśli mam do spłacenia jakiś dług złożony z kilku różnych kredytów i ich średnie oprocentowanie jest wyższe, niż to oferowane przez bank ING, to przeniesienie może być dobrym pomysłem. Kłopot w tym, że przy oprocentowaniu kredytu w ING na poziomie 8,99% i limicie oprocentowania zapisanym w ustawie na poziomie 10% maksymalny możliwy "uzysk" klienta jest niewielki. Najważniejsza rzecz do ugrania to wygoda (jeden kredyt zamiast kilku), przejrzystość (płacisz tylko odsetki, żadnych ukrytych prowizji) oraz elastyczność. W ING możesz umówić się na spłatę relatywnie niewielkich rat (czyli rozłożyć kredyt na dłużej, na czym oczywiście bank zarobi, bo dłużej będzie naliczał odsetki), ale bez żadnych ograniczeń nadpłacać je, zmniejszając saldo zadłużenia i obniżając przyszłe raty.



Obiektywnie rzecz biorąc ING-owski kredyt konsolidacyjny, któremu "twarz" w kampanii reklamowej da aktor Adam Woronowicz, nie jest jakoś szczególnie tani - pożyczając 38.000 zł na sześć lat przy oprocentowaniu 8,60% zapłacimy w sumie 10.940 zł odsetek, czyli oddamy bankowi prawie 49.000 zł - ale z drugiej strony jest tańszy od przeciętnego nowego kredytu gotówkowego , który, po doliczeniu prowizji, przeważnie kosztuje 15-20% w skali roku. Rzecz jasna jest tańszy przy założeniu, że bank nie kantuje już na etapie wizyty klienta w oddziale - np. pracownik nie mówi "ojej, system mówi, że nie ma pan zdolności kredytowej, ale ona będzie jak weźmie pan w pakiecie konto", albo "ojej, nie ma pan zdolności do kredytu bez prowizji, ale jak pan zapłaci prowizję, to zdolność się znajdzie" . Bo choć ING może udzielić kredyty bez prowizji, to może i zażądać prowizji - i to nawet 7,99%, czyli tyle, ile pobierają inne banki. Obietnica z reklamy mówi, że jeśli przyjdziesz po co najmniej 8000 zł i przynajmniej połowa z tej sumy to będą kredyty z innych banków - prowizji nie zapłacisz. Ale czy przy tzw. desku nie okaże się coś innego? Lepiej, żeby się nie okazało, bo w najbliższych dniach nawiedzę jeden z oddziałów ING i sprawdzę co tam się opowiada klientom. Relacja z tej wycieczki będzie oczywiście w blogu ;-).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 20, 2016 00:02

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.