Maciej Samcik's Blog, page 36
December 24, 2016
Świąteczne przypowieści o pieniądzach. Gdy świat drży w posadach... oto pięć ważnych zasad
Świąteczny czas pod koniec roku sprzyja planowaniu przyszłości. Mam nadzieję, że przy rodzinnym stole będziecie mieli trochę więcej chwil, niż zwykle, by zastanowić się nad swoją niezależnością finansową. Nad tym jak ją zbudować (jeśli jesteście dopiero na początku drogi do oszczędzania pieniędzy) lub wzmacniać (jeśli nie jesteście już oszczędnościowymi "dziewicami"). Może - jako naród - nie jesteśmy demonami oszczędzania, ale jednak w bankach trzymamy te 700 mld zł oszczędności (z tego 310 mld zł to depozyty zablokowane na jakiś czas), a poza bankami kolejne 200-250 mld zł. Nie liczę tu 150 mld zł zgromadzonych w OFE, które zdaniem Sądu Najwyższego nie są "nasze". Ani 160 mld zł, które trzymamy w gotówce - w portfelach, z którymi chodzimy na zakupy lub "pod poduchą" w ramach funduszu "na czarną godzinę". Przyznacie, nie jesteśmy już takimi całkiem "golasami".
Ten grubo ponad bilion złotych, który zgromadziliśmy w ciągu ostatnich lat rozwoju kraju jest dowodem, że przynajmniej część Polaków zdołała na tyle zwiększyć swoje dochody, żeby móc oszczędzać pieniądze. Nawet jeśli połowa z nas wciąż nie ma żadnych zaskórniaków, zaś połowa wszystkich oszczędności jest w rękach tylko 10% najzamożniejszych, to i tak jest się już czym zajmować. Właśnie do posiadaczy oszczędności jest skierowany ten mój świąteczny wpis. Gdy świat wszedł w wyjątkowo niespokojne czasy, władzę w wielu krajach zdobyli ludzie nieobliczalni lub tacy, którzy - wszystko na to wskazuje - nie są miłośnikami demokracji, czas ogłosić dla naszych pieniędzy stan wyjątkowy. A więc zastosować kilka sposobów rozproszenia ryzyka, które spowodują, że oszczędności będą przygotowane na ewentualne, nieoczekiwane turbulencje.
PO PIERWSZE: "CASH IS KING". Pierwszą zasadą lokowania oszczędności w erze niepewności jest posiadanie większego, niż zwykle bufora bezpieczeństwa . W swoich prywatnych inwestycjach stosuję zasadę, że co najmniej 20% moich pieniędzy (i jednocześnie przynajmniej równowartość 9-miesięcznych dochodów) musi być dostępna od ręki, z dnia na dzień. Kosztem niższych stóp zwrotu z oszczędności - wiadomo, że pieniądze ulokowane w płynnych instrumentach finansowych nie profitują tak, jak te zablokowane na dłużej - mam pewność, że w razie czego - a w niestabilnych czasach prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś "w razie czego" jest większe, niż w czasie pobytu na spokojnych wodach - będę mógł skorzystać z bufora płynności.
Czy we Włoszech władzy nie przejmą eurosceptycy i nie dojdzie do powtórki z Brexitu? A kto będzie rządził w Niemczech, gdzie przecież jesienią też odbędą się wybory? Czy będzie kolejna odsłona wojny na Ukrainie? Czy Turcja pod rządami autorytarnego Erdogana - i mająca jedną z największych armii na świecie - nie stanie się "zadymiarzem"? Przyszły rok może być też kluczowy dla zachodnioeuropejskich banków, które uginają się pod ciężarem złych kredytów (jak włoskie banki), albo niepewnych inwestycji (jak niemieckie), albo po prostu potrzebują więcej kapitału, by mogły się rozwijać (jak portugalskie i hiszpańskie). Kryzys bankowy mógłby mocno wpłynąć na gospodarkę, a więc i na nasze portfele.
To "w razie czego", o którym wcześniej wspomniałem, nie musi być niczym strasznym. To może być np. okazja kupienia czegoś za połowę wartości (bo ktoś mniej rozsądny nie miał rezerwy płynności i musi wyprzedawać swoje aktywa), dokupienia czegoś więcej po okazyjnej cenie, ulokowania oszczędności na ekstraordynaryjnych warunkach . Gdzie trzymam takie "podręczne" pieniądze, które przeznaczam na "łapanie okazji"? Krótkoterminowy depozyt bankowy, konto oszczędnościowe, fundusz rynku pieniężnego (od biedy może być też fundusz gotówkowy). Kto ma większe oszczędności - powinien zadbać o solidny bufor płynności. Kto ma mniejsze - niech po prostu je zwiększa, bo im większą kwotą będzie dysponował, tym większą jej część będzie mógł spożytkować na jakieś działania.
PO DRUGIE: BANK NIEJEDNO MA IMIĘ. Jeśli mam pieniądze w banku, to dzielę je na kilka porcji i każdą lokuję na inny okres . Wygląda na to, że w najbliższym czasie stopy procentowe pozostaną niskie, zaś inflacja się "obudzi". Z jednej strony wpłyną na nią pieniądze wydawane przez beneficjentów programów socjalnych rządu, z drugiej strony - wzrosną globalne ceny energii i ropy naftowej (a to składnik kosztów wszystkich towarów i usług). Niskie stopy procentowe i coraz wyższa inflacja to miks, który może postawić w lepszej sytuacji tych, którzy ulokują pieniądze na krótszy termin (oprocentowanie takich depozytów może drgnąć w górę). Dziś - jak zobaczycie na poniższym wykresie, który zassałem z jednej z porównywarek lokat - jest odwrotnie. Oprocentowanie pieniędzy na dłużej jest lepsze, a na krócej - trochę gorsze.
Warto też pamiętać, że mając pieniądze ulokowane na krótko łatwiej będzie korzystać z okazji, które się nadarzą (ewentualnie zerwanie depozytu i rezygnacja z odsetek nie będą tak bolały). To czas, w którym trzeba obstawiać różne scenariusze i podzielić oszczędności na dwie, trzy części, lokując je na różny termin i na różny procent.
W bankach ostatnio często promują zamienniki dla depozytów, tzw. produkty strukturyzowane. To taki pakiet, który składa się z obligacji (90-95% pieniędzy) i opcji giełdowej obstawiającej jakiś scenariusz (5-10% pieniędzy). Jeśli zakładany scenariusz się spełni, opcja wygrywa i klient zarabia mniej więcej trzy razy tyle, ile na depozycie. Jeśli się nie spełni - dostaje z powrotem swoje pieniądze (opcja jest bezwartościowa, ale z oprocentowania obligacji udaje się "wycisnąć" wystarczającą kasę, by klient mógł odzyskać 100% wpłaconych pieniędzy. Branie udziału w takich "zabawach" może nie być złym pomyslem pod warunkiem, że inwestycja nie jest bardzo długa (najlepiej niech trwa góra półtora roku) i w tym czasie daje kilka szans na "wygraną" (czyli sprawdzenie czy warunek "wygranej" się spełnił odbywa się kilka razy i wystarczy jeden pozytywny odczyt, by lokata zakończyła się z zyskiem).
Tego typu produkty dobrze nadają się do "obstawiania" przeciwnego scenariusza niż ten, który zakładamy. Jeśli np. "umoczyłem" pieniądze na długoterminowej lokacie o stałym oprocentowaniu, to mogę kupić "strukturę" wygrywającą w przypadku wzrostu WIBOR-u. To co stracę na utraconych odsetkach odzyskam z produktu strukturyzowanego. Nie jetem generalnie fanem "struktur", bo większość z nich to chłam nie dający wielkich szans na zarobek, ale cenię sobie różnorodność w przechowywaniu własnych pieniędzy, więc czasem się skuszę i na tego typu produkt. Ale bez napinki - jeśli nie mamy w bankach przynajmniej kilku solidnych lokat i obligacji skarbowych na dokładkę, to produkty strukturyzowane spokojnie możemy pominąć w naszych strategiach - to "zabawa" dla osób mających już podstawową "poduszkę finansową".
PO TRZECIE: OBSTAWIAM RÓŻNE STREFY WALUTOWE. Każdy posiadacz ciut większych oszczędności powinien choćby stosunkowo niewielką część z nich uniezależnić od ryzyka spadku wartości złotego. Dlaczego? Chodzi o to, żeby w takiej sytuacji pieniądze realnie straciły na wartości jak najmniej. Spadek ceny złotego wobec euro, dolara czy innych solidnych walut to w mojej opinii drugie najważniejsze - obok inflacji - teoretyczne zagrożenie dla oszczędności trzymanych w banku. Nie ma znaczenia ile nominalnie trzymamy na depozytach - znaczenie ma to ile możemy za te pieniądze kupić rzeczy, które są produkowane tylko za granicą. Elektronika, samochody, ropa naftowa ;-)... Kto pamięta czasy, gdy oszczędności trzymało się tylko w "zielonych", wie o czym myślę. Nie twierdzę, broń Boże, że może nas czekać powtórka z rozrywki, czyli bankructwo kraju i hiperinflacja (choć zadłużenie Polski rośnie w rekordowym tempie i zbliża się już do biliona złotych). Jeszcze kilka lat temu trzymanie pieniędzy w zagranicznych walutach zakrawało na głupotę - Polska rozwijała się szybko i to nasza waluta zyskiwała na wartości wobec innych. Ale dziś... jestem sobie w stanie, niestety, wyobrazić np. dolara za 5 zł. A euro po 5 zł? Też jestem w stanie, ale musiałbym mocno zamknąć oczy ;-).
Ten, kto - tak jak ja - widzi oczami wyobraźni różne opcje i scenariusze powinien choćby niewielką część oszczędności trzymać w innych strefach walutowych. Nie po to, żeby spekulować, zarobić na słabości złotego. Mam oszczędności długoterminowe i tak też podchodzę do ich bezpieczeństwa - chcę je zabezpieczyć przed utratą realnej wartości za 10 lat i więcej. Nie mam pojęcia czy wtedy złoty będzie coś wart (a być może właśnie dolar będzie "śmieciową" walutą", a euro w ogóle już nie będzie istniało?). Dlatego - patrząc co się dzieje na świecie i w kraju - staram się zabezpieczyć na każdą okoliczność. Oczywiście większość oszczędności trzymam w polskiej strefie walutowej - bo tu mieszkam i zarabiam - ale pewien procent mam w euro i dolarach. W grę wchodzi oczywiście depozyt bankowy w obcej walucie (można go założyć w polskim banku), polski lub zagraniczny fundusz inwestujący w rządowe obligacje największych mocarstw (też notowany w euro lub dolarach), albo po prostu banknoty kupione w kantorze. Poniżej macie zmiany wartości euro (na niebiesko) i dolara (na różowo) w stosunku do złotego.
PO CZWARTE: OBSTAWIAM RÓŻNE RODZAJE RYZYKA. Gdy wokół jest tak wiele niewiadomych, a mamy więcej niż kilka, kilkanaście tysięcy złotych przy duszy, polisą bezpieczeństwa jest takie ulokowanie oszczędności, by nie były wystawione tylko na jeden rodzaj ryzyka. Każdy kto w miarę regularnie czyta blog, wie że przy długoterminowym lokowaniu oszczędności pieniądze w banku nie uważam wcale za 100-procentowo bezpieczne. Są podatne na inflację, dewaluację oraz nacjonalizację (któż może wykluczyć, że po skasowaniu pieniędzy w OFE, nałożeniu podatku na banki i podwyższeniu podatku dla bogatych jakiś populistyczny rząd nie wpadnie na pomysł opodatkowania depozytów?). Nie jestem fanem podejmowania wysokiego ryzyka, ale stosuję również drugi, konkurencyjny w stosunku do banku sposób lokowania kasy.
To oczywiście posiadanie udziałów w kilku dużych, stabilnych, wiarygodnych firmach, które wypłacają rok w rok dywidendę, dzieląc się z właścicielami swoim zyskiem . Przy założeniu, że długoterminowo wartość samych akcji co najmniej utrzymuje tę samą wartość (nie ma powodu, by firma, która ma ustabilizowaną pozycję na rynku była coraz mniej warta), coroczne dywidendy mogą być ekwiwalentem depozytu bankowego. Biorę oczywiście pod uwagę ryzyko, że spowolnienie polskiej gospodarki odbije się na poziomie dywidend w jednym czy drugim roku (i na poziomie notowań akcji), ale moje cele są inne, niż duży zysk w ciągu najbliższego roku - chcę długoterminowego przypływu pieniędzy z różnych źródeł. Jednym są odsetki od depozytów, drugim - kupony od obligacji, trzecim niech będą dywidendy od spółek giełdowych. Jasne, że kupowanie akcji zawsze wiąże się z ryzykiem. Ale ich kupowanie na 20 lat wiąże się co najwyżej z ryzykiem, że się nie zarobi na zmianie kursów (przynajmniej tak było w przeszłości...). Ale jeśli rok w rok otrzymuję dywidendy, to akcje nie muszą rosnąć, wystarczy, że nie spadają. Poniżej macie wykres 20-letnich stóp zwrotu z inwestycji w amerykański indeks akcji S&P500 (zawiera największe spółki). Niebieska linia to zmiany cen akcji w ostatnich prawie 150 latach, a czerwona - wspomniana stopa zwrotu. Jak widać - nawet w najczarniejszym scenariuszu po 20 latach trzymania akcji inwestorom zdarzało się co najwyżej realnie (po uwzględnieniu inflacji) nic nie zarobić. W większości przypadków 20-letnia inwestycja w indeks akcji przynosiła jakieś zyski. A przypominam: to obliczenie w ogóle nie obejmuje dywidend!
Pożyczyć bankowi (depozyt), pożyczyć rządowi lub firmie (obligacje), stać się współwłaścicielem firmy i mieć udział w zyskach (dywidendy) - ryzyko wyschnięcia każdego z tych trzech źródeł zależy od różnych okoliczności, które dość rzadko (a jeśli już, to krótkoterminowo) występują łącznie. I o to chodzi: w niestabilnym świecie pokorne "oszczędzające" ciele dwie matki ssie :-). Albo i więcej. Przychody z dywidendy są dla mnie zamiennikiem odsetek od bankowych depozytów i im bardziej dziwny staje się świat, tym bardziej pasuje mi takie zróżnicowanie moich lokat kapitału. Nie ograniczałbym się wyłącznie do polskich koncernów wypłacających dywidendy. Są fundusze inwestycyjne, które potrafią wybierać spółki tego typu - największe, najbardziej wiarygodne wielkie firmy - na całym świecie. W ostateczności można pójść do maklera i kupić sobie akcje McDonald'sa albo Coca-Coli - niektóre biura maklerskie oferują tego typu usługi.
Kto uważa, że Ameryka też może zbankrutować, może sobie kupić akcje flagowego koncernu z dowolnego innego kraju. Albo jakieś chińskie spółki - takie możliwości też już są. Na koniec jeszcze mam dla Was (to powyżej) wykres pokazujący jak wielkie znaczenie ma fakt, że spółka wypłaca rok w rok dywidendę. I ile w przeszłości się zarabiało, jeśli się tę dywidendę reinwestowało (choć oczywiście nie ma takiego obowiązku, tak jak nie trzeba dopisywać do kapitału wypłaconych przez bank odsetek). To nie oznacza, że skierowanie pieniędzy na rynek kapitałowy nie wiąże się z ryzykiem. Czasy są niespokojne i nie można wykluczyć krachów (jeśli np. prezydent Trump zrobi wreszcie coś głupiego, a nie będzie tylko głupio gadał ;-)), nieszczęść i katastrof. Ale oba powyższe wykresy też nie przedstawiają wyłącznie idyllicznych czasów. W tym pierwszym zawierają się przecież dwie wojny światowe, a w drugim - jedna.
A TERAZ... ZAPISZCIE SIĘ NA NEWSLETTER. Proponuję, żebyście już teraz zapisali się na newsletter "Dywidendy jak w banku". Nie będę Was zarzucał spamem, ale chcę, żebyście nie przegapili żadnego z kolejnych tekstów, w których podam konkretne patenty na sensowne oszczędzanie poza bankiem. Poza tym swoje teksty w ramach akcji będzie też publikował Longterm.pl oraz Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych. Każdy z tych artykułów będzie z innej strony pokazywał lokowanie pieniędzy poza bankiem, poza Polską i poza najczęściej spotykanymi formami oszczędzania. Warto nie przegapić. Zapraszam więc do formularza zapisu na newsletter, który jest na stronie akcji "Dywidenda jak w banku" . Kolejny tekst w ramach akcji w blogu "Subiektywnie o finansach" już za kilka dni!

Sprawdźcie też: BPH TFI, nasz Partner w ramach akcji, ma fundusz, który wypłaca dywidendę. Więcej o nim było w blogu
PO PIĄTE: CENIĘ BŁYSZCZĄCĄ ALTERNATYWĘ. Kolejnym aspektem lokowania pieniędzy w niepewnych czasach są kruszce szlachetne, takie jak złoto czy srebro. To tzw. inwestycje alternatywne, które mają zabezpieczać oszczędności przed inflacją (zaawansowani inwestorzy inwestują część pieniędzy również np. w obrazy, klasyczne samochody, nieruchomości, stare wino albo whisky). Oczywiście tu też nie ma żadnej gwarancji zysku, bo choć ilość złota i srebra na świecie - w odróżnieniu od "wirtualnych" pieniędzy wypuszczanych przez banki - jest ograniczona, to ich cena rynkowa zależy w coraz większej części od spekulantów, funduszy inwestycyjnych, posiadaczy kontraktów terminowych. Zanim sztabka złota fizycznie zmieni właściciela, kilkadziesiąt razy zmienia się właściciel kontraktu terminowego na dostawę tego złota.
Stąd notowania złota i srebra nie są tak stabilne jak być powinny (powyżej macie ciekawy wykres porównujący zmianę cen złota - to ta niebieska linia - i srebra - różowa - w ostatnich 10 latach, liczoną w polskich złotych - nie w dolarach!). Nie zmienia to faktu, że mieć kawałek złota - w sztabce (najmniejsze kosztują tylko kilkaset złotych) albo w monecie bulionowej - to mieć coś, czego wartość nigdy nie spadnie do zera. A z papierowymi pieniędzmi, jak wiadomo, różnie bywa. Dziś ceny złota nie są wysokie (bo inwestorzy-spekulanci spodziewają się wzrostu stóp procentowych w USA i wolą mieć pieniądze w amerykańskich bankach, niż w złocie). Gdy cena jednej uncji (nieco ponad 30 gramów) złota spadnie w okolice 1050-1000 dolarów, to zbliży się do kosztów wydobycia kruszcu. I to może być nie najgorszy moment, by uzupełnić swoje sposoby na lokowanie oszczędności także o ten.
Oczywiście nie mam zielonego pojęcia czy ceny złota pójdą w górę, bo dopiero jakiś potężny kryzys gospodarczy urealni wartość monet i sztabek. Oby ten kryzys nie nadszedł, ale strzeżonego... Poniżej daję wykres tzw. siły nabywczej, czyli jak wygląda dziś realna wartość kawałka złota, srebra i cen innych dóbr w stosunku do cen z 1971 r. Widać, że w tym czasie złoto dość dobrze ochroniło wartość pieniądza. Podobne wnioski wynikają z danych, które cytowałem jakiś czas temu w blogu . Gdyby kupić ilość złota pozwalającą kupić dom w 1971 r. i sprzedać to złoto dziś, można byłoby kupić za te pieniądze trzy domy. Nie wiadomo rzecz jasna czy tak będzie w przyszłości.
Inwestycje alternatywne to nie tylko złoto i srebro (oraz inne cuda, jak np. platyna). W perspektywie kilkunastu, kilkudziesięciu lat nie najgorszym pomysłem może być butelczyna starej whisky albo wina. Na wartości - ze względu na swoją rzadkość - zyskują najróżniejsze rzeczy. Ostatnio padł rekord na rynku sztuki współczesnej - obraz Romana Opałki sprzwedano na aukcji za okrągłe 2 mln zł. Chodliwym towarem bywają stare monety - numizmaty - tzw. półportugal z 1622 r. został ostatnio sprzedany za 600.000 zł. Z inwestycjami alternatywnymi jest ten problem, że koszty ich przechowywania są zwykle wysokie (nawet do "dużych" kilku procent rocznie), a ceny zależą od mody. Kiedyś zainwestowałem w skrzynkę wina z Bordeaux, ale okazało się, że modne są tymczasem wina z Włoch. Nie straciłem, ale i nie zarobiłem, a w dodatku wystawiłem się na różnice kursowe. Moda lub jej brak, bardzo niska płynność (rzutująca na ceny) oraz brak jakiejkolwiek pewności czy dany towar będzie kiedyś chodliwy - to wady. Ale z drugiej strony w skali kilkudziesięciu lat coś, co już dziś jest rzadkie, kiedyś powinno być bardzo rzadkie - a więc i cenne.
Nie napisałem o wszystkich potencjalnych sposobach na lokowanie oszczędności. Dziś chciałem spojrzeć na inwestowanie przez pryzmat generalnych zasad, które powinny przyświecać każdemu, kto już ma oszczędności i chciałby nimi rozsądnie zarządzać w taki sposób, by za kilkanaście, kilkadziesiąt lat były więcej warte, niż dziś. I kto widzi co się dzieje na świecie. Po 25 latach spokoju być może będziemy mieli teraz kilka, kilkanaście albo i więcej lat drgawek. Nasi rodzice nie mieli do wyboru takiej palety możliwości lokowania pieniędzy. Kto był w miarę ogarnięty finansowo, trzymał pieniądze nie tylko na książeczce mieszkaniowej, ale i w dolarach. Byli i tacy, którzy kupili złoto i część oszczędności zakopali w ogródku. Kiedy przyszła hiperinflacja wygrali ci, którzy postawili na dywersyfikację. Czego i Wam życzę, nie tylko na święta ;-).
Więcej na ten temat czytajcie na stronie akcji (www.dywidendajakwbanku.pl)
Sprawdźcie też: BPH TFI, nasz Partner w ramach akcji, ma fundusz, który wypłaca dywidendę! Więcej o nim było w blogu
Przeczytajcie teksty z cyklu "Dywidenda jak w banku":
>>> 13 kwietnia: "W poszukiwaniu dywidendy pewnej jak w banku, czyli wielka koalicja rusza do akcji" - o tym dlaczego lokuję swoje pieniądze nie tylko w banku i dlaczego biorę udział w największej edukacyjnej akcji blogerów, jaką kiedykolwiek widział nasz kraj.
>>> 16 kwietnia: "Buty, ciuchy, cukierki. Kto dobrze przewidział, z 10.000 zł wycisnął... milion" - o spółkach-ikonach warszawskiej giełdy, na których każdy, kto uwierzył w ich pomysł na zarabianie pieniędzy, mógł zostać bardzo zamożnym człowiekiem. Takie okazje na rynku kapitałowym są zawsze, także teraz.
>>> 21 kwietnia: "Na jak długo trzeba kupić akcje, żeby mieć (prawie) pewność, że się zarobi?" - o tym, że inwestowanie pieniędzy wcale nie musi być bardzo ryzykowne, gdyż statystyki z ostatnich 100 lat pokazują, że w długim terminie ryzyko utraty zainwestowanego w akcje kapitału jest niewielkie. A przynajmniej tak było do tej pory
>>> 11 maja: "Oprocentowanie lokat sięga dna. Wyższe zyski tylko dla pięknych i bogatych? " - o tym jakie warunki trzeba spełnić, żeby wychylić nos z banku i zacząć lokować oszczędności w spółki wypłacające regularnie dywidendy.Oprócz tego polecam wpisy nawiązujące do akcji:
>>> 25 maja. "Oszczędności ulokowane w tym banku przez ostatnich pięć lat dawały po 5% rocznie. Jak?" - o tym dlaczego swoją przygodę z inwestowaniem warto zacząć od kupna udziałów w spółkach wypłacających z roku na rok dywidendę? o ile kapitał, za który kupiliśmy akcje, potraktujemy jak długoterminowy depozyt.
>>> 17 czerwca: "Jak dostać money-back z urzędu skarbowego? 875 zł do wzięcia i tylko pół roku, by o to zadbać!" - o tym, że z dywidend można zmontować sobie nie tylko plan systematycznego oszczędzania, ale wręcz... dodatkową emeryturę. I jeszcze zanim na tę emeryturkę przejdziemy - dostawać co roku kasę z urzędu skarbowego. W tym roku do wyjęcia co najmniej 875 zł.
>>> 8 lipca: "Bogowie odcinania kuponów. Dla nich ceny akcji mogłyby spaść nawet do zera" - o tym jak duże znaczenie może mieć systematycznie wypłacana dywidenda dla wyników długoterminowego inwestowania w akcje. I kilkanaście przykładów spółek, które do tej pory świetnie się sprawdzały jako "obiekt" takiego stylu inwestowania.
>>> 19 lipca: "Odcinanie kuponów dla zabieganych? Są już fundusze, w których kupony... odcinają się same". O tym jakie fundusze akcji dywidendowych są dostępne na polskim rynku i czym się od siebie różnią
>>> 28 lipca: "Rzecz o pieszczeniu portfela, czyli jak inwestuję swoje oszczędności. I jak je namnażam" . O tym jak sam zabrałem się za lokowanie oszczędności, w co wkładam swoje prywatne pieniądzę i jak ogarniam strach przed ryzykiem.
>>> 1 grudnia: "Idą wielkie zmiany dla naszych oszczędności! Jak się na nie przygotować?". O tym jak przygotować oszczędności na czasy niskich stóp procentowych i rosnącej inflacji, spowodowanej dużymi wydatkami socjalnymi państwa.
>>> 16 grudnia: "Jeszcze tylko dwa tygodnie, by zasłużyć na duży prezent. 875 zł do wzięcia". O tym jak ulokować pieniądze na IKZE i rzutem na taśmę załapać się na pieniądze z Urzędu Skarbowego
Zapraszam do obejrzenia wideoklipów, które już powstały w ramach naszej akcji. Wkrótce zobaczycie kolejne!:
OGLĄDAJCIE "KASOWNIK SAMCIKA"! Jaką polisę od raka warto rozważyć, a jaka będzie tylko wyrzucaniem pieniędzy w błoto? Rozkminiam też polisy ze zwrotem składki oraz sprawdzam na ile trzeba się ubezpieczyć, żeby zapewnić naszym bliskim bycie rentierami.
Jak zapłacić za zakupy, gdy zapomnisz wziąć z domu portfel? Ile pieniędzy tracimy przy bankomacie? Dlaczego warto pilnować smartfona przed kolegami? Jak nie wpaść w pułapkę wielkiej prowizji od debetu?
Czy przypadkiem nie przepłacasz za konto i kartę. O bankowych bonusach za lojalność:
Oto pięć zasad, które pomogą twoim pieniądzom, gdy na świecie kończą się spokojne czasy
Świąteczny czas pod koniec roku sprzyja planowaniu przyszłości. Mam nadzieję, że przy rodzinnym stole będziecie mieli trochę więcej chwil, niż zwykle, by zastanowić się nad swoją niezależnością finansową. Nad tym jak ją zbudować (jeśli jesteście dopiero na początku drogi do oszczędzania pieniędzy) lub wzmacniać (jeśli nie jesteście już oszczędnościowymi "dziewicami"). Może - jako naród - nie jesteśmy demonami oszczędzania, ale jednak w bankach trzymamy te 700 mld zł oszczędności (z tego 310 mld zł to depozyty zablokowane na jakiś czas), a poza bankami kolejne 200-250 mld zł. Nie liczę tu 150 mld zł zgromadzonych w OFE, które zdaniem Sądu Najwyższego nie są "nasze". Ani 160 mld zł, które trzymamy w gotówce - w portfelach, z którymi chodzimy na zakupy lub "pod poduchą" w ramach funduszu "na czarną godzinę". Przyznacie, nie jesteśmy już takimi całkiem "golasami".
Ten grubo ponad bilion złotych, który zgromadziliśmy w ciągu ostatnich lat rozwoju kraju jest dowodem, że przynajmniej część Polaków zdołała na tyle zwiększyć swoje dochody, żeby móc oszczędzać pieniądze. Nawet jeśli połowa z nas wciąż nie ma żadnych zaskórniaków, zaś połowa wszystkich oszczędności jest w rękach tylko 10% najzamożniejszych, to i tak jest się już czym zajmować. Właśnie do posiadaczy oszczędności jest skierowany ten mój świąteczny wpis. Gdy świat wszedł w wyjątkowo niespokojne czasy, władzę w wielu krajach zdobyli ludzie nieobliczalni lub tacy, którzy - wszystko na to wskazuje - nie są miłośnikami demokracji, czas ogłosić dla naszych pieniędzy stan wyjątkowy. A więc zastosować kilka sposobów rozproszenia ryzyka, które spowodują, że oszczędności będą przygotowane na ewentualne, nieoczekiwane turbulencje.
PO PIERWSZE: "CASH IS KING". Pierwszą zasadą lokowania oszczędności w erze niepewności jest posiadanie większego, niż zwykle bufora bezpieczeństwa . W swoich prywatnych inwestycjach stosuję zasadę, że co najmniej 20% moich pieniędzy (i jednocześnie przynajmniej równowartość 9-miesięcznych dochodów) musi być dostępna od ręki, z dnia na dzień. Kosztem niższych stóp zwrotu z oszczędności - wiadomo, że pieniądze ulokowane w płynnych instrumentach finansowych nie profitują tak, jak te zablokowane na dłużej - mam pewność, że w razie czego - a w niestabilnych czasach prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś "w razie czego" jest większe, niż w czasie pobytu na spokojnych wodach - będę mógł skorzystać z bufora płynności.
Czy we Włoszech władzy nie przejmą eurosceptycy i nie dojdzie do powtórki z Brexitu? A kto będzie rządził w Niemczech, gdzie przecież jesienią też odbędą się wybory? Czy będzie kolejna odsłona wojny na Ukrainie? Czy Turcja pod rządami autorytarnego Erdogana - i mająca jedną z największych armii na świecie - nie stanie się "zadymiarzem"? Przyszły rok może być też kluczowy dla zachodnioeuropejskich banków, które uginają się pod ciężarem złych kredytów (jak włoskie banki), albo niepewnych inwestycji (jak niemieckie), albo po prostu potrzebują więcej kapitału, by mogły się rozwijać (jak portugalskie i hiszpańskie). Kryzys bankowy mógłby mocno wpłynąć na gospodarkę, a więc i na nasze portfele.
To "w razie czego", o którym wcześniej wspomniałem, nie musi być niczym strasznym. To może być np. okazja kupienia czegoś za połowę wartości (bo ktoś mniej rozsądny nie miał rezerwy płynności i musi wyprzedawać swoje aktywa), dokupienia czegoś więcej po okazyjnej cenie, ulokowania oszczędności na ekstraordynaryjnych warunkach . Gdzie trzymam takie "podręczne" pieniądze, które przeznaczam na "łapanie okazji"? Krótkoterminowy depozyt bankowy, konto oszczędnościowe, fundusz rynku pieniężnego (od biedy może być też fundusz gotówkowy). Kto ma większe oszczędności - powinien zadbać o solidny bufor płynności. Kto ma mniejsze - niech po prostu je zwiększa, bo im większą kwotą będzie dysponował, tym większą jej część będzie mógł spożytkować na jakieś działania.
PO DRUGIE: BANK NIEJEDNO MA IMIĘ. Jeśli mam pieniądze w banku, to dzielę je na kilka porcji i każdą lokuję na inny okres . Wygląda na to, że w najbliższym czasie stopy procentowe pozostaną niskie, zaś inflacja się "obudzi". Z jednej strony wpłyną na nią pieniądze wydawane przez beneficjentów programów socjalnych rządu, z drugiej strony - wzrosną globalne ceny energii i ropy naftowej (a to składnik kosztów wszystkich towarów i usług). Niskie stopy procentowe i coraz wyższa inflacja to miks, który może postawić w lepszej sytuacji tych, którzy ulokują pieniądze na krótszy termin (oprocentowanie takich depozytów może drgnąć w górę). Dziś - jak zobaczycie na poniższym wykresie, który zassałem z jednej z porównywarek lokat - jest odwrotnie. Oprocentowanie pieniędzy na dłużej jest lepsze, a na krócej - trochę gorsze.
Warto też pamiętać, że mając pieniądze ulokowane na krótko łatwiej będzie korzystać z okazji, które się nadarzą (ewentualnie zerwanie depozytu i rezygnacja z odsetek nie będą tak bolały). To czas, w którym trzeba obstawiać różne scenariusze i podzielić oszczędności na dwie, trzy części, lokując je na różny termin i na różny procent.
W bankach ostatnio często promują zamienniki dla depozytów, tzw. produkty strukturyzowane. To taki pakiet, który składa się z obligacji (90-95% pieniędzy) i opcji giełdowej obstawiającej jakiś scenariusz (5-10% pieniędzy). Jeśli zakładany scenariusz się spełni, opcja wygrywa i klient zarabia mniej więcej trzy razy tyle, ile na depozycie. Jeśli się nie spełni - dostaje z powrotem swoje pieniądze (opcja jest bezwartościowa, ale z oprocentowania obligacji udaje się "wycisnąć" wystarczającą kasę, by klient mógł odzyskać 100% wpłaconych pieniędzy. Branie udziału w takich "zabawach" może nie być złym pomyslem pod warunkiem, że inwestycja nie jest bardzo długa (najlepiej niech trwa góra półtora roku) i w tym czasie daje kilka szans na "wygraną" (czyli sprawdzenie czy warunek "wygranej" się spełnił odbywa się kilka razy i wystarczy jeden pozytywny odczyt, by lokata zakończyła się z zyskiem).
Tego typu produkty dobrze nadają się do "obstawiania" przeciwnego scenariusza niż ten, który zakładamy. Jeśli np. "umoczyłem" pieniądze na długoterminowej lokacie o stałym oprocentowaniu, to mogę kupić "strukturę" wygrywającą w przypadku wzrostu WIBOR-u. To co stracę na utraconych odsetkach odzyskam z produktu strukturyzowanego. Nie jetem generalnie fanem "struktur", bo większość z nich to chłam nie dający wielkich szans na zarobek, ale cenię sobie różnorodność w przechowywaniu własnych pieniędzy, więc czasem się skuszę i na tego typu produkt. Ale bez napinki - jeśli nie mamy w bankach przynajmniej kilku solidnych lokat i obligacji skarbowych na dokładkę, to produkty strukturyzowane spokojnie możemy pominąć w naszych strategiach - to "zabawa" dla osób mających już podstawową "poduszkę finansową".
PO TRZECIE: OBSTAWIAM RÓŻNE STREFY WALUTOWE. Każdy posiadacz ciut większych oszczędności powinien choćby stosunkowo niewielką część z nich uniezależnić od ryzyka spadku wartości złotego. Dlaczego? Chodzi o to, żeby w takiej sytuacji pieniądze realnie straciły na wartości jak najmniej. Spadek ceny złotego wobec euro, dolara czy innych solidnych walut to w mojej opinii drugie najważniejsze - obok inflacji - teoretyczne zagrożenie dla oszczędności trzymanych w banku. Nie ma znaczenia ile nominalnie trzymamy na depozytach - znaczenie ma to ile możemy za te pieniądze kupić rzeczy, które są produkowane tylko za granicą. Elektronika, samochody, ropa naftowa ;-)... Kto pamięta czasy, gdy oszczędności trzymało się tylko w "zielonych", wie o czym myślę. Nie twierdzę, broń Boże, że może nas czekać powtórka z rozrywki, czyli bankructwo kraju i hiperinflacja (choć zadłużenie Polski rośnie w rekordowym tempie i zbliża się już do biliona złotych). Jeszcze kilka lat temu trzymanie pieniędzy w zagranicznych walutach zakrawało na głupotę - Polska rozwijała się szybko i to nasza waluta zyskiwała na wartości wobec innych. Ale dziś... jestem sobie w stanie, niestety, wyobrazić np. dolara za 5 zł. A euro po 5 zł? Też jestem w stanie, ale musiałbym mocno zamknąć oczy ;-).
Ten, kto - tak jak ja - widzi oczami wyobraźni różne opcje i scenariusze powinien choćby niewielką część oszczędności trzymać w innych strefach walutowych. Nie po to, żeby spekulować, zarobić na słabości złotego. Mam oszczędności długoterminowe i tak też podchodzę do ich bezpieczeństwa - chcę je zabezpieczyć przed utratą realnej wartości za 10 lat i więcej. Nie mam pojęcia czy wtedy złoty będzie coś wart (a być może właśnie dolar będzie "śmieciową" walutą", a euro w ogóle już nie będzie istniało?). Dlatego - patrząc co się dzieje na świecie i w kraju - staram się zabezpieczyć na każdą okoliczność. Oczywiście większość oszczędności trzymam w polskiej strefie walutowej - bo tu mieszkam i zarabiam - ale pewien procent mam w euro i dolarach. W grę wchodzi oczywiście depozyt bankowy w obcej walucie (można go założyć w polskim banku), polski lub zagraniczny fundusz inwestujący w rządowe obligacje największych mocarstw (też notowany w euro lub dolarach), albo po prostu banknoty kupione w kantorze. Poniżej macie zmiany wartości euro (na niebiesko) i dolara (na różowo) w stosunku do złotego.
PO CZWARTE: OBSTAWIAM RÓŻNE RODZAJE RYZYKA. Gdy wokół jest tak wiele niewiadomych, a mamy więcej niż kilka, kilkanaście tysięcy złotych przy duszy, polisą bezpieczeństwa jest takie ulokowanie oszczędności, by nie były wystawione tylko na jeden rodzaj ryzyka. Każdy kto w miarę regularnie czyta blog, wie że przy długoterminowym lokowaniu oszczędności pieniądze w banku nie uważam wcale za 100-procentowo bezpieczne. Są podatne na inflację, dewaluację oraz nacjonalizację (któż może wykluczyć, że po skasowaniu pieniędzy w OFE, nałożeniu podatku na banki i podwyższeniu podatku dla bogatych jakiś populistyczny rząd nie wpadnie na pomysł opodatkowania depozytów?). Nie jestem fanem podejmowania wysokiego ryzyka, ale stosuję również drugi, konkurencyjny w stosunku do banku sposób lokowania kasy.
To oczywiście posiadanie udziałów w kilku dużych, stabilnych, wiarygodnych firmach, które wypłacają rok w rok dywidendę, dzieląc się z właścicielami swoim zyskiem . Przy założeniu, że długoterminowo wartość samych akcji co najmniej utrzymuje tę samą wartość (nie ma powodu, by firma, która ma ustabilizowaną pozycję na rynku była coraz mniej warta), coroczne dywidendy mogą być ekwiwalentem depozytu bankowego. Biorę oczywiście pod uwagę ryzyko, że spowolnienie polskiej gospodarki odbije się na poziomie dywidend w jednym czy drugim roku (i na poziomie notowań akcji), ale moje cele są inne, niż duży zysk w ciągu najbliższego roku - chcę długoterminowego przypływu pieniędzy z różnych źródeł. Jednym są odsetki od depozytów, drugim - kupony od obligacji, trzecim niech będą dywidendy od spółek giełdowych. Jasne, że kupowanie akcji zawsze wiąże się z ryzykiem. Ale ich kupowanie na 20 lat wiąże się co najwyżej z ryzykiem, że się nie zarobi na zmianie kursów (przynajmniej tak było w przeszłości...). Ale jeśli rok w rok otrzymuję dywidendy, to akcje nie muszą rosnąć, wystarczy, że nie spadają. Poniżej macie wykres 20-letnich stóp zwrotu z inwestycji w amerykański indeks akcji S&P500 (zawiera największe spółki). Niebieska linia to zmiany cen akcji w ostatnich prawie 150 latach, a czerwona - wspomniana stopa zwrotu. Jak widać - nawet w najczarniejszym scenariuszu po 20 latach trzymania akcji inwestorom zdarzało się co najwyżej realnie (po uwzględnieniu inflacji) nic nie zarobić. W większości przypadków 20-letnia inwestycja w indeks akcji przynosiła jakieś zyski. A przypominam: to obliczenie w ogóle nie obejmuje dywidend!
Pożyczyć bankowi (depozyt), pożyczyć rządowi lub firmie (obligacje), stać się współwłaścicielem firmy i mieć udział w zyskach (dywidendy) - ryzyko wyschnięcia każdego z tych trzech źródeł zależy od różnych okoliczności, które dość rzadko (a jeśli już, to krótkoterminowo) występują łącznie. I o to chodzi: w niestabilnym świecie pokorne "oszczędzające" ciele dwie matki ssie :-). Albo i więcej. Przychody z dywidendy są dla mnie zamiennikiem odsetek od bankowych depozytów i im bardziej dziwny staje się świat, tym bardziej pasuje mi takie zróżnicowanie moich lokat kapitału. Nie ograniczałbym się wyłącznie do polskich koncernów wypłacających dywidendy. Są fundusze inwestycyjne, które potrafią wybierać spółki tego typu - największe, najbardziej wiarygodne wielkie firmy - na całym świecie. W ostateczności można pójść do maklera i kupić sobie akcje McDonald'sa albo Coca-Coli - niektóre biura maklerskie oferują tego typu usługi.
Kto uważa, że Ameryka też może zbankrutować, może sobie kupić akcje flagowego koncernu z dowolnego innego kraju. Albo jakieś chińskie spółki - takie możliwości też już są. Na koniec jeszcze mam dla Was (to powyżej) wykres pokazujący jak wielkie znaczenie ma fakt, że spółka wypłaca rok w rok dywidendę. I ile w przeszłości się zarabiało, jeśli się tę dywidendę reinwestowało (choć oczywiście nie ma takiego obowiązku, tak jak nie trzeba dopisywać do kapitału wypłaconych przez bank odsetek). To nie oznacza, że skierowanie pieniędzy na rynek kapitałowy nie wiąże się z ryzykiem. Czasy są niespokojne i nie można wykluczyć krachów (jeśli np. prezydent Trump zrobi wreszcie coś głupiego, a nie będzie tylko głupio gadał ;-)), nieszczęść i katastrof. Ale oba powyższe wykresy też nie przedstawiają wyłącznie idyllicznych czasów. W tym pierwszym zawierają się przecież dwie wojny światowe, a w drugim - jedna.
A TERAZ... ZAPISZCIE SIĘ NA NEWSLETTER. Proponuję, żebyście już teraz zapisali się na newsletter "Dywidendy jak w banku". Nie będę Was zarzucał spamem, ale chcę, żebyście nie przegapili żadnego z kolejnych tekstów, w których podam konkretne patenty na sensowne oszczędzanie poza bankiem. Poza tym swoje teksty w ramach akcji będzie też publikował Longterm.pl oraz Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych. Każdy z tych artykułów będzie z innej strony pokazywał lokowanie pieniędzy poza bankiem, poza Polską i poza najczęściej spotykanymi formami oszczędzania. Warto nie przegapić. Zapraszam więc do formularza zapisu na newsletter, który jest na stronie akcji "Dywidenda jak w banku" . Kolejny tekst w ramach akcji w blogu "Subiektywnie o finansach" już za kilka dni!

Sprawdźcie też: BPH TFI, nasz Partner w ramach akcji, ma fundusz, który wypłaca dywidendę. Więcej o nim było w blogu
PO PIĄTE: CENIĘ BŁYSZCZĄCĄ ALTERNATYWĘ. Kolejnym aspektem lokowania pieniędzy w niepewnych czasach są kruszce szlachetne, takie jak złoto czy srebro. To tzw. inwestycje alternatywne, które mają zabezpieczać oszczędności przed inflacją (zaawansowani inwestorzy inwestują część pieniędzy również np. w obrazy, klasyczne samochody, nieruchomości, stare wino albo whisky). Oczywiście tu też nie ma żadnej gwarancji zysku, bo choć ilość złota i srebra na świecie - w odróżnieniu od "wirtualnych" pieniędzy wypuszczanych przez banki - jest ograniczona, to ich cena rynkowa zależy w coraz większej części od spekulantów, funduszy inwestycyjnych, posiadaczy kontraktów terminowych. Zanim sztabka złota fizycznie zmieni właściciela, kilkadziesiąt razy zmienia się właściciel kontraktu terminowego na dostawę tego złota.
Stąd notowania złota i srebra nie są tak stabilne jak być powinny (powyżej macie ciekawy wykres porównujący zmianę cen złota - to ta niebieska linia - i srebra - różowa - w ostatnich 10 latach, liczoną w polskich złotych - nie w dolarach!). Nie zmienia to faktu, że mieć kawałek złota - w sztabce (najmniejsze kosztują tylko kilkaset złotych) albo w monecie bulionowej - to mieć coś, czego wartość nigdy nie spadnie do zera. A z papierowymi pieniędzmi, jak wiadomo, różnie bywa. Dziś ceny złota nie są wysokie (bo inwestorzy-spekulanci spodziewają się wzrostu stóp procentowych w USA i wolą mieć pieniądze w amerykańskich bankach, niż w złocie). Gdy cena jednej uncji (nieco ponad 30 gramów) złota spadnie w okolice 1050-1000 dolarów, to zbliży się do kosztów wydobycia kruszcu. I to może być nie najgorszy moment, by uzupełnić swoje sposoby na lokowanie oszczędności także o ten.
Oczywiście nie mam zielonego pojęcia czy ceny złota pójdą w górę, bo dopiero jakiś potężny kryzys gospodarczy urealni wartość monet i sztabek. Oby ten kryzys nie nadszedł, ale strzeżonego... Poniżej daję wykres tzw. siły nabywczej, czyli jak wygląda dziś realna wartość kawałka złota, srebra i cen innych dóbr w stosunku do cen z 1971 r. Widać, że w tym czasie złoto dość dobrze ochroniło wartość pieniądza. Podobne wnioski wynikają z danych, które cytowałem jakiś czas temu w blogu . Gdyby kupić ilość złota pozwalającą kupić dom w 1971 r. i sprzedać to złoto dziś, można byłoby kupić za te pieniądze trzy domy. Nie wiadomo rzecz jasna czy tak będzie w przyszłości.
Inwestycje alternatywne to nie tylko złoto i srebro (oraz inne cuda, jak np. platyna). W perspektywie kilkunastu, kilkudziesięciu lat nie najgorszym pomysłem może być butelczyna starej whisky albo wina. Na wartości - ze względu na swoją rzadkość - zyskują najróżniejsze rzeczy. Ostatnio padł rekord na rynku sztuki współczesnej - obraz Romana Opałki sprzedano na aukcji za okrągłe 2 mln zł. Chodliwym towarem bywają stare monety - numizmaty - tzw. półportugal z 1622 r. został ostatnio sprzedany za 600.000 zł. Z inwestycjami alternatywnymi jest ten problem, że koszty ich przechowywania są zwykle wysokie (nawet do "dużych" kilku procent rocznie), a ceny zależą od mody. Kiedyś zainwestowałem w skrzynkę wina z Bordeaux, ale okazało się, że modne są tymczasem wina z Włoch. Nie straciłem, ale i nie zarobiłem, a w dodatku wystawiłem się na różnice kursowe. Moda lub jej brak, bardzo niska płynność (rzutująca na ceny) oraz brak jakiejkolwiek pewności czy dany towar będzie kiedyś chodliwy - to wady. Ale z drugiej strony w skali kilkudziesięciu lat coś, co już dziś jest rzadkie, kiedyś powinno być bardzo rzadkie - a więc i cenne.
Nie napisałem o wszystkich potencjalnych sposobach na lokowanie oszczędności. Dziś chciałem spojrzeć na inwestowanie przez pryzmat generalnych zasad, które powinny przyświecać każdemu, kto już ma oszczędności i chciałby nimi rozsądnie zarządzać w taki sposób, by za kilkanaście, kilkadziesiąt lat były więcej warte, niż dziś. I kto widzi co się dzieje na świecie. Po 25 latach spokoju być może będziemy mieli teraz kilka, kilkanaście albo i więcej lat drgawek. Nasi rodzice nie mieli do wyboru takiej palety możliwości lokowania pieniędzy. Kto był w miarę ogarnięty finansowo, trzymał pieniądze nie tylko na książeczce mieszkaniowej, ale i w dolarach. Byli i tacy, którzy kupili złoto i część oszczędności zakopali w ogródku. Kiedy przyszła hiperinflacja wygrali ci, którzy postawili na dywersyfikację. Czego i Wam życzę, nie tylko na święta ;-).
Więcej na ten temat czytajcie na stronie akcji (www.dywidendajakwbanku.pl)
Sprawdźcie też: BPH TFI, nasz Partner w ramach akcji, ma fundusz, który wypłaca dywidendę! Więcej o nim było w blogu
Przeczytajcie teksty z cyklu "Dywidenda jak w banku":
>>> 13 kwietnia: "W poszukiwaniu dywidendy pewnej jak w banku, czyli wielka koalicja rusza do akcji" - o tym dlaczego lokuję swoje pieniądze nie tylko w banku i dlaczego biorę udział w największej edukacyjnej akcji blogerów, jaką kiedykolwiek widział nasz kraj.
>>> 16 kwietnia: "Buty, ciuchy, cukierki. Kto dobrze przewidział, z 10.000 zł wycisnął... milion" - o spółkach-ikonach warszawskiej giełdy, na których każdy, kto uwierzył w ich pomysł na zarabianie pieniędzy, mógł zostać bardzo zamożnym człowiekiem. Takie okazje na rynku kapitałowym są zawsze, także teraz.
>>> 21 kwietnia: "Na jak długo trzeba kupić akcje, żeby mieć (prawie) pewność, że się zarobi?" - o tym, że inwestowanie pieniędzy wcale nie musi być bardzo ryzykowne, gdyż statystyki z ostatnich 100 lat pokazują, że w długim terminie ryzyko utraty zainwestowanego w akcje kapitału jest niewielkie. A przynajmniej tak było do tej pory
>>> 11 maja: "Oprocentowanie lokat sięga dna. Wyższe zyski tylko dla pięknych i bogatych? " - o tym jakie warunki trzeba spełnić, żeby wychylić nos z banku i zacząć lokować oszczędności w spółki wypłacające regularnie dywidendy.Oprócz tego polecam wpisy nawiązujące do akcji:
>>> 25 maja. "Oszczędności ulokowane w tym banku przez ostatnich pięć lat dawały po 5% rocznie. Jak?" - o tym dlaczego swoją przygodę z inwestowaniem warto zacząć od kupna udziałów w spółkach wypłacających z roku na rok dywidendę? o ile kapitał, za który kupiliśmy akcje, potraktujemy jak długoterminowy depozyt.
>>> 17 czerwca: "Jak dostać money-back z urzędu skarbowego? 875 zł do wzięcia i tylko pół roku, by o to zadbać!" - o tym, że z dywidend można zmontować sobie nie tylko plan systematycznego oszczędzania, ale wręcz... dodatkową emeryturę. I jeszcze zanim na tę emeryturkę przejdziemy - dostawać co roku kasę z urzędu skarbowego. W tym roku do wyjęcia co najmniej 875 zł.
>>> 8 lipca: "Bogowie odcinania kuponów. Dla nich ceny akcji mogłyby spaść nawet do zera" - o tym jak duże znaczenie może mieć systematycznie wypłacana dywidenda dla wyników długoterminowego inwestowania w akcje. I kilkanaście przykładów spółek, które do tej pory świetnie się sprawdzały jako "obiekt" takiego stylu inwestowania.
>>> 19 lipca: "Odcinanie kuponów dla zabieganych? Są już fundusze, w których kupony... odcinają się same". O tym jakie fundusze akcji dywidendowych są dostępne na polskim rynku i czym się od siebie różnią
>>> 28 lipca: "Rzecz o pieszczeniu portfela, czyli jak inwestuję swoje oszczędności. I jak je namnażam" . O tym jak sam zabrałem się za lokowanie oszczędności, w co wkładam swoje prywatne pieniądzę i jak ogarniam strach przed ryzykiem.
>>> 1 grudnia: "Idą wielkie zmiany dla naszych oszczędności! Jak się na nie przygotować?". O tym jak przygotować oszczędności na czasy niskich stóp procentowych i rosnącej inflacji, spowodowanej dużymi wydatkami socjalnymi państwa.
>>> 16 grudnia: "Jeszcze tylko dwa tygodnie, by zasłużyć na duży prezent. 875 zł do wzięcia". O tym jak ulokować pieniądze na IKZE i rzutem na taśmę załapać się na pieniądze z Urzędu Skarbowego
Zapraszam do obejrzenia wideoklipów, które już powstały w ramach naszej akcji. Wkrótce zobaczycie kolejne!:
OGLĄDAJCIE "KASOWNIK SAMCIKA"! Jaką polisę od raka warto rozważyć, a jaka będzie tylko wyrzucaniem pieniędzy w błoto? Rozkminiam też polisy ze zwrotem składki oraz sprawdzam na ile trzeba się ubezpieczyć, żeby zapewnić naszym bliskim bycie rentierami.
Jak zapłacić za zakupy, gdy zapomnisz wziąć z domu portfel? Ile pieniędzy tracimy przy bankomacie? Dlaczego warto pilnować smartfona przed kolegami? Jak nie wpaść w pułapkę wielkiej prowizji od debetu?
Czy przypadkiem nie przepłacasz za konto i kartę. O bankowych bonusach za lojalność:
December 23, 2016
Ciekawy wyrok unijnego trybunału: "nie wolno ograniczać ochrony konsumenta". To pomoże polskim kredytobiorcom?
Najbardziej zdesperowani z 500.000 posiadaczy kredytów hipotecznych we frankach wypatrują jak kania dżdżu wszelkich nadziei na "uwolnienie się" od niewygodnego zobowiązania. Najlepiej gdyby była to możliwość odwalutowania ich kredytów z datą zawarcia umów lub uznania umów kredytowych za niebyłe . W obu przypadkach oznaczałoby to przerzucenie na banki całości niekorzystnych różnic kursowych, których ofiarą padli frankowicze (pytanie brzmi na ile świadomie się na nie zdecydowali, ale tu punkt widzenia zależy od miejsca w kinie ;-)). Jakkolwiek ostatnio zapadło kilka wyroków, które dają szansę na ziszczenie się tych nadziei, to jednak najważniejszy bój jest jeszcze przed kredytobiorcami. "Frankowi" prawnicy w swoich materiałach prasowych chętnie używają słów "precedensowy", "przełomowy", "historyczny", ale na razie większość ich zwycięstw to korzystne dla klientów wyroki zapadłe dopiero w pierwszej instancji. Na prawomocne orzeczenia wciąż czekamy.
Czytaj też: Wyrok sądu niczym dobry thriller. Klient przegrywa po całości, ale...
Obejrzyj też: Ale kowboj! Wydając wyrok zbeształ nawet Sąd Najwyższy
Wniknij: Parszywa dwudziestka, czyli o wyroku, który może kosztować pół miliarda
Podnieć się: Uzasadnienie tego wyroku to hit. Nawet bank nie znał... umowy
Zerknij: Frankowicze wygrywają wszystko i wszędzie? To gruba przesada
Prawdziwym testem będzie Sąd Najwyższy, do którego frankowe sprawy trafią zapewne w 2017 r. Dopiero jego wykładnia potwierdzi lub zaprzeczy tezie, że kredyty frankowe należałoby odwalutować lub unieważnić. Na razie wciąż aktualna jest mrożąca krew w żyłach frankowiczów opinia Najwyższego (wydana przy okazji "uwalania" pozwu zbiorowego "Nabitych w mBank" ), iż w ich umowach są co prawda nieprecyzyjne klauzule (niewiążące klienta, czyli abuzywne), ale to jeszcze nie powód, by bezmyślnie je z umów usuwać , gdyż to by zmieniało "naturę" tych kontraktów. A zamiast zmieniać naturę czegokolwiek trzeba być roztropnym, więc to biegli-eksperci powinni ustalić jak duża jest "wina" banku. Krótko pisząc: Sąd Najwyższy do tej pory optował za "stopniowalnością" konsekwencji nieprecyzyjnych zapisów w umowie. Owszem, było też drugie orzeczenie, w którym Najwyższy - gdy dostał do oceny wypowiedzianą przez bank umowę frankową - stwierdził, że nie wiadomo ile klient jest winny, ale nie stwierdził wprost, że trzeba kredyt odwalutować bądź unieważnić.
Czytaj też: Prawomocny wyrok w sprawie franków, czyli... głupia sytuacja
Czytaj też: Sąd uznał, że klient nie wiedział ile pożyczył. Bank się nie odwołał
Drugim kluczowym punktem w wojnie frankowiczów z bankami będzie sąd unijny, czyli TSUE (Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej). Dopóki jesteśmy w Unii, musimy się trzymać jego orzeczeń. TSUE na wniosek sądów z różnych krajów udziela odpowiedzi i wykładni, które mogą przeważyć szalę . Np. jakiś czas temu TSUE orzekł, że kredyt hipoteczny nie jest instrumentem finansowym (czyli opcją walutową bądź kredyto-inwestycją). I w ten sposób zamknął frankowiczom drogę do żądania od banków odszkodowań za niewłaściwe poinformowanie o ryzyku związanym z "inwestycją" na rynku walutowym. To akurat nie było dobre orzeczenie dla frankowiczów, ale TSUE generalnie jest bardzo prokonsumencki i każe sądom w państwach unijnych bardzo szeroko interpretować kupiecką nieuczciwość. A konsekwencją nieuczciwości w umowach jest abuzywność, czyli "gumkowanie" poszczególnych zapisów.
Dosłownie kilka dni temu TSUE ogłosił ciekawe także dla polskich frankowiczów orzeczenie. Dotyczy ono tego w jakim zakresie bank powinien ponosić konsekwencje nieuczciwych zapisów w umowie . Sędziowie dostali do rozważenia dwie sprawy klientów banków hiszpańskich, którzy mają w swoich umowach hipotecznych klauzulę minimalnego oprocentowania. To znaczy, że bank zagwarantował sobie w umowie, iż oprocentowanie kredytu wynosi EURIBOR plus marża, ale nie mniej niż określona wartość . Tak się składa, że stopy procentowe są tak niskie, iż EURIBOR plus marża znalazł się poniżej owego minimalnego oprocentowania kredytu. Klienci się wkurzyli i poszli do sądu z żądaniem zwrotu nadpłaconych rat (trochę to przypomina boje naszych klientów o uwzględnianie ujemnego LIBOR-u). Stwierdzili, że klauzula była napisana jakąś chińszczyzną (z całym szacunkiem dla Chińczyków), więc ich nie wiąże. Tribunal Supremo (Sąd Najwyższy w Hiszpanii) w 2013 r. rekompensatę przyznał, ale... tylko od momentu wydania orzeczenia.
"Tribunal Supremo orzekł, że klauzule „dolnego progu” były zgodne z prawem, że odpowiadały obiektywnym względom, że nie były ani nadzwyczajne, ani wyjątkowe, że ich stosowanie było tolerowane przez długi czas na rynku kredytów na zakup nieruchomości, że ich nieważność opiera się jedynie na braku przejrzystości wynikającej z niewystarczającego informowania kredytobiorców, że ustalanie minimalnej stawki oprocentowania odpowiadało konieczności utrzymania minimalnej rentowności kredytów hipotecznych (...) oraz, że moc wsteczna stwierdzenia nieważności spowodowałyby poważne trudności gospodarcze"
- relacjonuje TSUE w uzasadnieniu swojego orzeczenia. W rozumowaniu hiszpańskiego Sądu Najwyższego jest pewne podobieństwo do tego, co ogłosił polski Sąd Najwyższy w sprawie "Nabitych w mBank". Tu też pojawiły się argumenty "zmiękczające" abuzywność (np. taki, że trzeba uważać, by przedsiębiorca nie został nadmiernie pokrzywdzony). W przypadku hiszpańskiego sporu Najwyższy podniósł argument, że wcześniej takie zapisy, jakie znalazły się w umowach z klientami, nikomu nie przeszkadzały, a klienci ich nie podważali, więc karanie ich wstecz za to, co kiedyś było dozwolone i akceptowalne, jest złamaniem konstytucyjnej zasady pewności prawa. Sprawy hiszpańskich klientów trafiły w końcu do TSUE. A ten podszedł do sprawy dość pryncypialnie:
" Warunek umowny uznany za nieuczciwy należy co do zasady uznać za nigdy nieistniejący, tak by nie wywoływał on skutków wobec konsumenta. W związku z tym sądowe stwierdzenie nieuczciwego charakteru takiego warunku powinno mieć skutek w postaci przywrócenia sytuacji prawnej i faktycznej konsumenta, w jakiej znajdowałby się on w braku rzeczonego warunku. (...) Ograniczenie w czasie skutków prawnych wynikających ze stwierdzenia nieważności klauzul „dolnego progu”, którego dokonał Tribunal Supremo prowadzi do pozbawienia konsumenta prawa do otrzymania pełnego zwrotu kwot, jakie nienależnie zapłacił on instytucji bankowej na podstawie owej klauzuli w okresie poprzedzającym dzień wydania wyroku"
- stwierdził TSUE. To oznacza, że banki hiszpańskie będą musiały wybulić jakieś 4 mld euro z tytułu nienależnie pobranych rat kredytów. Dlaczego o tym piszę? Przecież u nas nie ma kredytów z określonym progiem oprocentowania, poniżej którego nie może ono spaść. Banki co prawda miały problem z uwzględnianiem ujemnego LIBOR-u do liczenia oprocentowania kredytu, ale aktualnie honorują ujemną stopę procentową. Interwencja TSUE nie jest więc potrzebna (zresztą akurat w umowach polskich kredytobiorców klauzule mówiące o tym, że oprocentowanie nie może być ujemne, są precyzyjne - inaczej, niż te w "hiszpańskich" umowach).
Ale orzeczenie, o którym dziś piszę, może być wskazówką dla sądów głowiących się co zrobić z abuzywnością np. klauzul spreadowych. Pamiętacie orzeczenie Sądu Najwyższego, w którym stwierdził, że skoro klienci mieli od pewnego momentu do dyspozycji ustawę antyspreadową (pozwalającą samodzielnie kupić franki na spłatę rat), to zwrot należy im się też tylko do tego momentu? Sądzę, że orzeczenie TSUE można potraktować jako kontrargument do tezy, iż jeśli klient może skorzystać z jakiegoś "ratunku", to "wina" banku jest mniejsza. Zresztą zapis ograniczający prawa klientów do zwrotu spreadów tylko do okresu sprzed uchwalenia ustawy antyspreadowej znajduje się też w prezydenckiej ustawie frankowej, która jest teraz w Sejmie. I kto wie czy posłowie nie zainspirują się orzeczeniem TSUE i nie będą chcieli wprowadzenia poprawek usuwających ten "bezpiecznik". TSUE przypomina też jak sądy powinny podchodzić do klauzul niedozwolonych. To są dość ostre sugestie: by sądy krajowe nie zajmowały się dzieleniem włosa na czworo i sprawdzaniem jaki powinien być "sprawiedliwy zysk banku", tylko przywracaniem równowagi:
"Do sądu krajowego należy wyłącznie i jedynie wykluczenie stosowania nieuczciwego warunku umownego, tak aby nie mógł on wywoływać wiążącego skutku wobec konsumenta, przy czym sąd ów nie jest uprawniony do zmiany treści tego warunku. (...) Sąd krajowy ma obowiązek (...) zniwelować nierówność istniejącą pomiędzy konsumentem a przedsiębiorcą w sytuacji, gdy sąd ten dysponuje elementami stanu faktycznego i prawnego"
Mówiąc wprost: TSUE po raz kolejny opowiedział się za bezwarunkowym "wygumkowaniem" każdego nieuczciwego zapisu w klientowskich umowach, rozciągając ową "bezwarunkowość" nie tylko na zakaz interpretowania umowy w nazbyt "filozoficzny" sposób, ale też wyłączając jakiekolwiek ograniczenia czasowe. Bardzo jestem ciekaw czy ten wyrok zmieni cokolwiek w wyniku decydującej bitwy prawniczej o kredyty frankowe. Jak sądzicie? Wyrok po polsku jest tutaj.
Ważne orzeczenie unijnego trybunału. Pomoże również polskim kredytobiorcom?
Najbardziej zdesperowani z 500.000 posiadaczy kredytów hipotecznych we frankach wypatrują jak kania dżdżu wszelkich nadziei na "uwolnienie się" od niewygodnego zobowiązania. Najlepiej gdyby była to możliwość odwalutowania ich kredytów z datą zawarcia umów lub uznania umów kredytowych za niebyłe . W obu przypadkach oznaczałoby to przerzucenie na banki całości niekorzystnych różnic kursowych, których ofiarą padli frankowicze (pytanie brzmi na ile świadomie się na nie zdecydowali, ale tu punkt widzenia zależy od miejsca w kinie ;-)). Jakkolwiek ostatnio zapadło kilka wyroków, które dają szansę na ziszczenie się tych nadziei, to jednak najważniejszy bój jest jeszcze przed kredytobiorcami. "Frankowi" prawnicy w swoich materiałach prasowych chętnie używają słów "precedensowy", "przełomowy", "historyczny", ale na razie większość ich zwycięstw to korzystne dla klientów wyroki zapadłe dopiero w pierwszej instancji. Na prawomocne orzeczenia wciąż czekamy.
Czytaj też: Wyrok sądu niczym dobry thriller. Klient przegrywa po całości, ale...
Obejrzyj też: Ale kowboj! Wydając wyrok zbeształ nawet Sąd Najwyższy
Wniknij: Parszywa dwudziestka, czyli o wyroku, który może kosztować pół miliarda
Podnieć się: Uzasadnienie tego wyroku to hit. Nawet bank nie znał... umowy
Zerknij: Frankowicze wygrywają wszystko i wszędzie? To gruba przesada
Prawdziwym testem będzie Sąd Najwyższy, do którego frankowe sprawy trafią zapewne w 2017 r. Dopiero jego wykładnia potwierdzi lub zaprzeczy tezie, że kredyty frankowe należałoby odwalutować lub unieważnić. Na razie wciąż aktualna jest mrożąca krew w żyłach frankowiczów opinia Najwyższego (wydana przy okazji "uwalania" pozwu zbiorowego "Nabitych w mBank" ), iż w ich umowach są co prawda nieprecyzyjne klauzule (niewiążące klienta, czyli abuzywne), ale to jeszcze nie powód, by bezmyślnie je z umów usuwać , gdyż to by zmieniało "naturę" tych kontraktów. A zamiast zmieniać naturę czegokolwiek trzeba być roztropnym, więc to biegli-eksperci powinni ustalić jak duża jest "wina" banku. Krótko pisząc: Sąd Najwyższy do tej pory optował za "stopniowalnością" konsekwencji nieprecyzyjnych zapisów w umowie. Owszem, było też drugie orzeczenie, w którym Najwyższy - gdy dostał do oceny wypowiedzianą przez bank umowę frankową - stwierdził, że nie wiadomo ile klient jest winny, ale nie stwierdził wprost, że trzeba kredyt odwalutować bądź unieważnić.
Czytaj też: Prawomocny wyrok w sprawie franków, czyli... głupia sytuacja
Czytaj też: Sąd uznał, że klient nie wiedział ile pożyczył. Bank się nie odwołał
Drugim kluczowym punktem w wojnie frankowiczów z bankami będzie sąd unijny, czyli TSUE (Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej). Dopóki jesteśmy w Unii, musimy się trzymać jego orzeczeń. TSUE na wniosek sądów z różnych krajów udziela odpowiedzi i wykładni, które mogą przeważyć szalę . Np. jakiś czas temu TSUE orzekł, że kredyt hipoteczny nie jest instrumentem finansowym (czyli opcją walutową bądź kredyto-inwestycją). I w ten sposób zamknął frankowiczom drogę do żądania od banków odszkodowań za niewłaściwe poinformowanie o ryzyku związanym z "inwestycją" na rynku walutowym. To akurat nie było dobre orzeczenie dla frankowiczów, ale TSUE generalnie jest bardzo prokonsumencki i każe sądom w państwach unijnych bardzo szeroko interpretować kupiecką nieuczciwość. A konsekwencją nieuczciwości w umowach jest abuzywność, czyli "gumkowanie" poszczególnych zapisów.
Dosłownie kilka dni temu TSUE ogłosił ciekawe także dla polskich frankowiczów orzeczenie. Dotyczy ono tego w jakim zakresie bank powinien ponosić konsekwencje nieuczciwych zapisów w umowie . Sędziowie dostali do rozważenia dwie sprawy klientów banków hiszpańskich, którzy mają w swoich umowach hipotecznych klauzulę minimalnego oprocentowania. To znaczy, że bank zagwarantował sobie w umowie, iż oprocentowanie kredytu wynosi EURIBOR plus marża, ale nie mniej niż określona wartość . Tak się składa, że stopy procentowe są tak niskie, iż EURIBOR plus marża znalazł się poniżej owego minimalnego oprocentowania kredytu. Klienci się wkurzyli i poszli do sądu z żądaniem zwrotu nadpłaconych rat (trochę to przypomina boje naszych klientów o uwzględnianie ujemnego LIBOR-u). Stwierdzili, że klauzula była napisana jakąś chińszczyzną (z całym szacunkiem dla Chińczyków), więc ich nie wiąże. Tribunal Supremo (Sąd Najwyższy w Hiszpanii) w 2013 r. rekompensatę przyznał, ale... tylko od momentu wydania orzeczenia.
"Tribunal Supremo orzekł, że klauzule „dolnego progu” były zgodne z prawem, że odpowiadały obiektywnym względom, że nie były ani nadzwyczajne, ani wyjątkowe, że ich stosowanie było tolerowane przez długi czas na rynku kredytów na zakup nieruchomości, że ich nieważność opiera się jedynie na braku przejrzystości wynikającej z niewystarczającego informowania kredytobiorców, że ustalanie minimalnej stawki oprocentowania odpowiadało konieczności utrzymania minimalnej rentowności kredytów hipotecznych (...) oraz, że moc wsteczna stwierdzenia nieważności spowodowałyby poważne trudności gospodarcze"
- relacjonuje TSUE w uzasadnieniu swojego orzeczenia. W rozumowaniu hiszpańskiego Sądu Najwyższego jest pewne podobieństwo do tego, co ogłosił polski Sąd Najwyższy w sprawie "Nabitych w mBank". Tu też pojawiły się argumenty "zmiękczające" abuzywność (np. taki, że trzeba uważać, by przedsiębiorca nie został nadmiernie pokrzywdzony). W przypadku hiszpańskiego sporu Najwyższy podniósł argument, że wcześniej takie zapisy, jakie znalazły się w umowach z klientami, nikomu nie przeszkadzały, a klienci ich nie podważali, więc karanie ich wstecz za to, co kiedyś było dozwolone i akceptowalne, jest złamaniem konstytucyjnej zasady pewności prawa. Sprawy hiszpańskich klientów trafiły w końcu do TSUE. A ten podszedł do sprawy dość pryncypialnie:
" Warunek umowny uznany za nieuczciwy należy co do zasady uznać za nigdy nieistniejący, tak by nie wywoływał on skutków wobec konsumenta. W związku z tym sądowe stwierdzenie nieuczciwego charakteru takiego warunku powinno mieć skutek w postaci przywrócenia sytuacji prawnej i faktycznej konsumenta, w jakiej znajdowałby się on w braku rzeczonego warunku. (...) Ograniczenie w czasie skutków prawnych wynikających ze stwierdzenia nieważności klauzul „dolnego progu”, którego dokonał Tribunal Supremo prowadzi do pozbawienia konsumenta prawa do otrzymania pełnego zwrotu kwot, jakie nienależnie zapłacił on instytucji bankowej na podstawie owej klauzuli w okresie poprzedzającym dzień wydania wyroku"
- stwierdził TSUE. To oznacza, że banki hiszpańskie będą musiały wybulić jakieś 4 mld euro z tytułu nienależnie pobranych rat kredytów. Dlaczego o tym piszę? Przecież u nas nie ma kredytów z określonym progiem oprocentowania, poniżej którego nie może ono spaść. Banki co prawda miały problem z uwzględnianiem ujemnego LIBOR-u do liczenia oprocentowania kredytu, ale aktualnie honorują ujemną stopę procentową. Interwencja TSUE nie jest więc potrzebna (zresztą akurat w umowach polskich kredytobiorców klauzule mówiące o tym, że oprocentowanie nie może być ujemne, są precyzyjne - inaczej, niż te w "hiszpańskich" umowach).
Ale orzeczenie, o którym dziś piszę, może być wskazówką dla sądów głowiących się co zrobić z abuzywnością np. klauzul spreadowych. Pamiętacie orzeczenie Sądu Najwyższego, w którym stwierdził, że skoro klienci mieli od pewnego momentu do dyspozycji ustawę antyspreadową (pozwalającą samodzielnie kupić franki na spłatę rat), to zwrot należy im się też tylko do tego momentu? Sądzę, że orzeczenie TSUE można potraktować jako kontrargument do tezy, iż jeśli klient może skorzystać z jakiegoś "ratunku", to "wina" banku jest mniejsza. Zresztą zapis ograniczający prawa klientów do zwrotu spreadów tylko do okresu sprzed uchwalenia ustawy antyspreadowej znajduje się też w prezydenckiej ustawie frankowej, która jest teraz w Sejmie. I kto wie czy posłowie nie zainspirują się orzeczeniem TSUE i nie będą chcieli wprowadzenia poprawek usuwających ten "bezpiecznik". TSUE przypomina też jak sądy powinny podchodzić do klauzul niedozwolonych. To są dość ostre sugestie: by sądy krajowe nie zajmowały się dzieleniem włosa na czworo i sprawdzaniem jaki powinien być "sprawiedliwy zysk banku", tylko przywracaniem równowagi:
"Do sądu krajowego należy wyłącznie i jedynie wykluczenie stosowania nieuczciwego warunku umownego, tak aby nie mógł on wywoływać wiążącego skutku wobec konsumenta, przy czym sąd ów nie jest uprawniony do zmiany treści tego warunku. (...) Sąd krajowy ma obowiązek (...) zniwelować nierówność istniejącą pomiędzy konsumentem a przedsiębiorcą w sytuacji, gdy sąd ten dysponuje elementami stanu faktycznego i prawnego"
Mówiąc wprost: TSUE po raz kolejny opowiedział się za bezwarunkowym "wygumkowaniem" każdego nieuczciwego zapisu w klientowskich umowach, rozciągając ową "bezwarunkowość" nie tylko na zakaz interpretowania umowy w nazbyt "filozoficzny" sposób, ale też wyłączając jakiekolwiek ograniczenia czasowe. Bardzo jestem ciekaw czy ten wyrok zmieni cokolwiek w wyniku decydującej bitwy prawniczej o kredyty frankowe. Jak sądzicie? Wyrok po polsku jest tutaj.
December 22, 2016
Pożyczkowe last minute: jak (niestety) zadłużyć się na święta i (być może) nie zbankrutować?
Czyżby powoli szło ku dobremu w pożyczkach gotówkowych? Już jakiś czas temu zaobserwowałem wypłaszczenie, a potem nawet niewielki spadek marż generowanych przez banki na sprzedaży pożyczek gotówkowych. Nie do końca wierzyłem tym danym, bo choć źródło było wiarygodne (Narodowy Bank Polski) , to nie sądzę, żeby dało się wyciągać daleko idące wnioski bez dogłębnej analizy setek ofert pod kątem dodatkowych kosztów (głównie prowizji i ubezpieczeń) oraz bez przeprowadzenia mystery shopping (celem sprawdzenia jakie pożyczki są rzeczywiście oferowane w przypadku ofert widełkowych). Jednak patrząc na ostatnio reklamowane pożyczki gotówkowe zaczynam przypuszczać, że do bankowych łepetyn wreszcie zaczęło docierać, że Polak - choć generalnie pragnący szybkiego pieniądza, na cenę zwracający mniejszą uwagę - ma jednak próg bólu. Ci, którzy go nie mają, i tak już poszli do pozabankowych firm pożyczkowych (podobno kontrolują już więcej, niż 25% rynku pożyczek do 4000 zł).
Nie jestem fanem pożyczania pieniędzy na święta, wakacje, czy wyjazdy zimowe. Uważam, że bank służyć powinien głównie do pozyskiwania pieniądza na cele "inwestycyjne" - a więc np. kurs językowy, dzięki któremu będziemy mogli więcej zarabiać, albo np. remont warsztatu pracy, nowy komputer pozwalający zwiększyć efektywność pracy... Czystej konsumpcji nie finansowałbym kredytem, choć wiem, że pewnej części z Was do swojej filozofii nie przekonam. Zadłużycie się, bo uważacie, że tak trzeba. A jeśli już to zrobicie - banki generują w okresie przedświątecznym jedną czwartą rocznej "produkcji" kredytów gotówkowych! - to przynajmniej zróbcie to tanio lub względnie tanio, by zminimalizować ryzyko wpadnięcia w pętlę zadłużenia. Dziś o kilku ofertach, które zaliczają się do tej właśnie kategorii (choć z pewnymi zastrzeżeniami).
Niedawno pisałem o piłkarsko-świątecznej pożyczce w BZ WBK (do 4000 zł, najwyżej na rok), która - jeśli weźmiesz ją w oddziale lub przez telefon (w wersji internetowej jest mniej korzystna) oraz wykażesz się asertywnością i nie dasz sobie wcisnąć w pakiecie ubezpieczenia - może być rzeczywiście niedroga . Oprocentowanie jest niskie - ledwie 4% w skali roku. Do tego 5,5% prowizji. Też ujdzie, bo są banki, które bez żenady biorą 16-20%. Przykładowo: pożyczając 2000 zł na rok zapłaciłbym 43 zł odsetek i 110 zł prowizji (lub ciut więcej jeśli ta prowizja byłaby wliczona w kredyt, a więc oprocentowana). W sumie do zwrotu miałbym więc o 153 zł więcej, niż pożyczyłem. A miesięcznie oddawałbym niecałe 180 zł raty (z czego 13 zł przypadałoby na koszty).
Dziś opowiem o podobnej ofercie Alior Banku, po którym akurat nie spodziewałbym się postawy prokonsumenckiej. Ten bank przyzwyczaił mnie do tego, że dzięki skutecznemu marketingowi wyciska z klientów najwyższe marże. Przeważnie kredytowe produkty Alior Banku są bardzo "wdzięcznym obiektem" do prześwietlania. Ostatnio Alior Bank przestał jednak reklamować badziewne oferty spod znaku "pożyczkowca", tylko coś dziwnego: "Tanią pożyczkę na dowód".
Wniknąłem w ofertę i... O ile w oprocentowaniu zmieniło się niewiele - wynosi 4,9% w skali roku - to obniżono do sztywnych 6% prowizję. Pieniądze do 14.000 zł Alior pożyczy bez konieczności przynoszenia zaświadczeń o dochodach (wystarczy mieć dowód osobisty, swój niestety ;-)), nie ma też ograniczeń jeśli chodzi o okres kredytowania (pożyczka nie musi być bardzo krótka, limit wynosi do 12 lat, choć brania aż tak długich pożyczek nie rekomenduję). Nie piszą też nic o posiadaniu konta, ubezpieczenia, ani innych produktów. Nie można mieć tylko w Alior Banku żadnych aktywnych pożyczek (jak masz drogą to masz spłacać drogą ;-)). Chcąc skorzystać z wyższej pożyczki, niż owe 14.000 zł trzeba się liczyć z zastosowaniem "oferty standardowej". Czyli jakiej? Takiej lub siakiej ;-)
Niecałe 5% oprocentowania i 6% prowizji to nie jest jakiś szał pał, ale nie można powiedzieć, żeby była do droga pożyczka. Drogie są te z oprocentowaniem 3% i prowizją 16% oraz z ubezpieczeniem 0,2% kwoty kredytu miesięcznie ;-)). Gdybym chciał pożyczyć 2000 zł na rok, to zapłaciłbym na starcie 120 zł prowizji, a potem w ratach 52 zł odsetek . W sumie koszt wyniósłby 170 zł w skali roku. Trochę więcej, niż w przypadku oferty BZ WBK. Biorąc pod uwagę, że jest to pożyczka "na twarz", bez konieczności dostarczania żadnych dokumentów, da się przeżyć. Oczywiście wskazana jest spora asertywność, bo przecież nie mogę wykluczyć, że brak obowiązkowych elementów dodatkowych oznacza, że nie są one "wymuszane" przez doradcę kredytowego. Przecież może się okazać, że jeśli nie wezmę "darmowego" konta z dziesiątkami warunków darmowości, albo ubezpieczenia, to nagle okaże się, że nie mam zdolności kredytowej. Albo że mam ją, ale przy poziomie prowizji 16%.
Na święta z ofertą nie-takiej-złej mikropożyczki ;-) wyjechał też Bank Millennium. On też nie jest jakoś specjalnie znany z tanich pożyczek, ale zaprezentował promocję skierowaną wyłącznie do swoich klientów, którzy w dodatku ostatnio nie pożyczali w tym banku pieniędzy. Promocja polega na tym, że kto pożyczy pieniądze na maksymalnie rok, zapłaci za pieniądze tylko 3% oprocentowania i 2% prowizji. Pardon, jest też mała pułapka - w ramach promocji trzeba wykupić ubezpieczenie spłaty kredytu, które poza promocją jest fakultatywne. Cena ubezpieczenia wynosi 0,3% kwoty kredytu miesięcznie i jest doliczana z góry do kwoty kredytu. Oznacza to, że przy rocznym terminie spłaty jest to dodatkowe 3,6% "prowizji". Mamy więc ofertę pożyczki z oprocentowaniem 3% i prowizją 5,6% . Pożyczając w Banku Millennium nasze 2000 zł na rok zapłacę 33 zł odsetek i 112 zł kosztów dodatkowych. W sumie: 145 zł. Nawet ciut mniej, niż u Borka i Fabiańskiego w BZ WBK.

Podsumujmy więc: w czasach, gdy do każdej pożyczki gotówkowej banki dokładają obowiązkowo kilkunastoprocentową prowizję, a konsolidacja kredytu wiąże się z zamianą mniejszego kredytu na większy, niżej oprocentowanego na wyżej oprocentowany oraz z zapłatą za to wszystko dodatkowej opłaty, pojawiają się oferty, które mógłbym polecić nie tylko najgorszemu wrogowi ;-) . Pożyczając na rok 2000 zł w BZ WBK muszę oddać o 153 zł więcej, niż pożyczyłem. W Banku Millennium - 145 zł więcej. W Alior Banku - 170 zł. Wciąż nie można powiedzieć, że są to pożyczki bardzo tanie (taniość u mnie zaczyna się w okolicach 9% na wskaźniku RRSO, co w przypadku 2000 zł pożyczki oznaczałoby jakieś 100 zł kosztów), ale... cieszę się, że bankowcy wreszcie zaczynają dostrzegać, że jak będą się dalej ścigać z firmami pożyczkowymi na drożyznę w pożyczaniu pieniędzy, to zabrną w ślepy zaułek.
Te trzy pożyczki świąteczne, które powyżej opisałem - niskokwotowe, krótkoterminowe i do wzięcia bez formalności - są ewidentną próbą odparcia przez banki ofensywy firm pożyczkowych. Kto umie liczyć, wie co z tą wiedzą zrobić. Dla porównania powiem, że 12-miesięczna pożyczka w wysokości 2000 zł w firmie Wonga.com kosztuje już nie 145-170 zł dodatkowych kosztów, lecz 970 zł, że w Providencie identyczna pożyczka będzie kosztowała 1070 zł w opłatach, w Zaplo.pl - 1210 zł, a Profi Credit chyba sam wstydzi się tego co robi, bo nawet nie wystawia ceny, tylko każe zostawić adres e-mail. Jeszcze jakiś czas temu firmy pożyczkowe chwaliły się, że u nich jest szybciej, wygodniej i bardziej uczciwie, bo przejrzyście. Jeśli w bankach - przynajmniej w segmencie, o który toczy się bój, czyli roczne pożyczki do 4000 zł - będzie równie szybko, tylko trochę mniej wygodnie, równie przejrzyście i dość tanio, to w firmach pożyczkowych zbiorą się przy choince sztaby kryzysowe. Choć i tak się już zebrały po ostatnich propozycjach zaostrzenia ustawy antylichwiarskiej ;-)
December 21, 2016
Jest nowa ugoda w sprawie opłat likwidacyjnych! Kto odzyska kasę, a kto nie? I ile? Recenzuję!
Kilka miesięcy temu pisałem, że firmy ubezpieczeniowe - jeśli ich prezesi nie chcą chodzić po ulicach w otoczeniu ochroniarzy - powinny spróbować do końca rozliczyć się ze sprawy polis inwestycyjnych . Czyli z tych, które były masowo oferowane klientom jeszcze kilka lat temu - w pakiecie z "kajdankami" w postaci opłat likwidacyjnych sięgających nawet 100% zebranej przez klienta kwoty. W środku takiej polisy - zwanej fachowo unit-linkiem - są przeważnie zwykłe fundusze inwestycyjne, tyle że... opłaty w tym pakiecie są wyższe, niż w funduszach. Istnienie "kajdanek" pozwala ubezpieczycielom wbudowywać w polisy inwestycyjne bardzo wysokie prowizje za administrowanie lub zarządzanie (czyli za nic-nie-robienie). Na tyle wysokie, że nierzadko klient ma prawie pewność, iż nie zarobi, a firma ubezpieczeniowa - wręcz przeciwnie. Tylko uciec nie można, bo... "kajdanki".
W kilku przypadkach sądy zakwestionowały legalność opłat likwidacyjnych, ale ubezpieczyciele po dobroci oddawać pieniędzy nie chcieli. Wiosną tego roku Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wynegocjował z największymi firmami obniżenie opłat likwidacyjnych dla klientów, którzy podpisali umowy w 2014 r. lub później (dotyczyło to 600.000 osób). Rząd zaś napisał ustawę, która w nowych polisach ograniczyła opłaty likwidacyjne do 4%. Większość posiadaczy polis inwestycyjnych wciąż pozostała jednak poza nawiasem . Dziś proces "zamiatania" afery polis inwestycyjnych wchodzi na kolejny etap. UOKiK ogłosił bowiem, że wszystkie firmy ubezpieczeniowe obniżą też opłaty likwidacyjne osobom, które mają polisy zawarte przed 2014 r. (dotyczy to ok. półtora miliona osób).
Tutaj: szczegóły porozumienia, dokumenty i listę polis objętych ugodą
Czytaj: Porozumienie z UOKiK pozwala seniorom wystąpić o zwrot nadpłat
CO ZYSKUJĄ KLIENCI? Każdy, kto ma polisę inwestycyjną, a w niej zakontraktowane opłaty likwidacyjne na wysokim poziomie, dostanie od swojej firmy ubezpieczeniowej list z informacją, że będzie mógł odejść płacąc mniej, niż wynika to z umowy. Jak duża będzie obniżka? Nie ma jednej stawki - wszystko zależy od rodzaju polisy i od firmy ubezpieczeniowej. W przypadku polis mających kilka lat - może to być 10-15%, w przypadku polis o stażu wynoszącym bliżej 10 lat - opłata likwidacyjna wyniesie tylko kilka procent od wycofywanych kwot. Może się zdarzyć, że nie dostaniesz listu od ubezpieczyciela, ale to będzie znaczyło, że masz polisę z opłatami niższymi, niż to, co wynegocjował z firmą ubezpieczeniową UOKiK. Informacja dotycząca obniżki opłat likwidacyjnych będzie umieszczona również na stronie internetowej. O tym, na jakich warunkach teraz można wycofać pieniądze z danej polisy, będą też informowały infolinie ubezpieczycieli.
CZY "UCIECZKA" ZAWSZE SIĘ OPŁACI? Od 1 stycznia 2017 r. w przygniatającej większości przypadków będzie można wycofać się z polisy inwestycyjnej znacznie taniej, niż do tej pory. Owszem, będzie trzeba zapłacić "odstępne", ale prawdopodobnie gros klientów poniesie koszty rzędu 10% wycofywanych kwot, albo i mniej. To nie wyklucza możliwości pójścia do sądu po to, żeby odzyskać całą wpłaconą kwotę, ale przynajmniej część klientów zapewne uzna, że koszty prawników będą wyższe, niż stawka w grze. Sąd w dalszym ciągu może być opłacalną opcją dla tych, którym wartość inwestycji mocno spadła i nawet mała, 10-procentowa opłata likwidacyjna liczona np. od połowy pieniędzy, które zostały na rachunku (w stosunku do wartości wpłat) ich nie urządza.
Może się też zdarzyć, że mimo niższej opłaty likwidacyjnej sama polisa nie jest na tyle zła, by korzystanie z oferty wynegocjowanej przez UOKiK miało sens - jeśli dobór funduszy inwestycyjnych jest porządny, a opłaty za administrowanie i zarządzanie polisą są niskie, to jej likwidowanie może mijać się z celem. Tyle, że w większości polis opłaty są wysokie, zaś składki niskie (100-200 zł miesięcznie), co minimalizuje szansę na dobre wyniki inwestowania. W takim przypadku może się opłacić skasowanie polisy i zabranie pieniędzy. Można też zagrozić ubezpieczycielowi zlikwidowaniem polisy i poczekać na propozycję przejścia na inną, bardziej korzystną. Jakie parametry powinna spełniać uczciwa polisa inwestycyjna? Pisałem o tym opisując jedną z takich polis, którą testuję obecnie na swoich prywatnych pieniądzach.
WADY OFERTY WYNEGOCJOWANEJ PRZEZ UOKIK. Byłbym gburem, gdybym nie docenił starań UOKiK o rozwiązanie kwestii polis inwestycyjnych. Co by nie mówić: w tym przypadku, inaczej niż np. w kredytach frankowych, udało się wypracować rozwiązanie systemowe . Zasługi poprzedniego (Adam Jasser) i obecnego (Marek Niechciał) szefa UOKiK są więc niepodważalne, jak również praca ludzi, którzy operacyjnie "ogarniali" ten temat. Ale nie zmienia to faktu, że są w UOKiK-owym porozumieniu z ubezpieczycielami wady. Po pierwsze: nowy poziom opłat likwidacyjnych - przynajmniej dla "młodych" polis - jest wciąż znacznie wyższy, niż 4% maksymalnej opłaty dla polis sprzedawanych klientom w 2016 r. Sukces jest więc niepełny. Po drugie: porozumienie nie nakłada na ubezpieczycieli żadnych maksymalnych poziomów opłat administracyjnych, ani za zarządzanie polisami. A właśnie drożyzna polis, nie opłaty likwidacyjne, jest największym problemem tego typu produktów. Spora część tych dziś wprowadzanych na rynek wciąż jest obłożona bandyckimi prowizjami.
Przeczytaj również: Masz polisę inwestycyjną? Zadzwonią do ciebie z dobrą nowiną. Ale uwaga: to może być oszustwo!
KTO NIE SKORZYSTA Z OBNIŻKI OPŁAT? Jest pewna - zapewne niemała - grupa klientów, którzy z obniżki opłat likwidacyjnych nie skorzystają. To ci, którzy kupili polisy inwestycyjne typu strukturyzowanego. Libra, Lucro, Pareto... One też są objęte ugodą, ale w nich - inaczej, niż w "zwykłych" polisach - przedmiotem inwestycji nie są fundusze inwestycyjne, lecz produkt strukturyzowany, którego wycena w pierwszych latach trwania umowy może być bardzo niska. Co z tego, że klient może wycofać się z inwestowania płacąc tylko drobne "odstępne", skoro na rachunku polisy nie ma prawie żadnych pieniędzy? Klienci tego typu polis zostają w dalszym ciągu na lodzie i są skazani na kosztowne procesy sądowe. W jednym przypadku taki proces skończył się już zresztą unieważnieniem umowy, na podstawie której taka polisa została zaoferowana klientom. Chciałbym, żeby UOKiK wziął się za rogi także z tym bykiem.
Czytaj też: Szczere oświadczenie pośrednika. "Kłamałem, bo mi kazali"
Czytaj też: Jak odzyskać pieniądze utopione w Librach i Paretach? Mają sposób!
NA CO UWAŻAĆ, GDY PRZYJDZIE LIST OD UBEZPIECZYCIELA? Kolejnym problemem związanym z porozumieniem UOKiK i ubezpieczycieli jest kwestia treści listów, które mają dostać klienci. W załącznikach do porozumienia są ich wzory i - przyznam szczerze - jest to absolutna chińszczyzna. Nie wiem jak urząd odpowiadający za ochronę praw konsumentów mógł dopuścić do użytku dokument, który ma trafić do zwykłych ludzi i jest napisany tak drętwym, urzędowym, hermetycznym językiem. Naprawdę, można było wynająć kogoś, kto przełożyłby to na zrozumiały dla każdego język. Gdy dostaniecie list od firmy ubezpieczeniowej, weźcie głęboki oddech i przeczytajcie pięć razy. Nie powinno tam być pułapek, aczkolwiek opisywałem już przypadki, w których ubezpieczyciel pisał do klienta list, z którego wynikało, że warunki ucieczki z polisy zawierają pewne haczyki. Ze względu, że UOKiK i ubezpieczyciele (tych drugich to nawet rozumiem ;-)) dopuścili do takiego sposobu komunikowania się z klientami, trzeba bardzo uważać na ewentualne "wkładki" zawarte w listach dotyczących obniżki opłat.
Co włożyć pod choinkę, by najlepiej "zniszczyć wartość pieniądza"? Podpowiedzi last minute!
Ufam, że większość z Was ma już zakupione bądź przynajmniej "zakontraktowane" prezenty dla bliskich pod choinkę (oby tylko kurierzy zdążyli dostarczyć ;-)). Sprawa jest poważna, bo z badań Deloitte wynika, że przeciętna rodzina (czytaj: gospodarstwo domowe) wyda na prezenty prawie 490 zł. Oczywiście przeciętna rodzina nie istnieje, a duża część z Was słysząc, że wyda 1100 zł na święta z czego prawie 490 zł na prezenty - puka się w czoło, bo musiałaby obrabować w tym celu bank ;-). Ale statystyka to statystyka. Wystarczy, że jedna prezeska kupi mężowi pod choinkę ferrari i już ;-). Biorąc pod uwagę, że gospodarstw domowych mamy w Polsce drobne 17 mln sztuk ;-), wychodzi ponad 8,3 mld zł, które wpakujemy w... pakunki świąteczne . Z kolei z innych badań, przeprowadzonych w całej Europie przez holenderski bank ING wynika, że tylko 77% mieszkańców naszego kontynentu w czasie poprzednich Świąt było zadowolonych z otrzymanych od rodziny prezentów. To oznacza, że więcej, niż co piąty nie był. Według ING najczęściej nie trafione prezenty to perfumy (bo zapach nie pasuje), kosmetyki (bo od otrzymanych już rok, dwa i trzy lata temu szafa się nie domyka) oraz buty (bo nie ten rozmiar lub nie ten fason) i swetry (bo z reniferem ;-)).
Czytaj też: Jak kupować na raty zero procent i się nie naciąć? Czym się różnią "prawdziwe" raty zero procent od udawanych? O co pytać sprzedawcę? Samcikowy poradnik świąteczny
Czytaj też: Sześć najgorszych prezentów, które możesz kupić pod choinkę . I dwa pomysły na to jak uratować honor w ostatniej chwili ;-)
Z badań ING wynika, że średnia wartość nie trafionego prezentu to 45 euro (czyli ok. 200 zł). Trzeba zakładać, że owa średnia jest wyliczona dla całej Europy, a biorąc pod uwagę siłę nabywczą naszych pensyjek zapewne "polski" nie trafiony prezent jest wart sporo mniej (ok. 50-60 zł). Ale i tak wydajemy na takie "spudłowane" prezenty ponad półtora miliarda złotych. To jednak nie wszystko. Kupowanie prezentów może mieć również tę niemiłą cechę, że zakup upominku, który kładziemy komuś pod choinkę, będzie "zniszczeniem" wartości pieniędzy, które na ów prezent wydajemy. Całą teorię na temat "jałowej wartości Bożego Narodzenia" ukuł 23 lata temu na łamach "American Economic Rewiev" niejaki Joel Waldfogel, obecnie profesor ekonomii na University of Minnesota. I rozszerzył w 2009 r. w krótkiej i dowcipnej książce "Scroogenomics".
Waldfogel - cytowany niedawno na łamach "Financial Timesa" - twierdzi, że na prezenty zazwyczaj wydajemy więcej, niż byłby za nie w stanie zapłacić obdarowany . Coś w tym jest. Każdy kto otrzymał kawę w cenie złota ;-)), ekskluzywne czekoladki, czy dobry alkohol, zapewne by sam tyle za nie nie zapłacił, ile kosztowały prezentodawcę przed świętami. Nie dotyczy to wszystkich prezentów, ale się zdarza. I dlatego ów uczony uważa, że zwyczaj obdarowywania bliskich w święta należałoby zlikwidować, bo przynosi więcej strat, niż korzyści. Niezły pacjent ;-)). Jego zdaniem całkowita strata wartości pieniądza z powodu istnienia Bożego Narodzenia w samych tylko Stanach Zjednoczonych wynosi rocznie 12 mld dolarów. Waldfogel wylicza, że na wytworzenie czegoś, czego odbiorca prezentu zbytnio nie ceni, zostały wykorzystane surowce i zasoby pracy, które można byłoby spożytkować lepiej i bardziej efektywnie. Co prawda to prawda. Zawsze podejrzewałem, że Boże Narodzenie pod względem finansowym jest gorsze, niż ZUS ;-).
OGLĄDAJ "KASOWNIK SAMCIKA"! W tym wydaniu wideocyklu: jak nie zbankrutować w Boże Narodzenie oraz o świątecznych trikach sprzedawców. Obejrzyj i subskrybuj mój kanał na YouTube, bo tam mnóstwo ciekawych klipów!
Sprawdź też: Rzucasz się w wir świątecznych zakupów? Podpowiadam jak znaleźć się w 6% najbystrzejszych konsumentów! To naprawdę nie jest takie trudne ;-)
Czytaj też: Pięć powodów, które sprawią, że te święta będą droższe, niż myślałeś
Zerknij też: Świąteczna atmosfera, czyli jak "ubrać" klienta lepiej niż choinkę? :-)
Oczywiście ten medal ma dwie strony: prezent to nie tylko wydana kasa, lecz również wyrażenie uczuć, a tego nie da się zamienić na pieniądze. Choć może się da? Człowiek doceniony, zadowolony z życia pracuje przecież wydajniej. A dzięki temu PKB rośnie szybciej, ;-). No i nawet jeśłi dostanę czekoladki lub alkohol, za które sam tyle bym nie zapłacił, to przecież i tak "skonsumuję" te prezenty bez obrzydzenia, a może i z zadowoleniem. Nawet więc jeśli przy zakupie tego prezentu nastąpiło "zniszczenie wartości pieniądza", to i tak jest z tego "zniszczenia" jakiś pożyte k. Nie zmienia to faktu, że niektórzy ekonomiści zalecają unikanie niespodziewanych prezentów i uważają za sensowne sporządzanie "list prezentowych", które pozwolą uniknąć 1,5-miliardowych (w polskich warunkach) strat na nie trafionych prezentach.
Waldfogel twierdzi, że idealny prezent to taki, który "wykracza poza to, co dana osoba mogłaby kupić dla siebie" . Wykracza, bo obdarowany nie wie o istnieniu jakieś nowej technologii, użytecznych sprzętów, albo dostępnych nowych elementach, które można dostawić do już używanego przez "prezentobiorcę" sprzętu. Wtedy "zniszczenie wartości pieniądza" może mieć też dobre strony lub też w ogóle nie następuje. Macie mętlik w głowie? Ja też ;-). W zaistniałej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przedstawić kilka pomysłów na prezenty, które są teraz najmodniejsze, a więc w sposób najdoskonalszy "niszczą wartość pieniędzy" pod bożonarodzeniową choinką. Jeśli jeszcze nie wiecie jak kupić coś fajnego, acz być może zbędnego, "przepalić" jak najwięcej pieniędzy i spowodować, by obdarowany doznał krótkotrwałej ekstazy, to uprzejmie donoszę, że na liście najczęściej oglądanych przez internautów prezentów na stronie Google, a także najmodniejszych w tym roku - obok tradycyjnego ferrari :-)) - prezentów według CNN są m.in:
>>> Nintendo Classic Edition : nowa wersja legendarnej konsoli do gier Nintendo, którą pamiętają dzisiejsi 40-50 latkowie. Nintendo to był prekursor konsol do gier komputerowych (potem przyszły komputerki ZX Spectrum, Atari i inne legendy). Jeśli więc obdarowany ma się poczuć jak dziecko, wrócić do lat szczenięcych i zagrać w gry ze swojej młodości... Niestety podróże w czasie tanie nigdy nie były, więc jest to prezent dla tych, którzy w drodze do "niszczenia wartości pieniądza" są już najdalej. W Polsce te zestawy "chodzą" po mniej więcej 400 zł.
>>> Interaktywny zwierzak Hatchimal, podobno tak popularny w USA, że choć normalnie kosztuje 60 dolarów, to przed świętami - w związku z "wyczyszczonymi" magazynami - "chodzi" u niektórych sprzedawców po 200-300 dolarów. W Polsce też go widziałem, ale jest chyba trudno dostępny oraz potwornie drogi (500-600 zł). To gamoń zamknięty w jajku, którego trzeba zachęcić do tego, żeby łaskawie zechciał się urodzić. A jak się już urodzi, to trzeba go nauczyć chodzić, tańczyć, śpiewać.
>>> Zestaw do wirtualnej rzeczywistości (VR). To też hit tego sezonu. Podpinasz to-to do swojego
smartfona (są też zestawy, które można przyczepić do peceta lub konsoli do gier), zakładasz specjalne okulary i to, co widzisz na ekranie smartfona (np. gry mobilne) wyświetla się w 3D. Bawiłem się to na smartfonie z Androidem i było miło. Problem polega na tym, że nie każdy smartfon może obsłużyć VR. Żeby się przekonać, czy dany telefon poradzi sobie z uruchomieniem Google Cardboard (a więc czy ma żyroskop, akcelerometr i magnetometr), można skorzystać z narzędzia do testowania czujników (np. Sensor test) dostępnego w sklepie Google. Porządny zestaw do VR kosztuje 350-400 zł (Google DaydreamView, Samsung Gear VR), ale można też znaleźć tańsze. Tu macie poradnik o tym jak to-to kupować żeby się nie przewieźć.
Owszem, to są potworne pieniądze jak na jeden prezent, ale jak moda to moda. Myślicie, że dlaczego firmy pożyczkowe przeżywają właśnie teraz oblężenie? No dobra, koniec żartów. Poniżej kilka pomysłów na nieco zaskakujące prezenty last minute w ramach budżetu dostępnego dla "normalnych" ludzi, którzy miesięcznie nie przytulają 2500 dolarów, tylko podobną kwotę w złotych:
>>> Inteligentne gniazdko (np. WeMo Switch, Ferguson Smart Wi-fi). To takie cóś, co wkłada się do gniazdka (wygląda na rodzaj nakładki) i co daje możliwość zdalnego sterowania (włączania i wyłączania) przedmiotami podłączonymi do tak "upgrade'owanego" gniazdka. Sterowanie może odbywać się np. z poziomu smartfona i specjalnej aplikacji, która łączy się przez wi-fi z gniazdkiem. To taka zajawka smart-domu, w którym wszystkim będziemy sterowali przez smarfona. Najnowsze smart-gniazdka dają zaskakująco duże możliwości. Można np. uruchomić pralkę kilkadziesiąt minut przed powrotem do domu, wyłączać urządzenia będąc poza domem itp. Inteligentne gniazdka dobrej jakości kosztują w okolicach 100 zł. Można kupić drożej, można taniej, wiele zależy od estetyki, wzornictwa i ewentualnych dodatkowych funkcji. Co ciekawe, firma energetyczna Innogy (dostarcza prąd mieszkańcom Warszawy) ma w ofercie... wynajem inteligentnych gniazdek. Cena jednego przy wynajmie na 48 miesięcy to 5,75 zł miesięcznie.
>>> Elektroniczne gadżety do domu , też mogą być niezłym pomysłem na "zniszczenie wartości pieniądza". Najbardziej chodliwe to m.in. przenośny głośnik (łączy się bezprzewodowo ze smartfonami i tabletami, odtwarzając w
pięknej, przestrzennej jakości muzykę), przenośna drukarka do zdjęć ze smartfona . Najmniejsze tego typu drukarki, oczywiście bezprzewodowe, niemal mieszczą się w dłoni, a ceny zaczynają się od 150-200 zł. Na liście są też power banki (niektóre mają podświetlane elementy i dobrze nadają się na niedrogi upominek) oraz "wzmacniacze" internetu. Podpinasz taki sprzęt do ściany, konfigurujesz za pomocą strony internetowej (trzeba mieć przy sobie komputer, żeby dostać się na wskazaną w instrukcji stronę) i dzięki temu sygnał twojej domowej sieci wi-fi jest silniejszy i pokrywa większy obszar. Używam to sam i sprawdza się bardzo fajnie. Zapłaciłem nieco ponad 100 zł.
>>> Bezprzewodowe słuchawki. Podobno stały się modne odkąd Apple w swoim najnowszym iPhone zlikwidował wejście słuchawkowe :-). Ale oczywiście nie trzeba mieć iPhone'a, żeby bezprzewodowo słuchać. Mając w domu sprzęt do nadawania muzyki z technologią bluetooth można już używać bezprzewodowych słuchawek. Widziałem nawet potwory za 1800 zł, ale są i modele znacznie tańsze, nawet za kilkadziesiąt złotych. Oczywiście im wyższa cena, tym lepsza jakość wykonania i "zasięg".
Czytaj też: Elektroniczne gadżety na prezent, o których istnieniu nawet nie wiedziałeś
Czytaj też: Masz jeszcze kilka dni, żeby zagwarantować sobie 875 zł ze "skarbówki". Nie przegap okazji. Co zrobić, żeby dostać ten "money-back"?
Czytaj: Nie wiesz co kupić pod choinkę? Ten bank podpowie i jeszcze załatwi rabat!
>>> Dla posiadaczy większej gotówki do "przepalenia" podobno modną opcją są smartwatche hybrydowe , czyli zegarek z funkcją dostępu do e-maila, bankowości mobilnej, mający mnóstwo systemów mierzących puls, przebytą odległość itp., ale... wyglądający na normalny, tradycyjny zegarek. Bo teraz podobno smartwatch, który wygląda jak smartwatch nie jest już modny. Jego "smart"-ność ma być dla postronnych obserwatorów niespodzianką. Jak ktoś chce zadać szyku, to może też szarpnąć się na dron z kamerką (sensowna jakość zaczyna się niestety od 400 zł). Spece od nowoczesnych technologii w CNN polecają m.in. Millennium Falcon, czyli drona dla fanów Gwiezdnych Wojen (podobno jest modny w tym sezonie).
>>> Google Home, Amazon Echo - A to będzie hicior w przyszłym roku. Tak czuję ;-). Na razie chyba w Polsce jeszcze niedostępne. To taka asystentka głosowa, rodzaj "elektronicznej papugi", która jest od żywej papugi mądrzejsza, bo umie nie tylko powtarzać to, co usłyszy, ale odpowiada na proste pytania, śpiewa, recytuje wiersze (ma wbudowaną bazę utworów multimedialnych, które jest w stanie odtworzyć), można ją poprosić o odtworzenie muzyki z aplikacji, w której mamy kupiony abonament, poprosić o prognozę pogody, najnowsze wiadomości itp. Wszystko niestety po angielsku. I nic mi nie wiadomo, żeby to-to było już obecne w Polsce.
A TERAZ... CHŁOŃ SUBIEKTYWNOŚĆ TAK JAK LUBISZ. Subiektywność jest multifunkcyjna i się często dyslokuje ;-). Można ją spotkać tu i tam. W internecie, mediach społecznościowych, na wideo, w prasie, książkach oraz na spotkaniach, odczytach, konferencjach - wszędzie tam, gdzie mówi się o pieniądzach.
Blog "Subiektywnie o finansach" codziennie, od ponad siedmiu lat, zapewnia niezbędną dawkę wiedzy o Waszych pieniądzach. Prześwietlanie produktów finansowych, ekskluzywne wiadomości o nowych produktach oraz piętnowanie skandalicznych praktyk i interwencje w Waszych sprawach. Dołącz do dziesiątek i setek tysięcy czytelników - codziennie zaglądaj na samcik.blox.pl, nowy wpis wpada tu zwykle tuż po godz. 9.00. Jeśli chcesz wiedzieć jeszcze więcej i ze mną podyskutować, zostań fanem blogu na Facebooku (jest nas już 37.000!), na Twitterze (tu wraz ze mną rządzi blisko 10.000 followersów). Zapraszam też do bezpośredniego kontaktu mejlowego: maciej.samcik@gazeta.pl. Postaram się odpowiedzieć na każdy e-mail, choć nie obiecuję, że odpowiem szybko ;-).
...ZOBACZ MNIE W EKSTREMALNYCH AKCJACH. Opowiadam o domowych finansach nie tylko tekstem, ale i ruchomymi obrazami. Żeby Ci się nie nudziło robię przy tym różne głupie rzeczy: skakałem na spadochronie, dałem sobie obić twarz przez byłego trenera Tomasza Adamka, latałem w tubie aerodynamicznej, w której ćwiczą kosmonauci, ćwiczyłem na najnowocześniejszym w Polsce symulatorze lotów, jeździłem autobusem, gokartem, grałem w golfa i ruletkę. Wszystkie te przygody są na mojej "stronie" youtubowej. Zasubskrybuj mój kanał na Youtube (w tym kinie siedzi już ponad 2000 fanów i jest ponad 70 filmów, które obejrzano więcej, niż ćwierć miliona razy).
SUBIEKTYWNA EKIPA SAMCIKA IDZIE NA OSTRO W "WYBORCZEJ" . Blog "Subiektywnie o finansach" zyskał tak dużą popularność, że zaowocował autorskimi stronami w "Gazecie Wyborczej". Co czwartek na stronach gospodarczych "Wyborczej" ukazuje się tygodnik "Pieniądze Ekstra", w którym ja i grupa moich kolegów, zwana złowróżbnie Ekipą Samcika, radzi jak sprytnie kupować, jak się nie dać nabrać w sklepie, co zrobić, żeby wyplątać się z finansowych tarapatów i jak mieć więcej pieniędzy.
SUBIEKTYWNOŚĆ DO PODUSZKI, NA WAKACJE, NA PREZENT: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi piszę też w moich książkach, które możesz kupić w dobrych księgarniach oraz w internecie. Dowiesz się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania, jak nie dać się okraść przez internet, jak odróżnić tani kredyt od drogiego, jak nie dać się nabić w niby-ubezpieczenie, jak nauczyć dziecko oszczędności...
December 20, 2016
Euronet uruchomił nową opcję w bankomatach. Przestępcy "kradnący" karty mają przerąbane?
Ciekawe wieści dochodzą z Euronetu, największej w Polsce sieć bankomatów (7500 urządzeń w całym kraju) . Poinformowała ona, że zdecydowana większość jej maszyn potrafi już akceptować wypłaty gotówki przeprowadzane zbliżeniowo . Różnica między wypłatą zbliżeniową i zwykłą jest taka, że nie trzeba wkładać karty do bankomatu, lecz wystarczy ją zbliżyć . Dzięki temu jest bezpieczniej, bo nikt nie skopiuje karty. Jak wiadomo, w szczelinach bankomatowych złodzieje instalują specjalne czytniki, dzięki którym mogą "sklonować" kartę (a dokładniej pasek magnetyczny znajdujący się na jej odwrocie) i wypłacić nią pieniądze z naszego konta w jakimś dalekim kraju. Muszą wypłacać w dalekim, bo w Polsce i w krajach "cywilizowanych" bankomaty nie czytają pasków, tylko czipy, których sklonować tak łatwo się nie da (paski magnetyczne na kartach zostały już tylko "na wszelki wypadek", gdybyśmy chcieli użyć plastiku w krajach, gdzie nie terminale głupieją na widok czipa).
Druga zaleta wypłat bankomatowych przez zbliżenia jest taka, że w znakomitym stopniu ułatwią one korzystanie z bankomatów użytkownikom bankowości mobilnej . Do tej pory żeby wypłacić kasę z bankomatu przy użyciu smartfona trzeba było mieć aplikację BLIK (członkiem tego sojuszu jest sześć dużych banków), bo ona działa na kody jednorazowe (czyli trzeba zalogować się do aplikacji bankowej, wybrać opcję "transakcja BLIK" i wpisać w bankomacie kod wyświetlony przez smartfona). Jeśli ktoś miał daną przez bank możliwość płacenia smartfonem w systemie innym, niż BLIK (np. bank "wgrał" mu kartę do smartfona w salonie telekomunikacyjnym albo udostępnił technologię HCE, czyli płatności zbliżeniowe "w chmurze"), to smartfon przydawał się tylko w sklepach, nie zaś przy bankomatach. Teraz to się zmieni i jeśli ktoś już używa smartfona do zbliżeniowego płacenia za zakupy, to w bankomacie też będzie mógł obyć się bez plastikowej karty.
Czytaj też: Złe wieści dla miłośników wypłacania z bankomatów. Idzie nowe
Taka opcja może skłonić do używania smartfona zamiast portfela sporą grupę klientów banków, bo Polacy mają ciężkiego fioła na punkcie bankomatów. Korzystają z nich często i namiętnie, doprowadzając bankowców do szału (do każdej wypłaty bankomatowej banki dopłacają jakieś 1,5 zł, bo większość bankomatów oddały niezależnym sieciom). Mimo, że 75% wszystkich transakcji kartami to zakupy w sklepach, to patrząc wartościowo tylko 36% to transakcje bezgotówkowe, a aż 64% wypłaty bankomatowe. Znacznie więcej kasy wypłacamy więc z bankomatów, by regulować rachunki gotówką, niż płacimy kartami. Ostatnio w mBanku doszli nawet do wniosku, że już mają dość klientów, którzy idą do bankomatu po 20 zł i ogłosili, że od takich wypłat wprowadzają prowizje . Przy takiej atencji Polaków do bankomatów możliwość korzystania z nich za pomocą smartfonów, zbliżeniowo, może mieć znaczenie dla częstszej używalności smartfonów zamiast portfeli.
Czytaj też: Koniec pieszczot przy bankomacie. Jeśli niewłaściwie go używasz - zapłacisz
Czytaj też: Euronet tłumaczy dlaczego odrzuca nasze reklamacje bankomatowe
Zbliżeniowe wypłaty z bankomatów umożliwia nie tylko Euronet, ale i konkurencyjna sieć Planet Cash (2000 urządzeń) , a także - ale tylko dla swoich klientów - sieć bankomatów ING. Można więc powiedzieć, że taki sposób wypłacania pieniędzy powoli staje się standardem. W przypadku Euronetu jest jeszcze pewna cienkość polegająca na tym, że nie wszystkie bankomaty wyposażono w moduł obsługujący zbliżenia (dotyczy to 5200 urządzeń z 7000) i że nie wszyscy klienci banków mogą z tego dobrodziejstwa korzystać. Na razie wśród "szczęśliwców" znaleźli się m.in. klienci PKO BP, Banku Pekao Getinu, Raiffeisena, BGŻ BNP Paribas, Alior Banku, Citibanku i jeszcze kilku innych . Z "dużych misiów" jeszcze nie mogą zbliżeniowo korzystać z bankomatów Euronetu klienci mBanku, Banku Millennium i BZ WBK. Ale podobno wkrótce to ma się zmienić (poza tym klienci tych trzech banków są członkami systemu BLIK, więc ich klienci dostęp do bankomatów z poziomu smartfona już mają, tyle że nie na zbliżenia, tylko na kody jednorazowe). Transakcje żbliżeniowe pozostaną też niedostępne dla tych, którzy mają karty bez funkcji NFC ( 20% kart wydanych przez polskie banki nie działa na zbliżenia, nie licząc tych, których posiadacze sami "wycięli" antenki zbliżeniowe).
Ja już nie mogę doczekać się kolejnej części tej rewolucji, czyli wypłacania pieniędzy z bankomatu w ogóle bez "okazywania" żadnego przedmiotu poza sobą samym ;-)). Myślę oczywiście o wypłatach biometrycznych. Duża część bankomatów sieci Planet Cash ma już czytniki biometryczne, dzięki którym autoryzacja transakcji odbywa się za pomocą skanowania układu naczyń krwionośnych w palcu klienta (żeby to zadziałało palec musi być "żywy", nie odcięty właścicielowi;-)). Metoda może nie jest może doskonale niezawodna (mając zimne ręce można "znieczulić" urządzenie, podobnie jak może nie zareagować na palec mokry lub spocony), ale w przyszłości to właśnie skanowanie palców, sylwetki albo siatkówki oka będzie nas autoryzowało w wielu miejscach, także przy bankomacie. Dziś główny problem polega na tym, że bardzo niewiele banków zgromadziło bazy biometryczne swoich klientów, a bez tego nie można autoryzować transakcji ani palcem, ani żadnym identyfikatorem biometrycznym.
Ubezpieczenie auta za drogie? Chętnie pomogą, ale... zapłacisz dużo więcej. O co tu chodzi?
Od pewnego czasu opisuję w blogu Wasze zgryzoty związane z ubezpieczaniem samochodów . W tym roku wielu ubezpieczycieli zachowywało się wobec klientów w sposób budzący niesmak , podwyższając składki niemal wszystkim. Trochę bardziej tym, którzy - jak mawiał były prezes PZU Andrzej Klesyk - często "pukają się na ulicach" - a trochę mniej, lecz też znacząco, tym nie pukającym się w ogóle. Ogromne (w wielu przypadkach) podwyżki spotkały nawet tych, którzy ostatnie "pukanko na ulicach" mieli wieki temu (np. mogą się pochwalić dziesięcioma latami bezszkodowej jazdy). Koszmarnie czują się ci, którzy mają stare samochody, bo w ich przypadku skokowa podwyżka ceny polisy oznacza, że OC "zjada" np. połowę ceny auta. Pretensje mają też młodzi kierowcy, którzy co prawda sami mają czystą kartę, ale są karani przez statystykę - jest większe ryzyko, że będą "się pukać", więc działa prewencyjna odpowiedzialność zbiorowa w postaci relatywnie bardzo wysokich składek.
Stąd masowo młodzi kierowcy rejestrują auta na rodziców , jest to bardzo dobry patent na obniżenie ceny ubezpieczenia nawet o kilkadziesiąt procent. Inny trik pozwalający trochę zaoszczędzić to obniżenie sumy ubezpieczenia, czyli wzięcie tej wyceny wartości auta z ubezpieczeniowego katalogu wycen, która jest niższa (niektóre firmy same z siebie to proponują kierowcom , ale konsekwencje przystania na tę propozycję mogą być niefajne, bo odpowiedzialność ubezpieczyciela w razie kraksy też jest ograniczona sumą ubezpieczenia). Są też pomysły, by wykupić nowe ubezpieczenie już na kilka miesięcy przed wygaśnięciem starego, a tym samym dokonać swoistego arbitrażu cenowego. Jeśli dziś jest taniej, a potem będzie drożej, to płacąc za to coś awansem można zaoszczędzić.
Czytaj też: Zapłać tylko 7 zł miesięcznie, a każdy będzie chciał cię podwozić
Czytaj też: Dorzuć 100 zł do polisy, a w razie stłuczki będziesz dla nich królem
Ostatni sposób na to, żeby ubezpieczenie mniej bolało, to rozłożenie płatności na miesięczne raty. Kiedyś było to niemożliwe, potem można było sobie pozwolić na maksymalnie dwie raty, ale prawdziwą rewolucję zrobił pośrednik finansowy, który zaczął finansować rozbicie płatności na raty. Ratalne płatności miesięczne są też opcją w ramach innowacyjnego ubezpieczenia samochodowego dostępnego dla klientów Banku Millennium przez smartfona . Firmy ubezpieczeniowe się zresztą wycwaniły i coraz chętniej rozbijają płatności za ubezpieczenie na raty - przeważnie na kwartalne , częstszych płatności nie chcą obsługiwać. Tyle, że... nie za darmo. Innymi słowy - obciążenie jednorazowe jest mniejsze, ale na koniec dnia płacisz więcej, niż gdybyś dobił targu jednorazową transakcją. Trochę tak, jak w ofertach firm telekomunikacyjnych - wypasiony smartfon można mieć już za 20-30% "prawdziwej" ceny, ale pod warunkiem, że przez trzy lata będziesz go spłacał w ratach, których łączny koszt oczywiście będzie wyższy, niż przy "normalnym" zakupie sprzętu. Ale w przypadku firm ubezpieczeniowych skala zmiany cen wynikającej z "ratalności" wpłat jest zastanawiająco wysoka.
"Poprosiłem kilka firm o wyliczenie mi ceny ubezpieczenia OC przy płatności jednorazowej i ratalnej. To jest koszmar jak oni przy tym kantują! Interrisk przy płatności na dwie raty podwyższył mi cenę ze 1162 zł na 1452 zł, czyli o 25%. Compensa przy płatności w dwóch ratach żąda o 20% więce j - podwyżka ze 782 zł na 938 zł. Przy czterech ratach łączna cena polisy rośnie do 1017 zł, czyli o 30%. Generali rozbije polisę na dwie raty, ale wtedy cena rośnie o 20% - z 791 zł na 949 zł. W firmie Concordia przy dwóch ratach cena zmienia się z 999 zł na 1202 zł, czyli o 20%. Nie wiem jak oni lokują te pieniądze, że swoje straty z powodu nieposiadania od razu całej składki w kasie tak drogo wyceniają. A to tylko wybiórczy przegląd!"
- pisze jeden z czytelników. Jasne, firma, która dostaje do ręki całą składkę, może zainwestować te pieniądze na rynku (założyć depozyt, kupić obligacje, niewielką część zarządzanych składek może nawet wystawić na jakieś ryzyko). Ale żeby brak tych pieniędzy wyceniać na 20-25%? Mam niejasne przeczucia, że firmy ubezpieczeniowe znalazły sobie kolejne źródło przychodów. Z jednej strony podwyższają składki, a z drugiej strony dyktują tym, których nie stać na ich jednorazowe zapłacenie, twarde warunki zapłaty ratalnej. Czy znacie podobne przypadki, albo przynajmniej jakieś wyjaśnienie tak wysokich różnic w cenach polis opłaconych jednorazowo i ratalnie? Czy ten dramat będzie dalej trwał? Jak bardzo wzrośnie cena ubezpieczeń samochodowych w najbliższych miesiącach? Prawdopodobnie wszystko zależy od tego czy ustanie choćby jeden z pięciu czynników, które odpowiadają za to, że firmy ubezpieczeniowe zwariowały. Bo to nie jest tak, że one podwyższają ceny wyłącznie ze względu na swoją pazerność. A w każdym razie nie tylko.
Czytaj też: Od 10 lat jeździesz bez wypadku i jesteś lojalnym klientem? I co z tego?
OC DROŻEJE, BO... TRZEBA WYPŁACAĆ ODSZKODOWANIA ;-). Od kilkunastu miesięcy KNF prowadzi przeciwko ubezpieczycielom (albo raczej w obronie klientów) krucjatę mającą na celu przekonanie ubezpieczycieli do rzetelnej wyceny szkód komunikacyjnych. Sądy oraz kancelarie odszkodowawcze teżcoraz skuteczniej "golą" ubezpieczycieli (podwyższając wypłacane klientom świadczenia lub przymuszając do wypłacania pieniędzy w sytuacjach, w których ubezpieczyciele odrzucili roszczenie. W 2012 r. łączna liczba wypłat odszkodowań z polis OC wynosiła 1,01 mln. W roku 2015 łączna doszła do 1,42 mln. Jednocześnie w 2015 r. strata branży na ubezpieczeniach OC była o 234 mln zł wyższa, niż w 2014 r. I aż o 701 mln zł większa niż w 2013 r. Nota bene jeśli w Polsce jest ponad 27 mln zarejestrowanych pojazdów, z tego 20,4 to pojazdy osobowe, wychodzi na to, że "duże" kilka procent właścicieli aut w każdym roku zgłasza szkodę. Nie pomyślałbym, że posiadanie samochodu jest tak ryzykownym przedsięwzięciem :-). Choć pewnie większość tych szkód do drobiazgi. No, ale w autoryzowanym serwisie porządnej marki po zarysowaniu drzwi i zderzaka zwykle pada diagnoza, że wszystko jest do wymiany i że naprawda potrwa dwa tygodnie ;-).
OC DROŻEJE, BO... NIE LUBIMY SIĘ UBEZPIECZAĆ. W Polsce biznes polegający na ubezpieczaniu samochodów odpowiada za dużo większą część rynku ubezpieczeniowego, niż gdzie indziej. A więc i próg bólu ubezpieczycieli, dotyczący możliwości tracenia na tej kategorii ubezpieczeń, jest ustawiony niżej. Gdybyśmy masowo kupowali ubezpieczenia mieszkań, zdrowia, życia, turystyczne i co tam jeszcze, to pewnie straty z ubezpieczeń komunikacyjnych tak by ubezpieczycieli nie bolały. W krajach Unii Europejskiej ubezpieczenia komunikacyjne to średnio prawie 29% biznesu tego sektora. W Polsce odpowiadają za 49,7%. Z czego większość stanowi najbrdziej nierentowna część, czyli OC (prawie 60%). Bo na AC firmy ubezpieczeniowe raczej zarabiają. Skoro tak, to każdy właściiel samochodu powinien zrobić sobie rachunek sumienia: "jakiego ubezpieczenia nie wykupiłem, choć mógłbym". A potem grzecznie przeprosić ubezpieczyciela i zapłacić grzecznie podwyższoną składkę za OC samochodu ;-).
OC DROŻEJE, BO... NIE MA JAK INWESTOWAĆ. W czasach wysokich stóp procentowych firmy ubezpieczeniowe zarabiały nie tyle na ubezpieczaniu naszych aut, ile na lokowaniu składek klientów. Duża część zysku takiego PZU to były po prostu odsetki od posiadanych obligacji. Nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku wartość zebranych składek niewiele różniła się od wypłaconych odszkodowań, to na samym obracaniu zebranymi składkami - i lokowaniu ich w obligacje skarbowe - dało się nieźle zarobić. Teraz już się nie da, bo bezpieczne lokowanie oszczędności nie oferuje 5-6% potencjalnego zysku, lecz tylko 1-2%. Sprawa jest więc oczywista: zanim zapłacisz składkę ubezpieczeniową, zrób rachunek sumienia i policz ile ubezpieczyciel na tej składce zarobi zanim będziesz jednym z tych, którzy "pukają się na ulicach" ;-).
OC DROŻEJE, BO... NOWI ZOSTALI ZJEDZENI. Ostatnie lata w Polsce to była regularna wojna na rynku ubezpieczeniowym. Weszły nowe firmy, częściowo działające w modelu direct, czyli sprzedające ubezpieczenia bez pośrednictwa agentów i zaczęły rozpychać się na rynku, budząc przerażenie już osiadłych tutaj firm. Ten etap się skończył. Challengerzy albo się wykruszyli, albo "wydorośleli" i zeszli na ziemię, czyli zaczęli tworzyć sieci placówek i agentów (a wtedy już polisy nie mogą byc radykalnie tańsze), albo zostali kupieni przez dużych graczy. Axa przejęła Liberty Ubezpieczenia, zaś PZU połknął Link 4. I skończyło się rumakowanie. W czasie, gdy toczyła się wojna cenowa w ubezpieczeniach komunikacyjnych, średnia składka w OC była u nas jedną z najniższych w Europie. Według danych European Motor Insurance Markets Addendum, w latach 2012-2014 w Polsce średnia składka wynosiła 113 euro, a w Niemczech było to 245 euro. Jeszcze wyższe składki były w Belgii (308 euro), czy Szwajcarii (382 euro). Jasne, tam się inaczej zarabia, ale ceny samochodów są niestety wszędzie podobne, tak samo jak ceny usług medycznych, za które - w przypadku "pukania się na ulicach" musi płacić ubezpieczyciel. Trochę danych o tym jakie były jeszcze do niedawna ceny ubezpieczeń w Polsce i za granicą, podrzuca też porównywarka mFind.pl, która opracowała swój raport o podwyżkach ubezpieczeń komunikacyjnych
OC DROŻEJE, BO... UBEZPIECZYCIELE SĄ FRAJERAMI . Z jednej strony mamy w Polsce kilku nieuczciwych ubezpieczycieli, którzy robią wszystko, by nie wypłacić odszkodowania bądź jak najbardziej je zaniżyć, a z drugiej mamy trochę nieuczciwych klientów, którzy biorą odszkodowania za fikcyjne lub ukartowane szkody . No i wreszcie mamy sporo cwanych gap z firm naprawiających samochody, którzy też potrafią nieźle naciągnąć firmę ubezpieczeniową na wyższe koszty . Wiem, że trudno z tym walczyć, ale oczekiwałbym od firm ubezpieczeniowych, żeby robiły to znacznie lepiej i skuteczniej niż dotychczas, bo jeśli się opieprzają, to my - uczciwi klienci - potem za to płacimy w składkach.
December 19, 2016
Dolar szaleje, euro i frank za drogie? Ich to wcale nie martwi. Nasz strach to dla nich żniwa
Dwie branże są w Polsce wizytówką hipotezy, że banki mają przerąbane , bo są za ciężkie i za mało zwrotne. Pierwsza to oczywiście firmy zapewniające konsumentom finansowanie pozabankowe. Takie asy jak Vivus, czy Wonga wcisnęły się na rynek drobnych, niskokwotowych pożyczek dostępnych od ręki, z poziomu smartfona . Prawdopodobnie Polacy pożyczają w tego typu firmach już kilka miliardów złotych (są dane, które mówią, że banki straciły już jedną czwartą rynku najmniejszych pożyczek! ). Drugą branżą, która zdążyła już zrobić bankowcom realne kuku są kantory internetowe. Bankowcy sami sobie to-to wyhodowali, narzucając bandyckie spready przy fikcyjnej wymianie walut dotyczącej kredytów hipotecznych we frankach. Zebrało się kilku ziomków i zbudowali platformy internetowe, które z jednej strony przyjmują zlecenia zakupu waluty, z drugiej zlecenia sprzedaży i biorąc tę walutę z foreksu po minimalnej marży przekazują je klientom z konta na konto.
Na początku sprawy wyglądały chałupniczo, bowiem trzeba było przelać pieniądze na konto takiej firmy-krzak, prowadzącej w sieci kantor, a potem modlić się, żeby ona odsyłała ją nam w innej walucie na wskazane konto walutowe. Teraz już klienci zakładają w takich serwisach coś a la elektroniczne portmonetki w kilku walutach i wpłacają na nie pieniądze, a potem klikają ikonę "kup". Obca waluta, przeliczona po wskazanym kursie (z reguły niewiele odchylonym od kursu NBP) trafia do sąsiedniej portmonetki. Można ją potem przelać do banku-kredytodawcy (jeśli potrzebne są franki) albo na swoje konto walutowe w banku. Jedyną wadą internetowych kantorów jest to, że z reguły nie umożliwiają dostępu do obcych walut w gotówce. Niektóre banki tak się wkurzyły, że walczyły z nimi nakładając prowizje od przelewów przychodzących.
Ale te defekty nie zmieniają faktu, że internetowe kantory robią furorę. Z wartego 150-160 mld zł rynku wymiany walut zgarnęły już co najmniej 20%. Najprawdopodobniej korzysta z ich usług 600-700 tysięcy Polaków, co jest bardzo dużą liczbą biorąc pod uwagę, że grupa osób mających potrzebę wymiany walut jest z definicji ograniczona - np. na letnie wakacje za granicę wyjeżdża nie więcej, niż 3-4 mln osób rocznie. Z niepełnych jeszcze wieści z największych internetowych kantorów wychodzi, że prawdopodobnie w tym roku pośredniczyły (i jeszcze będą pośredniczyć) przy wymianie walut za 40 miliardów złotych . Jak na "garażowy" interes założony tylko po to, żeby dało się jakoś uniknąć bandyckich spreadów bankowych - nieźle. Z wyliczeń e-kantorowców wynika, że na różnicy spreadów na wymianie każdych 100 euro średnia oszczędność klienta w porównaniu z innymi miejscami wynosi 20 zł. Obecność internetowych kantorów zmniejszyła też spready w kantorach fizycznych, w których klient dostaje do ręki pachnącą gotóweczkę. Kiedyś spread w takich kantorach obowiązkowo wynosił te 4-5% (a było i 10-15%), a teraz zdarzają się kantory, które zadowalają się stawką 2-3%. Tylko banki są wciąż niereformowalne.
Wygląda na to, że kończy się wojna na wyniszczenie między dziesiątkami kantorów online. Spready u internetowych handlarzy walutami są tak niskie (często poniżej jednej dziesiątej punktu procentowego), że zarobić mogą tylko ci, którzy mają ogromne obroty. Przynajmniej 80% rynku kontrolują tylko trzy internetowe serwisy wymiany walut: InternetowyKantor.pl, Walutomat.pl oraz Cinkciarz.pl. Wszystkie powstały w 2010 r., kiedy frank szybował, a frankowicze byliby gotowi zrobić wszystko, byleby zaoszczędzić na spreadach. Dwa pierwsze z wymienionych kantorów należą do jednego właściciela, firmy CurrencyOne. Z trójki liderów każdy ma ponad 200 tysięcy klientów. Walutomat.pl ma odmienną od konkurentów formułę działalności - tam klienci nie tyle zlecają zakup lub sprzedaż walut, którą kantor przeprowadza na rynku forex, lecz sami wymieniają się pieniędzmi, handlując między sobą (platforma tylko między nimi pośredniczy).
Niewykluczone, że dla internetowych kantorów przychodzi czas żniw. Bowiem tak, jak np. dla sprzedawców złota czasem wzmożonego popytu jest wzrost cen kruszcu (choć na logikę powinno być odwrotnie, bo lepiej jest kupować tanio, niż drogo), tak dla kantorowców złote czasy przychodzą w erze drogich walut. No bo tak: każdy kredytobiorca, który chce spłacać raty bezpośrednio w walucie obcej, chciałby sobie jej trochę kupić na zapas. Przedsiębiorcy, którzy ściągają z zagranicy półprodukty albo surowce - tak samo. Ludzie wreszcie zamieniają część swoich złotowych oszczędności na walutowe, żeby uchronić się przed spadkiem realnej wartości złotówek. Słabnąca w oczach gospodarka, Brexity, Trumpy, wybory w Niemczech i we Francji - to wszystko będzie napędzało niepewność i zwiększało wahliwość kursów walut. Handlarzom walutami przez internet to pasuje.
CurrencyOne właśnie pochwaliła się, że jego dwa serwisy w listopadzie pobiły rekordy popularności, notując najwyższe obroty w historii. Użytkownicy InternetowyKantor.pl oraz Walutomat.pl w zeszłym miesiącu wymienili waluty o łącznej wartości ponad 1,6 miliarda złotych. Wyższa o 25% niż w poprzednich miesiącach była też liczba transakcji - 200 tysięcy (przeciętna wartość jednej - 8200 zł). Najwyższa transakcja wykonana przez klienta indywidualnego dotyczyła kwoty... 1,3 mln zł. Widać ktoś miał do spłacenia dużą miniratkę, albo nie wytrzymał nerwowo i postanowił wyemigrować z kraju. Nie wiem niestety jaką walutę kupował. Są tylko statystyki ogólne: frank to 6% walut wymienianych przez serwisy CurrencyOne, zaś najpopularniejsze jest euro - 57% (dolar - 28%, funt - 9%)
Jak napisałem wcześniej, główną "ofiarą" rozwoju internetowych kantorów nie są wcale kantory tradycyjne, z papierowymi banknotami "na składzie" (dla ich klienteli internet nie jest atrakcją, bo potrzebują dostępu do fizycznej gotówki), lecz bankowe usługi wymiany walut. Nie ma danych ilu klientów walutowych straciły w ostatnich latach banki, ale musi to być znacząca liczba, skoro bankowcy próbują z tym trendem walczyć. Internetowy kantor Alior Banku jest uznawany przez obserwatorów rynku za czwarte-piąte najpopularniejsze miejsce wymiany walut w sieci (żeby z niego korzystać nie trzeba mieć konta w tym banku), zaś Raiffeisen Bank wszedł na rynek z ofertą internetowej wymiany walut połączonej z możliwością wypłaty gotówki. Bank dogadał się w tej sprawie z właścicielem bankomatów Euronet, którego niektóre maszyny wypłacają nie tylko złote, ale i euro.
Pożyczki online i internetowe kantory online to pierwsze innowacje, które dały znak do ataku firm technologicznych na banki. Pozabankowe firmy coraz bardziej opanowują już rynek pośrednictwa przy płatnościach (aplikacje typu SkyCash, mPay, PayU, Android Pay albo przelewy ekspresowe wprowadzone w pierwszej kolejności przez BlueMedia), transferów pieniężnych (także tych międzynarodowych, chociaż opisywany przeze mnie serwis Valuto.com niestety się wykrzaczył), a nawet zapędzają się na rynek usług quasibankowych (np. usługa DiPocket bardzo podobna do konta bankowego, czy karta kredytowa firmy Lew). Na ile bankowcy będą w stanie odpowiedzieć na tę ofensywę mając tak nędzną reputację, jak obecnie?
Maciej Samcik's Blog
- Maciej Samcik's profile
- 3 followers

