Rafał Kosik's Blog, page 90
December 23, 2011
Felix, Net i Nika oraz Wędrujące Samogłoski
W styczniowym numerze Nowej Fantastyki ukaże/ukazało się nowe opowiadanie o Felixie, Necie i Nice. Jest wprawdzie skierowane do nieco starszych czytelników, ale mam nadzieję, że nikt nie poczuje się zawiedziony.
Felix Polon siedział w poczekalni terminalu siódmego Heathrow i rozglądał się w poszukiwaniu Neta Bieleckiego, który dziesięć minut temu poszedł kupić coś do przekąszenia. W wielopoziomowym akwarium dla pasażerów, pełnym reklam i pouczeń na temat bezpieczeństwa, łatwo stracić orientację. A odfiltrować reklam nie bardzo było można, bo – jakże by inaczej – znikały również wszystkie istotne informacje. Mrugnął, wydając polecenie odszukania lokalizacji przyjaciela. Pierwszym, co zlokalizował jego program wyszukujący, była sieć wietnamskich barów dwa poziomy niżej. Oczywiście, był głodny. Co gorsza, reklama zawierała ścieżkę zapachową, co tylko podsyciło jego głód. Zrezygnował z pomocy komplanta i wstał, by rozejrzeć się osobiście.
Net już szedł w jego stronę. Niósł dwa wypasione hot dogi. Parówek prawie nie było widać spod sałaty, cebuli i kilku innych dodatków.
— Po co te wszystkie śmiecie? — zapytał Felix, odbierając swoją kanapkę.
— Gratis były.
— Jak to śmiecie… Chodźmy, bo zaraz otwierają gate.
— Wyluzuj trochę. Jeszcze kupa czasu.
Ale Felix już szedł za widocznymi tylko dla niego strzałkami wyświetlanymi przez jego komplant. Srebrna walizka podążyła za nim na małych gąsienicach.
— Nie możesz jej po prostu wziąć w rękę? — Net dogonił przyjaciela. Swoją ciągnął za rączkę jak wszyscy inni.
— Nie po to skonstruowałem samojezdną walizkę, żeby ją teraz nosić. Jak ty się spakowałeś na trzy dni w takie małe coś?
— Nie uznaję binarnego podziału ubrań na brudne i czyste. — Net wzruszył ramionami. — Są stadia pośrednie, sytuacje warunkowe i pranie powietrzne.
— Pranie powietrzne? — Felix próbował ugryźć hot doga i zarazem nie upaprać się.
— Czasem wystarczy pomachać T-shirtem z pół minuty, by ten w cudowny sposób znów stał się czysty.
Felix był bliski wyrzucenia do śmietniczki wszystkiego poza parówką. Ale zanim wprowadził ten pomysł w życie, w polu widzenia bez ostrzeżenia wyskoczyła mu tablica z godzinami odlotów. Zatrzymał się, zaskoczony.
— Kuuurrrleczka zamszowa! — wykrzyknął Net, co oznaczało, że on również nie by przygotowany na ten widok. — I po hot dogu…
Parówka z jego bułki leżała w kleksie ketchupu na marmurowej posadzce. Spod ściany startował już mały odkurzacz.
— Od kiedy to informacje o odlotach idą na najwyższym priorytecie? — Net patrzył to na bułkę ze śmieciami, to na parówkę.
Felix zagapił się na wiszące metr przed nim litery. Inni oczekujący w tym samym momencie znieruchomieli, zrobili zeza i głupie miny. Nie zapowiadało to niczego dobrego. I rzeczywiście, kolejne godziny odlotów z cichymi piknięciami zamieniały się na czerwone „cancelled". Lot numer BA 45981 do Warszawy, zaznaczony podświetloną ramką, wytrzymał ledwie kilka sekund dłużej niż AFL 36782 do Moskwy i LO 89755 do Nowego Jorku. Nie minęło piętnaście sekund, a wszystkie loty z terminalu siódmego zostały odwołane. Przez halę przebiegło zbiorowe westchnienie zawodu.
— A może ja chciałem to jeszcze zjeść? — zapytał Net, obserwując ponuro, jak odkurzacz wsysa parówkę.
Odkurzacz nie zareagował. Ciamknął myjkami, jakby się oblizywał, i odjechał.
— Akurat dziś? — zapytał w przestrzeń Felix. — Akurat kiedy jest TEN dzień?
— Co akurat dziś? — zainteresował się Net. Zrobił zeza, koncentrując spojrzenie na obrazie wirtualnym. — O żeż ty! Akurat dziś?!
Antologia twarda jak diament
Każde z opowiadań/mikropowieści zawartych w ponad ośmiusetstronicowym tomie jest perełką samą w sobie. Są one również na tyle długie, że każde zasługuje na osobne omówienie. Tym, co łączy je wszystkie, jest niewątpliwie twardość diamentu, nieustępliwość tytanu i połysk najczystszej stali – teksty zebrane w Science Fiction stanowią niemalże esencję tego, co odrzuca wiele osób od tytułowego gatunku. (więcej na polter.pl…)
December 22, 2011
December 21, 2011
Santa Cthlaus życzy wszystkiego najlepszego
Jak przetłumaczyć na polski Santa Cthlaus? Święty Mikthulaj? No, nieważne. Życzę Wam wszystkiego najlepszego i co tam sobie chcecie.
December 19, 2011
Mały Brat
Mam uczulenie na importowaną literaturę young adult. Zwykle jest to straszny chłam, nawet jeśli wysoko stoi w rankingach sprzedaży. Czasem z rzadka zdarza się coś wartościowego, perełka jeszcze rzadziej. Do Małego Brata podchodziłem ze zwyczajową nieufnością. Cory Doctorow zaskoczył mnie pozytywnie. Bardzo pozytywnie. A chwilę potem rozczarował jak nikt od dawna.
Jeśli miałbym zaszufladkować tę książkę, to otagowałbym ją jako młodzieżowy thriller polityczny. Zaczyna się mocno, bo od ataku terrorystycznego w San Francisco, w którym ginie kilka tysięcy osób. W wyniku zamieszania po ataku główny bohater, Marcus, zostaje omyłkowo aresztowany wraz z kilkoma przyjaciółmi. Służby specjalne, nie wiedząc kto swój a kto wróg, poddają wszystkich podejrzanych niezbyt delikatnym przesłuchaniom. Po kilku dniach Marcus zostaje pouczony, by nikomu nic nie mówił, i zwolniony wraz z dwójką przyjaciół. Jeden z paczki zostaje i ślad po nim ginie.
Właśnie nieznany los zaginionego przyjaciela staje głównym motywatorem działań Marcusa. Po pierwszym oburzeniu spowodowanym atakiem na jego miasto bohater zauważa, że środki bezpieczeństwa podjęcie przez tajne służby robią więcej złego niż zagrożenie terrorystyczne. Być może nawet spełnia się życzenie islamskich terrorystów, czyli zastraszenie ludzi, a życzenie to realizują właśnie służby. San Francisco zamienia się w miasto policyjne, gdzie każdy krok mieszkańców jest kontrolowany, a każde niestandardowe zachowanie (inna niż codziennie trasa przejazdu metrem, wizyta w dzielnicy, gdzie się nie ma bliskich) oznacza kontrolę i przesłuchanie.
Marcus wykorzystuje umiejętności nabyte przy omijaniu szkolnych systemów monitoringu oraz zdolności informatyczno-hackerskie, by sabotować ten urzędowy zamach na wolności obywatelskie. To trochę cyberpunk potraktowany śmiertelnie poważnie, bez fantastycznego eskapizmu. Buntownik ery cyfrowej obserwowany, jak godzinami tłucze w klawiaturę, żmudnie tworząc sprytne kody. Coś jak filmy o Jamesie Bondzie, w których narratorem byłby Q.
I niby jest OK, bo obrona wolności zawsze ładnie brzmi. Otóż… nie zawsze. „W obronie wolności" to brzmi dumnie, „W obronie wolności do przechodzenia na czerwonym świetle" brzmi głupio, a „W obronie wolności do przejeżdżania samochodem na czerwonym świetle" brzmi już naprawdę groźnie. Po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, że formalnie bohater zajmuje się… sabotowaniem działania służb własnego kraju w walce z wrogiem. Wróg dopiero co zabił kilka tysięcy obywateli i jest śmiertelnym zagrożeniem na przyszłość. Bohater jest więc zdrajcą. Nic dodać, nic ująć. Jego działania to doskonała zasłona dymna dla kogoś, kto chciałby przeprowadzić kolejny atak.
Gdy zaczynamy kibicować negatywnym bohaterom, to znak, że autor przegiął i zamiast dyskretnie przemycać swój światopogląd, wpycha nam go do łba tłuczkiem. Sądzę, że co mądrzejsi odbiją się od tej powieści w momencie, gdy propaganda z dialogów wylewa się do narracji. Gdy opanowuje również fabułę, staje się wręcz odpychająco przewidywalna. Jeżeli bohater idzie na nielegalny koncert w parku, to jest pewne, że autor posyła go tam tylko po to, żeby za kilka stron zobaczył policję brutalnie rozpędzającą całe towarzystwo.
Zastanawiam się, jak bym to czytał, gdyby moje poglądy były zgodne z poglądami autora. I chyba też z niesmakiem. Przykład: powszechnie lubiana nauczycielka na lekcji WOSP-u opowiada z zachwytem o narodzinach prawdziwej wolności, o kontrkulturze lat 70-tych, w tym o ludziach, którzy żyli z napadów, bo nie uznawali pracy, o lesbijkach postulujących fizyczną eksterminację wszystkich mężczyzn, o ideologicznych terrorystach, podkładających bomby w miejscach publicznych. Cała klasa ją popiera. Wyjątkiem jest jeden chłopak, który wcześniej został przez autora z gracją słonia w składzie papierowych postaci wtłoczony w rolę „tego złego". On zauważa, np. że podkładanie bomb w miejscach publicznych jest złem niezależnie od motywów. Przecież motywy są różne i cała sztuka współżycia społecznego polega na tym, by różnice poglądów nie prowadziły do eskalacji agresji. Zauważa to, dodajmy, tylko po to, by reszta klasy zgasiła go krytyką.
Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że Doctorow wykona kolejną woltę i wskaże błąd takiego myślenia, że bohater się ocknie. Ostatecznie autor zastosował metodę siłową, czyli pokazał, że Marcus miał rację, bo służby specjalne są gorsze od terrorystów i rzeczywiście przetrzymują setki własnych obywateli, uznanych za zaginionych lub zmarłych. A dlaczego przetrzymują? Bo chcą. Kiepsko. Szczerze mówiąc, nie udało mu się przekonać mnie, czemu tylu niewinnych i co ważniejsze, bezużytecznych dla służb ludzi jest przez te służby przetrzymywanych miesiącami. To zabieg fabularny „zły bohater jest zły, bo robi złe rzeczy, a robi złe rzeczy, bo jest zły". To populizm narracyjny, błąd sztuki. O przyczynie całego zamieszania – terrorystach – autor zająkuje się ze dwa razy. Być może są tylko wygodnym pretextem dla rządu, by wzmóc kontrolę. Ale… co, jeśli nie?
Szkoda, bo naprawdę dałoby się niegłupią ideę Małego Brata sprzedać bez obrażania inteligencji czytelnika. Ale może o to chodzi? Może chodzi o to, żeby trafić do statystycznej większości, która wymaga prostych komunikatów? Tylko czy statystyczna większość przyswaja jeszcze słowo pisane? Sprawdźcie sami, bo mimo tego mojego narzekactwa, całkiem dobrze się to czyta. A że czasem ciśnienie skoczy? To tylko taki trening kondycyjny bez ruchu.
December 18, 2011
Maxpedition Falcon II
Kolejny plecak militarny w mojej kolekcji. Dlaczego używam plecaków militarnych? Z dwóch powodów. Są solidne, znacznie solidniejsze od zwykłych. Zapas wytrzymałości przydaje się, gdy doczepiamy do plecaka dodatkowe oporządzenie. Możliwość dopięcia kieszeni i innego sprzętu jest drugim powodem. OK, jest jeszcze trzeci powód - wyrąbisty wygląd.
Plecaki militarne w większości nie są tak wygodne w noszeniu jak dobre plecaki turystyczne, ale też nie są tak niewygodne jak większość plecaków turystycznych. Falcon II podobał mi się od dawna, jednak po raz pierwszy przymierzyłem go w sklepie turystycznym w Hamburgu. Wepchnąłem do środka kurtkę i aparat fotograficzny (bo przymierzanie pustego plecaka nie ma sensu) i okazał się tak wygodny, że od razu kupiłem dwa. Drugi dla syna.
Produkty Maxpedition są legendarnie wręcz trwałe, ponieważ konstruuje się je z najlepszych materiałów nie uznając kompromisów. Mój plecak to druga generacja modelu Falcon. Różni się od pierwszej większą ilością pasków do mocowania oporządzenia w standardzie molle oraz dwoma dodatkowymi paskami kompresyjnymi. Widziałem używane od niemal dziesięciu lat plecaki pierwszej generacji i wygląda na to, że są nie do zdarcia.
Nie rozumiem ludzi, którzy kupują najtańsze plecaki. To żadna oszczędność, przecież taki plecak zacznie się pruć po miesiącu noszenia, a po pół roku będzie się nadawał do wyrzucenia. Może się przy tym wydarzyć też przykra sytuacja, kiedy przez zepsuty suwak lub rozpruty szef wypadnie nam coś cennego. Jeżeli Falcon jest zbyt drogi, można kupić inny plecak militarny za połowę jego ceny. Zresztą sam Falcon, jak i inne produkty Maxpedition doczekały się wielu kopii innych producentów, z których niektóre prezentują sobą przyzwoitą jakość.
Pojemność 25 litrów oznacza, że plecak nadaje się na wyprawy jednodniowe, na codzienne używanie w mieście, na rower czy na bagaż podręczny podczas podróży lotniczych. Nie jest duży, prawdę mówiąc mógłby być o jakieś 3 cm szerszy. Dzięki swoim wymiarom jest jednak bardzo poręczny i nadspodziewanie wygodny w noszeniu.
Tylna strona nie posiada żadnego systemu wentylacyjnego. Dla mnie to żadna wada, nigdy bowiem nie spotkałem w plecaku wentylacji, która by działała. System oddychający jest jedynie na szelkach nośnych. Same szelki są dobrze wyprofilowane, a dodatkowe paski piersiowy i biodrowy poprawnie stabilizują plecak podczas gwałtownych manewrów.
Falcon II posiada osiem i pół paska kompresyjnego. Piszę pół, bo przedni pasek na górze się rozdwaja. Pewnym mankamentem takiej ilości pasków jest to, że ich końcówki plączą się i przeszkadzają. Można je jednak poskromić przy użyciu gumki lub specjalnego klipsa zwanego Web Dominator. Jednakże zapas długości pasków przydaje się, gdy do plecaka trzeba przymocować coś dużego jak np. kurtka czy karimata. Paski pod spodem plecaka bez trudu zmieszczą śpiwór, a jeśli ktoś ma naprawę wypasiony śpiwór, paski można bez trudu przedłużyć poprzez doczepienie troków o szerokości 2.5 cm.
Suwaki YKK są wszyte „na lewą stronę", dzięki czemu lepiej chronią przed wodą i kurzem. Suwaki obydwu komór można zabezpieczyć przed otwarciem przez kieszonkowca z pomocą klipsu na górze. Suwaki ani w ogóle plecak nie są wodoodporne, ale praktyka dowodzi, że dopiero solidniejszy deszcz przeniknie do środka.
Falcon II posiada dwie komory przedzielone gąbkowaną przegrodą, dwie kieszenie z przodu, oraz kieszeń na Camelbak z tyłu. Zamiast Camelbaka można tam umieścić kaburę na broń lub cokolwiek, co daje się przyczepić rzepem (Velcro), niemal cała bowiem wewnętrzna płaszczyna kieszeni jest pokryta rzepem. Nie używam systemu Camelbak ani broni, więc noszę tam książkę lub laptopa - jedenastocalowy i raczej grubaśny Alienware M11X wchodzi na styk.
Komora główna daje się otworzyć do samego spodu, co pozwala załadować plecak jak małą walizkę. To naprawdę wygodna cecha.
Przed Falconem II Używałem większego modelu, 32-litrowego Condora II. To podobny konstrukcyjnie plecak, choć jednokomorowy. Okazał się za duży na miasto, a jednocześnie różnica między oboma plecakami nie jest aż tak duża, by się przepakowywać na wyjazdy. Jeżeli ktoś zamierza używać plecaka głównie do podróży i wycieczek pieszych, Condor II będzie lepszy, natomiast w roli plecaka uniwersalnego lepiej sprawdzi się Falcon II. Do wycieczek kilkudniowych jeszcze lepszy będzie 46-litrowy Vulture II.
Taśmy systemu molle, którymi obszyty jest plecak, pozwalają doczepić do niego wiele kieszeni i innego oporządzenia. Każdy może konfigurować sobie plecak wedle uznania, korzystając z oferty wielu producentów na całym świecie. Można tu też dopiąć oporządzenie innych standardów, jak chociażby klamry pamiętającego II wojnę światową systemu alice, czy wręcz cokolwiek, co dysponuje karabińczykiem lub paskiem.
Reasumując, jest to dobry i niezniszczalny plecak miejsko-turystyczny dla każdego, komu nie przeszkadza militarny wygląd. Więcej informacji o plecaku Maxpedition Falcon II można znaleźć na stronie producenta, a w Polsce mozna go kupić tutaj:
cqbtactical.pl
military.pl
taktyczni.pl
Poniżej filmik ładnie przedstawiający najważniejsze cechy.
December 17, 2011
Recenzja Obywatela na Katedrze
Zachwalać prozy Rafała Kosika nie zamierzam. Doskonale radzi sobie ona i bez mojej pomocy. Wystarczy zerknąć na szereg nagród przyznanych autorowi w ciągu ostatnich lat. Tak, wiem. Trudno o bardziej kontrowersyjny miernik wielkości pisarza, ale lepszy taki niż żaden. Nie sądzę, aby spece z Powergraphu zgłębili tajniki marketingu idealnego i tym samym przekonali wszystkich i każdego z osobna, jakim to Kosik wielkim pisarzem jest, gdyby nie dysponował on talentem. Owszem, reklama może zdziałać cuda, ale bez literackiej smykałki, Kosik nie miałby czego szukać w pisarskim show-biznesie. (więcej na katedra.nast.pl…)
December 14, 2011
Recenzja antologii Science Fiction na gildia.pl
Pół wieku temu wydawało się, że kolonizacja Księżyca i Marsa jest kwestią zaledwie kilku, może kilkunastu lat. Co dalej? Zewnętrzne planety układu, Alfa Centauri, po drodze sztuczna inteligencja, lek na raka, latające samochody, powszechna demokracja i… last but not least… nieśmiertelność. Dzisiaj, w miarę jak druga dekada dwudziestego pierwszego wieku dojrzewa na naszych oczach, kolejne promy kosmiczne NASA oddawane są na złom, a umieralność na coraz to nowe choroby rośnie zamiast maleć, zabawa w wizjonerstwo obdarzona jest szczególnym ryzykiem. (więcej na literatura.gildia.pl…)
December 12, 2011
Melancholia
To film o końcu świata. Jest pełen efektów specjalnych, zrobionych tak, że ich nie widać. Antyteza cyfrowych wodotrysków zza wielkiej wody ma swój urok. Nie dla wszystkich, oczywiście. Przez połowę filmu ekran jest pełen rozmawiających ludzi, przez resztę czasu grupka ta jest mniejsza. Jest jedna scena ucieczki, ale uczestniczy w niej wózek akumulatorowy i z góry wiadomo, że się nie uda. Wiadomo też, że wszyscy zginą. Piszę o tym na początku, żeby ci, którzy płakali na Batmanie, nie musieli czytać dalej.
Melancholia to nazwa nieznanej wcześniej planety, której orbita prawie na pewno jest kolizyjna z ziemską. Albo raczej tak: jest kolizyjna na pewno, tylko niektórzy nie chcą tego przyznać. Odkryte z kilkudniowym wyprzedzeniem zagrożenie jest tak potężne, że trudno nawet wyobrazić sobie, jak można by mu zaradzić. Nie jest to kino stricte SF, o nauce pada tutaj kilka słów, a w wielu miejscach scenariusz jest na bakier z obecną wiedzą. Nie jest to też kino katastroficzne. Jest to w zasadzie dramat psychologiczny i w jego przesłaniu niewiele by się zmieniło, gdyby akcję umieścić na początku lat czterdziestych w Singapurze. Choć pewnie wtedy ja bym go nie obejrzał.
Nie mamy tu scen z laboratoriów, z baz wojskowych, z zakorkowanych obwodnic metropolii ani z Cape Canaveral, gdzie dzielni kowboje kosmosu wózkami widłowymi ładują głowice nuklearne do wahadłowców. Mamy grupę ludzi, którzy w oddalonej od świata posiadłości muszą radzić sobie nie tyle z katastrofą, co ze sobą w obliczu nadciągającej katastrofy. Dla niektórych jest ona wręcz wybawieniem i rozwiązaniem wszystkich problemów. Inni oddają się swoim przyziemnym czynnościom, jakby nic się nie działo, jeszcze inni podejmują próby beznadziejnej walki lub odwrotnie – poddają się wcześniej.
Najważniejszy pojedynek na światopoglądy i charaktery rozgrywa się między trzema osobami: nihilistyczną z powodu ciągłej depresji Claire, jej prostolinijną i racjonalną siostrą Justine oraz Johnem, mężem tej drugiej, hołdującym zasadzie szkiełka i oka. I tak wszyscy zginą, to żadna tajemnica, ale każda śmierć będzie znaczyła co innego.
Lars von Trier to reżyser wielu doskonałych filmów (Przełamując fale, Tańcząc w ciemnościach), ciekawych (Epidemia), mniej ciekawych (Dogville) i co najmniej jednego fatalnego (Antychryst). Wiele można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest twórcą banalnym. Jest jednym z założycieli Dogmy 95. Na szczęście, dla siebie i widzów, po kilku eksperymentach porzucił założenia manifestu. Przyzwyczajenia jednak pozostały. Stąd na przykład wkurzający dla wielu, a dla nieobeznanych wręcz dezorientujący montaż, który polega na ciachnięciu wybranych ujęć zdecydowanie bardziej, niż podpowiadałaby logika sceny. Gość wchodzi na przyjęcie, wyciąga rękę, by przywitać się z gospodarzem, otwiera usta, chcąc powiedzieć coś ważnego, i… ciach, je deser. Odpowiednikiem tego zabiegu w literaturze byłoby zgubienie strony w składzie.
Należę do tych, którym takie eksperymenty formalne przeszkadzają. Nie lubię też przesadnego trzęsienia kamerą. Ostatnio Amerykanie przypomnieli sobie, że i w Europie robi się filmy, obejrzeli może ze dwa, przypadkiem coś z certyfikatem Dogmy 95, i też wyrzucili statywy oraz dodali funkcję randomize do zooma. Tyle że tam musi być wszystko bardziej, mocniej, szybciej, więcej, czyli aviomarin lepiej mieć. Na tym tle u von Triera trzęsie się umiarkowanie. Trzeba za to przyznać, że wizualnie film jest bez wątpliwości wzorowy. Również dzięki efektom specjalnym, których nie widać, czyli zaawansowanemu etapowi postprodukcji.
Dla kogo jest ten film? Przede wszystkim dla cierpliwych, bo znaczenia scen pozornie przegadanych domyślimy się późno. Lars von Trier włożył w ten film cały swój ekshibicjonizm artystyczny. Nie oczekujmy więc, że otrzymamy jakiekolwiek odpowiedzi. Zostaniemy z pytaniami i naszą własną melancholią.
Na koniec dla zainteresowanych making of efektów specjalnych w wykonaniu polskiej firmy Platige Image.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
