Rafał Kosik's Blog, page 82
May 13, 2012
Czy SF jest jeszcze potrzebne?
Jeśli popatrzymy w księgarniach na półki z fantastyką, zauważymy, że SF jest w zdecydowanej mniejszości. W tłumie smoków, wampirów, wróżek, krasnoludów i czarowników rakieta kosmiczna trafia się rzadko. I niestety trafiać się będzie coraz rzadziej. (więcej w majowym wydaniu Nowej Fantastyki…)
May 9, 2012
Euro disclaimer
Jeśli poważnie myślisz o bojkocie ukraińskiej części Euro 2012, natychmiast opuść tę stronę!
If you think of boycott ukrainian part of Euro 2012, immediately leave this site!
(waiting for ukrainian translate - send it to me, if you can translate this simple sentence into ukrainian)
Targi książki w Warszawie
Byłbym zapomniał! A właściwie to zapomniałem i przypomniałem sobie teraz. 12 maja będę gościem III Warszawskich Targów Książki, które odbędą się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Zapraszam w sobotę na godz. 13 na stoisko Wydawnictwa FK Olesiejuk A124, gdzie będzie można dostać zeszyt z opowiadaniem ze świata Felixa, Neta i Niki oraz otrzymać mój autograf, jeśli ktoś jeszcze nie ma. Sorry, że news tak późno.
May 8, 2012
Spotkanie w Krakowie
18 maja, (piątek) o godz. 17.30 nawiedzę Zespół Szkół Salezjańskich w Krakowie (os. Piastów 34). Zapraszam wszystkich chętnych na spotkanie autorskie. Będzie można zadać najróżniejsze pytania, dostać zeszyt z opowiadaniem ze świata FNiN oraz kupić książki (w dobrej cenie).
May 5, 2012
Iron Sky
Ten film to zmarnowana szansa. Ja się nawet nie czepiam tego, że w próżni działa spalinowy silnik motocykla, nie czepiam się braku hermetycznych kombinezonów w tejże próżni, ani nawet oczywistej oczywistości, że ludzie, którzy spędzili całe życie w grawitacji równej 0.16 G, na Ziemi leżeliby rozpłaszczeni i nie potrafiliby unieść małego palca u nogi. Ja czaję konwencję, ale czepiam się tego, że to jest zły film.
Zły po całości. Czekałem na Iron Sky od dawna i teraz czuję się poważnie rozczarowany. To nieludzkie, aż tak skopać tak doskonały pomysł! OK, powiem, na czym polega pomysł. Hitlerowcy w 1945 roku nie poddali się, tylko odlecieli na Księżyc i założyli bazę po jego ciemnej stronie. Udało im się doskonale. Nie dość, że stworzyli sprawnie funkcjonujące państwo, to jeszcze zdołali zbudować flotę wojenną, której zadaniem ma być podbicie Ziemi i zaprowadzenie na niej porządku. Jakiego porządku, można się domyśleć. Piękny pomysł na politycznie niepoprawną komedię. Cóż, tylko pomysł był piękny. Realizacja poległa jak Wehrmacht pod Moskwą.
Zaczęło się od złego scenariusza, a potem poszło dalej. Wyobraźcie sobie następującą scenę: dwójka nazistów w pełnym rynsztunku pojawia się w roku 2018 w czarnej dzielnicy NY i napotyka lokalny gang. Piękna sprawa i można by z tego zrobić slapstickową sekwencję, która przejdzie do historii kina. A jak to wygląda w Iron Sky? Naziści wsiadają do samochodu i odjeżdżają. Nie mogłem uwierzyć. To jakby kupić bilet do lunaparku tylko po to, by pospacerować alejkami.
Koleś grający nowego księżycowego fuhrera właściwie nie ma czego grać. Jego postać jest niespójna, nielogiczna, niekonsekwentna. W efekcie więc obserwujemy raz za razem, jak fuhrer Adler po prostu stoi i przez dziesięć sekund stroi miny do kamery, zanim montażysta litościwie ciachnie ujęcie. Kolesiówa grająca narzeczoną fuhrera dramatycznie próbuje ratować swoją papierową postać przed oddaniem na makulaturę. Nie udaje się jej.
Kretynka, prezydentka USA, wysyła inną kretynkę, swoją specjalistkę od PR, na misję obrony Ziemi przed nazistami z Księżyca. Daje jej pod komendę najnowocześniejszy super-hiper uzbrojony statek kosmiczny. Aż się prosi o wyzyskanie kretynki z guzikiem nuklearnym w zasięgu ręki. A jak przebiega wyzyskanie kretynki? Nijak nie przebiega. Ani to śmieszne, ani to smutne. Nawet parodia przemówienia Hitlera z filmu Upadek jest mniej śmieszna od oryginału, który przecież śmieszny nie był wcale. Znalazło się tu jeszcze kilka nawiązań do klasyków (np. Dr Strangelove), ale pasują jak rodzynki do barszczu. Jedna z końcowych scen w zrujnowanej szkole, do której do pokiereszowanych dzieci przychodzi pokiereszowana nauczycielka, mogłaby być śmieszna, prześmiewcza, groteskowa, straszna, smutna, przygnębiająca, wstrząsająca, wzruszająca… no jakakolwiek mogłaby być! A jest zwyczajnie nijaka. Jak cały film.
Był w tym potencjał na zrobienie kolejnego głupkowatego filmu w stylu Marsjanie Atakują, ale nawet ten potencjał został zmarnowany. Mamy zły scenariusz, złe dialogi, złe kadry, zły montaż… Gdyby nie ostatnia minuta filmu, uznałbym, że wyrzuciłem pieniądze. Dobre są jedynie efekty specjalne. Aha, no i muzyka ujdzie.
May 4, 2012
Przedpremierowy pokaz filmu Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa
Panie i Panowie, oto historyczna chwila, na którą wszyscy czekali. Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni odbędą się przedpremierowe pokazy filmu Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa. Pokazy będą dwa: 7 maja o godz. 12.00 i 8 maja o godz. 17.00. Film można będzie obejrzeć w Multikinie (Gdynia, ul. Waszyngtona 21). Pokaz odbędzie się w ramach Panoramy Polskiego Kina. Więcej na stronie festiwalu.
May 3, 2012
FNiN zbyt naukowy?
Wkrótce skończę pisanie Świata Zero 2. Jednych może zmartwi, innych ucieszy informacja, że nie będzie Świata Zero 3 ;) Nie piszę jednak teraz po to, żeby się chwalić, tylko z prośbą o sugestie. Mam ambicję pisania inteligentnej powieści dla inteligentnej młodzieży, bo wydaje mi się, że warto się trochę przyłożyć. Zawsze fajnie potem, trzymając w dłoniach własną książkę pachnącą farbą drukarską, poczuć satysfakcję zamiast niesmaku.
Opowieści o smokach, gnomach i elfach jest już dużo. I choć wcale nie uważam, żeby LoTR, HP, czy GoT były złymi powieściami, to ja podobnych nie napiszę. Jestem autorem science-fiction z powołania i kiedy czytam o smoku, to zaczynam się zastanawiać, na jakiej zasadzie zionie ogniem, i jak tak małe skrzydła mogą unieść tak wielkie cielsko. Mogę podać wzory na nośność skrzydeł, jeśli ktoś chce. F***g unromantic, prawda?
W którymś komentarzu pod wcześniejszymi wpisami padło pytanie, jak Felix mógł się domyśleć, że atom nie może zmienić swoich rozmiarów. Chodziło, o ile dobrze odgaduję intencje pytającego, o sytuację z Pałacu Snów, kiedy to Felix jako jedyny zauważył, że człowiek nie może zostać pomniejszony i nadal żyć, bo atomy w jego ciele się nie zmniejszą. Cóż, Felix jest ścisłowcem i podobnie jak ja, nie lubi, jak coś mu się nie zgadza. Pamiętacie film Innerspace albo Kochanie, pomniejszyłem dzieciaki? Gryzłem paznokcie, jak to oglądałem. Gdyby człowieka pomniejszyć do rozmiarów mrówki, natychmiast by umarł. Wystarczy zobaczyć, jak zachowuje się woda w skali mrówki. Gdyby człowiek… OK, OK, rozumiem. Właśnie tego jest we FNiN za dużo. Tak?
Gdyby nie Kasia, redaktor serii, już dawno posłałbym Felixa, Neta i Nikę do stacji orbitalnej, albo i dalej, śladami Iona Tichego. Oczywiście natychmiast połowa czytelników by się na mnie obraziła.
Wkrótce skończę Świat Zero 2, co oznacza, że przejdę do fazy koncepcyjnej kolejnej powieści, urlopów bowiem nie uznaję. Mam wiele pomysłów, z czego dwa lub trzy są moimi faworytami. Jednak postanowiłem się na chwilę zatrzymać i zapytać Was, co właściwie chcielibyście przeczytać. Nie chodzi mi o konkretne pomysły na historię, fabułę, czy zwroty akcji, bo tych mam aż nadto. Pytam o ogólne sugestie, co chcielibyście przeczytać w kolejnym tomie? Czego jest za dużo, czego za mało? Których bohaterów bardziej lubicie? Wiecej gnomów, mniej profesorów? Święty Mikołaj czy Golem Golem? Spiderman czy Latarnik? Kogo dodać? Kogo odjąć? Kto ma wpaść pod tramwaj i dlaczego z MP3 na uszach? Żartuję. Z tym tramwajem żartuję, reszta jest na poważnie.
May 1, 2012
Restauracja A. Gessler w Hotelu Francuskim w Krakowie
Są jeszcze pasjonaci prawdziwej kuchni i całego ceremoniału towarzyszącego ucztowaniu. Kto inny, jeśli nie Adam Gessler może tu być wzorcem mistrza? Można by go odcisnąć w gipsie i odlewać z brązu kopie zapasowe. Przy okazji ostatniej wizyty w Krakowie, postanowiłem sprawdzić, ile jest w tym prawdy. I poszedłem. I się przekonałem. I było dobrze.
Nie będę udawał, że znam starą szkołę restauratorstwa – w końcu najmniej stresujące są dla mnie wizyty w Burger Kingu, gdzie czynność społeczna w postaci składania zamówienia i płacenia zamyka się w trzydziestu sekundach. Podobnie jak wspomnienie smaku Woopera po otarciu ust. Ale nie o tym miało być. Miało być o prawdziwym jedzeniu.
Staram się unikać noszenia marynarek, o garniturach nie wspominając, a co więcej, dorabiam do tego teorię, jak do butów z krokodylej skóry w kontekście wolności jednostki i takich tam. A jednak w tej restauracji w mojej kapturnej bluzie na suwak poczułem się trochę jak w kaloszach na ślubie premiera z wicepremierem. No niestety, na wyprawy innomiastowe nie zabieram eleganckich ubrań, więc nawet nie miałem szansy przyzwoicie się okutać. Pomysł wyprawy do restauracji Gesslera pojawił się bowiem zupełnie niespodziewanie, kiedy moja marynarka była oddzielona ode mnie trzystoma kilometrami remontowanego asfaltu. Ale miało być o jedzeniu.
Wszyscy znajomi powtarzali, że czuli się u Gesslera, jak w filmie Zaklęte rewiry, no to i ja to powtórzę, bo to trafne określenie. Zwykle w knajpie jest jeden kelner, który obsługuje rewir, czyli kilka stolików. Czasem jest osobny spec od win, czasem od deserów. U Gesslera mamy nie tylko różnych kelnerów w różnych uniformach, ale nawet całe klasy kelnerów, coś jak z klasami okrętów liniowych w Royal Navy. Przy czym wszyscy oni zdają się być połączeni telepatycznym Wi-Fi, bo jeśli coś napomkniesz jednemu, po kilku sekundach wszyscy inni o tym wiedzą. Poważnie.
Nie mam żołądka jak Maciej Nowak, więc jak wsunę dwa dania, to się zwyczajnie czuję jak przeładowany TIR. Jestem z musu zwolennikiem metody przez niektórych uznawanej za barbarzyństwo, a przez niektórych za dowód smakostwa. Mowa o podjadaniu, czyli o wzajemnym próbowaniu potraw. Oczywiście nie dotyczy to zup, a ściślej – podjadanie zup to wyższy stopień poufałości. Tak czy inaczej, uczestniczyć muszą w tym osoby, którym to nie przeszkadza. Jeśli więc wybieramy się do knajpy w osiem osób, to średnio cztery-pięć zgodzi się uczestniczyć w podjadaniu. To znakomicie poszerza doznania, a wraz z nimi horyzonty.
Wybrałem dwa dania z pełną świadomością tego, że to odchoruję. Na pierwszy ogień poszła kaszanka. Kaszanka jak kaszanka, tu trudno coś skopać, mając przyzwoity surowiec. Prawdę mówiąc wolę kaszankę, którą sam przygotuję, ale ja jej sobie nie podam srebrnymi szczypcami z żeliwnej patelni gorącej tak, że aż nity trzeszczą. W skrócie – kaszanka była OK.
Korzystając z opcji podjadania, wgryzłem się w tatar. Był to najgorszy wizualnie, ale najsmaczniejszy tatar, jaki jadłem w życiu. Nie przepadam za surowym mięsem, nie ma dla mnie smaku. Smak dodają mu te wszystkie śmieci, które lądują obok, czyli głównie żółtko jajka i cebulka. Jeśli o mnie chodzi, to najchętniej bym to wymieszał, uformował kotlet i wysmażył z tego hamburgera. No ale marzenia na bok, a gesslerowski tatar na celownik. Zamawiasz tatar, a na drewnianym wózku przyjeżdża kawał polędwicy, a wózek pcha kucharz (lub lepiej kucharka) z wielkim nożem, niemal tasakiem, w dłoni. I przez kilka minut ciacha przy tobie w charakterze naocznego świadka to mięcho, aż powstanie nanosieczka, a potem wmieszowuje te wszystkie dobroci, które (IMHO) dopiero nadają mu smak i łychą wali ci tę papę na talerz. I nie ma przy tym żadnej sztuczki z maszynką do mielenia mięsa, o nie! Wygląda to jak lody bekonowe, ale smak… Powiedzieć, że jest wyrąbisty, to jak nazwać katedrę Notre Dame kapliczką. I pomyśleć, że ja kiedyś na poważnie wierzyłem, że człowiek nie umie trawić surowego mięsa.
Drugim daniem, które wybrałem (a raczej polecono mi), była maczanka krakowska. I to jest absolutny debeściak, który każdy powinien spróbować. Już zakupiłem schab, by ową maczankę samodzielnie wykonać, więc oczekujcie przepisu na mojej stronie. Jest to schab gotowany z cebulą i podawany w sosie własnym na bułce. Brzmi banalnie, ale smak maczanki chodził za mną jeszcze przez tydzień. I to w tym dobrym tego określenia znaczeniu. Gadżeciarze mają swoje hasło must have, smakosze powinni mieć więc must eat. I maczanka krakowska u Gesslera jest takim właśnie must eat.
Gęsi pipek był ostatnim z dań, które podjadałem, i mam tu mieszane uczucia. Ja nie lubię podrobów, to żarcie dla psów, ale ten gęsi pipek był… cóż, był naprawdę dobry. Jestem skłonny uwolnić kaczy pipek od inwektywy podrobowej. Bo w końcu, żołądki, jakież to podroby? Tak czy inaczej, było to pyszne.
Zwykle w knajpie sytuacja wygląda następująco: albo wszystko jest dobre, albo wszystko jest złe. Stany pośrednie to rzadkość. To, czy jest smacznie, czy nie, zależy od szefa kuchni i od ogólnych standardów panujących w owej kuchni. Jeśli od progu knajpy wali po sensorach przegrzanym olejem i przyprawą do zup Maggi, to już wiem, że lepiej odwrócić się na pięcie, zanim kelnerzy wezmą mnie na litość. Takie knajpy nie powinny istnieć. Restaurację Gesslera w Krakowie polecam za to z całego serca. Nie znaczy to, że należy się tam stołować codziennie, bo mam pełną świadomość, że w kaszance i maczance z toną smażonej cebuli wchłonąłem tyle kalorii ile wynosi tygodniowa norma dla operatora koparki ręcznej w chilijskim kamieniołomie karnym. Ale raz na jakiś czas przecież można się popaść w klimatach galicyjsko-żydowskich. No nie ma na świecie lepszej kuchni od galicyjskiej.
Wspomnieć należy jeszcze o wystroju wnętrza. Spotkałem się w kilku miejscach z osobliwymi opiniami na ten temat, z których to opinii biła głęboka niewiedza. Otóż to coś na ścianach tej restauracji to nie jest klej pozostały po oderwaniu tapet w kwiatki; się to nazywa przecierka i jest zabiegiem celowym, a chodzi w tym zabiegu o nadanie pomieszczeniu wyglądu starszego niż jest w rzeczywistości. Wiem, bo sam trzasnąłem przecierkę na ścianach w mojej kuchni. Szmatką i szczotką trzasnąłem. Przecierka jest jak malarstwo iluzoryczne; ma budować klimat. Z tego samego powodu w restauracji nie ma głośników nadających przeboje RMF-u; za to obok szatni maestro popyla standardy na klawiaturze fortepianu. Czyli wykwint i popas idą synchronicznie. Najważniejsze jest jednak to, że trzeba się spieszyć, bo ceny tam wciąż (kwiecień 2012) nie są wcale wygórowane. Oczywiście jest drożej niż w barze mlecznym, ale nie drożej niż w innych restauracjach, serwujących smażone podeszwy i gotowane cholewki.
Spieszmy się kochać dobre knajpy, tak szybko drożeją.
GAST: Restauracja A. Gessler w Hotelu Francuskim w Krakowie
Są jeszcze pasjonaci prawdziwej kuchni i całego ceremoniału towarzyszącego ucztowaniu. Kto inny, jeśli nie Adam Gessler może tu być wzorcem mistrza? Można by go odcisnąć w gipsie i odlewać z brązu kopie zapasowe. Przy okazji ostatniej wizyty w Krakowie, postanowiłem sprawdzić, ile jest w tym prawdy. I poszedłem. I się przekonałem. I było dobrze.
Nie będę udawał, że znam starą szkołę restauratorstwa – w końcu najmniej stresujące są dla mnie wizyty w Burger Kingu, gdzie czynność społeczna w postaci składania zamówienia i płacenia zamyka się w trzydziestu sekundach. Podobnie jak wspomnienie smaku Woopera po otarciu ust. Ale nie o tym miało być. Miało być o prawdziwym jedzeniu.
Staram się unikać noszenia marynarek, o garniturach nie wspominając, a co więcej, dorabiam do tego teorię, jak do butów z krokodylej skóry w kontekście wolności jednostki i takich tam. A jednak w tej restauracji w mojej kapturnej bluzie na suwak poczułem się trochę jak w kaloszach na ślubie premiera z wicepremierem. No niestety, na wyprawy innomiastowe nie zabieram eleganckich ubrań, więc nawet nie miałem szansy przyzwoicie się okutać. Pomysł wyprawy do restauracji Gesslera pojawił się bowiem zupełnie niespodziewanie, kiedy moja marynarka była oddzielona ode mnie trzystoma kilometrami remontowanego asfaltu. Ale miało być o jedzeniu.
Wszyscy znajomi powtarzali, że czuli się u Gesslera, jak w filmie Zaklęte rewiry, no to i ja to powtórzę, bo to trafne określenie. Zwykle w knajpie jest jeden kelner, który obsługuje rewir, czyli kilka stolików. Czasem jest osobny spec od win, czasem od deserów. U Gesslera mamy nie tylko różnych kelnerów w różnych uniformach, ale nawet całe klasy kelnerów, coś jak z klasami okrętów liniowych w Royal Navy. Przy czym wszyscy oni zdają się być połączeni telepatycznym Wi-Fi, bo jeśli coś napomkniesz jednemu, po kilku sekundach wszyscy inni o tym wiedzą. Poważnie.
Nie mam żołądka jak Maciej Nowak, więc jak wsunę dwa dania, to się zwyczajnie czuję jak przeładowany TIR. Jestem z musu zwolennikiem metody przez niektórych uznawanej za barbarzyństwo, a przez niektórych za dowód smakostwa. Mowa o podjadaniu, czyli o wzajemnym próbowaniu potraw. Oczywiście nie dotyczy to zup, a ściślej – podjadanie zup to wyższy stopień poufałości. Tak czy inaczej, uczestniczyć muszą w tym osoby, którym to nie przeszkadza. Jeśli więc wybieramy się do knajpy w osiem osób, to średnio cztery-pięć zgodzi się uczestniczyć w podjadaniu. To znakomicie poszerza doznania, a wraz z nimi horyzonty.
Wybrałem dwa dania z pełną świadomością tego, że to odchoruję. Na pierwszy ogień poszła kaszanka. Kaszanka jak kaszanka, tu trudno coś skopać, mając przyzwoity surowiec. Prawdę mówiąc wolę kaszankę, którą sam przygotuję, ale ja jej sobie nie podam srebrnymi szczypcami z żeliwnej patelni gorącej tak, że aż nity trzeszczą. W skrócie – kaszanka była OK.
Korzystając z opcji podjadania, wgryzłem się w tatar. Był to najgorszy wizualnie, ale najsmaczniejszy tatar, jaki jadłem w życiu. Nie przepadam za surowym mięsem, nie ma dla mnie smaku. Smak dodają mu te wszystkie śmieci, które lądują obok, czyli głównie żółtko jajka i cebulka. Jeśli o mnie chodzi, to najchętniej bym to wymieszał, uformował kotlet i wysmażył z tego hamburgera. No ale marzenia na bok, a gesslerowski tatar na celownik. Zamawiasz tatar, a na drewnianym wózku przyjeżdża kawał polędwicy, a wózek pcha kucharz (lub lepiej kucharka) z wielkim nożem, niemal tasakiem, w dłoni. I przez kilka minut ciacha przy tobie w charakterze naocznego świadka to mięcho, aż powstanie nanosieczka, a potem wmieszowuje te wszystkie dobroci, które (IMHO) dopiero nadają mu smak i łychą wali ci tę papę na talerz. I nie ma przy tym żadnej sztuczki z maszynką do mielenia mięsa, o nie! Wygląda to jak lody bekonowe, ale smak… Powiedzieć, że jest wyrąbisty, to jak nazwać katedrę Notre Dame kapliczką. I pomyśleć, że ja kiedyś na poważnie wierzyłem, że człowiek nie umie trawić surowego mięsa.
Drugim daniem, które wybrałem (a raczej polecono mi), była maczanka krakowska. I to jest absolutny debeściak, który każdy powinien spróbować. Już zakupiłem schab, by ową maczankę samodzielnie wykonać, więc oczekujcie przepisu na mojej stronie. Jest to schab gotowany z cebulą i podawany w sosie własnym na bułce. Brzmi banalnie, ale smak maczanki chodził za mną jeszcze przez tydzień. I to w tym dobrym tego określenia znaczeniu. Gadżeciarze mają swoje hasło must have, smakosze powinni mieć więc must eat. I maczanka krakowska u Gesslera jest takim właśnie must eat.
Kaczy pipek był ostatnim z dań, które podjadałem, i mam tu mieszane uczucia. Ja nie lubię podrobów, to żarcie dla psów, ale ten kaczy pipek był… cóż, był naprawdę dobry. Jestem skłonny uwolnić kaczy pipek od inwektywy podrobowej. Bo w końcu, żołądki, jakież to podroby? Tak czy inaczej, było to pyszne.
Zwykle w knajpie sytuacja wygląda następująco: albo wszystko jest dobre, albo wszystko jest złe. Stany pośrednie to rzadkość. To, czy jest smacznie, czy nie, zależy od szefa kuchni i od ogólnych standardów panujących w owej kuchni. Jeśli od progu knajpy wali po sensorach przegrzanym olejem i przyprawą do zup Maggi, to już wiem, że lepiej odwrócić się na pięcie, zanim kelnerzy wezmą mnie na litość. Takie knajpy nie powinny istnieć. Restaurację Gesslera w Krakowie polecam za to z całego serca. Nie znaczy to, że należy się tam stołować codziennie, bo mam pełną świadomość, że w kaszance i maczance z toną smażonej cebuli wchłonąłem tyle kalorii ile wynosi tygodniowa norma dla operatora koparki ręcznej w chilijskim kamieniołomie karnym. Ale raz na jakiś czas przecież można się popaść w klimatach galicyjsko-żydowskich. No nie ma na świecie lepszej kuchni od galicyjskiej.
Wspomnieć należy jeszcze o wystroju wnętrza. Spotkałem się w kilku miejscach z osobliwymi opiniami na ten temat, z których to opinii biła głęboka niewiedza. Otóż to coś na ścianach tej restauracji to nie jest klej pozostały po oderwaniu tapet w kwiatki; się to nazywa przecierka i jest zabiegiem celowym, a chodzi w tym zabiegu o nadanie pomieszczeniu wyglądu starszego niż jest w rzeczywistości. Wiem, bo sam trzasnąłem przecierkę na ścianach w mojej kuchni. Szmatką i szczotką trzasnąłem. Przecierka jest jak malarstwo iluzoryczne; ma budować klimat. Z tego samego powodu w restauracji nie ma głośników nadających przeboje RMF-u; za to obok szatni maestro popyla standardy na klawiaturze fortepianu. Czyli wykwint i popas idą synchronicznie. Najważniejsze jest jednak to, że trzeba się spieszyć, bo ceny tam wciąż (kwiecień 2012) nie są wcale wygórowane. Oczywiście jest drożej niż w barze mlecznym, ale nie drożej niż w innych restauracjach, serwujących smażone podeszwy i gotowane cholewki.
Spieszmy się kochać dobre knajpy, tak szybko drożeją.
April 29, 2012
Mars - Co warto czytać?
Jestem naprawdę pod wrażeniem jego pierwszej powieści – Mars, wydanej w 2003 roku. Wyróżnia się ona: dobrze przemyślaną fabułą, wspaniale wykreowanym światem na obcej planecie i filozoficznymi pytaniami, które w sobie zawiera i które właściwie są jednym z jej głównych wątków (pytania, do czego służy polityka, co to jest świadomość, czym jest wolność, ogólniejsze o sens życia i wiele innych). (więcej na cowartoprzeczytac.blox.pl…)
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
