Rafał Kosik's Blog, page 79
August 5, 2012
Notatki nowojorskie 5
Znowu obtrąbił mnie maszynista za filmowanie jego wielkiej błyszczącej dżdżownicy. Ale cóż ja mam zrobić, skoro te pociągi z nierdzewnej stali wyglądają tak przeindustrialnie? No nie mogę się powstrzymać. I jak one pięknie kontrastują z tym całym syfem na peronach i torowiskach. Żeby warszawskie metro zaczęło tak wyglądać, trzeba by co dziennie przez kilka lat wylewać na każdy metr kwadratowy peronu wiadro pomyj i wdeptywać je tysiącami podeszew, by się wszystko dobrze wchłonęło.
Nowojorski Subway ustępuje rozmiarami londyńskiemu Undergroundowi, ale jest skupiony na mniejszym obszarze (głównie na dolnym Manhattanie i Brooklynie) przez co zagęszczenie linii i skomplikowanie podziemnego labiryntu przejść między wielopoziomowymi tunelami robi naprawdę spore wrażenie. Miejscami są tu trzy poziomy tuneli. Wielkość widać jednak najlepiej na stacjach, gdzie wszystkie perony są obok siebie. Stacja przy Hoyt Street, wcale nie największa, posiada w jednej hali cztery perony i osiem torów. To tyle, co warszawski Dworzec Centralny.
Pociągi są klimatyzowane, a stacje nie. Jeżeli na powierzchni temperatura wynosi 30 stopni, to pod ziemią jest jakieś 35, bo atmosferę podgrzewają same pociągi. I właśnie z tych 35-ciu stopni wsiadamy do wagonu, w którym jest 20. Rurki są tak zimne, że czasem nie można ich dotknąć. Oczywiście wyjście z wagonu jest przeżyciem równie intensywnym somatycznie.
Jakieś dwa tygodnie temu warszawska prasa wyciągnęła sprawę plombowania przejść ewakuacyjnych w metrze. Jak zapewniła rzeczniczka metra, w razie pożaru lub wybuchu, kierownik stacji usunie plomby, umożliwiając sprawną ewakuację. Jeden kierownik i cztery wyjścia ewakuacyjne na czterech końcach peronów. OK, powodzenia życzę panu kierownikowi i polecam test na sucho w postaci przebiegnięcia dwóch długości peronu, dla ułatwienia bez kłębiącego się tłumu i kłębiącego się dymu. Te plomby i uzasadnienie są dowodem na to, że bareizmy nie przeszły do historii, a nawet wciąż powstają nowe. Jednak marna plomba z cienkiego druciku to naprawdę pikuś wobec krat, który przedzielają niektóre stacje Subwaya. Ja tam widzę niezły problem w razie jakiegoś… problemu. Ale może nie mam racji.
Tylko na nielicznych stacjach znajdują się wyświetlacze informujące, za ile pojawi się pociąg. Również tylko w nielicznych pociągach jest jakakolwiek informacja, gdzie pociąg się aktualnie znajduje, a gdzie znajdzie się za chwilę; nie mówiąc już o tym, że w czasem nie ma w nich nawet mapki linii, a na stacjach – nazw w oczywistych miejscach. Znów punkt dla Undergroundu, gdzie to wszystko jest ujednolicone i czytelne.
Linie metra są zwykłe (lokalne) i pospieszne. Pociągi tych drugich zatrzymują się na najważniejszych stacjach. To rozwiązanie z jednej strony lepsze, z oczywistych przyczyn, z drugiej komplikuje cały system. O ile zasady korzystania z Undergroundu są oczywiste od razu, o tyle w Subway trzeba się „wgryźć”, żeby uniknąć podziemnej turystyki. Największym plusem metra nowojorskiego w porównaniu do londyńskiego jest to, że to pierwsze jeździ całą dobę. Obczajanie systemu autobusowego jeszcze przede mną, ale już widzę duży plus: autobusy nocne poza centrum zatrzymują się na żądanie pasażerów w dowolnym miejscu.
To miasto żyje 24 godziny na dobę. W Londynie o 23:00 zamykają puby i przestają sprzedawać alko; w NY nie ma problemu ze zjedzeniem lunchu o trzeciej w nocy, z wizytą u fryzjera, czy ze zrobieniem zakupów w sklepie muzycznym. Londyn wprawdzie nie umiera po północy, jak większość polskich miast, ale w porównaniu z Nowym Yorkiem wypada mniej korzystnie. Natomiast niemiecki wynalazek weekendów bez handlu zostałby tu po prostu wyśmiany.
August 3, 2012
Notatki nowojorskie 4
Ciekawe w NYC, a pewnie i w całych Stanach, jest podejście do BHP. Z jednej strony w USA jest coś koło miliona prawników i każda instrukcja obsługi kuchenki mikrofalowej zawiera wzmiankę o tym, żeby nie suszyć w niej włosów, a z drugiej… otwarta klapa magazynowa w chodniku – spoko. Nieizolowany włącznik światła wewnątrz łazienki – spoko. Metalowy, nieizolowany, nieuziemiony włącznik metalowej lampki tuż nad umywalką – również spoko. A jeśli już jesteśmy w łazience, w którą stronę odkręca się wodę w prawdziwie polskim kranie? Clockwise czy counter clockwise? Teraz jakoś nie mogę sobie przypomnieć, ale wiem, że tutaj cały czas się mylę.
O tym, że okrągłe klamki w USA obracają się w odwrotną stronę wiedziałem od dawna. Przy czym zwykłe klamki, takie z uchwytem, otwierają się w normalną, jedyną słuszną, prasłowiańską stronę, czyli do dołu. Ciekawe, jakby się otwierało formę pośrednią, taką okrągła klamkę z mikrodyngsem? OK, OK, nowe okrągłe klamki działają w obie strony. Problemów z ergonomią generalnie jest tu całkiem sporo i chyba wynika to z innej filozofii projektowania. Ot, chociażby samochody. Pewien znajomy pisarz, który zmienił ostatnio Alfę Romeo na Jeepa (dokładnie takiego samego, jaki posiadam i ja) nagle zauważył, że pokrętła do regulacji klimatu z pozycji „zawsze pod ręką” przemieściły się w miejsce „trzeba najpierw spojrzeć, gdzie są” a sama regulacja temperatury z raz ustawionego i zapomnianego „auto” zamieniła się w walkę o otrzymanie biologicznego optimum termicznego.
Jeśli dobrze rozumiem, Amerykanie oczekują od urządzeń codziennego użytku, by te jak najmniej zawracały im głowę. Europejczycy stawiają bardziej na prostotę konstrukcji. Wiem, to się zmienia, ale nie zmieni się całkiem od razu. W Europie większość samochodów ma ręczną skrzynię biegów, a Stanach automatyczną; europejski toster ma pokrętło timera, amerykański guziki z opisami do konkretnego zadania, które de facto zwalniają z myślenia, że dwa tosty zlepione serem trzeba opiekać o połowę dłużej niż jeden samotny tost.
Rzeczywiście, to amerykańskie dążenie do ułatwiania sobie życia często to życie komplikuje. Weźmy monety. Nie ma na nich, podobnie jak na funtach, cyfr jasno określających ile ta podkładka pod papiaki bez dziurki jest warta. Najpopularniejszą monetą (jeśli mogę się posługiwać statystyką po czterech dniach) jest quarter, czyli ¼ dolara, czyli 25 centów. Jak się można domyśleć, nie ma tam nigdzie napisu „25 cents”, jest tylko „quarter dollar”. I byłoby OK (bo niby łatwiej coś podzielić na cztery, niż podzielić na sto a potem pomnożyć przez dwadzieścia pięć), gdyby nie fakt, że nikt już nie zaokrągla cen do tego quartera.
A chyba jedynym powodem, dla którego w obiegu pozostaje banknot jednodolarowy, jest fakt, że widnieje na nim podobizna George’a Washingtona. Innego uzasadnienia nie widzę. Te pomięte szmaty drą się i zawijają na rogach, a przy tym na pierwszy rzut oka trudno odróżnić je od innych nominałów. Gdyby ktoś mnie pytał (wiem, że tak się nie stanie), to poradziłbym dociągnąć monety do 5 dolarów, a dopiero od dziesięciu drukować papierki. Co? Że nie warto, bo zaraz przejdziemy na operacje bezgotówkowe? Jeżeli ktoś wierzy w to, że za kilka lat pieniądz fizyczny zniknie, jest w wielkim błędzie. Masa knajp w NYC akceptuje wyłącznie American Express, którym/rą to z kolei w Europie da się zapłacić chyba tylko w bufecie dla pracowników ambasady USA. Karta jest wygodna, ale nieprzewidywalna. Byle awaria kabla gdzieś dwieście kilometrów od ciebie i jesteś dwa dni bez pieniędzy. Spóźniłeś się ze spłatą kredytu, podatku lub alimentów? Nagle może się okazać, że plastik mówi „nie”. Gotówka nigdy nie powie Ci „nie”. Przekonało się o tym wielu Nowojorczyków podczas ostatniej trwającej dwa dni awarii prądu w całym mieście, kiedy to kardy kredytowe nadawały się co najwyżej do dzielenia na porcje cukru do herbaty.
Karty debetowe są obsługiwane w inny sposób niż kredytowe i trzeba wiedzieć, jaką kartę się posiada. W przeciwnym razie terminal wywali błąd. Strange… Jeśli jesteśmy przy płaceniu i ergonomii. W pobliskim sklepie Pionier, który jest najbliższym marketem ze wszystkim, czego potrzeba do życia, szerokość przejścia między kasami jest o centymetr mniejsza od szerokości wózka. Rozwiązanie? Wózek zostawia się przed kasą, a jedna z pracownic co dwie minuty przechodzi i zbiera wózki na koniec. Wystarczyłoby oderwać drewnianą listwę z obudowy kasy, by wózek przeszedł. Nie wiem, może nie chodzi o błąd w obliczeniach architekta, tylko o bezdomnych, którzy by owe wózki pożyczali bezzwrotnie?
W Polsce istnieje praktyka wzajemnego ułatwiania sobie życia podczas zakupów. Jeśli mam zapłacić 12 PLN, a najmniejszy banknot, który posiadam, to 20 PLN, to daję kasjerce ów banknot i dwa złote, a ona bez słowa wydaje mi dychę reszty. Spróbowałem ułatwić w ten sam sposób życie kasjerce w sklepiku z pamiątkami w Empire State Building. Dziewczyna nie wiedziała, o co mi chodzi. Precyzacja intencji „Just give me ten” wprawiła ją w jeszcze większe zdziwienie. Czyli już wiecie, jak nie ułatwiać innym życia w USA.
P.S. Już wiem, co jest nie tak z tymi kranami. Lewy odkręca się w przeciwną stronę niż prawy. Rozumiem, co leży u podstaw tej filozofii – poszukiwanie symetrii, niesłusznie nazwanej przez Greków sztuką głupców. Ta filozofia zawodzi jednak, gdy prócz pokręteł do ciepłej i zimnej wody jest jeszcze pokrętło przełączania kran-prysznic, a ponosi całkowitą klęskę, gdy dochodzi czwarte, sterujące korkiem. Dlatego też w umywalce prawy kran obraca się odwrotnie niż lewy, a w wannie oba obracają się tak samo. Fail.
Teoretycznie Możliwy Notes
Nie będę już dłużej ukrywał, że nadludzkim wysiłkiem woli i mięśni przygotowałem coś, co może stać się Waszym towarzyszem edukacyjnej niedoli w przyszłym roku szkolnym. Jest to Teoretycznie Możliwy Notes, czyli notes, który prócz funkcji przyjmowania na powierzchni prawie dwustu stron informacji alfanumerycznych wprowadzanych do niego urządzeniem wejściowym o nazwie długopis, daje też coś od siebie. Jest tam parę fajnych rysunków i kilka mniej fajnych, oraz trochę przydatnych informacji z zakresu matematyki, fizyki i chemii.
Data premiery nie jest jeszcze ustalona, ale będzie to jakoś zaraz po początku roku szkolnego. Jeżeli ktoś zapyta o dostępność notesu w formie e-book, nie odpowiem i dam mu czas na przemyślenie pytania.
Notatki nowojorskie 3
Nie można, po prostu nie można zwiedzać Nowego Yorku, z pominięciem punktu Empire State Building. Dopiero stamtąd dobrze widać skalę miasta, które stając się gigantem, nie zamieniło się w molocha. Wieżowców wysokości porównywalnej z warszawskim Marriottem jest tu kilkaset i dopiero z góry widać jednocześnie ich różnorodność i kontrastujące z nim uporządkowanie, wynikające z prostokątnej siatki ulic. Po prostu nie można pominąć Empire State Building.
Nie należy się dać skusić na zakup biletu u ulicznych naganiaczy. Bilet kupiony u nich jest droższy, a może się też okazać, że kupimy bilet na zwiedzanie budynku od zewnątrz, czyli na przejażdżkę rykszą po Manhattanie. Bilety należy kupić w kasie wewnątrz budynku (wejście od 5th Avenue). Przy czym wejście jest tak urządzone, by starannie ukryć kolejkę do windy – ta ukazuje się naszym oczom w pełnej krasie dopiero po kupieniu biletu. Bilet kosztuje 25 dolarów, co jest niemałą sumą. No, ale jak ktoś chce taniej, to polecam Pałac Kultury (zresztą wzorowany na Empire State), ewentualnie Wieżę Wodną we Fromborku.
Przy wejściu do Empire State Building trzepią gorzej niż na lotnisku. Mój plecak przejeżdżał przez rentgen trzy razy i za każdym razem coś nowego lądowało w plastikowym woreczku do przechowalni. Nie rozumiem tego – od zawsze byłem przekonany, że przeciętny Amerykanin nie wyjdzie z domu bez klamki, a tu proszę – robią wielkie oczy na widok scyzoryka. Koleś z ochrony, widząc kolejne nieregulaminowe przedmioty pokiwał głową, podał Kasi rękę i powiedział: „Hi, let me introduce myself, because we are going to spend more time together. My name is Sean. Who your husband is, Rambo?”. To świadczy tylko o tym, że nie oglądał filmów z McGyverem.
Jakie to mało hipsterskie a bardzo mainstreamowe, wjechać windą, obejrzeć dachy innych domów i zaraz zjechać na poziom ziemi. Ale kto by się tym przejmował! Taras widokowy znajduje się na 86-tym piętrze, czyli na wysokości ponad 350 metrów. Dla porównania, taras widokowy PKiN to 114 metrów. Za kolejne siedemnaście bucksów można wjechać na 102-gie piętro i obejrzeć mniej więcej to samo, tyle że z dwoma bonusami. Pierwszy jest taki, że widok przesłonięty jest szybami z odciśniętymi liniami papilarnymi nosów z całego świata; drugi to głos, który mówi do ciebie w windzie, że właśnie dołączyłeś do ekskluzywnego klubu stodwujkowiczów. Odradzam.
Manhattan o zachodzie słońca dostarcza zupełnie nowych wrażeń. Można je przyswajać z różnych miejsc, włącznie z Empire State. My jednak zdecydowaliśmy się na Most Brooklyński. Powinni instalować tam fotele, żeby widok Dolnego Manhattanu o zmierzchu miał w co wgniatać. Dopiero o tej porze widać, ile tam jest tych wszystkich okienek i każdy z wieżowców nagle robi się dwa razy większy, niż był za dnia.
Chciałbym kiedyś zobaczyć tłumy Warszawiaków i turystów, oglądających zachód słońca nad swoim miastem nie przy okazji wypadu na piwo, tylko dla samego widoku.
August 2, 2012
Notatki nowojorskie 2
Cały Manhattan został kupiony przez Holendrów od lokalnych Indian za 24 dolary. Inflacja sprawia, że być może wartość zakupu dziś wydaje się nieco zaniżona, ale pamiętajmy, że tamte 24 dolary teraz byłyby warte co najmniej 300. Za to już można się nieźle natrąbić w najlepszej knajpie w okolicy. I tak sobie zapewne pomyślał wódz Wielki Kac (albo jakoś podobnie), sprzedając kawał zbędnego lasu na podmokłym półwyspie. Powstał Nowy Amsterdam, po czym Holendrzy spartolili parę spraw i zarząd nad całą okolicą (w promieniu kilkuset kilometrów) przejęli Brytyjczycy. Patrząc z perspektywy dzisiejszego świata, był to bardzo szczęśliwy ciąg wydarzeń.
To miasto robi duże wrażenie. Naprawdę duże wrażenie. Narastająca dziesiątkami lat architektura, wieżowiec na wieżowcu, a zza jednego wyłania się drugi, a zza drugiego trzeci. Budynki o nieprawdopodobnych proporcjach, jak warszawskie secesyjne kamienice dziesięciokrotnie przeskalowane w pionie, a za nimi sześćdziesięciopiętrowe biurowce postawione na działce 20×10 metrów.
Nowy York to wielostopniowe, totalne miasto, które mimo swojego ogromu nie przytłacza. To zasługa kompleksowego i przemyślanego podejścia do przestrzeni publicznej, która ma być ogólnodostępna i przyjazna. W Warszawie niestety widzę tendencję odwrotną. O ile w starych dzielnicach można mówić o podobnym procesie, o tyle twórcy nowych dzielnic skupiają się na budowaniu architektonicznych potworków i szczelnym ogradzaniu ich od siebie nawzajem. To słabość państwa i włodarzy miasta, to degradacja tkanki miejskiej i degeneracja stosunków społecznych. Wiem, że te osiedla będą musiały zniknąć, lecz stanie się to za kilkanaście, kilkadziesiąt lat. A przez ten czas choroba będzie trwała, a określenie „polskie obozy” zyska nowe znaczenie.
Nowy York to miasto przyjazne, pełne wyluzowanych ludzi. Jego siła tkwi w różnorodności i otwartości. Jamajska (z wyglądu) rodzinka, z dredami do pasa każdy, je obiad w McDonald’się, obok siedzi chudy Holender (z wyglądu), dalej murzyńska para (z wyglądu) i nie czuć między nimi cienia niechęci. I to przemieszanie jest wszędzie. Businessmani wracają z pracy subwayem razem ze sprzątaczami i robotnikami budowlanymi jeszcze w strojach służbowych. Dla tej zbieraniny ludzi różnych wyznań, różnych światopoglądów i różnych stanów kont udało się stworzyć wspólną wartość, którą można opisać prostym zdaniem „jesteśmy Amerykanami” oraz doprecyzować drugim prostym zdaniem „jesteśmy Nowojorczykami”. I to działa.
W Europie hasło „jesteśmy Europejczykami” znaczy mnie więcej tyle, co „lubimy placki”, dlatego coraz mniej optymistycznie patrzę na przyszłość EU jako federacji. Prawdziwej jedności nie tworzą biurokraci, nie tworzą jej również bezmyślne masy. Prawdziwą jedność tworzą charyzmatyczni wizjonerzy poparci bezwzględną siłą i zamordyzmem z jasno sprecyzowanymi celami i wartościami. Żadnej z tych rzeczy w EU nie widzę.
Głównym punktem wycieczki po deszczowym Manhattanie był odbudowywany kompleks Word Trade Center. Budowa ciągnie się już dziesięć lat i powoli widać koniec. Moim zdaniem najlepszym, co można było zrobić, było odbudowanie Twin Towers w tym samym miejscu i tej samej formie, choć ze zdecydowanie bardziej przemyślaną konstrukcją nośną. Szkoda, że zwyciężyła inna opcja.
Planowałem odwiedzić Nowy York wcześniej, w lipcu 2001 roku, a jednym z głównych punktów programu miało być obejrzenie panoramy miasta z tarasu widokowego na dachu WTC. Z wielu różnych przyczyn wyjazd trzeba było przełożyć o ponad dziesięć lat. I chyba będę musiał przyjechać tu ponownie, gdy budowa zostanie zakończona, a wraz z nią nowy taras.
August 1, 2012
Notatki nowojorskie 1
Nie zdobyłbym się na stwierdzenie, że to podróż życia, ale fakt faktem, oddaliłem się od miejsca urodzenia (szpital na Solcu, Warszawa) dalej niż kiedykolwiek. Dotychczas rekord padł, gdy zamoczyłem Martensy w atlantyckim wybrzeżu Irlandii. Tym razem, Panie i Panowie pojechałem się natychać do Nowego Yorku (wiem, wiem, pisze się Nowy Jork).
Świat jest mały. Na Heathrow, w autobusie kursującym między terminalami, spotkaliśmy prezesa Empiku na uchodzctwie, a dokładniej na początku jego wakacyjnej drogi. Dobrze, że byłem z żoną.
Jedzenie w British Airways jest tak tłuste, że aż dobre. W pure oprócz masła było chyba nawet trochę ziemniaków. W jednym kurczaku z warzywami i pure zjadłem więcej tłuszczu, niż w domu zjadam przez tydzień. Lot do Londynu zajął dwie i pół godziny, przesiadka kolejne dwie, no i siedem godzin lot transatlantycki. Na szczęście w Jumbo Jetach BA można się rozerwać multimedialnie, czyli np. pooglądać filmy na ekranie niewiele większym od wyświetlacza w telefonie. Obejrzałem Johna Cartera, z czego drugą połowę na podglądzie, by się zatrzymywać tylko, gdy na ekranie pojawiała się Lynn Collins.
Mój plecak i wszystko, co w nim noszę, jak zwykle było przyczyną niezdrowego zainteresowania służb bezpieczeństwa na kolejnych lotniskach oraz korków do bramki. A przecież wyjąłem wszystko, czego nie wolno wnosić na pokład. Nie wiem, o co im chodzi. Zachowują się jak ludzie, którzy w życiu nie widzieli pingatora do fluskaków. Sama kontrola imigracyjna na JFK była bardzo miła, podobnie jak wcześniejsza rozmowa w sprawie wizy w ambasadzie USA w Warszawie. Choć oczywiście sama konieczność starania się o wizę i procedura są ciutkę poniżające.
Nie sposób nie porównywać Nowego Yorku z Londynem, bo NYC to przecież młodszy i większy brat. Takie było też moje pierwsze wrażenie, po tym, jak przejechaliśmy się kilkoma liniami subwaya. Znaczy metra. I choć wszędzie jest luźniej i ogólnie przestrzenniej, bo podczas budowy nie trzeba było się liczyć z kilkusetletnią zabudową, to jednak organizacja transportu publicznego jak na razie w porównaniu do Londynu wypada blado.
Z JFK do subwaya dojeżdża się kolejką Air Train, do której wstęp jest darmowy, ale… wyjście z niej kosztuje już 5 dolców. Sprytne. Informacja głównie gadana, bo z żadnej tablicy nie sposób się dowiedzieć, co należy zrobić. A należy pojechać Air Train na stację Jamaica i przesiąść się do subwaya. Tyle, że są dwie linie Air Train, z których jedna skręca tuż przed stacją Jamaica. Obydwie linie różnią się textem wyświetlanym na diodowym ekranie przemiennie z innymi informacjami, a dodatkowo kod kolorystyczny przyjęty na schematach jest niezgodny z kolorami na informacjach peronowych. To wszystko chyba tylko po to, żeby stewardzi i stewardessy na stacjach mieli co robić.
Na lotnisku nie można kupić tygodniowego biletu na metro. Trzeba pojechać na stację Jamaica. Tam również nie można go kupić nawet w automacie sprzedającym bilety na metro. Bilet czasowy kupuje się u Hindusa na straganie z orzeszkami i wodą mineralną. Oczywiście daje się to ogarnąć, ale jest ot nauka na własnych błędach, jak np. to, że nie każda linia nie o każdej porze zatrzymuje się nie na każdej stacji.
W subwayu w końcu zmorzył mnie sen. To nie jest nawet jet lag, bo raczej dzięki podróży na zachód dogoniłem właściwy rytm dnia, ale efekt pracy po kilkanaście godzin przez ostatnie dni, co by wszystkie pilne projekty zakończyć przed wyjazdem. Zanim jednak zasnąłem, poczyniłem obserwacje socjologiczne, np. takie, że Murzyn europejski a Murzyn amerykański, to dwa różne Murzyny. Kolesie, którzy zachowują się jak żywcem wyjęci z clipu rapowego, istnieją i maja się dobrze. Większość ludzi, którzy coś czytają, czyta papierowe analogowe książki. Czytniki e-booków nadal są w znacznej mniejszości. Pierwsza osoba czytająca książkę była płci przeciwnej i czytała Grocholę w oryginale. Czyli albo Polka, albo wśród nowojorskiej hipsterii pojawiła się, chwilowa oczywiście, moda na polskie książki. Stawiam na to pierwsze, bo Polaków w NYC jest jakieś pół miliona.
Finally, po czterech godzinach od lądowania szczęśliwie zdobyliśmy klucze do wynajętego mieszkania i padnięci dotarliśmy do przed drzwi. Marząc tylko o tym, żeby wziąć zimny prysznic i walnąć się do wyrka, przekręciłem klucz w zamku. A dokładniej, spróbowałem przekręcić. Klucz nie pasował. To dosyć przykra sytuacja, ale należy się z nią liczyć, jeśli podróżuje się tak jak my, czyli unikając hoteli. Przyjeżdża człowiek wypruty po niedospaniu i przeleceniu połowy globusa, a tu taki zonk.
Okazało się, że dziewczyna, która wynajmowała to mieszkanie przed nami, w porozumieniu z właścicielką dorobiła drugi komplet kluczy. Dorabiacz się nie postarał, a dziewczyna nie sprawdziła. No i dostaliśmy komplet, w którym z trzech kluczy, ledwie jeden działał po odpowiednim wetknięciu i dociśnięciu. Co zrobić po dziesiątej w nocy w obcym mieście, jeśli oryginał kluczy równie dobrze może być już w Singapurze?
W zasadzie byliśmy już na etapie szukania ślusarza (no ale mieszkanie nie jest nasze, więc jak?) albo hotelu w pobliżu. To też mogłoby nie być łatwe o tej porze. Rozwiązanie przyszło z zupełnie innej strony, ze strony mózgu. Klucz jest wykonany z mosiądzu lub stopu aluminium i cynku, czy tam innego materiału w sumie miękkiego. Multitool po raz kolejny zwrócił 300 PLN, wydane na niego prawie 15 lat temu, i udowodnił, że jest narzędziem niezastąpionym. Podpiłowany w kilku miejscach kluczy, zamki udało się otworzyć.
Jestem tak zmęczony, że nawet nie chce mi się kłaść spać, więc piszę ten krótki text pełen błędów ortograficznych (potem poprawię). Jest druga w nocy czasu nowojorskiego, a temperatura powietrza wynosi 25 st. Celsjusza. Nasze mieszkanie z oknami wychodzącymi na północny-zachód zamiast klimatyzacji ma jedno małe coś, co przypomina robiącą „szzz…” atrapę klimatyzacji (coś jak te pseudolaptopy z ekspozycji Ikei). Idę wiec spać (próbować spać), a jutro z obiektywem zadartym pod kątem 45 stopni ruszam w miasto.
July 20, 2012
Prometeusz
Czekałem na ten film od dawna, w końcu Obcy 2 (Aliens) znajduje się na mojej liście top 10 najlepszych filmów. Nasłuchałem się wiele złego na temat Prometeusza, zanim jeszcze wszedł do polskich kin. Nie spodziewałem się więc rewelacji i się nie zawiodłem – rewelacji nie ma. Wymogi rynku i zasady działania przemysłu filmowego sprawiają, że dziś po prostu powstanie filmu tej klasy co Obcy jest niezwykle mało prawdopodobne.
Prometeusz to prequel serii „Obcy” Ridleya Scotta, wyjaśniający skąd ów Obcy się wziął. Para archeologów w jaskini w szkockich górach odkrywa malowidło sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat. Malowidło przedstawia ni mniej ni więcej mapę wskazująca odległą galaktykę. Identyczne mapy znaleziono w ruinach wielu ziemskich cywilizacji, które nie miały ze sobą kontaktu. Wygląda to na zaproszenie od naszych Twórców. Jedna z wielkich korporacji wydaje pierdyliard dolarów i wysyła w niepewną misję statek badawczy „Prometeusz”. Prawdziwy cel korporacji, jak można się domyśleć, nie jest tak banalny ani szlachetny, jak chęć poznania braci w rozumie.
Jest tu trochę pseudointelektualnych rozważań o sens istnienia, ale wspomniany rynek wymusza sporą retardyzację przekazu do poziomu przeciętnego widza, a ten poziom jest przecież… przeciętny. Przeciętny widz musi się poczuć usatysfakcjonowany faktem, że rozkminił egzystencjalną głębię kałuży pseudofilozoficznej.
Momentami film jest wręcz dentystyczny, czyli tak głupi, że aż zęby bolą. Wydaje się logiczne, że podczas badania obcej budowli na obcej planecie, należy zachować najwyższą ostrożność. Tymczasem dzielna ekipa nie dość, że idzie sama, zamiast posłać przodem automaty, to jeszcze ściąga hermetyczne hełmy. Dwaj najwięksi tchórze napotykają obcą formę życia i zamiast wiać, próbują się z nią bawić. W tym samym czasie para wybitnych naukowców w pokładowym laboratorium przeprowadza sekcję innej obcej formy życia, a za jedyne zabezpieczenie przed zagrożeniem mikrobiologicznym służą im maseczki z gazy. Takich scen jest niestety sporo, ze sceną operacji w automacie medycznym na czele, gdzie stężenie piętrowych bzdur osiąga stan krytyczny.
Oto kilka mądrości, o które wzbogaci się widz podczas seansu:
• Jeżeli nie jesteś pewien, czy atmosfera na innej planecie nie zawiera niebezpiecznych mikrobów, weź głęboki oddech i się przekonaj.
• Najlepszą formą analizy innoplanetarnego organicznego gluta, jest rozciapcianie go między palcem wskazującym a kciukiem.
• Jeżeli obawiasz się, że za zamkniętymi drzwiami czai się niebezpieczeństwo, otwórz je, by rozwiać wątpliwości.
• Jeżeli nie wiesz, jaki jest kod odblokowujący zamek szyfrowy, wciśnij dowolne klawisze. Zadziała przy pierwszej próbie.
• Jeżeli napotkasz obcą formę życia, użyj palca, by sprawdzić, czy nie gryzie.
• Udając się pieszo w nieznany teren, broń zostaw na statku.
• Uzupełnij swój zestaw pierwszej pomocy o zszywacz biurowy. Jest niezastąpiony przy ranach ciętych brzucha – dzięki niemu staniesz na nogi w pół minuty.
Doktor Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) jest całkiem sympatyczna, ale nie może zastąpić charyzmatycznej Ellen Ripley. Charlize Theron gra za to bezbarwną sucz reprezentującą właściciela statku – gdyby jej nie było, film nic by nie stracił. Aryjski android David jest przewidywalnie nijaki w konfrontacji z Bishopem czy Ashem. Pozostali aktorzy nie mają wiele go zagrania.
Ale, żeby było jasne, film jest wart obejrzenia. Rewelacji nie ma, ale nie ma również rozczarowania. Wizualnie jest piękny, efekty 3D nie przytłaczają, przez sporą część akcja trzyma w napięciu, a kilka postaci nawet nie jest tak całkiem papierowych. Obawiam się tylko, że Prometeusz spodoba się głównie tym widzom, którzy nie są fanami Obcego – ci będą mieli zbyt wygórowane oczekiwania.
July 18, 2012
Recenzja Verticala na Kronikach Nomady
Tym, co najbardziej przemawia podczas lektury Verticalu, nie jest wbrew pozorom wizja świata i liczne, obecne zwłaszcza pod koniec książki, zapętlenia czasu i przestrzeni. Rafał Kosik mistrzowsko pokazuje, jak łatwo jest manipulować informacją, a przez tę manipulację sprawować władzę nad przyzwyczajonymi do prowadzenia za rękę ludźmi. Wszystkie trzy postawy społeczeństw, choć pozornie od siebie różne, wykazują jedną, przerażającą cechę wspólną: nikt nie dąży do poznania prawdy, przedkładając nad nią spokój i powszechne zadowolenie. (więcej na Kroniki Nomady…)
July 10, 2012
Wtedy tak się nie walczyło
W filmie Komandosi z Navarony Niemcy używają czołgów T-34. Ten błąd jest tak oczywisty, że poruszy tylko militarystę cierpiącego na zespół Aspergera. Dam sobie włosy w nosie uciąć za to, że filmowcy w pełni świadomie wybrali poniewierające się po Europie ruskie czołgi, bo te niemieckie, jak przystało na sprzęt przegranej armii, w większości nie nadawały się do użytku. Czy psuje to przyjemność oglądania? Mnie nie, ale niektórym pewnie tak – stąd popularność stron i forów pełnych ludzi specjalizujących się w wyszukiwaniu bugów.
W literaturze sytuacja wygląda podobnie. Z jednej strony mamy autora, który powinien (ale nie zawsze to robi) przyłożyć się do pracy i wiernie oddać realia epoki, w której rozgrywa się akcja jego powieści. Z drugiej strony mamy czytelnika, który może (ale nie musi) zwracać uwagę na małe nieścisłości. Gdzie kończy się uproszczenie, a zaczyna fuszerka? Gdzie leży granica między czytelniczym niezadowoleniem z ignorancji autora a zwykłym czepiactwem?
Tytuł felietonu jest cytatem z pewnej dyskusji dotyczącej Kameleona, który to cytat swego czasu nieźle mnie ubawił. Gdybym pisał powieść historyczną o kampanii w Ardenach, to powinny się zgadzać nawet numery boczne Shermanów i Tygrysów. Ale już w powieści fantastyczno-historycznej nie ma to wielkiego znaczenia. Tym bardziej nie ma to znaczenia w całkowicie innym świecie, opartym na innych zasadach, włącznie z inną ewolucją społeczeństwa, uzbrojenia, a nawet inną strukturą molekularną żołnierzy. A skoro to inny świat, to na zarzut, że „Wtedy się tak nie walczyło” można tylko odpowiedzieć pytaniem „Kiedy?”.
Z problemem zwolenników, by nie rzec fanatyków, całkowitej zgodności słowa z rzeczywistością, spotkałem się ponownie przy okazji dyskusji o Opowieściach z meekhańskiego pogranicza Roberta M. Wegnera. Konkretnie poszło o nieścisłości w opisie taktyki militarnej. A o jaką taktykę chodzi?. O „ówczesną” oczywiście! Tyle że pojęcie „ówczesności” nie ma sensu, jeśli mowa o innoświatowym fantasy, które zakłada inną genezę cywilizacji, a więc i całej armii wraz z rodzajami formacji, broni, akcesoriami, strategiami i taktykami. Jeżeli ktoś mimo to się upiera, że w podobnych warunkach powinno się walczyć tak samo jak to miało miejsce w rzeczywistości, to nie pozostaje nic innego, niż powiedzieć mu, że wybrał nieodpowiednią dla siebie książkę.
Być może „winni” są liczni autorzy – z Jackiem Komudą na czele – którzy rozbestwili czytelników perfekcyjnym oddawaniem realiów. Oczywiście chwała im za to, że z pasją przegrzebali archiwa, by ubrać swoje historie w kiecki z epoki. Ale, na miłość Romea do Julii, to jest inny gatunek literacki – fantastyka przecież z natury rzeczy rozmija się z rzeczywistością. Na tym między innymi polega jej fantastyczność! Czym innym jest fantastyka, nawet parahistoryczna, a czym innym historyczna fikcja. Hufiec elfów zdecydowanie nie pasuje do Bitwy pod Grunwaldem z Krzyżaków Sienkiewicza, ale już w Panu Lodowego Ogrodu kapitan łodzi innoplanetarnych „Wikingów” może mieć na nosie Ray-Bany, ponieważ w świecie tej powieści jest to uzasadnione.
Bywa jednak, że autor, a za nim i redaktor, rzeczywiście popełni błąd. Autor też człowiek, nie może znać się na wszystkim, a research i konsultacje nie zawsze wystarczają. Jeżeli tekst z błędem trafi na fachowca w danej dziedzinie, to fachowiec przyśle e-mail do autora i zwróci mu uwagę na pomyłkę. Ostatecznie umieści krótką notkę na forum lub stronie autora, by inni wiedzieli, co jest nie tak. Jeżeli jednak tekst trafi na niedowartościowanego maniaka, to zaowocuje przypominającą krucjatę dyskusją o fundamentalnej różnicy między śrubą a wkrętem. Pierwsza opcja jest dla autora i czytelników bardzo pożyteczna, bo np. pozwala na poprawienie błędów w kolejnym wydaniu. Druga raczej irytuje, służy bowiem przede wszystkim autopromocji czepiacza („Znalazłem byka i nie zawaham się go użyć!”).
Prawdą jest też, że w niektórych tekstach fantastycznych pojawia się cała masa poważnych błędów wynikających z niewiedzy autora i niewiedzy redaktora (lub wręcz braku redaktora). Palahniukowi można wybaczyć twierdzenie, że po uderzeniu kijem baseballowym w przedni zderzak samochodu, wybuchają airbagi, bo Fight Club to powieść skupiająca się na czym innym. Gorzej, jeśli w opowiadaniu aspirującym do miana SF pilot rakiety w trakcie lotu zmienia zdanie i zawraca na Ziemię „w okolicy orbity Saturna”, jakby jechał motorowerem do sąsiedniej wsi, a komandosi opanowują statek międzygwiezdny, dostając do środka przez wentylację.
Z upodobaniem masochisty wysyłam kolejne moje książki do recenzji w „Lampie”, w którym to piśmie zwykle (choć nie zawsze) są równo wdeptywane w wykładzinę. Ale wysyłam, bo z negatywnej recenzji autor również czegoś się uczy. Na łamach „Lampy” wyjaśniono mi na przykład, że terrarium dla mrówek nie nazywa się terrarium tylko formikarium. Dzięki temu nauczyłem się kolejnego trudnego słowa, a wraz ze mną większość czytelników pisma.
Konstruktywna krytyka jest potrzebna samemu autorowi, żeby nie popadł w niezdrowy samozachwyt i nie stracił kontaktu z rzeczywistością. Niestety, o konstruktywną krytykę coraz trudniej.
Artykuł ukazał się w Nowej Fantastyce 12/2011
July 8, 2012
Kilka nowych fotosów z filmu
By umilić Wam długie oczekiwanie na premierę filmu, zdobyłem kilka nowych fotosów, tych z ostatecznej wersji filmu już po dodaniu efektów specjalnych. Wrzucam je na stronkę i czekam razem z Wami, by zobaczyć FNiN na dużym ekranie. Chodzą słuchy, że nastąpi to w październiku.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
