Wtedy tak się nie walczyło

Wtedy tak się nie walczyłoW filmie Komandosi z Navarony Niemcy używają czołgów T-34. Ten błąd jest tak oczywisty, że poruszy tylko militarystę cierpiącego na zespół Aspergera. Dam sobie włosy w nosie uciąć za to, że filmowcy w pełni świadomie wybrali poniewierające się po Europie ruskie czołgi, bo te niemieckie, jak przystało na sprzęt przegranej armii, w większości nie nadawały się do użytku. Czy psuje to przyjemność oglądania? Mnie nie, ale niektórym pewnie tak – stąd popularność stron i forów pełnych ludzi specjalizujących się w wyszukiwaniu bugów.


W literaturze sytuacja wygląda podobnie. Z jednej strony mamy autora, który powinien (ale nie zawsze to robi) przyłożyć się do pracy i wiernie oddać realia epoki, w której rozgrywa się akcja jego powieści. Z drugiej strony mamy czytelnika, który może (ale nie musi) zwracać uwagę na małe nieścisłości. Gdzie kończy się uproszczenie, a zaczyna fuszerka? Gdzie leży granica między czytelniczym niezadowoleniem z ignorancji autora a zwykłym czepiactwem?


Tytuł felietonu jest cytatem z pewnej dyskusji dotyczącej Kameleona, który to cytat swego czasu nieźle mnie ubawił. Gdybym pisał powieść historyczną o kampanii w Ardenach, to powinny się zgadzać nawet numery boczne Shermanów i Tygrysów. Ale już w powieści fantastyczno-historycznej nie ma to wielkiego znaczenia. Tym bardziej nie ma to znaczenia w całkowicie innym świecie, opartym na innych zasadach, włącznie z inną ewolucją społeczeństwa, uzbrojenia, a nawet inną strukturą molekularną żołnierzy. A skoro to inny świat, to na zarzut, że „Wtedy się tak nie walczyło” można tylko odpowiedzieć pytaniem „Kiedy?”.


Z problemem zwolenników, by nie rzec fanatyków, całkowitej zgodności słowa z rzeczywistością, spotkałem się ponownie przy okazji dyskusji o Opowieściach z meekhańskiego pogranicza Roberta M. Wegnera. Konkretnie poszło o nieścisłości w opisie taktyki militarnej. A o jaką taktykę chodzi?. O „ówczesną” oczywiście! Tyle że pojęcie „ówczesności” nie ma sensu, jeśli mowa o innoświatowym fantasy, które zakłada inną genezę cywilizacji, a więc i całej armii wraz z rodzajami formacji, broni, akcesoriami, strategiami i taktykami. Jeżeli ktoś mimo to się upiera, że w podobnych warunkach powinno się walczyć tak samo jak to miało miejsce w rzeczywistości, to nie pozostaje nic innego, niż powiedzieć mu, że wybrał nieodpowiednią dla siebie książkę.


Być może „winni” są liczni autorzy – z Jackiem Komudą na czele – którzy rozbestwili czytelników perfekcyjnym oddawaniem realiów. Oczywiście chwała im za to, że z pasją przegrzebali archiwa, by ubrać swoje historie w kiecki z epoki. Ale, na miłość Romea do Julii, to jest inny gatunek literacki – fantastyka przecież z natury rzeczy rozmija się z rzeczywistością. Na tym między innymi polega jej fantastyczność! Czym innym jest fantastyka, nawet parahistoryczna, a czym innym historyczna fikcja. Hufiec elfów zdecydowanie nie pasuje do Bitwy pod Grunwaldem z Krzyżaków Sienkiewicza, ale już w Panu Lodowego Ogrodu kapitan łodzi innoplanetarnych „Wikingów” może mieć na nosie Ray-Bany, ponieważ w świecie tej powieści jest to uzasadnione.


Bywa jednak, że autor, a za nim i redaktor, rzeczywiście popełni błąd. Autor też człowiek, nie może znać się na wszystkim, a research i konsultacje nie zawsze wystarczają. Jeżeli tekst z błędem trafi na fachowca w danej dziedzinie, to fachowiec przyśle e-mail do autora i zwróci mu uwagę na pomyłkę. Ostatecznie umieści krótką notkę na forum lub stronie autora, by inni wiedzieli, co jest nie tak. Jeżeli jednak tekst trafi na niedowartościowanego maniaka, to zaowocuje przypominającą krucjatę dyskusją o fundamentalnej różnicy między śrubą a wkrętem. Pierwsza opcja jest dla autora i czytelników bardzo pożyteczna, bo np. pozwala na poprawienie błędów w kolejnym wydaniu. Druga raczej irytuje, służy bowiem przede wszystkim autopromocji czepiacza („Znalazłem byka i nie zawaham się go użyć!”).


Prawdą jest też, że w niektórych tekstach fantastycznych pojawia się cała masa poważnych błędów wynikających z niewiedzy autora i niewiedzy redaktora (lub wręcz braku redaktora). Palahniukowi można wybaczyć twierdzenie, że po uderzeniu kijem baseballowym w przedni zderzak samochodu, wybuchają airbagi, bo Fight Club to powieść skupiająca się na czym innym. Gorzej, jeśli w opowiadaniu aspirującym do miana SF pilot rakiety w trakcie lotu zmienia zdanie i zawraca na Ziemię „w okolicy orbity Saturna”, jakby jechał motorowerem do sąsiedniej wsi, a komandosi opanowują statek międzygwiezdny, dostając do środka przez wentylację.


Z upodobaniem masochisty wysyłam kolejne moje książki do recenzji w „Lampie”, w którym to piśmie zwykle (choć nie zawsze) są równo wdeptywane w wykładzinę. Ale wysyłam, bo z negatywnej recenzji autor również czegoś się uczy. Na łamach „Lampy” wyjaśniono mi na przykład, że terrarium dla mrówek nie nazywa się terrarium tylko formikarium. Dzięki temu nauczyłem się kolejnego trudnego słowa, a wraz ze mną większość czytelników pisma.


Konstruktywna krytyka jest potrzebna samemu autorowi, żeby nie popadł w niezdrowy samozachwyt i nie stracił kontaktu z rzeczywistością. Niestety, o konstruktywną krytykę coraz trudniej.


Artykuł ukazał się w Nowej Fantastyce 12/2011

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 10, 2012 05:12
No comments have been added yet.


Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.