Rafał Kosik's Blog, page 54

February 3, 2014

Wszystko jest polityczne

Kupujesz kefir i myślisz sobie, banalna sprawa ten kefir. Nie, nie myślisz tak – kupując kefir myślisz o czymś zupełnie innym, bo kupno kefiru nie jest dla Ciebie szczególnie istotną sprawą. Po prostu kupujesz kefir. Błąd! Jest cała masa ludzi, którzy będą mieli do Ciebie pretensję o ten głupi ruch włożenia butelki/kubka kefiru do koszyka. Bo nie sprawdziłeś, czy krowa, z której mleka zrobiono ten kefir, jest hodowana w humanitarnych warunkach, czy nie jest karmiona paszą zawierającą GMO, czy do kefiru nie dodaje się szczepów bakterii z opatentowanymi sekwencjami korporacyjnego DNA, czy pracownicy tej mleczarni nie są aby mobbingowani. A właściwie to czemu robisz zakupy w hipermarkecie? Podpadasz na każdym kroku i to wielu ludziom. I nawet o tym nie wiesz.


Czytam sobie czasem, nie za często, felieton albo wpis, z mediów, które same o sobie mówią, że są opiniotwórcze. I te przesunięte skrajnie w prawo i te oparte o beton z lewej strony czyta się jak przekaz ze świata równoległego, w którym wydarzyło się jakieś poważne nieszczęście, na przykład skończyła się lecytyna. Dowiedziałem się ostatnio, że wyrazem poglądów politycznych jest to, czy ktoś siadając zakłada nogę na nogę. Kobiety zwykle siadają z nogą na nogę z przyczyn oczywistych. Jeśli więc mężczyzna usiądzie „normalnie”, to jest to jego deklaracja polityczna poparcia patriarchatu i wszystkiego, co za tym idzie. To już są niemal granice internetu, dalej można znaleźć tylko japońskie teleturnieje. Tyle, że to polski internet i tworzony przez polskie elity. Kryzys-elity. Abstrahując od poziomu nonsensu najbardziej egzotycznych stron i blogów politycznych, uderzające jest przekonanie ich autorów o własnym mesjanizmie i nieomylności. Kategoryczność sądów wyklucza rozmowę. Wracam z takiej podróży mocno zmechacony i z postanowieniem, że więcej tego nie zrobię.


I gdyby to brudzenie wszystkiego polityką pozostawało na marginesie dyskusji politycznej, nie byłoby problemu. Ale tak nie jest. Dochodzimy do sytuacji, jaka panowała w PRL-u, gdzie polityczne było wszystko, wszystko miało potrójne dno i wiele znaczeń. Nie wolno było mówić tego, co się myśli, trzeba było nakładać sobie autocenzurę. Wydawało się, że wraz z upadkiem socjalizmu sytuacja ta się zmieni. I rzeczywiście zmieniła się, ale nie na długo. Te czasy właśnie wracają. W wielu ludziach istnieje bowiem nieuzasadnione przekonanie o posiadanym przez nich moralnym prawie do narzucania ogółowi swoich poglądów. A jeśli pozostali nie chcą ich przyjąć po dobroci, to należy ich przymusić.


Weźmy pierwszy z brzegu przykład: przepaliła ci się domu żarówka, więc idziesz do sklepu po nową. Jeśli wybierzesz zwykłą z drucikiem wolframowym, to znaczy, że jesteś antyekologiczny. Jeśli wybierzesz energooszczędną, to jesteś probrukselski, czyli w domyśle antypolski. Nie ma niepolitycznych żarówek. A może kupiłeś ostatnio iPhona? Czyli popierasz wykorzystywanie chińskich dzieci w fabrykach i łamanie praw człowieka. Kupiłeś zabawkę z Windows Phone? Wspierasz monopolistycznego, pazernego giganta karmiącego się przekrętami patentowymi. Kupiłeś smartfona z Androidem? Uczestniczysz w największym w historii procederze gromadzenia i przetwarzania danych personalnych, czyli traktujesz ludzi jak masę statystyczną. Nie masz komórki? Nie pracujesz na wzrost PKB, Ty aspołeczny gadzie!


Na jakiej stacji benzynowej tankujesz? BP? Nieważne, że mają najlepsze paliwo, przecież to im walnął ten zawór na platformie i wytruły się wszystkie pingwiny w Zatoce Meksykańskiej. Lukoil? Wspierasz byłego zaborcę i okupanta. Shell? Trzy lata temu w Bułgarii wywalili z pracy ciężarną kobietę! Ale zaraz…. Dlaczego Ty w ogóle jeździsz samochodem, nie na rowerze? Ty bloachosmrodzie, przez ciebie umierają ćmy na Alasce! Aha… jeździsz też na rowerze… to sorry… Ale z przerzutką, nie z ostrym kołem?! To jeszcze gorzej niż byś jeździł samochodem! Ty szpanerze, burżuju, przeżutkowcu, kryptoblachosmrodzie!


Jak doskonale wiesz drogi Czytelniku, istnieje tylko jeden słuszny światopogląd. Twój, oczywiście. Gdybyś uważał, że inny światopogląd jest lepszy, przyjąłbyś go. To logiczne. Trzymajmy się więc koncepcji, że ten Twój jest tym właściwym. Niestety istnieje spore prawdopodobieństwo, że wkrótce będziesz musiał go zachować dla siebie i udawać, że wierzysz w zupełnie co innego. Dla własnego dobra. Szczególnie dotyczy to ideologii zwanej political correctness, która głosi, że nie można mówić jak jest, tylko jak być powinno. To zaklinanie rzeczywistości ma doprowadzić do jej zmiany. Mokrym snem fanatyków politycznej poprawności jest sytuacja, kiedy system nie będzie potrzebował kontroli, bo wszyscy będą się w strachu kontrolować wzajemnie. Nie będą żartować z zabronionych tematów, nie będą się przyznawać, że myślą co innego niż oficjalnie trzeba myśleć. Nastąpi czas nowoczesnych kabotynów, którzy prawdziwe oblicze będą pokazywać jedynie w bardzo zaufanym towarzystwie. Nadchodzi czas cenzury myśli.


Doskonałym środowiskiem dla domorosłych politykierów okazały się media społecznościowe. Co i rusz trafiamy tam na kogoś, kto patrzy na świat przez polityczne okulary i potrafi zamienić rzeczową dyskusję na dowolny nawet błahy temat w polityczną agitkę. Na szczęście Facebook udostępnia funkcję bana. Można to przetłumaczyć na polski jako „szlaban” lub „zablokowanie”. Ja jednak wolę swojskie określenie „strząsanie gówna z kaloszy”. Ten, kto głośniej krzyczy, nie ma racji. Ten, kto głośniej krzyczy, po prostu głośniej krzyczy.


W większości przypadków zdrowy rozsądek i odrobina samodzielnego myślenia pozwala zmyć z najbliższego nam skrawka rzeczywistości polityczne błoto. Tłumaczenie, że mówienie o niewygodnych sprawach, opowiadanie niepoprawnych dowcipów, wyrażanie kontrowersyjnych poglądów świadczy o braku kultury jest zwykłą polityczną manipulacją. Śmiać się wolno ze wszystkiego i o wszystkim opowiadać dowcipy. Brońmy tego prawa. Tu nie chodzi o kulturę. Tu chodzi o cenzurę. Jeśli tego nie powstrzymamy, za kilka lat będziemy płacić podatki na nowy resort – na Ministerstwo Prawdy.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 03, 2014 17:25

January 18, 2014

Donos

Nie wiem, jak jest teraz, ale kiedy ja studiowałem, to sesja wyglądała mniej więcej tak jak wyprawa do Mordoru. Egzamin był naprawdę sporym stresem poprzedzonym nerwowym tygodniem wcześniej. Wyglądało to tak, że zamiast odpoczywać lub robić cokolwiek, zakuwaliśmy na wszelki wypadek i siwieliśmy, choć niby to wszystko już mieliśmy w głowach. Dziś chyba jest podobnie. Patrząc w boku, to jeśli umiesz, to żaden problem, bo prawdopodobnie zdasz, ale stres jest i tak. A jeśli zdarzy się poprawka, to przechodzić to samo ponownie to łagodniejsza forma przechodzenia niewinnego człowieka przez proces sądowy, gdzie na końcu zostanie oczyszczony z zarzutów i dostanie zwrot kosztów dojazdu na rozprawy drugą klasą PKP. Czyli jakby sukces, bo udowodniłeś swoją niewinność, ale… to jednak był kawałek zrąbanego życia, którego już nie masz.


Piszę zainspirowany sprawą pewnej studentki, która doniosła na swoich kolegów, że ci ściągali na egzaminie. Efektem tego ich zaliczenie zostało unieważnione i muszą zaliczać ustnie. Tu link do tematu. Z jednej strony nie lubię donosicieli, z drugiej wolałbym być operowany przez chirurga, który nie ściągał na egzaminie. Gdzie jest więc złoty środek? Moim zdaniem w przypadku egzaminu jest to bardzo proste i nazywa się on „złapany na gorącym uczynku”. Jeśli więc zaliczyłeś egzamin, to nikt po miesiącu, roku, dziesięciu latach nie powinien móc podważyć wyniku. Albo inaczej: w społeczeństwie obywatelskim donos nie powinien istnieć.


Donos. Przeżyłem to w praktyce, kiedy próbowałem przebudowywać dom, a sąsiedzi pisali kolejne donosy, żeby wstrzymać prace. Donosy były kolejno oddalane jako niezasadne, bo i sąsiedzi-donosiciele pisali je z pełną świadomością tego, że są niezasadne. Chodziło jedynie o opóźnienie prac. W końcu wyszło na moje, z automatu, ale zajęło to trzy lata mieszkania w prowizorce rozbebeszonego domu. Przy czym wszystko odbyło się zgodnie z prawem i mogę mieć satysfakcję moralną i wyłącznie moralną. Koszty przeciągniętego na lata remontu poniosłem oczywiście ja.


Wracając do sprawy, już sama konieczność ponownego zdawania egzaminu jest karą, nawet jeśli ktoś jest przygotowany. Nie wiem, jak było w tym przypadku, czy rzeczywiście ściągali, czy tylko podpadli tej konkretnej dziewczynie i ona postanowiła ich „ukarać”. Nie wiem, nie znam sprawy. Piszę o zagadnieniu czysto teoretycznie i generalizując. Nie chcę tu szafować oklepanym pojęciem przyzwoitości, bo od jakiegoś czasu każdy rozumie je inaczej, czasem nawet bardzo inaczej. Jest jednak coś ponad tą niejasną przyzwoitością – zasada domniemania niewinności.


Gdzieś się nam ostatnio ta oczywista zasada zagubiła. Obserwuję powolne dziczenie obyczajów powodowane przyspieszeniem wymiany informacji i anonimowością w sieci. Wyrok na kogokolwiek może być wydany przez media zanim oskarżony zdąży powiedzieć choć słowo na swoją obronę. Mentalnie to jest średniowiecze – zagryźć, zanim się odpysknie. Nie ważne, winien czy nie, ważne, że jest ofiara do rozszarpania. Domniemanie niewinności gdzieś się rozmywa, a zastępuje je domniemanie winy. To głęboko barbarzyńska zasada, ale jakże pociągająca w rzeczywistości korytarzowej, do której przecież przygotowują studia (głównie ekonomiczne).


Dawno wymyślona instytucja „niezawisłego” sądu, choć niedoskonała, ma jednak ogromną zaletę – przegrany ponosi koszty procesu. W wersji idealnej, ponosi je proporcjonalnie do jego stanu posiadania. To hamuje np. pieniaczy uprzykszających innym życie dla zasady. Pamiętam sprawę emeryta, który pod byle pretekstem seriami pozywał do sądu ochroniarzy w okolicznych sklepach i nie kosztowało go to nic ponad czas, którego przecież miał w nadmiarze. Sprawy seryjnie przegrywał.


A jak to się ma do wspomnianego przypadku? Załóżmy, że owi studenci nie ściągali i zdadzą egzamin ustny śpiewająco, czym potwierdzą swoją wiedzę. Wówczas donosicielka powinna chyba odpowiedzieć za pomówienie, prawda? Logiczne? Sprawiedliwe? Powinna np. odpracować społecznie szkody moralne, które wyrządziła. Czy tak będzie? Wątpię.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 18, 2014 16:30

January 17, 2014

Wywiad dla Xiegarnia.pl

Wywiad dla Xiegarnia.pl


Oto dwuczęściowy wywiad dla programu Xiegarnia.pl, który przeprowadziła ze mną Agata Passent. Nagranie pochodzi sprzed kilku miesięcy, więc z czasu, gdy jeszcze pisałem Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy. Zapraszam do oglądania: części 1 i części 2.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 17, 2014 16:11

January 14, 2014

MilitaryPRO Patriot

MilitaryPRO PatriotNie da się ukryć, że wyprodukowany przez Military Pro plecak Patriot jest kolejną wariacją na temat Maxpedition Falcon II. Falcona opisywałem jakiś czas temu, narzekając przy tej okazji na jego małą szerokość. Patriot jest właściwie kopią Falcona z kilkoma wszak różnicami, z których najistotniejsza to zwiększona o 4 cm szerokość, czyli dokładnie to, czego w oryginale mi brakowało. Tak niewielka różnica owocuje niemal o połowę większą pojemnością. I to był główny powód, dla którego zdecydowałem się na kupno tego plecaka.


MilitaryPro to brand sopockiej firmy Military.pl, która między innymi jest dystrybutorem Maxpedition na Polskę. Dysponując pełnym asortymentem Maxpedition, mieli ułatwione zadanie podczas tworzenia kopii.


Patriot ma mniej więcej 32 litry pojemności (Falcon - 25). Posiada jedną dużą komorę, jedną mniejszą, dwie kieszenie frontowe (dolna z prostym organizerem) i jedną płaską na camelbaka przy plecach. Do tego cały jest obszyty taśmami systemu molle, dzięki czemu możliwe jest dopinanie dodatkowych kieszeni czy ładownic. Siedem (a właściwie to osiem) pasków kompresyjnych pozwala w prosty sposób regulować objętość plecaka lub troczyć do niego przedmioty takie jak kurtka, karimata, namiot czy śpiwór. Warto wspomnieć jeszcze o prostym pasie biodrowym z półtoracalowej taśmy (4 cm) oraz o pasie piersiowym. W komorze głównej są elastyczne taśmy z klamrą, które mają pomagać w utrzymaniu porządku, choć moim zdaniem tylko przeszkadzają – ani razu ich nie zapiąłem.





Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot Maxpedition Falcon II, MilitaryPRO Patriot, 5.11 Tactical Rush 24, Maxpedition Zafar



Plecak jest uszyty z cordury, a nie z nylonu pokrywanego PCV jak Falcon, przez co jest mniej sztywny, choć teoretycznie bardziej wytrzymały. Z powodu mniejszej sztywności suwaki trudno odsuwać jedną ręką. Same suwaki w Falconie są wszyte „na lewą stronę”, co zabezpiecza ząbki przed brudem i zwiększa wodoodporność. W Patriocie są wszyte normalnie. Lamówki wewnątrz nie są wykonane z odpowiedniej taśmy, tylko z pasków wyciętych z cordury, co niby nie przeszkadza, ale jednak lekko się siepią. Brak usztywniającej gąbki między dwiema komorami sprawia, że plecak nie załadowany do pełna, nie trzyma geometrii. Z tego też powodu siatkowa kieszeń w komorze głównej odstaje i przeszkadza podczas ładowania – efekt jest wzmocniony większą szerokością plecaka. Użyte klamry YKK nie są złe, ale większość akcesoriów taktycznych posiada klamry Fastex (National Holding). Jak się można domyśleć, oba standardy są niekompatybilne. Zapewne z powodu oszczędności obie kieszenie frontowe posiadają suwaki z pojedynczymi wózkami, co oczywiście jest niewygodne.


Największą różnicą między obydwoma plecakami są jednak szelki nośne. Te w Patriocie zostały uszyte tak niefachowo, że przy większym obciążeniu zwijają się na ramieniu w świderek. Pierwszy raz w życiu widziałem taki efekt. Sama szelka ma 7-8 cm szerokości, a usztywniająca ją pianka jedynie 4-5. W dodatku brak jakichkolwiek przeszyć powoduje, że pianka przesuwa się wewnątrz, jak chce. Szczerze mówiąc, to praktycznie uniemożliwia normalne używanie plecaka, bo po krótkiej przebieżce szelki zamieniają się w skręcone liny.


Pierwszą myślą było oddanie bubla do sklepu, ale nie chciałem tego robić, ponieważ… po pierwsze nie lubię marudzić, a po drugie plecak generalnie mi się podobał. Stało się więc jasne, że muszę wziąć sprawy we własne ręce. Na pierwszy rzut poszły suwaki w dwóch kieszeniach frontowych. Dodałem tam po drugim wózku.





MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot



Potem wyprułem te nieszczęsne szelki i wszyłem niezniszczalne szelki ze starego Alpinusa. Po tym zabiegu okazało się, że plecak daje się jednak nosić całkiem wygodnie.





Szelka MilitaryPRO Patriot Szelka North Face MilitaryPRO Patriot jako jedyny nie ma przeszyć w szelkach MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot Alpinus MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot Wypełnienie szelki MilitaryPRO Patriot i Alpinus MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot



Podczas trzeciego ataku krawieckiego wszyłem brakujące usztywnienie między komorami (w Falkonie jest takie od nowości), co zlikwidowało wkurzającą wiotkość. Włożyłem również odpowiednio wycięty elastyczno-sztywny plastik w kieszeń na camelbak od strony pleców (brak zdjęć niestety). Przy tej okazji doszyłem też zapięcie na rzep do kieszonki siatkowej, co by nie sabotowała dłużej pakowania.





MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot



Najprostszą modyfikacją była wymiana czarnych sznurków suwaków na szare, co by po ciemku nie szukać ich dookoła plecaka. Gdyby ktoś chciał robić to samo, to optymalna długość wynosi 22-25 cm, a nadaje się do tego celu paracord.





MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot



Planuję jeszcze dorobić opcjonalne mocowanie dla pasa taktycznego, który rozłoży ciężar lepiej niż obecny pas biodrowy.





MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot



Jeżeli kupimy plecak dobrej (doświadczonej) firmy, na przykład North Face, to mamy pewność, że przetestowali swój produkt na tysiąc możliwych sposobów. Taki plecak będzie wygodny, jeśli włoży się tam tylko zrolowaną kurtkę i paczkę chrupek, jak i wypakowany kostką brukową. W przypadku Patriota tak dobrze nie ma. Plecak zapakowany w mało przemyślany sposób będzie się łamał w połowie, przekrzywiał albo uwierał w plecy. Można temu zapobiec, starannie pakując zawartość, no ale przecież nie o to chodzi w sztuce projektowania plecaków, żeby użytkownik myślał za projektanta. Załatwiłem temat w prosty sposób, czyli wynika z tego, że najprawdopodobniej nikt tego plecaka na poważnie nie testował.


Jeśli wierzyć personelowi sklepu, plecak, który kupiłem, był jednym z pierwszych uszytych u nowego podwykonawcy. Może to tłumaczyć powyższe wady. Mam nadzieję, że od tego czasu zostały one usunięte. Gdyby konstrukcja nie została przepracowana, to Patriot nadawałby się jedynie do przechowywania ziemniaków w piwnicy. W moim egzemplarzu wady te usunąłem sam w ramach krawieckiego odstresowywania się, więc nie jest to wyższa szkoła jazdy. Mam nadzieję, że to, co opisuję, to były tylko bolączki okresu dojrzewania, bo (poprawiony) plecak jak najbardziej wart jest polecenia. Używam go od dwóch lat i mimo mało delikatnego traktowania nie widać po nim zużycia.


Jak mówi stare polskie przysłowie – pierwsze plecaki za płoty. Po dotychczasowych zabiegach Patriot zbliżył się do ideału. Warto jednak pamiętać, że plecak taktyczny (czyli militarny) prawie na pewno będzie cięższy i mniej wygodny od podobnej wielkości porządnego plecaka „cywilnego”.





MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot MilitaryPRO Patriot
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 14, 2014 11:27

January 13, 2014

Witaj przygodo!

Felix Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy - okładkaO ile „Siódma Kuzynka” zalicza się do literatury grozy, a „Pułapka Nieśmiertelności” jest thrillerem, to „Sekret Czerwonej Hańczy” zalicza się do typowej powieści przygodowej, całkiem niczego sobie. (więcej na szortal.com…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 13, 2014 04:10

January 10, 2014

In pivo veritas

In pivo veritasZanim kupisz piwo, przeczytaj jego skład. Jeśli brzmi on mniej więcej tak: „woda, słód jęczmienny, chmiel”, to już połowa sukcesu. Jeśli natomiast opis składu ogranicza się do „zawiera słód jęczmienny”, lepiej odstaw butelkę/puszkę. Nie ma oczywiście dowodów, że piwo, czy raczej wyrób piwopodobny, został ubogacony o połowę tablicy okresowej, jednak jakiś powód zatajenia składu jest i na pewno nie chodzi o koszt farby drukarskiej.


Niedawno na światło dzienne wyszła sprawa pewnego nieuczciwego przedsiębiorcy, który przez lata produkował wykrywacze materiałów wybuchowych. Jedyną funkcją tego wykrywacza było… bycie wykrywaczem. Urządzenia, kupowane przez wiele krajów świata i pracujące powszechnie m.in. w Iraku, nie potrafiłyby wykryć ładunku wybuchowego, nawet, gdyby ten rozsmarować po obudowie. Proceder trwał całkiem długo i nie wiadomo, ile ludzkich istnień kosztował, a wykryło go śledztwo dziennikarskie dziennikarzy BBC. Właściciel firmy stwierdził z rozbrajającą szczerością, że urządzenia robiły dokładnie to, co powinny robić – zarabiały pieniądze. Nie inaczej wygląda obecnie sytuacja w przemyśle piwowarskim.


Alkohol wcale nie został wynaleziony jako środek odurzający. Pierwotnie proces fermentacji po prostu wykańczał szkodliwe dla ludzi drobnoustroje, by potem można było bezpiecznie wypić ten jadący stęchlizną płyn. Alkohol był trucizną, na szczęście znacznie bardziej zabójczą dla jednokomórkowców niż dla ludzi. Dopiero później okazało się, że ubocznym efektem spożywania alkoholu jest chwilowy wzrost poziomu szczęśliwości. Alkohol stał się więc narkotykiem, a jego produkcja sztuką. Dziś obserwujemy upadek tej sztuki, na razie w przypadku piwa, najpopularniejszego alkoholu, ale jestem pewien, że za nią pójdą inne napitki.


Towarzyszący nam przez tysiąclecia alkohol zdołał nas uzależnić, jak misie koala od związków psychoaktywnych z liści eukaliptusa. Nie dość, że alkohol przestał być dla nas trucizną, to wręcz, stosowany w małych ilościach, wykazał swoje pozytywne dla zdrowia cechy. Jak się lepiej zastanowić, to nie ma obecnie drugiej takiej substancji, poza wodą, którą moglibyśmy przyjmować w tak dużych ilościach i nie umrzeć. O tym, że jest to dostosowanie ewolucyjne, może świadczyć przykład ludów zamieszkujących daleką Syberię. Ludy ten nigdy nie znały alkoholu. Tak łatwa kolonizacja Syberii przez Rosjan jest po części efektem rozpowszechnienia alkoholu, którego organizmy tubylców w większości nie tolerowały. Organizmy nie tolerowały, ale tubylcy i tak spożywali. Bo choć dla nich był on naprawdę trucizną, to przejawiał takie same, jeśli nie silniejsze, działanie narkotyczne.


Na podobnej zasadzie można się uodpornić na działanie dowolnych toksyn. Wystarczą dziesiątki pokoleń regularnie przyjmujących ową toksynę, by z toksyny stała się normalnym źródłem substancji odżywczych, a potem niezbędnym składnikiem diety. Nie inaczej było z tlenem – zabójcą pierwszych organizmów na Ziemi. Wracając jednak na ziemię, spójrzmy na piwo. Nie ma drugiego tak społecznego napoju jak piwo, i BTW napoju tak bardzo związanego z fandomem. Dlatego uważam, podobnie jak liczni władcy staro- i nowożytni, że należy mu się szczególne traktowanie i ochrona prawna. Jest to chyba potrzebne, bo od kilkunastu lat z piwem dzieje się źle.


To wynik przemyślanej akcji. Najlepszym wyznacznikiem jakości i prawdziwości piwa jest nasz smak. Niestety ten przyrząd pomiarowy został już prawdopodobnie rozkalibrowany pogarszającą się z roku na rok jakością piwa. Dzisiejsze piwo koncernowe, podane za pośrednictwem tunelu Einsteina-Rosena w knajpie w roku 1989, zostałoby przez klientów zwrócone barmanowi jako zwietrzałe końskie siki. Taki gwałtowny spadek jakości zostałby odrzucony przez konsumentów. Ale spadek stopniowy to już niemal jak dostosowanie ewolucyjne. Każda kolejna partia piwa jest gorsza od poprzedniej, nie zauważamy więc tego.


Płynny spadek objawia się czasem nagle w opisach na etykietach, jak np. owo nieszczęsne „zawiera słód jęczmienny”, sugerujące, że reszty składników należy szukać w sklepie z odczynnikami. Niewątpliwie marketingowcy dużych browarów obejdą ten temat, modyfikując opis do postaci „zawiera słód jęczmienny i chmiel”, przy czym chmielu będzie tam śladowa ilość, a za goryczkę nadal będzie odpowiadało… niewiadomoco. Podobnie stało się ze słowem „niepasteryzowane”, które kilka lat temu określało prawdziwe piwa. Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy niepasteryzowane piwo w puszce, zacząłem się zastanawiać, o co chodzi. W piwie są żywe drożdże, które kontynuują proces fermentacji i produkują dwutlenek węgla. Wymagają więc odpowiedniego traktowania, co nie jest możliwe w obecnych warunkach. Jak temu zaradzić, nie rezygnując ze słowa „niepasteryzowane”? Trzeba drożdże zabić w procesie innym niż pasteryzacja. Efekt będzie ten sam – piwo zostanie pozbawione swoich wartości, ale hasło „niepasteryzowane” nie będzie kłamstwem.


Dlatego teraz na piwie Ciechan Wyborne, które jest jednym z ostatnich prawdziwych piw w tym kraju, widnieje zapewnienie, że piwo jest niepasteryzowane, niesterylizowane i niewyjałowione. Wbrew obiegowej opinii naturalne piwo spożywane w rozsądnych ilościach jest zdrowe, choć kaloryczne. Wyrób piwopodobny, czyli praktycznie każdy produkt międzynarodowych koncernów browarniczych, z cech piwa zachowało jedynie kaloryczność. „Aromat identyczny z naturalnym” nie jest naturalny. Gdyby był identyczny byłby naturalny, a nie identyczny z naturalnym. Logiczne? Produkty piwopodobne zajmujące ponad 95% półek z „piwem” nie są piwami.


Wkrótce działania speców od marketingu, idących ramię w ramię z prawnikami, doprowadzą do sytuacji, w której nie będzie już odpowiednich przymiotników na odróżnienie piw o produktów piwopodobnych. Skąd to się bierze? Nawet nie z zachłanności, lecz z instynktu korporacyjnego, czyli dążenia do utrzymania się przy życiu. Statystyczny polski konsument daje sobie wcisnąć dowolną chałę, jeśli będzie nieco tańsza. Smakosze na tym cierpią. Jeśli w supermarkecie widzisz kolesia, który w koszyku ma najtańsze piwo marki piwo, już wiesz, kto jest odpowiedzialny za ten stan rzeczy. Ludzie głosują portfelami, a browary schlebiają tanim gustom. Cóż z tego, że klient biedny, skoro masowy.


To jak z chlebem, produktem równie starym jak piwo. Jeżeli pieczywo ciemne ma opinię zdrowszego (słusznie), a jednocześnie jest ono droższe w produkcji, to co zrobi piekarz? Piekarz z małej piekarni zapewne będzie sprzedawał chleb ciemny w odpowiednio wyższej cenie. Ale duża fabryka chleba, tak to chyba wypada nazwać, bardzo szybko wpadnie na prostsze rozwiązanie – do jasnego chleba doda ciemny barwnik. Chleb nie stanie się od tego zdrowszy, ale nie wzrośnie koszt produkcji. Proste i eleganckie rozwiązanie za które powinno się wysyłać pomysłodawców do obozów koncentracyjnych. Zgodziliśmy się na kupowanie szynki, która zawiera 50% szynki, na kupowanie parówek, które zawierają 0% mięsa. Postawmy się przynajmniej przy piwie, które powinno zawierać 100% piwa.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 10, 2014 18:48

January 8, 2014

Przedksięzycowi tom. 3

Przedksiężycowi Życie mieszkańców Lunapolis, ostatniego miasta na tajemniczej wielowarstwowej planecie, jest wyznaczane kolejnymi Skokami, które oczyszczają świat z brudu, śmieci i zepsutych mechanizmów. Skok zabiera też ludzi, którzy nie są dość doskonali, by zasłużyć na łaskę niepojętych Przedksiężycowych. Ostatecznego przebudzenia dostąpią nieliczni. Cała reszta zginie w piętrowym piekle wysokiej entropii.


Świat Lunapolis to mieszanka średniowiecznego okrucieństwa i nowoczesnej technologii ocierającej się o czary. Jeśli bardzo chcesz i masz pieniądze, możesz kupić sobie u duszoinżynierów dowolny talent – terapia genetyczna połączona z chirurgią i magią potrafią z kompletnego beztalencia zrobić wybitnego kompozytora, poetę, akrobatę. A skoro wszystko jest kwestią wyboru, to nic nie jest prawdziwe. Obok gildii komediantów czy malarzy istnieje całkowicie legalna gildia złoczyńców, której członkom wolno zabijać, najlepiej w jak najbardziej wyrafinowany sposób, ale nie wolno dać się złapać. Jeśli zostaniesz zamordowany, nikt po tobie nie będzie płakał.


To wyjątkowo nieludzki świat i widzą to nawet przyzwyczajeni do niego mieszkańcy. Cóż z tego, skoro ludzie nie mogą ingerować w boski plan, czy choćby go zrozumieć. Mogą jedynie próbować się w niego wpasować. Po setkach Skoków w Lunapolis nie ma już ludzi przypadkowych. Zostali tylko ci, którzy mają szczęście lub genialny plan dotrwania do Przebudzenia. Nie wszyscy akceptują takie realia. Mała grupka rebeliantów chce walczyć o Przebudzenie dla wszystkich. Sytuacja komplikuje się dodatkowo, gdy na orbicie pojawia się statek kosmiczny innej cywilizacji. A może to też jest część planu?


Trylogia Przedksiężycowi to gatunek literacki zwany new weird, czyli coś pośredniego miedzy science fiction a fantasy. Ania Kańtoch nie serwuje czytelnikowi wielu opisów technicznych, czy uzasadnień takiego a nie innego stanu rzeczy. Zamiast nich jest mroczny realizm magiczny i postacie jak filmu noir. Gdyby zekranizować Przedksiężycowych, wyszedłby film przypominający klimatem i stylistyką Sin City.


Książka ukazał się nakładem wydawnictwa Powergraph.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 08, 2014 19:14

January 3, 2014

Przyciemnianie dark future

Nowa Fantastyka 01/2014 - okładkaJednym z moich bardziej zaskakujących spostrzeżeń ostatnich lat jest to, że większość ludzi kompletnie nie interesuje się przyszłością wykraczającą poza horyzont wyznaczany przewidywaną długością ich życia. Zupełnie jakby w momencie ich śmierci miał przestać istnieć cały świat. Wydaje się, że wraz z rozwojem nauki i edukacji ludzie powinni być bardziej świadomi, tymczasem wygląda na to, że chłop pańszczyźniany myślał bardziej perspektywicznie. (więcej w styczniowym wydaniu Nowej Fantastyki…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 03, 2014 08:01

December 28, 2013

Kolonia

Kolonia / ColonyŚwiat po apokalipsie (oczywiście), tyle że skuty lodem i zapadany śniegiem. Jest to wynik działania regulatorów klimatu, gigantycznych maszyn, które zamiast ustabilizować ocieplający się klimat, jakimś trafem pchnęły go w stronę kolejnej epoki lodowcowej. OK, kupuję to jako założenie wstępne, napinam się i rozluźniam, po czym oglądam. W obsadzie jest Lawrence Fishburne i Bill Paxton, a oni przecież nie zagraliby z kiszce, prawda? Prawda?! Cóż, widać emerytura w Hollywood nie rozpieszcza tak jak ZUS i trzeba dorabiać na boku. No to se chłopaki dorobili.


W tej mroźnej apokalipsie uchowały się nieliczne ludzkie kolonie wegetujące pod ziemią dzięki resztkom technologii i zapasom, jakie zdołali zgromadzić ocalali. Kolonia, w której startuje akcja, nosi numer pięć. Kto je ponumerował, nie wiadomo, ale można przypuszczać, że scenarzysta. Kolonia liczy sobie kilkadziesiąt osób i funkcjonuje dzięki energii produkowanej przez niewielką turbinę wiatrową. Gdybym miał policzyć wydajność energetyczną takiej turbiny… Wróć! Kupujemy licencję poetikę jak leci, czyli umawiamy się, że prądu wystarcza. Wystarcza go nawet na ogrzanie i oświetlenie długich betonowych korytarzy.


Kolonia cienko przędzie, jednak panuje w niej porządek i humanitarne zasady. Jest mądry murzyn (Fishbourne), który dowodzi plemieniem, jest jakiś taki nijaki główny bieda-bohater, jest podły czyli jedyny rozsądny (Paxton), który chce dyktatury w miejsce demokracji. Formalnie Paxton jest katem – dokonuje egzekucji chorych na „grypę”, zanim ci zarażą całą kolonię. To w przekazie twórców filmu jest złe, bo należy dać im szansę. Akurat! Jest też jakaś dziewczyna, która jest dobra, rozsądna i ma zdolności przywódcze (oczywiście). Musimy uwierzyć na słowo, bo nie ma okazji wykazać się żadną z tych cech. Jest natomiast żywym dowodem na to, że l’Oreal, Lancome, Rimmel i reszta firm kosmetycznych działa, produkuje i sprzedaje mimo apokalipsy. Jedzenia i lekarstw może zabraknąć, ale szamponu i tuszu do rzęs – nigdy!


Film byłby nudny, gdyby nie sygnał SOS z innej kolonii. Czyli trzeba iść i sprawdzić, co tam się stało. Kto idzie? Jak w Star Treku: kapitan, główny bieda-bohater i przypadkowy dzieciak, który i tak zaraz zginie. Lezą przez lodową pustynię dwa dni i rozmawiają o życiu, że jest ciężko, że zimno i że wieje. Śnieg padający od lat zapadał wszystko z wyjątkiem kluczowych elementów scenografii. Ja to poniekąd rozumiem; gdyby potraktować rodzącą się epokę lodowcową serio, to trzeba by przez półtorej godziny pokazywać biały ekran. Mało hollywoodzkie, nie? Czyli śnieg osiada selektywnie – po prostu przyjmijmy do wiadomości, że tak jest.


Dochodzi do dramatycznego momentu przekroczenia mostu kratownicowego. Most jęczy i trzeszczy na wietrze, ale stoi. Trzyletnie dziecko odruchowo pokonuje niepewny mostek nad leśnym strumykiem trzymając się poręczy, ale nasi bohaterowie nie są małymi dziećmi, więc lezą środkiem. To był pierwszy sygnał ostrzegawczy, że nie warto dalej oglądać. Ale nie chciało mi się wstawać z kanapy, a pilot leżał za daleko. Następnie bohaterowie pokonują wyrwy w nawierzchni, skacząc ponad przepaścią, bo obejście nienaruszoną częścią mostu jest chyba niehonorowe. No ale dobra, w najlepszych filmach zdarzały się wpadki (np. kanał wentylacyjny w Gwieździe Śmierci). Dalej napięcie rośnie. Wchodzą do drugiej kolonii, gdzie znajdują jedynego ocalałego. Tu następuje całkiem niezły dialog: „Znaleźliśmy cię tylko dlatego, że stukałeś”. A ocalały na to: „Nie stukałem”. Umówmy się, nastrój zbudowany w sekundę, jak w Die Hard.


Na trzy minuty, bo potem zaczyna się koncertowe niszczenie nastroju i generalne partolenie sztuki filmowej. Nie będę spojlował, co się tam dzieje, ale to jest moment, w którym robi się słabo i w zasadzie wypadało by naprawdę wstać po pilota i wyłączyć film. No ale baterie były słabe, czy coś tam, i nie udało się wyłączyć, więc oglądałem dalej.


Nie, naprawdę nie będę spojlował. Powiem tylko to, czego i tak można się spodziewać – są też ci źli, nawet bezmyślnie źli, bo wyskakują w pojedynkę na wprost luf karabinów. Nieważne, jest ich dużo a naboi/nabojów mało. Niestety twórcy filmu nie mogli się zdecydować, czy tamci mają być tylko źli, czy aż zombie. W efekcie są tak przeciętnie źli, czyli łachmany i maczety, ale w kluczowych momentach dyszą jak zombie i szczerzą pożółkłe zęby. No jest to pewien dysonans poznawczy, przyznam.


Sam nie wiem, nie chcę Wam niczego narzucać. Obejrzyjcie Kolonię i sami oceńcie, czy to jest zmarnowana szansa na niezły film, czy może zmarnowana szansa na zły film. Moim zdaniem jedno i drugie. Taki film spokojnie można by zrobić w Polsce, bo do efektów specjalnych ze śniegiem to wystarczyłaby chyba Amiga 500 i mikrofon przy kratce wentylacyjnej w bloku. Zamiast Lawrence’a Fishburne’a może być Janusz Gajos, a w miejsce Billa Paxtona nada się Mirosław Zbrojewicz. No i zamiast tej dobrej, rozsądnej i przywódczej (oczywiście) – Mucha lub Przybylska, no może Gruszka. I nie mówcie mi nigdy więcej, że w Polsce nie da się zrobić takiego kina. To jest tak złe, że na pewno się da zrobić nawet tu.



A tak poważnie to zamiast tego gówna obejrzyjcie stary film Piotra Szulkina O-bi, o-ba: Koniec cywilizacji. Jest o tym samym, a o niebo lepszy.


 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 28, 2013 19:00

December 23, 2013

Merry Świąt!

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 23, 2013 08:39

Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.