Paweł Pollak's Blog, page 11
September 7, 2015
Pocztówka ze Sztokholmu
Jak wiadomo, podróże kształcą, więc i tegoroczny wyjazd do Sztokholmu czegoś mnie nauczył. Na przykład, że ludzie są potwornie irracjonalni. I nie należy opowiadać dowcipów w stylu, że następnego dnia o tej porze Szwedzi będą nas albo witać, albo szukać naszych zwłok w Bałtyku. Albo że linie lotnicze proszą o podanie preferowanego koloru worka na szczątki. Czarny humor na stan techniczny samolotu i decyzje pilota (czy na przykład akurat nie zechce popełnić samobójstwa) nie ma najmniejszego wpływu, ale magiczne myślenie jest silniejsze i zostałem przywołany do porządku przez koleżankę, żebym nie krakał, bo ona ma jeszcze dużo w życiu do zrobienia i w ogóle dla kogo żyć. Szkoda, że kostucha takich argumentów zupełnie nie bierze pod uwagę.
Kto ogląda „Teorię wielkiego podrywu”, pamięta z pewnością odcinek „The Herb Garden Germination”, w którym Sheldon z Amy puszczają w obieg plotkę, że się ze sobą przespali. Jest to eksperyment, mający na celu sprawdzenie, w jakim tempie plotka będzie się rozprzestrzeniała i do kogo trafi. Penny informuje o tym sensacyjnym wydarzeniu Raja, a ten, w niemieckiej wersji serialu, wyraża swoje bezgraniczne zdumienie słowami „Scheiß die Wand an!” (film).
Do domu koleżanki, która udzieliła nam gościny w Sztokholmie, dotarliśmy dobrze po północy, więc z nieznanej nam okolicy zobaczyliśmy tyle, ile oświetlały uliczne latarnie. Zresztą widoki mało nas interesowały, chciało nam się spać. O piątej nad ranem przebudziłem się i poszedłem do kuchni napić się wody. Wracając do łóżka, zatrzymałem się jak wryty i powiedziałem na głos: „Scheiß die Wand an!”. Za oknem rozpościerało się jezioro z drzewami nad brzegiem, a od domu dzieliło je ledwie kilkadziesiąt metrów trawnika. Tak to można mieszkać.
W tym jeziorku popływaliśmy, marznąc w odróżnieniu od miejscowych. Dla nich 25 stopni na dworze było upałem, dla nas miłym chłodkiem po tropikalnych temperaturach w Polsce. Ale każdy sztokholmczyk czuł się w obowiązku poinformować nas, że trafiliśmy na wspaniałą pogodę. Drugim ich ulubionym tematem były mieszkania. Drogie w Sztokholmie jak cholera. W ogóle mieliśmy wrażenie, że Sztokholm zrobił się droższy, ale pewnie było to spowodowane charakterem wyjazdu: inaczej się wydaje pieniądze, kiedy człowiek siedzi na stypendium, trzyma się za kieszeń i zwiedza stopniowo, a inaczej, gdy w ciągu kilku dni płaci za wszystkie turystyczne atrakcje i stołuje się na starówce. Choć niektóre ceny rzeczywiście zaskakiwały. Za skrytki bagażowe na dworcu spodziewaliśmy się zapłacić 10 koron, kosztowały 90 (prawie 40 zł).
Większość zwiedzanych miejsc oczywiście już znałem, ale z dużą przyjemnością zobaczyłem ponownie Skansen, zamek Drottningholm czy wydobyty wrak statku Vasa. Przewodniczka w muzeum opowiedziała ciekawą historię: otóż do budowy okrętu Szwedzi potrzebowali dębu, którego głównym eksporterem była Polska. Jak tu jednak kupować od Polaków, przeciwko którym okręt miał prowadzić działania wojenne? Skorzystano z pośrednictwa Holendrów. Jak widać, manewr Łukaszenki ze sprzedawaniem do Rosji unijnych towarów jako białoruskie, żeby obejść embargo, znajdował zastosowanie już w przeszłości.
Nowością dla mnie był pomnik Hjalmara Söderberga, którego dotąd nie miałem okazji zobaczyć. Poszukiwania chwilę trwały, bo weszliśmy do Humlegården akurat z drugiej strony i okrążyliśmy całą Bibliotekę Królewską. Koleżanka wytypowała gigantyczną rzeźbę jako tę szukaną, ale to był Linneusz, a ja ze zdjęć pamiętałem, że pomnik Söderberga jest znacznie mniejszy. W końcu znaleźliśmy i mogłem sobie pstryknąć fotkę. Pisarz i jego tłumacz:

Już powoli się ściemniało, jak pozowałem do tego zdjęcia, bo moje towarzystwo lubiło sobie pospać. Pierwszego dnia musiałem je wywalać z łóżek o dziewiątej (sic!). Argumenty, że na wycieczce należałoby wstawać o siódmej, a tak w ogóle człowiek może nie spać przez dwanaście dób, nie spotkały się ze zrozumieniem i stanowczo zakazano mi wołać „nad ranem”, że pobudka, i ściągać kołdry. Ci, co czytują mojego bloga od dawna, wiedzą, że jestem legalistą i ściśle stosuję się do wszelkich zakazów. Takoż i tego nie złamałem, tylko wziąłem telefon i obdzwoniłem towarzystwo. Potrzeba matką wynalazku, a metoda okazała się daleko bardziej skuteczna. Na hasło „pobudka” śpiący tylko zawija się w kołdrę, na dźwięk telefonu żwawo się podrywa :-)
PS. Zainstalowałem Disqusa do komentarzy, co powinno utrudnić życie anonimom (trzeba mieć zarejestrowane konto, choć niekoniecznie w samym Disqusie, ja mogę filtrować komentarze, mam też wgląd w IP komentującego).
July 26, 2015
Urlop
Miałem coś napisać na jutro, ale rozleniwiło mnie jak osobnika na zdjęciu, więc idę na urlop. Zapraszam ponownie we wrześniu. Na sierpień wyłączę możliwość komentowania, toteż ewentualne komentarze jeszcze tylko do piątku.

July 21, 2015
...i horyzont bezkresny
Dzisiaj druga (i ostatnia) część akcji Przyślij opowiadanie. Zainteresowanie było znikome i nie znalazł się żaden tekst, którego omówienie na blogu coś by wniosło. Za bardzo dobre i warte zamieszczenia uznałem opowiadanie pt. „…i horyzont bezkresny”.
KAMILA PERCZAK
...I HORYZONT BEZKRESNY
(Wszelkie podobieństwa są najzupełniej przypadkowe)
Usiadłam na łóżku z książką w ręce. Zanim włosy mi dobrze wyschną, minie mniej więcej godzina – wystarczy na przekartkowanie wydawniczej nowości, którą ze sobą wzięłam, żeby dostać autograf jej autora i bohatera zarazem. W telefonie znalazłam pliki muzyki, wybrałam folder „Ulubione” i moją ukochaną piosenkę „Horyzont”, po czym otworzyłam średniej grubości tom w twardej, lakierowanej okładce.
Gdy się ciągną szare dni,
kiedy nie do śmiechu ci,
gdy na niebie tęcza nie chce się pokazać,
gdy za ciosem spada cios,
gdy wyciągasz pusty los,
kiedy wszystko dookoła ci przeszkadza,
co to będzie – kto wie?
Dziś Hawaje mi się śnią,
jak marynarz jestem, co
się przeprawia sam przez morze betonowe.
Świat na głowę wali się,
wszystko w życiu idzie źle,
kto pocieszy, kto zrozumie wreszcie mnie?
Muszę wierzyć, że
będzie znów
miłość zawsze szczęśliwa i bajka na żywo.
Będzie znów
niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny.
Będzie znów
twoja twarz roześmiana, kieliszek szampana.
Będzie znów
kilka słów, by powiedzieć wprost, że kocham ciebie
jak nikt.
*
Idąc z hotelu w kierunku morza, mijało się winnicę i ogród otaczający dom Toniego. Zaraz potem wąska, nieco zaniedbana droga stawała się gruntową ścieżyną kończącą się na klifie, który opadał w kierunku zatoczki dwoma zboczami. Zamykały one wąski pasek plaży niczym obejmujące go ramiona. Żeby zejść na brzeg, trzeba było zsunąć się po którymś ze zboczy. Nic dziwnego, że nigdy nikt tu się nie pojawiał – dostęp trudny, a do opalania się, gry w siatkówkę plażową czy zabaw dzieci to miejsce zdecydowanie się nie nadawało. Stałam u podnóża urwiska, patrząc na rozciągający się przede mną Adriatyk. Niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny…– Czego chcesz?! Co miał znaczyć ten SMS?! – Z zadumy wyrwał mnie głos nie do pomylenia z żadnym innym. – Dokładnie to, co napisałam – odpowiedział zdarty sznapsmezzosopran. – Znalazłam Elenę. „Ożeż...” – to było wszystko, na co mój umysł potrafił się zdobyć w obliczu rewelacji. Urwisko było wysokie na dwa albo trzy piętra, w dodatku zapadał zmrok, ale wolałam nie ryzykować, że zostanę zauważona, więc najciszej jak umiałam podeszłam do skalnej ściany pełnej wyrw i szpar wyrytych przez wodę i wiatr. Jedna była akurat takiej wielkości, żeby mnie pomieścić. – Gdzie jest? – Toni mówił spokojniej, ale w jego głosie dało się wyczuć napięcie. – Tam, gdzie ją zostawiłeś. – Co ty bredzisz? – Te słowa nie zostały powiedziane, tylko wysyczane. – Bredzę? No, to spójrz… Powiedziałam „spójrz”, nie „weź do ręki”. – Co to niby ma być? – Twoja córka. A właściwie to, co z niej zostało. I ze szlafroka, w który była ubrana. Mankiet z wyszytymi inicjałami zachował się wyjątkowo dobrze. Nie trzeba długo kombinować, żeby się domyślić, że nie zaginęła, tylko zginęła. W domu, bo trudno przypuszczać, że wyszła z niego w szlafroku. Potem ktoś ją tu przetransportował i schował w jednej z tych dziur w ścianie klifu, takiej, żeby ciała nie było widać od strony plaży i żeby z niej nie wypadło nawet przy silnym wietrze. Ten sam ktoś rzucił na ziemię obok zwłok kilka ciuchów. Pewnie wiedział, że policja przed rozpoczęciem poszukiwań zawsze pyta, jak zaginiony był ubrany. Claire albo Cristina zaczęłyby wtedy przeszukiwać szafę Eleny, żeby sprawdzić, których ubrań brakuje, i mogłyby odkryć, że nie brakuje żadnych. Nieciekawie się poczułam na myśl, że nieboszczka może być na wyciągnięcie ręki. Dosłownie. – Znasz to miejsce od urodzenia. Schowanie na tej plaży czegokolwiek tak, żeby nikt poza tobą nie potrafił tego znaleźć, to dla ciebie bułka z masłem. Wczoraj tu przyjechałam, bo nie odbierasz moich telefonów ani nie odpowiadasz na esemesy, więc pomyślałam, że może cię tutaj spotkam, pogadamy jak ludzie, wyjaśnimy sobie to i owo… Może pamiętasz, że po południu padał deszcz. Przelotny, ale wolałam się przed nim schować, więc weszłam do jednej z tych nisz. Dopiero po chwili zauważyłam, że skała tworzy jakby przepierzenie, które dzieli wnękę na dwie części. W tej drugiej ktoś stał. W pierwszej reakcji powiedziałam „przepraszam”, ale zaraz się zorientowałam, że już żadne przeprosiny nie są potrzebne… Zaświeciłam telefonem i od razu wiedziałam, kto to jest. Ciało całkiem nieźle się zachowało, identyfikacja będzie formalnością. W najgorszym wypadku prokurator nakaże badanie DNA. Kiedy Elena zniknęła, poza nią byłeś w domu tylko ty. Odczekałeś, aż będziecie sami, i zabiłeś ją, a potem tu przywiozłeś. Groziła ci oskarżeniem o przemoc domową czy miałeś dość jej ćpania – teraz to nie ma znaczenia. Znaczenie ma to, że na razie tych zdjęć nikt nie widział i nie zobaczy, jeżeli w tym tygodniu wprowadzę się do ciebie, a do końca roku weźmiemy ślub. To chyba uczciwa oferta? – Bzdury wygadujesz. Po takim czasie nikt nie będzie w stanie udowodnić, w jaki sposób umarła. W najgorszym razie powiem, że to był wypadek. Bo był. To nie ja się nad nią znęcałem. To ona dostawała ataków agresji po tych syfiastych prochach. Wtedy też była naćpana od bladego świtu. Kiedy rano wszedłem do kuchni, rzuciła we mnie deską do krojenia. Trafiła w głowę. Z bólu nie wiedziałem, co robię. Odruchowo uderzyłem, a ona upadając, trafiła głową w granitowy blat. Zresztą, równie dobrze mogła upaść sama – teraz nikt już nie ustali, jak było naprawdę. Spanikowałem, bałem się reakcji Claire, więc ją tu ukryłem. Nawet jeżeli w zwłokach nie da się już stwierdzić śladów narkotyków, to znajdę świadków, którzy zeznają, że brała ich coraz więcej i coraz częściej. Za odpowiednie wynagrodzenie powiedzą wszystko, co im każę. Jedyne, o co mnie będzie można oskarżyć, to ukrycie... Ty suko, nagrywasz?! Oddawaj to! Chwila szamotaniny, krótki, przeraźliwy krzyk i przed moim nosem spadło bezwładne ciało. Vanessa. Cholera, za chwilę będzie tu Toni. W żadnym wypadku nie może mnie zobaczyć. Na szczęście w sytuacjach podbramkowych mój umysł działa jeszcze sprawniej niż zwykle, więc po mniej więcej dwóch minutach stałam już przyczajona w innej skalnej wnęce, kilkanaście metrów od miejsca, w którym leżała Leoncino. Niedługo potem pojawił się Toni. – Vanessa! Vanessa, odezwij się! Vanessa! Porca Madonna!Ja już chwilę wcześniej wiedziałam, że Vanessa nie odezwie się nigdy więcej. Toni rozglądał się dookoła. Zmiana kryjówki była dobrym pomysłem – gdybym została tam, gdzie stałam poprzednio, musiałby mnie zauważyć, a że wyraźnie nie panował nad nerwami, mogłoby się to dla mnie skończyć nie lepiej niż dla nieboszczki Leoncino. Podniósł z kamieni strzaskany telefon Vanessy. Zajrzał jeszcze w porastające ścianę klifu niezbyt gęste zarośla. Wreszcie – najwyraźniej przekonany, że poza nim nikt nie widział śmierci byłej ukochanej – szybkim krokiem wrócił w kierunku zbocza, którym przedtem zszedł na plażę. Uff. Odczekałam jeszcze jakieś dwadzieścia minut, przywarta do skały – gdybyśmy się spotkali na drodze prowadzącej do jego posiadłości i dalej do hotelu, z miejsca zgadłby, skąd wracam. Kiedy wreszcie zdecydowałam się opuścić to cmentarzysko kobiet życia Antonia Cattaldiego, wzięłam z ziemi spory kamień – było już ciemno, a okolica odludna. Na szczęście nie musiałam użyć tej broni, ale nocy i tak nie przespałam.*
Następny dzień spędziłam w Lecce. To kilkanaście kilometrów od Cerano i hotelu Toniego, ale moje skołatane nerwy potrzebowały ukojenia, a nic nie robi mi tak dobrze jak zwiedzanie zabytków, których w tym mieście jest całkiem sporo. Koło piętnastej stwierdziłam, że odwiedziłam już wszystkie miejsca, w których powinnam być, więc wróciłam autobusem do Cerano, a z miasteczka podreptałam do hotelu. Prysznic, makijaż, obiad w eleganckiej hotelowej restauracji. Wróciłam do pokoju, zabrałam książkę i kilka drobiazgów, po czym wyruszyłam w kierunku willi Toniego. – Pani do kogo? – ponury osiłek warknięciem osadził mnie w miejscu, zanim zdążyłam dotknąć przycisku dzwonka. – Do pana Cattaldiego – odpowiedziałam z całą uprzejmością, na jaką potrafiłam się w tej sytuacji zdobyć. – Pan Cattaldi organizuje specjalne spotkania dla fanów. Terminy i miejsca podaje na swojej stronie internetowej. W domu nie przyjmuje. – Myślę jednak, że mnie zechce widzieć. Proszę powiedzieć panu Cattaldiemu, że mam wiadomość od pani Leoncino. Osiłek spojrzał na mnie uważniej. – Pani Leoncino nie żyje. Dwie czy trzy godziny temu znaleziono ją martwą. – To bardzo przykre, ale pan Cattaldi jako katolik wierzy chyba w życie pozagrobowe? – Że co…? – Tym razem mina osiłka mówiła „rany boskie, wariatka”. – Mam wiadomość od pani Leoncino, mimo że ta pani zmarła. Wiem, że trudno to zrozumieć, ale mimo wszystko proszę powiedzieć panu Cattaldiemu, że chciałabym się z nim widzieć. Tym bardziej, że się chmurzy i zaraz chyba zacznie padać, a ja bardzo nie lubię moknąć. – Co się dzieje, Giorgio? – Dyskutując z ochroniarzem, nie zauważyłam, że za jego plecami pojawił się Toni. – Ta pani mówi, że ma dla pana wiadomość. Od pani Vanessy. – Vanessa nie żyje – powtórzył Toni informację przekazaną mi kilka minut wcześniej przez jego ciecia. „Wyobraź sobie, że wiedziałam o tym wcześniej niż ty” – z trudem powstrzymałam się, by nie powiedzieć tego na głos. – Niemniej mam panu coś do powiedzenia na jej temat. Coś ważnego. To – z kieszeni spodni wyciągnęłam pendrive’a – wyjaśni panu wszystko. Mój idol zrobił taki ruch, jakby chciał wyrwać mi pendrive’a z ręki, ale w porę się pohamował i spojrzał z ukosa na Giorgia, jakby chciał sprawdzić, czy ochroniarz zauważył jego reakcję. Tępy wyraz twarzy osiłka nie wskazywał, by zauważał on cokolwiek. – W porządku, proszę wejść. Dziękuję, Giorgio, możesz wrócić do dyżurki. Giorgio odszedł, zapewne zadowolony, że nie musi dłużej użerać się ze świruską, a ja podreptałam za Cattaldim w kierunku okazałej willi. Gdy znaleźliśmy się w salonie, Toni starannie zamknął drzwi i okna. Wprawdzie zaczęło padać, ale chyba nie deszczu się przestraszył. – O co chodzi z tym pendrive’em? – zapytał. – Chciałabym pokazać panu kilka plików, które są na nim zapisane. Ma pan komputer, prawda? – Oczywiście, ale nie tu. Muszę przejść do gabinetu. – Chętnie poczekam – mojej odpowiedzi towarzyszył uśmiech numer pięć. Toni wyszedł, nie mówiąc ani słowa. Po chwili wrócił. W rękach trzymał laptop niewiele grubszy od kartki papieru. Uruchomił go, a w któryś z licznych portów USB włożył mój pendrive. Kilka razy przesunął palcem po touchpadzie i wcisnął jego lewy klawisz. Nawet nie odetchnął głośniej przez cały ten czas. – Co to jest? – zapytał wreszcie. – Nieboszczka Vanessa, widok ogólny i zbliżenie na rękę, w której trzyma łańcuszek z medalikiem. Pana łańcuszek i pana medalik, maestro. Ten, który pan dostał na pierwszą komunię i którego nigdy pan nie zdejmował. Na zdjęciu w książce – stuknęłam palcem w lakierowaną okładkę – widać go całkiem dobrze. Vanessa zerwała go, próbując bronić się przed upadkiem z klifu. Kolejne dwa zdjęcia to pana świętej pamięci córka. Przegrałam je z karty pamięci w telefonie pani Leoncino. – Więc to ty. – Z tonu głosu mojego idola trudno było wywnioskować, jakie wrażenie zrobiły na nim te wyjaśnienia. – Co „ja”? – nie zrozumiałam. – To ty wyjęłaś kartę z telefonu. Myślałem, że chociaż zwykle miała w telefonie kartę, to tym razem z jakiegoś powodu jej nie włożyła. Bo przecież nie widziałem przy zwłokach nikogo, kto mógłby ją zabrać. Brak łańcuszka spostrzegłem dopiero w domu, ale myślałem, że wpadł między kamienie na plaży. Dlaczego cię nie zauważyłem? – Dobrze się schowałam. Ta skała to naprawdę świetna meta. Aż dziwne, że nie próbowałeś wetknąć Vanessy w któryś z tych załomów. – Starość nie radość. Pewnie wiesz, że w młodości ciężko pracowałem fizycznie. Jakiś czas temu kręgosłup zaczął się za to na mnie mścić. – A skoro już o tym mowa, jak to się stało, że tak szybko ją znaleźli na tym odludziu? – Była dziś w południe umówiona z jakąś koleżanką. Nie zjawiła się, więc tamta dziewczyna próbowała do niej się dodzwonić. Kiedy po godzinie telefon Vanessy ciągle był poza zasięgiem, zaniepokoiła się i zaalarmowała policję. Dzięki… związkowi ze mną Vanessa stała się celebrytką, więc policjanci na sam dźwięk jej nazwiska rzucili się do poszukiwań i szybko ustalili, że jej telefon po raz ostatni logował się w pobliżu mojego hotelu. Samochód zaparkowała niedaleko, pies podjął trop i doprowadził funkcjonariuszy na sam klif. – Byli u ciebie? – zaniepokoiłam się. – Oczywiście. Stąd wiem, że została znaleziona. – I…– I nic. Wersja dla policji jest taka, że nie widziałem jej od trzech miesięcy, nie mam pojęcia, skąd się wzięła na plaży. Nękała mnie telefonami i esemesami, a ponieważ nie odpowiadałem, być może przyjechała w miejsce, o którym wiedziała, że często tam bywam, bo miała nadzieję, że mnie spotka. Weszła na urwisko, gdyż ominąć się go nie da, potknęła się o jakiś kamień czy wystający korzeń – tym bardziej to prawdopodobne, że zapadał zmrok – i zleciała w dół. Nawet im pokazałem rejestr połączeń mojego telefonu na dowód, jak usilnie próbowała się ze mną skontaktować. SMS o Elenie, rzecz jasna, wcześniej skasowałem. Tragiczny wypadek, z którym nie mam nic wspólnego, i tyle. Zresztą nie miałem powodu, żeby ją zabijać. Wręcz przeciwnie, dopóki żyła, mogłem ją ścigać sądownie o pieniądze, które musiałem zwracać oszukanym ludziom. Teraz mogę na tych pięćdziesięciu patykach położyć krzyżyk. – OFICJALNIE nie miałeś powodu. O powodzie nieoficjalnym, jak dotąd, wiemy tylko my dwoje. – Mówisz o tych zdjęciach Eleny? W żaden sposób nie da się na ich podstawie udowodnić zabójstwa ani nawet nieumyślnego pozbawienia życia. Najwyżej ukrycie zwłok. – Zagrożone karą do trzech lat pozbawienia wolności. Cwani adwokaci, na których cię stać, mogliby wykukać karę znacznie niższą i pewnie jeszcze w zawieszeniu – przecież jesteś powszechnie szanowanym i wzorowym obywatelem, nie byłeś dotąd karany – ale nie uchroniliby cię przed społecznym ostracyzmem. Liczba amatorów twoich płyt, twojego hotelu i twojego wina mogłaby się bardzo zmniejszyć, gdyby wyszło na jaw, że zwłoki własnego dziecka potraktowałeś jak nielegalne odpady. A już tego, że latami udawałeś zrozpaczonego ojca szukającego zaginionej córki i robiłeś idiotów z połowy ludzi na świecie, którzy się tym przejmowali, nie wybaczyliby ci na pewno. Śmierć cywilną miałbyś jak w banku. Możliwe, że również fizyczną, z ręki Claire, która by ci tego – jak słusznie przypuszczasz – nie darowała. O tym, że Marco i Cristina raz na zawsze zerwaliby z tobą kontakty, nawet nie wspominam. Te zdjęcia są dla ciebie śmiertelnym zagrożeniem i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Co zrobiłeś z telefonem Vanessy? – Zniszczyłem do reszty i wyrzuciłem. Początkowo nawet chciałem położyć go z powrotem przy jej zwłokach, ale nie wiedziałem, czy nie da się odtworzyć zawartości pamięci, a diabli wiedzą, co w niej było. Nagranie naszej rozmowy na pewno, możliwe, że zapasowe kopie zdjęć Eleny, niewykluczone, że coś jeszcze. Brak telefonu da się wytłumaczyć – mógł jej wypaść podczas upadku, mogła go zmyć jedna większa fala... – A ochroniarz? Widział, że wychodzisz z domu? – Nie. Po przeciwnej stronie ogrodu jest furtka, którą można wyjść tak, żeby nikt cię nie zobaczył. Nad morze zawsze idę tamtędy, bo to znacznie krótsza droga. – Jednym słowem, o tym, co się wydarzyło, wiemy tylko my dwoje. Tylko od ciebie zależy, czy tak zostanie. Pendrive możesz zniszczyć. Karta pamięci z telefonu Vanessy razem z moimi zdjęciami, które na nią przegrałam, i twój łańcuszek są w tej chwili daleko od Włoch, ale wrócą tu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, jeżeli stanie mi się coś złego. No, wiesz, samobójstwo, wypadek, śmiertelna choroba… albo jeśli po prostu przez trzy dni nie dam znaku życia. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, do kogo trafią i jakie będą konsekwencje. Przed wyrokiem za zabicie Vanessy nie uchronią cię ani pieniądze, ani popularność, ani filantropia. – Skoro uważasz mnie za mordercę, to dlaczego tu przyszłaś? – W głosie Toniego po raz pierwszy dało się usłyszeć irytację. – Dokąd w ogóle zmierza ta rozmowa? Czego chcesz? – A, tam, zaraz mordercę – wzruszyłam ramionami. – Musiałam się ubezpieczyć, bo kobietom, z którymi jesteś związany, dziwnie często przytrafiają się wypadki. Śmiertelne. – Więc jestem z tobą związany. Po pół godzinie znajomości. Masz mi do zakomunikowania jeszcze jakieś rewelacje? – Irytacja ustąpiła miejsca sarkazmowi. – Jeszcze nie jesteś, ale chyba coś mi się należy za to, że próbuję cię uchronić przed konsekwencjami twoich… no, powiedzmy, błędów, i daję ci szansę, choć jesteś damskim bokserem, i to zdecydowanie za mocno bijącym. Pomyślałam, że twoje nazwisko będzie doskonale brzmieć w połączeniu z moim imieniem. Kamila Cattaldi – czyż to nie piękne zestawienie? Wyraz twarzy mojego idola mówił, że nie podziela on mojego entuzjazmu. – W zamian gwarantuję, że nie będę cię kompromitować jak Vanessa, niech jej ziemia lekką będzie. No, i kilka udziałów w twoim hotelu i winnicy też mi się należy. Przecież nie pozwolisz, żeby ukochana żona nie była zabezpieczona finansowo – ciągnęłam niezrażona. Toni chyba zaczął zastanawiać się, czy ujawnienie organom ścigania zdjęć martwej Vanessy nie byłoby jednak mniejszym złem, kiedy zadzwonił telefon. – Tak właśnie myślałem. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek. Dziękuję, Enzo – Toni odpowiedział zwięźle na niesłyszalny dla mnie kilkuminutowy wywód swojego rozmówcy. Wyłączył telefon i spojrzał na mnie triumfalnie. – Patolog wykluczył udział osób trzecich – usłyszałam. – Tak szybko? – Mówiłem ci, że Vanessa była znana. Tylko dzięki mnie, ale jednak. W takich przypadkach wszystkie czynności śledcze wykonuje się możliwie najszybciej, bo dziennikarze dobijają się o informacje. Enzo właśnie pisze komunikat dla prasy. – Kto to jest ten Enzo? – zainteresowałam się. – Syn brygadzisty z mojej winnicy. Jest policjantem, rzecznikiem komendy regionalnej. Zadzwonił, żeby mnie uprzedzić, że zaraz zaczną do mnie wydzwaniać te cholerne pismaki. – Na szczęście dostałeś urzędowy stempelek na swojej wersji: to był wypadek, nikt do śmierci Vanessy ręki nie przyłożył – podsumowałam nie całkiem szczerze. Bo co do tej ręki, to było tak, że osoba trzecia zdecydowanie rękę przyłożyła, ale dbała przy tym, żeby nie zostawić śladów. Łańcuszek wyjęłam jej z ręki przez chusteczkę, a jedyną częścią jej ciała, z którą miałam kontakt, były włosy. Nie dotykałabym ich, gdybym nie musiała, ale dopóki żyła, zagrażała Toniemu. A kiedy podeszłam do niej po tym, jak spadła z urwiska, jeszcze żyła... Przez okno wpadły promienie zachodzącego słońca. – Przestało padać – powiedziałam pogodnie. – Znów jest niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny.July 13, 2015
Mów do mnie jeszcze
Jeden z wykładowców wrocławskiej germanistyki powiesił (lata temu) na drzwiach swojego gabinetu kartkę o mniej więcej następującej treści: „Swoją sprawę proszę referować w sposób przejrzysty i wysławiać się, jak na studentów filologii przystało!”. Przypomina mi się ona zawsze, kiedy mam do czynienia z ludźmi, którzy języka używają jedynie jako sygnału dźwiękowego, mającego zwrócić moją uwagę, że do mnie mówią, a zakładają, że treść komunikatu odczytam sobie telepatycznie:
– Ja dzwonię w sprawie tego tłumaczenia.
(Brak „dzień dobry” nie ma sugerować, że to nie jest powitalna kwestia dzwoniącego).
– O jakie tłumaczenie chodzi?
– Ze szwedzkiego. Co panu dałem trzy dni temu.
– Wszystkie tłumaczenia robię ze szwedzkiego. A trzy dni temu miałem pięciu klientów.
– No te papiery, dwie kartki.
Przerywam oczywiście taki dialog pytaniem o nazwisko albo rodzaj dokumentu przekazanego do tłumaczenia. Ale kiedyś muszę przetestować, ile potrwa, zanim gość sam wpadnie na to, jakie informacje go zidentyfikują. I czy w ogóle na to wpadnie.
– Poproszę szynki wiejskiej. Dziesięć plasterków.
– Nie może być dziesięć plasterków, musi być dziesięć deko.
Szynki ani sera nie kupuję na wagę, tylko na porcje i nigdy dotąd nie było to problemem, więc, testując nowy sklep na swoim osiedlu, zdurniałem. Tezie, że tu nie kroją, tylko sprzedają w kawałkach, przeczyło to, że klient przede mną dostał wędlinę pokrojoną.
– A dlaczego nie można liczyć w plasterkach?
– Bo waga nie przyjmie. Ale możemy spróbować.
Nadal nie wiedziałem, o co chodzi, ale ponieważ nie lubię sprawiać swoją osobą kłopotów, poprosiłem o piętnaście deko, oceniając, że mniej więcej tyle będzie ważyło moich zaplanowanych dziesięć plasterków.
Sprzedawczyni ukroiła piętnaście plasterków. Zważyła je. Waga się pod nimi ugięła, wyświetliły się cyferki, co na mój rozum znaczyło, że towar został przyjęty. Zdziwiło mnie, że waga jest taka dziwna, że piętnaście plasterków przyjmuje, a dziesięć nie. Zapytałem o to.
– Bo jak będą ważyły mniej niż dziesięć deko, to nie wydrukuje mi ceny.
Aha. Wszystko jasne. Wszystko byłoby jasne od samego początku, gdyby sprzedawczyni, obawiając się, że dziesięć plasterków będzie ważyło mniej niż dziesięć deko, powiedziała mi o tym:
– Nie może być dziesięć plasterków, bo musi być CO NAJMNIEJ dziesięć deko.
Ale niektórzy zakładają, że ubranie danej myśli w dowolne słowa jest tej myśli wyrażeniem. Liczba tak zakładających ciągle rośnie. Działa to też w drugą stronę. Precyzyjne wyrażenie myśli zdaje się psu na budę, bo odbiorca nie rozumie otrzymanego komunikatu.
– Paliwo z piątki. I to wszystko.
– Fakturę?
– Poproszę.
– Może hot doga?
To wywołuje moją irytację, bo od znajomego pracującego na stacji wiem, że kiedy klient zasygnalizował, że zakupy zakończył, nie wolno wobec niego prowadzić tak zwanej sprzedaży aktywnej.
– Powiedziałem, że nic więcej poza paliwem nie chcę.
– Ale potem chciał pan fakturę!
Byłem święcie przekonany, że trafiłem na wyjątkowego głupka, który nie rozumie, że faktura jest dokumentem potwierdzającym zakup, a nie towarem czy usługą do nabycia. Musiałem jednak zrewidować swój pogląd co do jego wyjątkowości, kiedy ten dialog powtórzył się na dwóch kolejnych stacjach benzynowych. Jak mówi jedno z praw Murphy’ego: Głupota jest nieuleczalna i prawdopodobnie zakaźna, bo przybiera rozmiary epidemiczne.
PS. Ze względu na stalkerkę, zamieszczającą komentarze ze spojlerami, musiałem wprowadzić moderowanie komentarzy. Jest to rozwiązanie tymczasowe, do chwili znalezienia innego, pozwalającego na płynną dyskusję, ale blokującego „odważne” anonimy, którym poziom intelektualny nie pozwala na podjęcie dyskusji i które obelgami czy w inny sposób muszą wyrazić swoją frustrację z powodu tego, co piszę. Blogger jest pod tym względem beznadziejny, nie umożliwia częściowego moderowania komentarzy np. po słowach kluczowych albo moderowania tylko komentarzy anonimowych. Próbowałem zainstalować Disqusa, ale w chwili obecnej nie da się zaimportować starych komentarzy, czyli korzystanie z niego oznaczałoby, że wszystkie dotychczasowe komentarze by zniknęły, co oczywiście nie wchodzi w grę. Ktoś mógłby polecić coś analogicznego do Disqusa?
July 7, 2015
Fejm :-)
Jak to ostatnio częściej bywa, dyskusja o moim wpisie toczyła się wczoraj nie u mnie na blogu, lecz (bez mojego udziału) w grupie „Czytamy polskich autorów”. Dość zresztą specyficzna to grupa, w której reklamują się vanitowcy, dyskutują pisarze (in spe), a czytelników (wbrew nazwie) nie uświadczysz. I w trakcie tej dyskusji zaprezentowano poniższego mema, autorstwa niejakiego Komisarza Wątroby:

No to jak memy o mnie robią, to już chyba trochę taki sławny jestem, nie? :-)
July 6, 2015
Jestem selfem
Bodajże od 2011 roku Amazon oferuje self-publisherom program Kindle Direct Publishing. Z nieznanych względów mogą z niego korzystać tylko autorzy piszący we wskazanych językach. Z początku wyglądało na to, że Amazon wybrał języki tych krajów, w których miał oddziały, ale potem dołożył np. języki skandynawskie, chociaż nigdzie w Skandynawii oddział nie powstał. Próba ograniczenia liczby publikowanych e-booków nie jest wyjaśnieniem, gdyż Bezos staje na głowie, by ci uprzywilejowani autorzy zamieszczali ich jak najwięcej. Takoż kontrola zakazanych treści, np. pornograficznych, bo do tego wystarczy uruchomić odpowiedni program. Nawet nie tyle uruchomić, co obecnie wyłapujący „nielegalne” e-booki, nakierować na wyłapywanie pornografii, której akurat nie brakuje. A od strony technicznej nie ma przecież znaczenia, czy dopuszczonych języków jest dziesięć czy sto, zwłaszcza że za przygotowanie e-booka w stu procentach odpowiada autor.
Mimo powyższego ograniczenia udawało się zamieszczać książki w tych niemile widzianych językach, w tym po polsku. Amazon normalnie je sprzedawał i rzetelnie się rozliczał. Ostatnio jednak sytuacja się pogorszyła. Nowe pozycje były praktycznie od razu kasowane, a skasowanych nie udawało się przywrócić (z czym wcześniej nie było problemu). Nie zdziwiłem się więc zbytnio, kiedy w zeszłym tygodniu wyleciałem z Amazonu z hukiem, skasował wszystkie moje książki. Moje i tłumaczonych przeze mnie autorów, czyli Hjalmara Söderberga i Johanny Nilsson. Söderberg pewnie by się zmartwił, bo nigdy groszem nie śmierdział, ale już nie żyje i ma w dupie. Za to Johanna naprawdę się tą akcją przejęła. Ja zresztą też, bo ładnych parę złotych z tego było, a teraz bez dodatkowej roboty budżet mi się nie domknie, gdyż stawki za tłumaczenia stoją w miejscu, a haracz na piramidę finansową, zwaną nie wiadomo dlaczego ubezpieczeniem emerytalnym, ciągle rośnie. W ramach szukania dodatkowej roboty ponownie oferuję swoje usługi redaktorskie. Ponieważ jednak płatność ZUS-u wypada w najbliższych dniach, musiałem zastosować środki nadzwyczajne:

Skoro Amazon się ze mną pożegnał, zacząłem patrzeć, jakie inne możliwości ma polski self-publisher. Bo ja przecież po części jestem selfem, mimo bzdur opowiadanych przez Grzebułę, że self-publishingu nienawidzę. Walczę z grafomanią, a nie z formą publikacji. Pierwsze, co zrobiłem, to zmodyfikowałem dział Kup pan książkę. Można tam teraz nabyć e-booki, które wcześniej były dostępne tylko w Amazonie, czyli „Między prawem a sprawiedliwością” i „Czarną wdowę”. Z kolei powieści tłumaczone przeze mnie ze szwedzkiego można nie tylko dostać w ramach gratisu, lecz także kupić (w niskiej cenie, 5 zł za e-booka, a te, które są w formie papierowej, za 10 zł).
Potem wyszedłem na zewnątrz. Rozpoczynając przygodę z Amazonem, próbowałem działać też równolegle na polskim rynku, ale szybko sobie odpuściłem. Polskie platformy zabierały zwykle 50% prowizji (Amazon 30%). Bo podatki są wysokie, jak wyjaśniała jedna z nich. Himalaje też są wysokie, a jeszcze żaden zdzierca nie tłumaczył się, że zdziera z tego właśnie powodu. Żeby miały jeszcze z czego zabierać, ale sprzedaż była zwykle znikoma albo żadna. Do tego dochodziły skomplikowane, nieprzejrzyste procedury i szwankująca technika. Np. żeby założyć konto w Virtualo, spędziłem ze trzy dni na intensywnej wymianie maili z pomocą techniczną, która nie potrafiła dojść do tego, dlaczego konta nie da się założyć. A kiedy w końcu doszli, to odrzucili moje pliki jako niespełniające norm. W Amazonie bez problemu z tych samych plików dało się zrobić e-booka.
Nie miałem więc dobrych doświadczeń i, szczerze powiedziawszy, nie miałem też większej nadziei, że coś się poprawiło. I rzeczywiście. W RW2010 wciąż obowiązuje wymóg, że książka nie może kosztować więcej niż 10 zł. Jest to obraźliwe dla pisarza, wyceniać jego pracę nad 300-stronicową powieścią na maksymalnie 10 zł. Do tego nadal nie można swobodnie rozporządzać swoimi książkami: żeby wycofać którąś z oferty, zamiast – jak wszędzie – zrobić to z poziomu panelu, trzeba pisać do admina i się prosić, żeby zdjął. Rozwiązanie unikalne na skalę światową. Nie bardzo wiadomo, czemu tego rodzaju utrudnienie ma służyć, skoro serwis nie ma prawa odrzucić żądania autora, by wycofał jego książkę. A jest to maksymalnie wkurwiające, kiedy człowiek najpierw pół godziny szuka w panelu przycisku „usuń”, przyjmując za oczywiste, że gdzieś taki musi być, a potem przebija się przez instrukcje, by dowiedzieć się, że każą mu napisać zbędnego maila.
Jeszcze mniej do współpracy z RW2010 zachęca to, że zrezygnował z niej Aleksander Sowa. Sowa jest grafomanem, ale grafomanem będącym absolutnym geniuszem, jeśli chodzi o umiejętność sprzedawania swoich utworów. Jeśli skądś można wycisnąć parę groszy za książki, to Sowa tam jest. I to dosłownie parę groszy. Sowa nie patrzy, czy warta skórka za wyprawkę, nie rozważa, czy jest sens pakować się do księgarni, w której zejdą dwa egzemplarze na kwartał. Pakuje się zgodnie z zasadą „ziarnko do ziarnka”. A zatem jeśli Sowa skądś ucieka, to jest to taki sam sygnał, jak opuszczenie okrętu przez szczura.
Idźmy dalej. Virtualo nie tylko się nie poprawiło, lecz właśnie zlikwidowało self-publishing. Można się do niego dostać jedynie przez E-bookowo, czyli przez grafomański rynsztok, zwany dla niepoznaki wydawnictwem. Wydaje.pl albo bankrutuje, albo poprawia sobie wyniki finansowe, nie płacąc autorom.
Jednym słowem Polska. Trzema słowami: syf, kiła i mogiła. Bartosz Adamiak postawił trafną diagnozę, że self-publishing w Polsce nie istnieje. Taki klasyczny. Bo czym się taki klasyczny charakteryzuje? Przede wszystkim autor nastawia się bardziej na e-booki, nawet jeśli ma wersję papierową, to jest ona mniej znaczącym dodatkiem (niemieccy self-publisherzy z Amazonu podają, że na 10 e-booków sprzedają jeden egzemplarz papierowy). Drugim wyróżnikiem jest kanał dystrybucji: platforma sprzedająca publikacje self-publisherów*. Z naciskiem na „sprzedająca”. W Polsce za to dominuje model platformy „umożliwiającej publikację”. O kant dupy taki model, bo miejsc w internecie, gdzie można zamieścić utwór, którego nikt nie będzie czytał ani kupował, nie brakuje i nie trzeba w tym celu tworzyć specjalnych platform. Sztuka polega na tym, by przyciągnąć kupujących, a tego najwyraźniej w Polsce nikt nie potrafi.
*Wziąwszy pod uwagę te dwa elementy, uznawanie za self-publisherów autorów, którzy po prostu prowadzą klasyczne wydawnictwa, tyle że jednoosobowe i z ofertą wyłącznie własnych książek, będzie niezasadne. Tak samo jak vanitowców, którzy z pomocą szemranych firemek zwyczajnie imitują tradycyjny model wydawniczy.
Autorem wykorzystanego zdjęcia jest Piotr Ciuchta.
PS. Proszę nie zamieszczać komentarzy anonimowo, mogą zostać skasowane, bo blog jest atakowany przez osobę najwyraźniej niezrównoważoną psychicznie, ale potrafiącą sprawnie pisać różnymi stylami.
June 29, 2015
Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu
Grafoman napisał książkę. Książkę odrzuciły wszystkie normalne wydawnictwa, ale obecnie to nie problem, wystarczy sięgnąć do kieszeni. Tylko które wydawnictwo ze współfinansowaniem wybrać? W podjęciu decyzji warto oprzeć się na opiniach innych. Czasami mogą być kłopoty z ich uzyskaniem, ale nie w przypadku wydawnictwa Psychoskok, które zamieszcza te opinie na swojej stronie. Bo „autorzy publikujący swoje książki i ebooki w naszym wydawnictwie to informacja z pierwszej ręki”. A co mają do powiedzenia ci autorzy, którzy są informacją?
Tomasz Zackiewicz: Arogancja i głupota zwłaszcza polskiego rynku wydawniczego woła o pomstę do nieba. (…) Na tym tle Wydawnictwo "Psychoskok" jest autentycznym ewenementem. (…) potrafi pogodzić ryzyko nietrafionej inwestycji z daniem szansy pisarzowi, który dopiero stawia pierwsze kroczki na tym trudnym rynku.
Zackiewicz nie zorientował się, że całą kasę na inwestycję wyłożył on, a nie autentyczny ewenement. Byśmy powiedzieli, że nie rynek jest głupi, tylko zupełnie ktoś inny.
Adam Brzeski: Wydawnictwo opublikowało (…) wiele pozytywnych recenzji o publikacji charakteryzującej się wyjątkowo niekonwencjonalną treścią z dziedziny obrazującej bezmiar materialnego i psychicznego wyniszczenia przedsiębiorcy przez destrukcyjne orzecznictwo sądowe. (…) Ukazanie się publikacji zaszokowało czytelników powiewem prawdy w zakłamanej rzeczywistości, czego domyślnym odzwierciedleniem jest idea Wydawnictwa Psychoskok.
Chodzi o ideę dziedziny obrazującej bezmiar bezczelności wydawnictwa Psychoskok, które samo sobie pisze pozytywne recenzje?
Krystyna Wróblewska: Wydawnictwo to bardzo dba o swoich autorów poprzez reklamę książki elektronicznej ebook. Ja cieszę się bardzo, widząc reklamę mojej bajeczki na kilku portalach. Wiem, że może nie od razu bajeczka będzie się sprzedawać w dużych ilościach, lecz poprzez reklamę jaką prowadzi właśnie wydawnictwo Psychoskok jest szansa, że autorzy zaczną więcej się interesować tym wydawnictwem, które to ma naprawdę dobrych autorów książek elektronicznych jak i w wydaniu papierowym dla dzieci i dorosłych.
Po prostu… bajeczka!
Dariusz Grabowski: (…) bardzo dziękuje za miłe przyjęcie u Państwa w biurze.
Kawą poczęstowali?
Małgorzata Chaładus: Moja oczekiwania wobec wydawnictwa "Psychoskok" nie zawiodły mnie.
Jeśli człowieka nie zawodzą jego oczekiwania, to naprawdę może uznawać się za szczęśliwca.
Piotr Kociszewski: Mogę tylko ponarzekać na brak zainteresowania dziedziną parapsychologiczną, ale do tego tematu trzeba dorosnąć, lecz to jest niezależne od redakcji.
Redakcja Psychoskoka dorosła do tematu zainteresowania dziedziną parapsychologiczną.
Patryk Nowodworski: Nie żądali ode mnie (…) informacji o wykształceniu (…)
Wyczuli, że nie ma się czym chwalić, i wykazali pełnym taktem?
Wiktor Jorkstam: W wydawnictwie Psychoskok cenię sobie ich bezpośredni kontakt i wręcz osobistą relację z wydawcami.
Chyba czegoś nie rozumiemy. Co autora może obchodzić, jaką relację ma Psychoskok z innymi wydawcami?
Marta Malska: (…) jestem niezwykle dumna z profesjonalności i rzetelności, jaką wykazali się pracownicy wydawnictwa.
No proszę, macierzyńskie uczucie dumy, że potomstwo świetnie się sprawuje, Psychoskok też potrafi wzbudzić.
Hanna Lipińska: Urzekła mnie już sama nazwa „Psychoskok” (…)
Nas też urzeka, tylko nie wiemy, co to znaczy: skok na psyche, skok psychola, psychiczny skok?
Dorota Suder: Witam Drogie Państwo bardzo serdecznie i z wielką przyjemnością piszę, jak wielki dar z Waszej strony mnie spotkał. To dar dobrego i życzliwego serca skierowanego w stronę bliźniego, który po raz kolejny odczuł, że nie jest sam, a wokół niego wspaniałe Osoby niosą mu radość, dzięki której jego życie spowija blask i nadzieja! .
Hm. Może „Drogie Państwo” powinno zmienić nazwę na „Psychochrystus”?
Michał Majewski: (…) w rozmowie z Panią Wiolettą Tomaszewską, która rzeczowo i cierpliwie odpowiadała na moje pytania usłyszałem to, co chciałem.
Pytanie za sto punktów: jak pan pójdziesz do prostytutki, to usłyszysz pan, że masz małego czy dużego?
Amadeusz Putzlacher: Miałem (…) możliwość wpłacenia pieniędzy w dwóch ratach (…)
Łaskawcy.
(…) zapisane w umowie 10 artykułów na temat utworu zostało nawet przekroczone.
To są giganci, zapisali 10 artykułów, a zrealizowali 11 czy nawet 12.
Karol Machnowski: Opiniuję pozytywnie we wszystkich ocennych wymiarach, jakie tylko można przypisać wydawnictwu.
Proszę brać przykład, jak można ująć zagadnienie całościowo.
Pozostaje tylko polecić Psychoskok, więc polecam.
I jak elegancko można podsumować.
Korekta rzetelna, a jednocześnie nienarzucająca własnego pryzmatu (…)
Tak, zauważyliśmy, że w Psychoskoku nie narzucają własnego pryzmatu. Pryzmatu języka polskiego też nie.
Kiedy czytam sobie inne zamieszczone opinie, muszę stwierdzić, że wszystkie pozytywne oceny, mają pokrycie w rzeczywistości (…)
A co? Jakaś wredota utrzymywała, że nie mają?
Witold Oleszkiewicz:
Z Psychoskokiem miła i owocna
Jest współpraca - bez dwóch zdań
By zadowolony był twórca
Dokładają wszelkich starań
Mamy nadzieję, że w swoim tomiku poezji Oleszkiewicz bardziej dopracował rymy.
Jolanta Maria Kaleta: Mnie jest dobrze z moim Wydawcą. On mnie rozumie i, co ważne, ceni. (…) Z kim mi będzie lepiej?
Partner życiowy może być przypadkowy, ale wydawca w żadnym wypadku.
Ewa Witkiewicz: Mimo, że mieszkam za granicą wcale nie wyczuwam odległości.
Psychoskok psychicznie ją zniwelował.
Przemysław Liziniewicz: (…) należę do osób konfliktowych. A tu - jak na razie - do konfliktu nie doszło (przynajmniej mam takową nadzieję).
Bo może konflikt jest, ale utajony.
Wydaje się zatem, iż wszystko znajduje się na jak najlepszej drodze i jeśli owa droga okaże się niezbyt wygodna, to raczej przeze mnie.
Jest dobrze, a jak będzie źle, to z góry wiadomo, że nie może to być wina tak wspaniałego wydawnictwa.
Jan Puścian: Współpraca z Wydawnictwem Psychoskok od pierwszego kontaktu stała się dla mnie miłym doświadczeniem, nacechowanym rzetelnością i troską jej pracowników w dążeniu do celu, jakim, zwłaszcza dla początkujących pisarzy jest dostępne cenowo profesjonalne wydanie ich książek.
Wydanie książek, których – wnioskując na podstawie języka, w jakim została sformułowana ta opinia – nikt inny by nie opublikował.
Jacek Grzelakowski: Naturalnie, rzutuje to pozytywnie na relacje wydawnictwo-autor oraz na sam wizerunek firmy jako godnej zaufania i poważania, systematycznie zdobywającej należną sobie pozycję na krajowym rynku wydawniczym, na czym nam autorom i zarówno Czytelnikom powinno szczególnie zależeć.
A czemu czytelnikom ma zależeć, i to szczególnie, na tym, by Jacek Grzelakowski miał gdzie popisywać się swoją niezdarną polszczyzną?
Marcin Żak: (…) ukierunkowani są na treść przekazu. Łączą oni w sobie wiele ludzkich, twórczych potencjałów, do których należą zarówno siła poszukiwania, jak również niespotykana moc alternatywy w otaczającym nas świecie płycizn.
Chodzi o płycizny umysłowe niektórych autorów?
Ewa Wilczyńska: (…) byłam pełna obaw i niepewności pt. "Jak to będzie?".
Jak było? Autorka wydała książkę pt. „Bolą mnie gały”.
Grzegorz Kaźmierczak: Wydawnictwo Psychoskok, które boskim zrządzeniem losu dane mi zostało jako pomoc w wydaniu dwóch moich książek: “Potęgi Serca” i “Królestwa Serca”, zapewnia dotarcie myśli mego serca w formie zmaterializowanej książki. Cud narodzin dokonał się właśnie w PSYCHOSKOK. Dar podzielenia się przekazem mego serca jest równoznaczny z dzieleniem się obfitością, którą każdy z nas ma. Pomocą Wydawnictwa dokonał się cud zaistnienia i dotarcia w formie papierowej i elektronicznej do każdego, kto zechce sięgnąć po wibracje zawarte w tej pracy. Przekłamania energetyczne, które powstały w wyniku burzliwej korekty, zsynchronizowałem ponownie sercem, aby stanowiły całość.
Biorąc pod uwagę człon „psycho” w nazwie wydawnictwa, sądzimy, że Kaźmierczak trafił ze swoimi książkami do właściwego.
Sylwia Niemczyk: Wydawnictwo Psychosokok jest prawdziwą perłą na rynku wydawniczym. (…) Piszę właśnie trzecią książkę i nie wyobrażam sobie, żebym mogła wydać ją gdzie indziej niż w wydawnictwie Psychoskok. To najlepsze miejsce do jakiego autor może trafić.
Łubu dubu, łubu dubu.
Oczywiście nie jest tak, że autorzy są wyłącznie zachwyceni, niektórzy mają zastrzeżenia, ale drobne, można powiedzieć, że nawet niewarte wzmianki:
Jolanta Maria Kaleta: Jeżeli bym mogła, aby ocena była rzetelna i pełna, to sugerowałabym troszkę więcej odwagi na polu reklamy. Wydawnictwo skromnie sądzi, że wydane u nich dzieła obronią się same i nie chce nachalnie narzucać Czytelnikowi, po którą książkę powinien sięgnąć, jak czyni to wielu innych wydawców.
Ten brak nachalności widoczny jest zwłaszcza w portalu „Lubimy czytać”, gdzie Psychoskok wystawia swoim książkom najwyższe noty, ze skromności nie podając, że konto należy do jego pracownicy.
Grzegorz Kaźmierczak: (…) okładka pierwszej mej książki, będąca energetycznym przekazem, mimo prawidłowego próbnego egzemplarza, w następnych książkach została rozbita, tworząc zupełnie nowy obraz i nowy przekaz, którym się stała. W drugiej książce po ostatecznych uwagach, otrzymałem informację, iż książka już poszła niestety do druku. Czynnik ludzki nie zawsze spójny jest z boskim.
Nie wątpimy jednak, że Psychoskok tego boskiego ideału jest blisko. O czym świadczy fakt, że na 57 opinii nie ma ani jednej negatywnej. A Psychoskok zapewnia nas: „nie wybieramy tylko pozytywnych opinii – publikujemy wszystkie, jakie otrzymujemy od naszych Autorów”. Takiej uczciwej firmie nie można oczywiście nie wierzyć, że niepochlebnych ocen nie kasuje. A wziąwszy pod uwagę, że ludzie chętniej krytykują niż chwalą, przy dobrowolnej pochwale ze strony ponad pięćdziesięciu autorów i całkowitym braku niezadowolonych, trzeba uznać, że Psychoskok to najlepsze wydawnictwo w Polsce. Co tam w Polsce, w całym uniwersum.
June 25, 2015
Nur für Frauen
Są trzy rzeczy, które powodują degenerację mózgu: choroba Creutzfeldta-Jakoba, katolicyzm à la Tomasz Terlikowski i feminizm à la Magdalena Środa. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu i rozczarowaniu to ostatnie dopadło wybitną pisarkę, której twórczość uwielbiam, a mianowicie Olgę Tokarczuk. Będąc nominowaną do nagrody literackiej Gryfia za „Księgi Jakubowe”, zażądała ona wycofania nominacji, gdyż w jury nagrody nie są zachowane parytety, na trzech mężczyzn jest tylko jedna kobieta. O co chodzi, zapytają państwo. Tokarczuk ma prawo być zwolenniczką parytetów, uważać, że powinny być stosowane w gremiach przyznających nagrody literackie, i odmawiać swojego udziału tam, gdzie, jej zdaniem, zamiast równouprawnienia jest seksizm. Ano chodzi o to, że GRYFIA JEST SEKSISTOWSKĄ NAGRODĄ LITERACKĄ PRZYZNAWANĄ WYŁĄCZNIE JEDNEJ PŁCI. To, że pisarze mężczyźni są dyskryminowani i z góry wykluczeni z konkursu tylko dlatego, że są mężczyznami, Tokarczuk jednak nie przeszkadza.
Kiedy zobaczyłem nagłówek artykułu opisującego jej rezygnację, byłem święcie przekonany, że protestuje ona właśnie przeciwko wykluczaniu z konkurencji innych pisarzy tylko z powodu ich płci. Czy przypadkiem nie właśnie takiej dyskryminacji sprzeciwiają się normalne feministki w odróżnieniu od tych spod znaku Magdaleny Środy, walczących o wprowadzenie matriarchatu? Tymczasem okazuje się, że Tokarczuk jest wielką entuzjastką Gryfii. Ciekawe, co powiedziałaby na ustanowienie nagrody literackiej wyłącznie dla mężczyzn? Przecież urządziłaby raban, że to granda, męski szowinizm, bezprzykładna dyskryminacja. Co więcej, nigdy takiej nagrody w historii nie było, kobiety od samego początku mogły stawać w literackie szranki na równych prawach z mężczyznami. Ale może uważają, że piszą gorzej od swoich kolegów po piórze i w równej konkurencji nie mają szans, stąd odrębne konkursy, wyłącznie dla nich, są zasadne? Tak jak w sporcie, gdzie dyscypliny muszą być rozdzielone, bo kobieta jest od mężczyzny fizycznie słabsza. Jeśli tak, jeśli Inga Iwasiów, pomysłodawczyni Gryfii, doszła w swych badaniach do konkluzji, że płeć piękna jest również słabsza intelektualnie, to ja natychmiast zamykam dziób i przestaję przeciwko tej nagrodzie protestować.
June 22, 2015
Potrawka z puszczyka
Lampa i Iskra Boża wydała pod koniec zeszłego roku zbiór tekstów Marty Syrwid, publikowanych wcześniej w „Lampie” w rubryce „Koktajl z maku” (książka nosi ten sam tytuł). Są to analizy grafomańskich utworów, w tym także self-publisherskich.

Bardziej niż treść książki, choć czyta się przyjemnie i można się pośmiać, zainteresowały mnie reakcje na nią. Bo oto kobieta od sześciu lat (czyli zaczęła w czasach, kiedy jeszcze nie było mojego bloga) regularnie co miesiąc rozprawia się z grafomanami. Czyta ambitnie całe dzieła, a nie ogranicza się, jak to najczęściej robię ja, do fragmentów. Cytuje kulawe frazy i drze z nich łacha. Szukam więc komentarzy, że to jest niesmaczne, że pluje jadem, że ma się ograniczyć do skrytykowania jednego utworu i więcej autorem się nie zajmować. Nie znajduję. Nikt nie pochyla się nad nią z troską, że marnuje swój czas, że mogłaby wykorzystać go na czytanie wartościowych powieści albo jako pisarka na napisanie własnej książki. Żadnych oskarżeń, że znalazła sobie sposób, by się wypromować. Nikt nie wypisuje bredni o prowadzeniu krucjaty.
Byłem ciekaw, czy w książce znajdą się omówienia utworów grafomanów, których miałem na tapecie, i na jedno takie nazwisko natrafiłem: Aleksander Sowa. Marta Syrwid poświęciła mu aż dwa rozdziały, jeden omawiający prozę, drugi poezję. Bo może nie każdy z państwa wie, ale Sowa to nie tylko prozaik i wybitny znawca tematyki wydawniczej tudzież motoryzacyjnej, lecz także poeta: „Biała mokra bluzeczka / Sklejona do piersi / Uśmiech radosny jej / Grobowiec nadziei naszej”. Muszę powiedzieć, że jestem pełen podziwu dla Syrwid, bo przeczytała większość tego, co gigant – jak go nazywa – stworzył. Ja wymiękłem po kilku stronach „Ery Wodnika”, którą chciałem zrecenzować po omówieniu jego eseju poradnikowego. Można powiedzieć, że grafomańska powieść jest doskonałym tworem ewolucyjnym: przed krytyką chroni ją to, że nie da się jej przeczytać.
Tak swoją drogą, Sowa żyje w przekonaniu, że tylko ja uważam go za grafomana i że rozpowszechniam tę kalumnię, bo napisał lepszy poradnik od mojego i jakoś muszę zniszczyć konkurencję. Chciałbym usłyszeć, jakie będzie miał wytłumaczenie, dlaczego za arcygrafomana uznała go Marta Syrwid.
Omawiając powieść „Enter” („Cytat reprezentatywny: Orgazmy przeżywać potrafi każda, nawet najbardziej przaśna dziewka bez moralności, ale człowieczeństwo sięga głębiej”), będącą przedrukiem wpisów blogowych, Syrwid przytacza chwalby własne Sowy, że te wpisy miały ponad 135 tysięcy wyświetleń, i komentuje: „Jeżeli to prawda, nie chcę już żyć na tym świecie”. Otóż wydaje mi się, że pani Marta wcale nie musi opuszczać ziemskiego padołu. Gdzieś ostatnio Sowa wychynął mi z odmętów internetu, podając, że sprzedał 50 000 egzemplarzy swoich książek. Wziąwszy pod uwagę, że napisał ich 250, w tym takie niewątpliwe hity, jak „Podróż Mazika maluchem przez Czechy z zaoszczędzeniem dwóch kropel paliwa na 100 km”*, ta liczba nie robi wrażenia nieprawdopodobnej. Będę się jednak upierał, że Sowa konfabuluje, bo autor z taką liczbą sprzedanych książek (już niezależnie, czy wielu tytułów, czy jednego) jest zwyczajnie wśród czytelników postacią rozpoznawalną. Tymczasem Sowę, owszem, znają, ale nie czytelnicy, tylko analizatorzy zjawiska self-publishingu.
*Proszę się nie zdziwić, jeśli natkną się państwo na oburzone dementi Sowy, że żadnej ze swoich powieści wcale tak nie zatytułował i że kłamię, zawyżając liczbę napisanych przez niego książek. Odkryłem, że facet jest idealnie ślepy na sarkazm, teksty odczytuje dosłownie, jakiekolwiek odejście od dosłowności powoduje, że nie rozumie on komunikatu piszącego.
June 15, 2015
Przyślij opowiadanie
Przyznam się, że trochę poczułem się zawstydzony rozczarowaniem Jacka Slaya moim konstruktywnym wpisem o tworzeniu opowiadań. I powoli wykluł się pomysł, jak okazać się trochę bardziej pomocnym. Oczywiście nadal trzymając się z dala od teoretycznych wskazówek, które w przypadku literatury mają mniej więcej tyle samo sensu, co nauka pływania na suchym lądzie. Pomysł zasadza się na zamieszczeniu na moim blogu dwóch opowiadań kryminalnych, mojego (co czynię dzisiaj) i nadesłanego. W pierwszym przypadku liczę na zgłoszenie uwag i poprawek (opowiadanie publikuję w stanie surowym, nikt go jeszcze nie czytał, nie było żadnej redakcji), z czego może wykluje się dyskusja o zastosowanych rozwiązaniach, w drugim opatrzę opowiadanie swoimi komentarzami.
Warunki nadsyłania opowiadań. Termin do 15 lipca (czyli równo miesiąc na napisanie), w pliku wordowskim na adres pollak[małpa]szwedzka.pl. Objętość opowiadania od trzech do pięciu tysięcy słów. Jedno na osobę. Tematyka kryminalna, ale nie może to być konwencjonalny schemat od morderstwa przez śledztwo do złapania mordercy. Ponieważ do omówienia wybiorę zapewne opowiadanie rokujące, a nie najlepsze (żeby była jak największa korzyść dla postronnych), autorowi najlepszego proponuję publikację u mnie na blogu z moją redakcją. Trochę osób ten blog czyta, poza tym to już chyba jakaś nobilitacja, że przeszło się selekcję dokonaną przez autora kryminałów. Pozostałych opowiadań nie będę redagował, omawiał ani nie będę formułował o nich swoich opinii. Teksty niechlujne (np. z dużą liczbą błędów ortograficznych) czy grafomańskie odpadną po przeczytaniu pół strony (jako niepublikowane nie będę ich oczywiście na swoim blogu krytykował).
To wstępne założenia, wszystko będzie zależało od zainteresowania i poziomu nadesłanych utworów, zastrzegam więc sobie prawo by (za zgodą autorów) rzecz zorganizować inaczej lub w ogóle od niej odstąpić. A jeśli propozycja okaże się nieatrakcyjna i nikt nie przyśle, to rzecz umrze śmiercią naturalną.
A teraz do opowiadania, które zamieszczam dzisiaj. Nosi tytuł „Książka”, to kontynuacja cyklu opowiadań zebranych w zbiorze „Czarna wdowa” (dostępnego w Amazonie). Akcja dzieje się w USA, z tego względu, że chciałem z tym cyklem wejść również na rynek anglojęzyczny.
Paweł Pollak
KSIĄŻKA
Tekturę paczki rozdarła, nie patrząc, kto jest nadawcą, i lekko zdziwiona wyciągnęła książkę. Jeśli pamięć jej nie myliła, żadnej ostatnio nie zamawiała. Zresztą kupowała niemal wyłącznie pockety i z całą pewnością szkoda byłoby jej pieniędzy na takie bibliofilskie wydanie w grubej, chyba skórzanej oprawie. Wypukłe, krwistoczerwone litery tytułu układały się w słowo KANALIA. Pod spodem mniejsze już i bledsze informowały, że to powieść kryminalna. Nazwisko autora, Hank Conway, znała, ale nie jako pisarza. Musiała to być przypadkowa zbieżność, bo tamten nigdy nie przejawiał literackich aspiracji. Otworzyła na pierwszej stronie:Słowa zawisły w powietrzu. Słychać było, że nie wypowiada ich pierwszy raz. Brakło w nich tego radosnego zdumienia własnym uczuciem, jakie charakteryzuje początkowe wyznania. Nie pobrzmiewała też nadzieja, że coś zmienią. Raczej prośba: nie krzywdź mnie, przecież nie mówię tego ze złośliwości. – Kocham cię – te słowa były już tylko echem poprzednich. Dziewczyna opierała się o bramę. Nie wykonała żadnego gestu, że chce odejść, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie radości, tylko zadowolenia z posiadanej przewagi. – Żeby chociaż raz usłyszeć „tak” – chłopak powiedział na głos to, o czym marzył. – Tak. – Co „tak”? – No usłyszałeś. A teraz wynoś się.
Poczuła, jak robi się jej gorąco. Nie pamiętała tej rozmowy, ale kiedy przeczytała jej opis, nagle zobaczyła ich dwoje, jak stoją tam pod bramą, a ona posyła go do diabła. Bo był natrętny i żałosny z tą swoją miłością. Tego nie wyjaśnił. Nie napisał, jak ciągle skomlał, żeby zgodziła się z nim chodzić. Tylko pokazał ją tak… wrednie. A ona wcale nie była wredna, miała go po prostu dosyć. Przysiadła na kanapie i nerwowo zaczęła wertować stronice. Nie zwracając uwagi na fikcyjną akcję, zatrzymywała się na fragmentach, w których opisywał właśnie ją. Nawet nazwisko bohaterki na to wskazywało, było anagramem jej prawdziwego. W trakcie czytania wzbierała w niej coraz większa złość: pokazał ją jako dziwkę i psychopatkę, zepsutą na wskroś kobietę, która nie potrafiła pójść za głosem miłości. Która odrzuciła zakochanego w niej człowieka, mimo że odwzajemniała jego uczucie. Bzdura! Nigdy go nie kochała! Może tak czasami jej się wydawało, może czasami powiedziała o dwa słowa za dużo, ale każdy ma przecież prawo do wątpliwości, do wycofania się ze złożonych deklaracji. A patrząc z dzisiejszej perspektywy, była pewna, że podjęła wtedy dobrą decyzję. Żyła w szczęśliwym związku, jakiego z nim nigdy by nie stworzyła. Bo on wcale jej nie kochał, tak sobie tylko wyobrażał! Nie miał więc prawa wypisywać, jakim to rzekomo wielkim uczuciem ją darzył i jak ona niby to uczucie zdeptała. Wkładać w usta słów, które, nawet jeśli je wypowiedziała, nie były świętą przysięgą przypieczętowaną krwią. Nie miał prawa winić jej za to, że się po ich powtórnym spotkaniu nie pozbierał, oskarżać o zniszczenie mu życia. Nie domagała się, by odchodził od żony. Sam podjął taką decyzję. Był dorosły, dorośli powinni umieć ponosić konsekwencje swoich czynów. Zwłaszcza mężczyźni. Facet musi być twardy, a nie mazgaić się jak pięcioletnie dziecko, któremu lizak upadnie na piasek. A ta powieść była z jego strony jednym wielkim mazgajeniem się. Którego wcale nie usprawiedliwiało to, że odszukała go po latach w Saint Louis (jak dowiadywała się teraz z tej książki, wyjechał tam, bo nie potrafił pozostać w tym samym mieście, co ona). Zgoda, prosiła o wybaczenie, że na studiach wybrała nie jego, tylko wykładowcę od etyki i przyznała, że do tamtego nic nie czuła, imponował jej po prostu wiekiem, dojrzałością, pozycją. Prawda, powiedziała Hankowi, że potrzebuje jego miłości, ale to nie to samo, co „kocham cię”. Pytała, czy nadal na nią czeka. Każdy byłby ciekaw. Owszem, może trochę pośpieszyła się z zapewnieniami, że z nim będzie, ale przecież musiał na te zapewnienia wziąć poprawkę: że mógł być rozdźwięk między tym, jakim go zapamiętała, jaki był w jej wyobrażeniach, a rzeczywistością. Jeśli dwoje ludzi nie widziało się przez sześć lat, muszą się na nowo poznać, odkryć. Na dodatek wyraźnie mu to zasygnalizowała: nie powiedziała, że przeprowadza się do Saint Louis na stałe, tylko na pół roku. Pół roku próby. Potem miała prawo odejść. A że nie przeprowadziła się w ogóle? Nie zdążyła. Poznała Petera. Życie nie toczy się zgodnie z planem, zaskakuje. Jak mogła przewidzieć, że akurat wtedy postawi na jej drodze tak wspaniałego mężczyznę? A ta książka pokazywała, że postąpiła słusznie. Peterowi nigdy nie przyszłoby do głowy mścić się na niej, ogłaszając publicznie takie oszczerstwa. Publicznie… Odłożyła wolumin i sięgnęła po tablet. Wpisała w okienko wyszukiwarki nazwisko autora i tytuł powieści. Jakie były recenzje i komentarze? Co on sam mówił w wywiadach o swoim utworze? Kliknęła na „szukaj”, ale zamiast tradycyjnej listy wyników, otrzymała komunikat, że jeśli chce znaleźć strony, na których oba te słowa występują łącznie, to liczba trafień wynosi zero. Sprawdziła pisownię, ale nie zrobiła błędu. Nie rozumiała tego. Przecież nawet o słabo reklamowanej powieści powinny być jakieś informacje. Choćby na witrynie wydawnictwa. Otworzyła książkę na stronie tytułowej, by sprawdzić, kto ją wydał, ale nazwy oficyny tam nie podano. Ani w żadnym innym miejscu. Dziwne. Wprawdzie bardzo grube okładki i masywny grzbiet mogły sugerować, że to ręcznie przepisany przez mnichów foliał, ale jednak trzymała w ręku normalnie wydrukowaną książkę. O co, do licha, chodziło? Sprawdziła w katalogu Biblioteki Kongresu, która powinna mieć wszystkie wydane pozycje. Potem Amazon, skąd czytelnik, szukający nawet najbardziej niszowych publikacji, rzadko odchodził z kwitkiem. I tu, i tu pudło. Czyżby ten palant napisał powieść o nich, żeby wydrukować ją w jednym egzemplarzu i jej przysłać? W jakim celu? A może nikt nie chciał mu tego wydać? Przeczytała ponownie kilka fragmentów, skupiając się na języku, ale na ile potrafiła ocenić, rzecz była napisana przyzwoicie. Do wielkich znawców literatury wprawdzie się nie zaliczała, prędzej jej domeną była grafika, ale miała za sobą wystarczająco dużo lektur, by rozróżnić między grafomanią a sprawnym piórem. Hank musiał już po spotkaniu z nią odkryć u siebie literackie zdolności. Dlaczego zresztą nie? Za pisanie książek ludzie brali się w każdym wieku. Sprawdziła w internecie, czy napisał coś jeszcze, ale jego nazwisko nie prowadziło do żadnych trafień. Nie miał nawet profilu na fejsie. Były dwa o identycznych danych, ale jeden z tych mężczyzn zbliżał się już do emerytury, a drugi nie pochodził z USA, tylko z Kanady. Kiedy to ustaliła, zastanowiła się, po co go w ogóle szuka. Przecież nic jej nie obchodził. Żałosny dupek, który nie umiał pogodzić się z tym, że jakaś kobieta go nie chciała. I który nawet nie potrafił się na niej odegrać. Spodziewał się, że zirytuje ją powieścią istniejącą najwyraźniej w jednym egzemplarzu? Przejrzała wiadomości na swoim profilu. Kilka mało znaczących, jedna od Petera: „Kotku, będę dzisiaj dopiero o dziewiątej. Musimy zamknąć projekt przed weekendem. Ale żeby Ci to wynagrodzić, zamówiłem dla nas coś wykwintnego na kolację. Nie ujawniam co, bo niespodzianka. Ty zrób tylko atmosferę: rozpal w kominku, przygotuj świece, ubierz się podniecająco i pokrop czymś ładnie pachnącym”. Poczuła mrowienie w podbrzuszu. Wiedziała, że po takiej romantycznej kolacji będą się kochać przed kominkiem. Długo i intensywnie. Odpisała mu, że będzie czekać, i poszła do łazienki. Napuściła wody do wanny na półgodzinną aromatyczną kąpiel. Potem wydepilowała nogi i jedno wrażliwe miejsce. Dała sobie dużo czasu na wybór olejków i perfum – miała przecież kusząco pachnieć. Nałożyła delikatny makijaż. Zdecydowała się na krótką, zwiewną sukienkę z dużym dekoltem. Za oknem panowała już jesień, ale przy ogniu w i tak dobrze ogrzanym domu będzie im gorąco. Wciągnęła pończochy, tę na lewej nodze ozdabiając koronkową podwiązką. Wiedziała, co mężczyźni lubią. Uwiodła niejednego. Co nie znaczy, że jest puszczalska, jak ten gnój ją opisał. Po prostu nowoczesna. Świadoma swoich potrzeb. Nakryła do stołu, potem dołożyła drewien do kominka, dorzuciła kostki rozpałki i sięgnęła po leżącą na gzymsie zapalniczkę. Płomyki ognia zabrały się za swoją strawę. Wszystko gotowe. Spojrzała na zegar ścienny, mała i duża wskazówka tworzyły wąs, uwinęła się czterdzieści minut przed czasem. Ciekawe, co Peter zamówił. Na pewno nie pizzę ani nie chińszczyznę, miał właściwe pojęcie, co jest wykwintne. W przeciwieństwie do tamtego pacana. Hankowi zawsze brakowało gustu. Widać to zresztą nawet po tej książce. Okładka to przerost formy nad treścią. Co on chciał wyrazić, dając taką oprawę? Odpowiednią chyba tylko dla Biblii połączonej z Koranem. Wzięła książkę do ręki i ponownie przewertowała strony, szukając wzrokiem swojego przerobionego nazwiska. Menda. Jak śmie ją tak zniesławiać? Nazywać kanalią?! Może wytoczy mu proces? Ale czy da się pozwać autora za obraźliwą powieść, jeśli obrażany ma jedyny egzemplarz? I wtedy przyszła jej do głowy myśl, która sprawiła, że mimo buzującego coraz żywiej na kominku ognia poczuła zimny dreszcz. Co, jeśli to egzemplarz sygnalny, zapowiedź, że niedługo pojawi się na rynku cały nakład? Przysłał jej nie wydaną książkę, tylko mającą się dopiero ukazać. Tak, to brzmiało prawdopodobnie. W przeciwieństwie do zupełnie nielogicznego wniosku, jaki wyciągnęła wcześniej, że miała być jedyną czytelniczką. Ale czy w takim razie nie dałoby się temu jakoś zapobiec? Sięgnęła po telefon. – Patricia? Tu Cindi, słuchaj, takie pytanie mam do ciebie jako prawniczki. Moja przyjaciółka odeszła od faceta, a ten jest pisarzem i chce się na niej zemścić, opisując ją w swojej powieści. Czy ona może jakoś zakazać mu wydania tej książki? – Masz przyjaciółkę, która była z pisarzem? Kto to? – Nie znasz. Nieważne. To jak? Może mu przeszkodzić? – Nie ma szans, byłoby to naruszenie jego wolności słowa. Pierwsza poprawka do Konstytucji. – Jak to?! Facet będzie ją obrażał, a ona ma się temu bezczynnie przyglądać? – Nie bezczynnie. Jak już powieść się ukaże, wtedy pozwie go za znieważenie, zniesławienie, straty moralne i parę innych rzeczy, które przełożą się na kilka milionów odszkodowania. Mogę poprowadzić tę sprawę. – Co jej z odszkodowania, kiedy pokaże ją jako dziwkę? – A co ma się przejmować, że ktoś ją nazywa dziwką, kiedy będzie miała parę milionów dolców? Nie przekonało jej to i rozłączyła się, zła na Patricię, że nie rozważyła żadnego kruczku, jak powstrzymać publikację. Czy nie od tego byli prawnicy, żeby wynajdywać kruczki? Pierwsza poprawka, też coś. Chrzanić pierwszą poprawkę! A gdyby poprosiła Petera, żeby przekonał gnoja „ręcznie” do niewydawania tej książki? Nie był ułomkiem, do tego w młodości uprawiał boks. Znokautowałby tamtą ciapę w dwie sekundy. Tylko musiałaby go wtajemniczyć w całą historię, a nieszczególnie miała na to ochotę. Poza tym chciała mieć go przy sobie – znowu poczuła mrowienie w podbrzuszu – nie za kratami Rikers Island. A że tamten z rozbitą mordą poleciałby na policję, było pewne jak amen w pacierzu. Ech, co tu zrobić? Przerzuciła kartki do końca, jakby spodziewała się, że wraz z rozwiązaniem akcji znajdzie rozwiązanie swojego problemu. Spostrzegła, że powieść została opatrzona posłowiem. Cholera, chyba nie ujawnił w nim, że pisząc, oparł się na faktach? Nie zawarł wskazówek, pozwalających ją zidentyfikować? Nerwowo przebiegła wzrokiem pierwsze linijki, ale to nie było posłowie. To był list. Do niej.
Ty, kanalio, uważasz, że tobie wolno bezkarnie niszczyć drugiego człowieka. Naigrawać się z jego uczuć, pomiatać nimi, by wreszcie pozbyć się go jak zużytej ścierki. Uważasz, że wystarczy rzucić jakimś bezwartościowym „przepraszam”, by świństwo przestało być świństwem, a krzywda krzywdą. Jesteś psychopatką, której wystarczy zmienić telefon, odciąć się od swej ofiary, by zyskać spokój sumienia. Napisałem więc tę książkę, by była twoim wyrzutem. By przypominała ci, co zrobiłaś. By za każdym razem, kiedy na nią spojrzysz, mówiła: bez potrzeby zadałaś niewyobrażalny ból Hankowi, którego całą winą było to, że się w tobie zakochał. Na razie powieść jest w tym jednym egzemplarzu, który dostałaś. Nie mam jej nawet w komputerze. Bo daję ci ostatnią szansę. Nie naprawienia krzywdy, którą wyrządziłaś, gdyż tego nie da się już naprawić, ale poniesienia za to kary. Jeśli ten egzemplarz zniszczysz, książka przestanie istnieć. Jeśli nie, po twojej śmierci ja lub ktoś z mojej rodziny zgłosimy się do twoich spadkobierców z prośbą o jej udostępnienie. Nie ma powodu, by nie spełnili tej prośby. I wtedy zostanie opublikowany pełny nakład. Cały świat dowie się, co z ciebie za parszywa gnida. Masz w sobie tyle przyzwoitości, by zapłacić za swój postępek? Czy potwierdzisz, że jesteś skończoną kanalią i książkę zniszczysz?
Sukinsyn jebany! W gierki psychologiczne się z nią bawił! Nieudolnie zresztą. Naprawdę spodziewał się, że będzie się biczowała, patrząc na jego „dzieło”? Albo że pierdoleniem o przyzwoitości skłoni ją do zachowania tej książki? Dureń. Skoro to jedyny egzemplarz, to won z nim! Zdecydowanym ruchem wrzuciła wolumin do kominka. Patrząc, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę, zaniosła się niepohamowanym śmiechem.
***
Detektyw Lonny Brisbane, weteran w szeregach NYPD, usiadł na krześle przy odrapanym stole i spojrzał w oczy szczupłemu mężczyźnie, sprowadzonemu do komisariatu pod pretekstem, że ktoś go niesłusznie oskarża o stłuczkę i trzeba sprawę wyjaśnić. – Co, koleś, myślałeś, że po książce ślad nie zostanie, więc nie chciało ci się jej wycierać? Będzie cię to lenistwo kosztowało dożywocie albo zastrzyk, bo resztki okładki się uchowały, a na nich – pech – odcisk twojego kciuka. A że swego czasu starałeś się o pozwolenie na broń, to i mieliśmy go w bazie. Mina Hanka Conwaya świadczyła o wyraźnym zaskoczeniu, ale odpowiedź przyszła dużo później, jakby nie wiązała się z jego źródłem. – Dożywocie? Zastrzyk? Za co? – Za posłanie Cindi Bonilli na tamten świat. Przed karą śmierci może cię uratować tylko przyznanie się i skrucha. – Cindi nie żyje? – Znał ją pan? – włączył się czarnoskóry detektyw Ed Gode. – Tak, studiowaliśmy razem. – Utrzymywaliście ze sobą kontakt w ostatnim czasie? – Nie, żadnego. Spotkaliśmy się przypadkiem nieco ponad rok temu w Saint Louis, gdzie wtedy mieszkałem. Cindi miała tam jakieś sprawy zawodowe. Wypiliśmy kawę i tyle. Nigdy nie łączyła nas bliższa znajomość, więc i nie było powodu, żeby nagle się z takiego spotkania wykluła. Rozmawialiśmy potem może ze trzy razy przez telefon i się urwało. Od tego czasu jej nie widziałem. Detektywi wymienili spojrzenia. – Ed, on ma nas za idiotów. Gode oderwał się od ściany, z której gdzieniegdzie odchodziła farba, 27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania, i usiadł obok podejrzanego. – Proszę przyjąć do wiadomości, że odrobiliśmy zadanie domowe. Szukając powiązań między wami, dotarliśmy do waszych kolegów z New York University, a ci opowiedzieli nam, że był pan w Cindi ogromnie zakochany. Złapany na kłamstwie mężczyzna z początku nic nie odpowiadał. Potem wzruszył ramionami. – No dobra, byłem. To nie przestępstwo. Odrzuciła mnie, więc nie lubię się do tego przyznawać. Nikt nie chwali się porażką. A skoro musieliście sięgnąć aż do okresu studiów, by znaleźć powiązania między nami, to znaczy, że powiedziałem prawdę: odkąd skończyliśmy uniwerek siedem lat temu, widziałem ją jeden jedyny raz. – Niektórzy długo potrafią nosić zadrę w sercu. – Jest pan z kimś? Zapytany założył ręce na piersi. – To moja prywatna sprawa, nic wam do tego, czy z kimś jestem, czy żyję w celibacie. Nie zabiłem Cindi. Nie umiem mordować telepatycznie, a inną metodą nie mógłbym jej zabić, skoro przez ostatni rok nie miałem z nią styczności. – Można zabić, wysyłając bombę. – I ja taką bombę jej wysłałem? – Posłał pan jej książkę. – I ta książka wybuchła przy rozpakowywaniu? Czy po otwarciu na setnej stronie? Od strony lustra weneckiego dobiegło pukanie. Na ten sygnał detektywi Brisbane i Gode zostawili podejrzanego i przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. Stamtąd przesłuchanie obserwowali porucznik Bess Deagan, która ich zawołała, i prokurator Jack Whitham. – Kpi sobie z nas – powiedziała Deagan, krzywiąc pełne usta w wyrazie irytacji. – I de facto się przyznaje – dodał Whitham. – Ale formalnie nie, a bez tego o nic nie da się go oskarżyć. – Jak to nie? – zdziwił się Brisbane. – Posłał jej książkę napakowaną czeskim plastikiem. To udowodnione: mamy odcisk palca i ekspertyzę laboratorium, że okładki i grzbiet były wypełnione semteksem. A wysyłanie ludziom bomb, które rozrywają ich na strzępy, jest chyba karalne? Whitham wykonał głową gest, przechodzący od potwierdzenia do zaprzeczenia. – Bomb tak, materiałów wybuchowych nie. W tej ekspertyzie stwierdzono też, że gdyby Bonilla nie wrzuciła książki do ognia, ta sama z siebie by nie eksplodowała. A nikt inny jej nie wrzucił, bo również zostałby trupem. Nic też nie wskazuje, by Bonilla została do tego w jakiś sposób przymuszona. Czyli poniosła śmierć wskutek własnego działania. Nie można za to skazać innego człowieka. – Ale przecież nie uprzedził jej, że w okładkach znajduje się semtex – wspomógł kolegę Gode. – To nie była przesyłka od producenta do przedsiębiorstwa prowadzącego roboty górnicze. Conway chciał się rozprawić ze swoją dawną miłością i spodziewał się, że Bonilla, nie wiedząc, co w książce jest, będzie się obchodziła z nią na tyle nieostrożnie, że ten semtex zdetonuje. – Szkopuł w tym, że nie bardzo na takie nieostrożne zachowanie mógł liczyć – zaoponował ponownie Whitham. – Bonilla musiałaby walnąć książką o ścianę, i to mocno, żeby ta eksplodowała. Albo właśnie wrzucić ją do ognia. Przyznacie panowie, że zwykle ludzie tak z książkami nie postępują. Każdy adwokat będzie wskazywał, że gdyby ofiara normalnie ją przeczytała, a potem odstawiła na półkę, to przez lata nic by się nie wydarzyło. – Niezła lektura, powieść oprawiona w czeski plastik. Pewnie jako ilustracja do sensacyjnej akcji – skomentował zgryźliwie Brisbane. – Zgoda, detektywie, że absurd, ale obronie wystarczy mnożyć wątpliwości, winę musimy dowieść my. A jak udowodnić przestępstwo, jeśli jego dokonanie było uzależnione od działania ofiary, którego sprawca – patrząc racjonalnie – nie mógł zakładać ani przewidzieć? Gdyby posłał jej semtex ukryty w drewnie do kominka, byłaby inna rozmowa, a tak? Prokurator rozłożył ręce, patrząc na pozostałą trójkę. Odpowiedziała mu porucznik Deagan: – Conway musiał coś do tej książki włożyć albo w niej napisać, na przykład jakąś obraźliwą dedykację, która ofiarę wkurzyła. I on wiedział, że tak będzie. Że zirytowana ciśnie książką o ścianę albo wrzuci ją do ognia. – Znowu zgoda. Tyle że nie mamy na to cienia dowodu. Na podstawie tych strzępków, które się zachowały, żadnej dedykacji nie odtworzymy. W sumie genialne. Skłonił ofiarę, by podjęła działanie, które doprowadziło do jej śmierci, a zarazem do zniszczenia jedynego dowodu. – Ale są poszlaki układające się w logiczny ciąg, a jeśli dołoży się motyw, powinno starczyć. Przecież często oskarżacie na podstawie takiego właśnie zestawu – Deagan uniosła ręce, palcami sygnalizując, że ostatnie słowo bierze w cudzysłów – a co ważniejsze, udaje się wam przekonać ławę przysięgłych. – Za słaby ten motyw. Nawet ja w niego nie wierzę. Moim zdaniem on się nie zemścił za odrzucenie na studiach, bo to zbyt dawna sprawa. I nic nie przemawia za tezą, że sobie z tym odrzuceniem nie poradził. Przeciwnie: ożenił się i nie szukał z Cindi kontaktu, nie dzwonił do niej, nie pisał. Coś się wydarzyło między nimi w Saint Louis, na pewno nie spotkali się tam przypadkiem. Ale nie ma żadnych świadków, że się widzieli, tamtejsza policja na waszą prośbę go przecież sprawdzała i nie natrafiła na żadne powiązania z Cindi Bonillą, nie licząc tych trzech telefonów. Faktem jest, że gdyby nie opowiedział nam teraz o tym spotkaniu, to byśmy się o nim nie dowiedzieli. A przecież nie ujawni nam, jak naprawdę przebiegło. – Ale co takiego mogło wydarzyć się podczas jednego krótkiego spotkania, że skłoniło go do zabójstwa? – Gode odniósł się sceptycznie do teorii prokuratora. – A kto panu powiedział, że ono było krótkie? Podejrzany. Może trwało całą noc. I może o tej nocy dowiedziała się jego żona. Może bezpośrednio od kochanki. Rozwiodła się z nim, a on postanowił zemścić się za rozwalone małżeństwo. Wiemy, kiedy był rozwód? Deagan sięgnęła po segregator z materiałami ze śledztwa, leżący na półeczce pod szybą, i odszukała właściwe zeznanie. – Niecały rok temu. – Czyli krótko po tym, jak rzekomo tylko wypił kawę ze swoją dawną miłością. Symptomatyczne. Żona coś mówiła o zdradzie? – Nie. Powiedziała, że to on ją zostawił. Wynajął sobie mieszkanie, ale ni stąd, ni zowąd z tego mieszkania się wyprowadził, rzucił pracę i wyjechał do Nowego Jorku. Whitham rozważył te okoliczności. – A zatem nie miałem racji. Mieszkanie musiało być dla niego i Cindi, ale ta, wbrew jego oczekiwaniom, się nie pojawia, więc on jedzie za nią do Big Apple. Do tej teorii pasują te trzy rozmowy telefoniczne: najpierw ona dzwoni, że jednak z nim nie zamieszka, potem on dwa razy usiłuje ją przekonać, żeby przyjechała. – Tylko dwa razy? – wyraziła swą wątpliwość Deagan. – Mężczyźni są dużo bardziej wytrwali. – Może za drugim razem dostał taką odpowiedź, że mu w pięty poszło. Albo miał świadomość, że nic nie wskóra. Kochał się w niej na studiach i na pewno podjął niejedną próbę, by ją zdobyć. Doświadczenie musiało mu podpowiadać, że jest bez szans. – Nie przemawia to do mnie. Bo po co pojechał za nią do Nowego Jorku, jeśli nie po to, by nakłaniać do zmiany zdania? – Żeby ją zabić. – W sposób, który mógł zastosować również z Saint Louis? I czemu czekał z tym rok? Na te pytania Whitham nie znalazł odpowiedzi. – Okej, nie upieram się. Istotne jest co innego. Bez względu na to, jakie zachowanie Conwaya zrekonstruujemy, nie mamy dowodu, że stała za nim Bonilla, a co za tym idzie, wiarygodnego motywu do przedłożenia przysięgłym. – Nic się nie da zrobić? – Brisbane nie ukrywał swego przygnębienia, że mordercę, którego już mieli w rękach, trzeba będzie puścić wolno. – Choćby nieumyślne spowodowanie śmierci? Prokurator zastanawiał się przez chwilę, potem pokręcił głową. – Proszę mi wierzyć, że ja też chciałbym łobuza zamknąć. Ale taki zarzut, o jakim pan mówi, wymaga działania lub zaniedbania sprawcy, które bezpośrednio doprowadziło do czyjejś śmierci. Tutaj tym działaniem było wrzucenie książki do ognia. A to zrobiła sama ofiara. – Jeśli zapomniałabym swojej służbowej broni na stole w domu, wzięłoby ją moje dziecko i się zastrzeliło, to jak nic prokuratura oskarżyłaby mnie właśnie z tego paragrafu – porucznik znalazła argument, przemawiający za tym, że dałoby się skorzystać z furtki wskazanej przez Brisbane’a. – Zła analogia. Zakłada pani, że broń była nabita. Jeśli zostawiłaby pani pistolet bez naboi, a dzieciak wyciągnąłby je z zamkniętej na klucz szafki, włożył do magazynka i strzelił sobie w głowę, to moja ocena brzmiałaby, że zbyt dużo musiał zrobić, by pani zaniedbanie uznać za prowadzące bezpośrednio do jego śmierci. Materiał wybuchowy nie był uzbrojony i znajdował się w przedmiocie, którego normalne użytkowanie nie doprowadziłoby do wybuchu. Właśnie na to Conway wskazał: nie wysłał do Bonilli bomby pocztowej eksplodującej przy otwieraniu przesyłki, przewracanie stron książki niczym nie groziło. Spojrzenia całej czwórki skierowały się na podejrzanego, który nie opuścił swojego miejsca, cierpliwie czekając na powrót przesłuchujących. – Jedyne, o co mogę go oskarżyć – podjął Whitham – to sprowadzenie zagrożenia dla zdrowia i życia drugiej osoby wskutek udostępnienia jej materiału wybuchowego bez zachowania należytych środków ostrożności. Ponieważ ma czystą kartotekę, skończy się wyrokiem w zawieszeniu, jeśli nie grzywną. Nie dość, że kara żadna, to gdybyśmy jednak znaleźli dowody pozwalające wnieść oskarżenie o zabójstwo, jego adwokat usiłowałby ukręcić sprawie łeb, twierdząc, że była już rozpatrywana i zapadł wyrok. Ponieważ chodziłoby o to samo działanie, tylko inaczej ocenione, mógłby tą argumentacją co poniektórego sędziego przekonać. – Czyli co? – zapytała Deagan. – Umarzamy do czasu pojawienia się nowych dowodów? – Ad Kalendas Graecas – mruknął Brisbane. Nietęga mina jego przełożonej potwierdzała, że zgadza się z tymi pesymistycznymi przewidywaniami. – Nowych okoliczności – sprostował Whitham. – Mordercy puszczani wolno z braku dowodów nie podobają się wyborcom, a prokurator okręgowy myśli o kolejnej kadencji. Zresztą w naszym interesie jest, żeby został na nią wybrany, bo pierwszej wody fachowiec, a z politycznego nadania to się różni zdarzają. – Jak więc mam zakwalifikować sprawę? – Oficjalnie – wypadek. Nieoficjalnie – morderstwo doskonałe.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
