Paweł Pollak's Blog, page 9
January 15, 2016
Z języczkiem
Ale czy lektura niektórych dzieł Mickiewicza i Słowackiego może być przyjemna? Przez Krzyżaków w latach młodości nie przebrnąłem. Pana Tadeusza liznąłem tylko pobieżnie. (Łukasz Migura, wpis Czy warto zmuszać się do czytania?)
„Krzyżaków” napisał Mickiewicz czy Słowacki? I przykro nam, że amory z panem Tadeuszem zakończyły się tylko lizaniem.
January 11, 2016
Logik ze spluwą, czyli Jezus polskiej literatury
Czytając recenzję „Za krawędzią nocy” na blogu Koczowniczki, nie mogłem oczywiście przeoczyć nieco wcześniejszego wpisu o kuriozalnym zachowaniu Aleksandra Sowy. Moją uwagę zwróciła informacja, że przerobił on post, do którego odnosiłem się w tekście Biadolenia i banialuki pana grafomana. Zajrzałem tam i odkryłem, że Sowa pozmieniał lub pousuwał niektóre krytykowane przeze mnie fragmenty, poprawił wskazane błędy (jeśli nie wskazałem, na czym konkretnie polega błąd, to poprawił tak, że nadal jest źle, jak w zdaniu „Wielu stawia znak równości pomiędzy niezależnym pisarstwem a grafomanią bez jakiegokolwiek zastanowienia”, ale chwała mu, że próbował :-) i, co najważniejsze, zamieścił polemikę z moim wpisem. Przerobienie w tym celu starego posta, co do którego wiadomo, że ponownie go czytał nie będę (ponownie można czytać teksty zgrabnie napisane, a nie takie, po których bolą człowieka zęby), i staranne unikanie mojego nazwiska świadczy o tym, że Sowa jak ognia boi się mojej odpowiedzi. Schował się ze swoją polemiką głęboko do dziupli i popiskuje z niej cichutko, żeby adwersarz nie usłyszał.
„Polemika” to zresztą za dużo powiedziane, zrozumienie argumentów i przedstawienie kontrargumentów przekracza możliwości intelektualne pana Sowy. Nie byłoby w tym nic sensacyjnego, bo na tym poziomie jest – tak lekko licząc – jakieś 80% „dyskutujących” w internecie, gdyby nie fakt, że Sowa chce uchodzić za pisarza. A od pisarza można by oczekiwać trochę więcej niż sowiego móżdżku, jak Sowa zarzuca mi, że napisałem, chociaż to była oczywista literówka (niestety, Word, nie wyłapuje błędu, kiedy zamiast „swoim” jest „sowim”).
Jeśli postarać się o wyłuskanie czegoś z jego bełkotu, to najciekawsze jest chyba zaprzeczenie, że wcale nie straszy krytyków sądem. Tak się zachłysnął tym, że ma dowód na kłamliwość mojego zarzutu, że dwukrotnie zamieszcza skan wyroku w sprawie, w której go pozwałem. Z tromtadrackim nagłówkiem „zobacz jaka jest prawda” (oczywiście z bykiem interpunkcyjnym, bo jakżeby inaczej). Dowód jest bezwartościowy, bo z faktu, że go pozwałem, bynajmniej nie wynika, że nie straszy on ludzi sądem, ale jest to wyższa logika, której Sowa nie ogarnia. Mógłby mi co najwyżej zarzucać hipokryzję, że sam robię to, o co go oskarżam. Dostrzeżenie, że moje postępowanie jest zupełnie inne, wymagałoby z kolei procesu myślowego, który groziłby mu chyba przegrzaniem synaps i wyparowaniem kory mózgowej.
Po pierwsze pozwanie do sądu a grożenie sądem to dwie diametralne różne rzeczy. Sądy zostały ustanowione w cywilizowanych społeczeństwach do cywilizowanego rozstrzygania sporów między cywilizowanych ludźmi. Wniesienie sprawy do sądu nie jest w żaden sposób naganne, nieprzyzwoite czy niemoralne. Naganne, nieprzyzwoite i niemoralne jest grożenie sądem, żeby wymóc na adwersarzu określone zachowanie, kiedy z góry się wie, że albo sprawa na proces się nie nadaje, albo wcale nie ma się zamiaru z drogi sądowej korzystać. Ja nie rzucam pustymi groźbami, jeżeli uważam, że sprawa kwalifikuje się do sądu, po prostu składam pozew. Sowa ciągle krzyczy, że kogoś pozwie, ale jeszcze nigdy tego nie zrobił, bo jego celem jest wyłącznie zastraszenie krytyków i zmuszenie ich do milczenia, a nie dochodzenie sprawiedliwości.
Po drugie jest diametralna różnica między pozwem o stek wyzwisk a pozwem z powodu prześmiewczej recenzji. Według norm kulturowych i prawnych obowiązujących w naszym społeczeństwie wyzywać innych ludzi nie wolno, za to ich utwory można wyśmiewać do woli. Sowa i inni grafomani nie tylko chcieliby, żeby było odwrotnie, lecz także stosują te odwrotne zasady w praktyce. Pozwałem Sowę z powodu następującego komentarza pod recenzją jego poradnika:
Jacy wielcy? Chłopie! Trzepnij się w czoło!
Nie rób idioty ze mnie i z Czytelnika. Przyłbica? Przyłbice mieli rycerze, Ty zaś jesteś małym człowiekiem, robiącym z siebie publicznie błazna nieudolną kreacją na wielość. Pisarze o uznanym dorobku mają więcej pokory. Czym sobie zasłużyłeś na wielkość? Staraniami by kompromitować innych? Brakiem kultury? Megalomanią, kompleksami i chamstwem? Bo, na pewno nie twórczością. Twoje powieści nie czynią Cię Hemingwayem, Forsythem a nawet Pilchem. Nie do Ciebie należy ocena, czy jesteś wielki, a do Czytelnika. Opluwanie innych w kłamliwych anty-recenzjach może i jest fajne, ale moralnie świadczy jakim prymitywem jesteś i literackiej gwiazdy z Ciebie nie zrobi.
Ubliżasz Layer-Sarzotti, Towarnickiej, Jasińskiej-Brunnberg, Jodełkce i innym. Teraz mnie. Napisz coś wartościowego. Na razie nic takiego nie napisałeś. Jedynie paszkwile, pozwy i stenogramy szczeknięć cienkim głosem w imię niskich, prostackich pobudek małego człowieka.
Jeśli myślisz, że Czytelnik to idiota i nie widzi, jak robisz szum koło siebie w nadziei, że sprzedaż Ci wzrośnie, to podpowiadam: choćbyś opluł pół Polski, Nike za to nie dostaniesz. To Czytelnicy mają prawo do nazywania autora wielkim. Oni o tym decydują. Downy, grafomani, ignoranci (jak piszesz). Nie Ty.
Komentarza już nie ma, bo kiedy Sowa dostał pozew, zrobił w portki i usunął wszystkie swoje komentarze (czy raczej wszystkie, które podpisał własnym nazwiskiem). To wiadro pomyj, które na mnie wylał, było odpowiedzią na następującą wymianę zdań:
Anonim (kryje się za nim Skajstop z forum „Wydawnictwa i ich obyczaje”, który tutaj nie ma odwagi podpisać się nawet pseudonimem): Buta i pieniactwo, a rozumek malutki. Styl też taki sobie, potwornie przegadany. Po kilku zdaniach zaczyna boleć głowa.
Ogólnie pan Pollak okazuje się po raz kolejny malutkim, zakompleksionym człowieczkiem, który lubi czasem dołożyć komuś zza węgła. Tak dla sportu. Kiedyś gościł na forum GW, ale pożegnał się w niesławie, bo generował bardzo negatywne emocje.
Ja: Jak widać, wielcy, niezakompleksieni ludzie potrafią wystąpić z pełną kulturą i otwartą przyłbicą.
Z komentarza Sowy wynika (a pisma procesowe to potwierdziły), że nie pojął on, że słowa o wielkim, niezakompleksionym człowieku są ironiczną charakterystyką przedmówcy, i uznał, że odnoszę je do siebie. Oczywiście w żaden sposób nie usprawiedliwia to jego chamskiej napaści, po prostu uświadomiło mi, że facet jest kompletnie ślepy na sarkazm i ironię. Sprawę rzeczywiście przegrałem: Sowa twierdził w sądzie, że wystąpił w obronie rzekomo przez mnie obrażanych osób z zespołem Downa, a sędzia się z nim zgodziła, choć w rzeczonym komentarzu żadnej takiej obrony nie ma. No cóż, na to, że sędziny w polskich sądach posługują się logiką godną Aleksandra Sowy, nic nie mogę poradzić.
Po trzecie jest diametralna różnica między dochodzeniem swoich praw w procesie cywilnym a grożeniem sankcjami z przepisu kodeksu karnego, który to przepis pozostaje w jawnej sprzeczności z zasadą wolności słowa. Nie mówiąc o tym, że grożenie kodeksem karnym, kiedy żadne przestępstwo nie zostało popełnione, wypełnia znamiona groźby karalnej. Sowa, który został policjantem, powinien o tym wiedzieć. Swoją drogą jest przerażające, że w Polsce do policji może zostać przyjęty, a zatem dostać prawo noszenia broni, ktoś o takiej histerycznej osobowości. Urażony grafoman Sowa może sobie jedynie pokrzyczeć albo obrzucić krytyka obelgami, urażony policjant Sowa może kogoś zastrzelić. Chociaż skoro naszym arsenałem jądrowym ma zarządzać Macierewicz, to może jest w tym jakaś logika systemu.
Nie umiejąc odpowiedzieć na argumenty w moim wpisie, odnoszące się do meritum, czyli samego self-publishingu, Sowa stara się ten wpis zdezawuować typową dla grafomanów, choć mocno już wyświechtaną metodą: pan to napisał, żeby się wypromować i sprzedać swoje książki.
JA, JA drodzy państwo, JA, JA, to, ho, ho! JA to umiem pisać: sami zobaczcie - i tutaj frazeńka „MOJE UTWORY” z maciupeńkim sznureczkiem, tyci, tyci, do księgarenki. A w niej, o! Jak to się dzieje – same dobroci! A nuż ktoś kliknie, hyc i kupi ebooczek albo książeczkę? Może wpadnie troszeczkę pieniążków. Srebrniczek wpadnie, rączki będzie można zacierać i kombinować jak by tu znowu przyłożyć, statystyki sobie podnieść, oglądalność zwiększyć. Brawo będą bić, klaskać i chwalić, że tak Sowie dopie*** (...kłem) i komentować mój przeuroczy, kulturalny blogasek.
Cała ta parafraza odnosi się do jednego, jedynego zdania z mojego tekstu o brzmieniu: „Tymczasem na przykład moje surowe opowiadanie wygląda tak”. Z jednego „ja” Sowa zrobił pięć pisanych wersalikami, a sznureczek sobie domalował, bo link kierował do opowiadania, a nie do księgarni.
Interesujące jest, że zapłatą za moje książki są srebrniczki. Jak wiadomo, w tejże walucie Judasz dostał wynagrodzenie za zdradzenie Jezusa. Rozumiem więc, że jeśli sprzedaż napędza mi krytykowanie Sowy, dokonuję zdrady na miarę tej biblijnej. Czyli Aleksander Sowa uważa się za ni mniej, ni więcej, tylko Jezusa polskiej literatury. I nie pozostaje mi ani państwu nic innego, jak natychmiast postawić ołtarzyk z portretem tego wybitnego twórcy w wianuszku wiekopomnych dzieł, z „Umrzeć w deszczu” i „Requiem do miłości” (to „do” można przykryć jakimś kwieciem, żeby byk nie dawał po oczach) na poczesnym miejscu.
Formułując zarzut, że odniosłem się do wpisu, w którym wywoływał mnie do tablicy, bo chciałem się wypromować i sprzedać parę swoich książek, Aleksander Sowa dokonuje bardzo pięknego samozaorania. Gość o mentalności żydowskiego handlarza starzyzną, który swoje szmaty wciska każdemu, kto się tylko pojawi w zasięgu wzroku, nagle twierdzi, że promowanie się i sprzedawanie własnych książek to coś nagannego. Ciekawe, bo lodówkę rano jeszcze można spokojnie otworzyć, ale komputera już nie, wszędzie wyskakuje Sowa, wciskający swoje produkty książkopodobne. Żeby daleko nie szukać: na swoim blogu Sowa zamieszcza tekst, jakoby książka była złym prezentem. Ma to niby być przewrotne, bo odbiorca ma dojść do wniosku, że wcale nie, ale Sowa w swojej nachalności nie potrafi dostrzec, że musiałby zarekomendować książkę ogólnie jako prezent. Zamiast tego płaszczy się przed nabywcami i usiłuje wepchnąć im swoje pseudopowieści:
Gdyby po lekturze, tego co byłem bezczelny napisać powyżej jednak znalazł się desperat i uparciuch, który (ze)chce kupić książkę na prezent informuję: otóż moje książki można kupić w sprzedaży wysyłkowej w Empiku. I to nie tylko na prezent. Są również dostępne w księgarniach internetowych Amazon, Lulu oraz CreateSpace.
Z tym że przyznajmy: wpis jest tak drętwy, że szanse na dotarcie do tego akapitu czytelnik ma niewielkie (ja zdołałem zmusić się do przeczytania całości dopiero, kiedy postanowiłem ten wpis skomentować). A zatem można powiedzieć, że Sowa wprawdzie wciska swoje wypociny, ale jednocześnie uczciwie pokazuje, że tego, co pisze, czytać się nie da. W świetle policyjnej kariery pana grafomana nowego wymiaru nabiera dowcip o dwóch patrolujących policjantach, z których jeden nie potrafi pisać, a drugi czytać. Ten drugi nie nazywa się Sowa.
January 4, 2016
Głupiś pan jest
Przeczytałem „Boga urojonego” Richarda Dawkinsa. Dopiero teraz, bo niespecjalnie widzę potrzebę czytania książek, które potwierdzają moje poglądy. Tymczasem Dawkins powiedział mi wiele nowego, dlatego że przede wszystkim jest biologiem ewolucjonistą i o Bogu i religii pisze z punktu widzenia naukowca, a nie „wojującego ateisty”, jak go w sposób dyskredytujący przedstawiają kościelne kręgi.

Choć kilka rzeczy stricte związanych z religią, o których Dawkins pisze, nie jest wcale oczywistych także dla ateistów. Pierwsza, że religia wcale nie zasługuje na szacunek per se (który to szacunek w Polsce zarządzono w ogóle odgórnie kneblującym wolność słowa przepisem). Nie można nikomu zakazywać wyznawania dowolnych poglądów i wierzenia w dowolne nonsensy, ale polemika z tymi nonsensami i nazywanie ich bredniami musi na tej samej zasadzie być w pełni dozwolone i akceptowane (swoją drogą ciekawe, że brednie na temat Smoleńska doczekały się miana religii smoleńskiej). Druga, że moralność i etyka wcale nie są pochodną religii, tylko zachowaniem ewolucyjnym. Dawkins pięknie wskazuje, że w Biblii mamy przedstawione również jako właściwe zachowania, których w ogóle nie akceptujemy, co oznacza, że nie Biblia jest probierzem naszej moralności, tylko bierzemy go skądinąd i do Biblii przykładamy.
Byłem ciekaw, czy Dawkinsa czytają katolicy, czy z góry go odrzucają. Przejrzałem sobie opinie na „Lubimy czytać” i miłe zaskoczenie było takie, że czytają. Gotowość zapoznania się z odmiennymi poglądami i argumentami na ich rzecz dobrze świadczy o intelektualnych horyzontach odbiorcy. Gorzej takie polemiki, jak jedna z zamieszczonych:
Podstawą banialuk wypisywanych przez Dawkinsa jest twierdzenie, że kreacjonizmu i darwinizmu pogodzić się nie da. A to ściema!. Aby to wykazać, przyjmuję: nasz błogosławiony, a za niecałe dwa miesiące święty:
KAROL WOJTYŁA WIELKIM CZŁOWIEKIEM BYŁ!!
I właśnie ten aksjomat jest założeniem niniejszego dowodu.
Aksjomat założeniem dowodu, nieźle. A na hasło „Karol Wojtyła wielkim człowiekiem był”, napisane wersalikami i opatrzone dwoma wykrzyknikami, można tylko paść na kolana.
Wojtyła jako PAPIEŻ JAN PAWEŁ II uznał teorię ewolucji za słuszną, HOCHSZTAPLER DAWKINS, w tej omawianej właśnie książce nazwał szanowanego przeze mnie POLAKA - HIPOKRYTĄ.
Z faktu, że pan Wojciech Gołębiewski, autor tej polemiki, jakiegoś rodaka szanuje, nie wynika wcale, że ktoś inny nie może uznawać go za hipokrytę. Gołębiewski nie podaje niestety numerów stron, a przy 500-stronicowej książce (mam wersję papierową, nie elektroniczną) trudno odnaleźć fragment, do którego się odnosi. Odpowiadam więc z pamięci: Dawkins nie twierdzi, że Kościół nie uznaje teorii ewolucji za prawdziwą, twierdzi, że jest to próba dopasowania nauki Kościoła do naukowych faktów w sytuacji, gdy uczciwe byłoby przyznanie, że te fakty naukę Kościoła obalają, i dlatego Kościół na początku starał się im zaprzeczać.
Dawkins w wywiadzie dla telewizji Al-Jazeera stwierdził, że..
„.wychowanie w rodzinie katolickiej i straszenie piekłem może przynosić większą szkodę niż bycie ofiarą molestowania seksualnego”.
Dawkins stawia tę tezę również w książce, strzelając sobie w kolano. Nie da się tych szkód zestawić, a takie porównanie deprecjonuje cierpienie ofiar molestowania.
Dawkins twierdzi, że: „ateiści mogą być szczęśliwi, zrównoważeni, moralni i spełnieni intelektualnie” oraz, że „ateizm jest dowodem zdrowego i niezależnego umysłu, więc ateiści mogą być z niego dumni”.
To głupota, a ponadto „marketingowe” zagranie mające podtrzymać na duchu tych, którym wydaje się, że są ateistami. BO....
„To głupota” jest niepodważalnie niezbitym argumentem, tym bardziej, że ateistów, jak twierdzi Gołębiewski, wspierając się autorytetem księdza Twardowskiego, po prostu nie ma. Wierzą, tylko nie wiedzą, że wierzą, a dowiedzą się najpóźniej na łożu śmierci. Parę życiorysów (Christopher Hitchens, Hjalmar Söderberg, Marcel Reich-Ranicki) pokazuje, że to nieprawda, ale zastanawiające jest, że wierzący i księża zamiast polemizować z ateizmem, próbują zaprzeczyć jego istnieniu. Czyżby podstawy ich wiary w Boga były tak wątłe, że zagraża im samo istnienie ateistów?
Dalsze wywody Gołębiewskiego trudno uznać za polemikę z treścią książki Dawkinsa, bo chociaż wymienia jego nazwisko, do argumentacji w „Bogu urojonym” w ogóle się nie odnosi. Nawet kiedy wspomina zakład Pascala (wierząc w Boga, możesz uzyskać zbawienie, a nic nie tracisz; kiedy nie wierzysz, nieśmiertelność może ci przejść koło nosa), nie podaje, co Dawkins o tym zakładzie pisze, ani z tym nie polemizuje. Dawkins wskazuje, że to zwykłe kunktatorstwo, które niczego nie dowodzi. Z faktu, że ktoś uzna, że lepiej w Boga wierzyć, bo może mu się to opłacić, wcale nie wynika, że ten Bóg istnieje.
No, ale po co dyskutować, skoro KAROL WOJTYŁA WIELKIM CZŁOWIEKIEM BYŁ!!. W połączeniu ze złotymi myślami księży Twardowskiego i Tischnera daje to niezbity dowód, że Richard Dawkins nie grzeszy inteligencją, bo:
„PAN BÓG MA PRAWO NIE CHCIEĆ MIEĆ ZA SWOICH WYZNAWCÓW LUDZI GŁUPICH”.
Dawkins jest głupi i pisze głupoty. Quod erat demonstrandum.
PS. Z pewnym żalem rezygnuję z systemu komentarzy Disqusa. Mimo wielu zalet ma tę wadę, że komentarze nie są widoczne za granicą i najwyraźniej nie bardzo da się temu zaradzić. A okazuje się, że mam całkiem sporo czytelników spoza Polski, którzy są w ten sposób poszkodowani, nie mogąc zapoznać się z dyskusją pod wpisem. Komentarze, które od września były zamieszczane za pośrednictwem Disqusa, zamieszczę jeszcze raz (na razie zrobiłem to za grudzień), tak że jeśli ktoś będzie chciał, to będzie miał do nich dostęp.
December 28, 2015
Nikt mu nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne
Niestety, moje prognozy, jak będą wyglądały rządu PiS-u, okazały się funta kłaków warte, rację w stu procentach miała „Wyborcza”, choć jej teksty sprzed wyborów sprawiały wrażenie histerycznych. I trudno mi się nawet pocieszać, że niektórzy byli jeszcze bardziej naiwni i uwierzyli, że PiS rzeczywiście będzie rządził w sposób umiarkowany. Że byli tacy, co za dobrą monetę wzięli zapewnienia, że Macierewicz wcale nie będzie ministrem obrony. W Gowina na tym stanowisku nie wierzyłem ani przez sekundę, choć oczywiście nie przypuszczałem, że nasz narodowy świr wypowie wojnę NATO, a nie Rosji.
Trudno się też pocieszać tym, że nawet w samym PiS-ie uwierzyli, że Kaczyński da im więcej swobody. Duda i Szydło nie mieli wprawdzie wątpliwości, że będą zależni od prezesa, ale byli jednak przekonani, że pewną autonomię z racji zajmowanych stanowisk dostaną. Szybko im Kaczyński pokazał, że są jedynie pacynkami. Przy czym w sytuacji pacynek występuje zasadnicza różnica: Szydło nie ma narzędzi, by się prezesowi przeciwstawić, może jedynie zrezygnować ze stanowiska na znak protestu, że premier w Polsce nie może być całkowicie ubezwłasnowolniony (oczywiście nie zrezygnuje, za stołek jest gotowa na każde upokorzenie, skoro dała się posłać na urlop, by nie przeszkadzała Naczelnikowi w tworzeniu jej rządu), Duda takie narzędzia ma. Ale za grosz charakteru. Człowiek niezłomny nie opowiada, że jest niezłomny, tylko pokazuje to w działaniu. Obserwując uległość Dudy, można się pytać, jak ktoś tak pozbawiony woli walki mógł trafić do polityki. Polityka jest zajęciem dla bokserów, a tymczasem tu na ring wszedł gość uprawiający gimnastykę artystyczną, przypadkiem znokautował swoją wstążką rywala i przerażony pomaga mu wstać, żeby ten mógł go walnąć kolejnym prawym sierpowym.
Byłem przekonany, że Kaczyński będzie działał tak jak poprzednio. Że będzie się rozpychał, naruszał demokratyczne procedury, ale nie, że wprost będzie je łamał. Że łatwość, z jaką ignoruje swoje obietnice wyborcze (co zresztą typowe dla wszystkich polskich polityków), pozwoli mu wycofać się z kosztownych prezentów dla wyborców. Na to zresztą wskazywały nominacje do resortów gospodarczych. Jeszcze wprawdzie te kosztowne prezenty nie zostały rozdane, ale raczej wygląda na to, że PiS nie zamierza się z nich wycofać.
Nawet jeśli się wycofa, to likwidacja państwa prawa jest już faktem. Kaczyński zaczyna przywracać stan sprzed roku 1989. Retoryka jest już w pełni komunistyczna (tylko określenia są inne, nie „zaplute karły reakcji”, lecz „Polacy najgorszego sortu”, nie „socjalistyczny”, lecz „narodowy”), wróciła nowomowa, mająca zatuszować, że działania rządzących stoją w całkowitej sprzeczności z głoszonymi ideami. Komuniści starali się udawać, że PRL jest krajem demokratycznym, PiS robiąc z Trybunału Konstytucyjnego instytucję pozbawioną realnej możliwości uznawania ustaw za niekonstytucyjne, nie likwiduje go, żeby móc twierdzić, że Polska pod rządami PiS-u jest demokratycznym państwem prawnym.
Co będzie dalej? Odpowiednio zmieniona ordynacja wyborcza, żeby PiS wygrywał wszystkie następne wybory? W obliczu zerowych szans Dudy na kolejną kadencję wybór prezydenta nie przez naród, a przez parlament (co z tego, że niekonstytucyjny, skoro nie ma kto tego stwierdzić, a PiS nie cofa się przed jawnym łamaniem konstytucji)? Wybór oczywiście nie Dudy, tylko Kaczyńskiego. Wystąpienie z Unii Europejskiej, bo wtrąca się w nasze wewnętrzne sprawy? Tak swoją drogą, czy ktoś kiedyś słyszał, żeby Francja, Wielka Brytania, Szwecja albo Kanada oskarżały inne państwa o wtrącanie się w ich wewnętrzne sprawy. To jest domeną krajów, w których rządzący łamią prawa człowieka lub rujnują gospodarkę, i Polska ustami ministra Waszczykowskiego właśnie dołączyła do chóru oburzonych, że ktoś im śmie wskazywać, jak mają postępować, który to chór tworzą m.in. Chiny, Białoruś i Grecja.
W tym, że człowiek działający w komunistycznej opozycji chce zaprowadzać dokładnie ten sam ustrój (zresztą przy pomocy jego funkcjonariuszy), generalnie nie ma nic zaskakującego. Niejeden rewolucjonista po obaleniu dyktatora sam się nim stawał. Pytanie, jak do tego doszło, że Polacy dali władzę człowiekowi, który politycznie i ekonomicznie chce im zafundować powtórkę z PRL-u. Bo Jarosław Kaczyński nie jest problemem. Problemem jest, że ma kilka milionów wyborców (tę kwestię poruszałem już we wpisie Tupolew a powstanie warszawskie).
Większość Polaków nie wie lub nie rozumie, jak działa demokracja. Świadczy o tym fakt, że połowa nie bierze udziału w wyborach, a część z biorących udział w wyborach nie respektuje demokratycznego werdyktu (vide: kwestionowanie wyboru Komorowskiego na prezydenta). Co za tym idzie, nie odwraca się od polityka, który zasady demokracji werbalnie odrzuca (bo dotąd Kaczyński tak robił, odrzucał je werbalnie, de facto szanował, odmawiał Komorowskiemu miana prezydenta, ale go nie obalał). Nawiasem mówiąc, doliczanie niegłosujących do przeciwników PiS-u i utrzymywanie, że na tę partię zagłosowało jedynie 18,5 % społeczeństwa, jest nieuprawnione. Po pierwsze najbardziej prawdopodobne jest założenie, że wśród niegłosujących sympatie rozkładają się podobnie jak wśród głosujących, a po drugie, jeśli ktoś nie poszedł na wybory, to sam zadecydował, że jego głos nie ma być liczony. PiS poparło 37,5%. Nie więcej i nie jest to żadna miażdżąca większość, ale też nie mniej.
Polscy politycy (wszystkich opcji), zamiast zadbać o stosowną edukację społeczeństwa, sami zasad demokracji nie rozumieją, a jeśli rozumieją, to nie mają specjalnej ochoty się ich trzymać. PiS chce zlikwidować służbę cywilną, będącą jednym z filarów demokratycznego współczesnego społeczeństwa? Jakoś trudno się dopatrzyć, by ta służba była oczkiem w głowie rządów SLD czy PO. Oczywiście wniosek/argument PiS-u, że skoro konkursy na stanowiska były obchodzone, to najlepiej je zlikwidować, przypomina rozumowanie, że jeśli pali nam się chałupa, najlepiej będzie dolać benzyny. Tyle że dyskusja nie toczy się już wokół tego, czy można kraść, czy nie, tylko wokół tego, ile można ukraść. „Pan ukradł telewizor”. „No, dobrze, ale to nie usprawiedliwia, żeby pan kradł samochód”. „Pan sam kradnie, więc proszę nie uczyć mnie moralności”, itd.
Duda łamie konstytucję, bo nie zaprzysięga sędziów wybranych przez Platformę? Ale to politycy PO dali mu pretekst, wybierając niekonstytucyjnie dwóch sędziów (i proszę mi nie mówić, że dowiedzieli się tego z orzeczenia Trybunału). PiS zlikwidował rotację na stanowisku przewodniczącego komisji ds. służb specjalnych, tak by nie zajmował go przedstawiciel opozycji? Ale tę rotację wprowadziła PO, wcześniej to stanowisko było zarezerwowane dla opozycji. PO konsekwentnie kruszyła fundamenty polskiego domu, więc średnio nadaje się na zgłaszającego pretensje, że ktoś inny rozwala te fundamenty z kopa. Oczywiście to rozwalania nie usprawiedliwia, bo nie będzie gdzie mieszkać. I wiadomo, że PiS rozwalałby tak czy tak, ale trudniej byłoby mu znaleźć wytłumaczenie albo mniej osób by je akceptowało.
Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) nie ma ochoty żyć w kraju, w którym musi powstawać Komitet Obrony Demokracji, jakby były lata 70. ubiegłego wieku. Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) uznaje demokratyczne standardy i prawa jednostki obowiązujące w Niemczech, Szwecji i Wielkiej Brytanii. Gdzie żadnemu politykowi nie mieści się w głowie, że można nie akceptować demokratycznego werdyktu, nie szanować praw mniejszości, nie uznawać ustanowionego prawa za nadrzędne. Gdzie człowiekowi nie odmawia się jego praw, dlatego że należy do mniejszości seksualnej czy religijnej. Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) chce żyć w kraju podobnym do tych wymienionych, a nie w drugich Chinach (politycznie) i drugiej Grecji (ekonomicznie) pod rządami drugiego Łukaszenki. W związku z tym ponawiam swój wniosek, żeby się podzielić. Oddać Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego zwolennikom 37,5% terytorium, gdzie będzie rządził do śmierci i gdzie nikt mu nie będzie wmawiał, że białe jest białe, a czarne czarne, bo wszyscy będą akceptować, że o tym, jaki widzą kolor, decyduje prezes.
December 21, 2015
Za krawędzią literatury
Z książek, które przełożyłem, powieści Hjalmara Söderberga, Johanny Nilsson i Cariny Rydberg ukazały się z mojej inicjatywy. Zachwycony twórczością tych autorów, robiłem wszystko, by trafiła do polskiego czytelnika. Pierwszą negatywną recenzją – „Za krawędzią nocy” Rydberg w „Nowych Książkach” – mocno się przejąłem, ale następne, mimo mojego emocjonalnego zaangażowania, zbywałem już tylko wzruszeniem ramion. Tarcza w postaci pozycji autora w Szwecji (czy, jak w przypadku Söderberga, na świecie) i wielu pozytywnych recenzji w Polsce chroniła nader dobrze. Zareagowałem tylko raz, ale nie dlatego, że recenzentka oceniła książkę – były nią „Niebłahe igraszki” – jako słabą, bo do takiej oceny każdy ma prawo, tylko dlatego, że przypisywała Söderbergowi nieprawdziwe motywacje i poglądy, ignorując zarówno datę powstania powieści, jak i fakty z życia autora. Moja odpowiedź odnosiła się do tego, że recenzentka atakowała pisarza za niepopełnione grzechy.
Ostatnio poczułem się wywołany do tablicy po raz drugi, przez panią Agnieszkę, która na swoim blogu Koczowniczka o książkach zjechała „Za krawędzią nocy”. Powieść Cariny Rydberg ją znudziła. Znudzenie przy odbiorze obiektywnie wartkiej narracji (zero opisów, język prosty, powieść skromnej objętości) może wynikać z dwóch przyczyn: czytający książki nie rozumie albo nie trafia ona do jego wrażliwości. To trochę jak z meczem futbolu amerykańskiego. Będzie on nudny dla kogoś, kto widzi tylko kotłujących się zawodników, ale również dany kibic po zapoznaniu się z zasadami może nie pojąć fascynacji innych tą dyscypliną i stwierdzić, że woli piłkę nożną.

Jeśli chodzi o opinię czytelnika, to w zasadzie jest wszystko jedno, z jakiego powodu powieść go znudziła. Znudziła i już. Wnioski z tego faktu będzie wyciągał wyłącznie sam zainteresowany. Bloger to jednak trochę więcej niż czytelnik, bo swoją opinię komunikuje nie tylko znajomym. Co więcej, komunikuje ją najczęściej nie jako stricte czytelniczą refleksję, lecz w formie czegoś na kształt recenzji. Nie jest z kolei i nie musi być krytykiem literackim, a zatem pretensje o brak warsztatu krytycznoliterackiego byłyby nieuzasadnione. Ale pewnego obycia literackiego można już wymagać, a w przypadku tej recenzji trudno jakiekolwiek dostrzec.
Autor pisze powieść, bo pragnie coś powiedzieć. Ma jakąś ideę, którą chce przedstawić, gnębią go jakieś demony, z którymi chce się rozprawić. Temu służy konstrukcja powieści. Dla oceny książki najważniejsze jest ustalenie, czy zastosowane środki wyrazu były adekwatne do tego, co pisarz chciał powiedzieć. Innymi słowy, czy udało mu się wyrazić to, co wyrazić próbował. Oczywiście żeby to ustalić, trzeba zrozumieć główną ideę utworu. Odpowiedzieć sobie na tak często wyśmiewane, a w sumie bardzo sensowne pytanie: co autor miał na myśli?
Pani Agnieszka na to pytanie sobie nie odpowiedziała i zarzuca autorce epatowanie nieszczęściami i opisami anomalii. Treść książki przedstawia jako ciąg ekscesów seksualnych, gejowskich lub kazirodczych. I tylko w tym kontekście wspomina brata głównej bohaterki, nie podając nawet, że to brat bliźniak. Tymczasem relacje łączące Marikę i Carla są w „Za krawędzią nocy” najważniejsze. Nie napisać o nich w recenzji tej książki, to tak jakby omawiając „Przypadki Robinsona Crusoe”, nie wspomnieć, że bohater przebywa na bezludnej wyspie. Miłość do brata, podziw dla niego, poczucie, że ona jest gorsza, to wszystko ukształtowało Marikę i oddziaływało na jej relacje z innymi ludźmi. Carl z jednej strony krzywdzi Marikę, robiąc z niej swoją kochankę, z drugiej chroni ją przed światem zewnętrznym (przed ojczymem pedofilem). I analizując tę powieść należy się zastanowić, w jakim stopniu nieszczęścia spotykające Marikę były wynikiem jej chorego związku z bratem.
Pani Agnieszka wyłapała, że każdy z mężczyzn w powieści (nie licząc pedofila) ma doświadczenia homoseksualne. Można pogratulować spostrzegawczości, bo chyba ona pierwsza to dostrzegła, tyle że robienie z tego zarzutu autorce świadczy właśnie o niezrozumieniu powieści. Taka krytyka jest całkowicie aliteracka. Gdyby spali ze sobą wszyscy męscy bohaterowie Balzaka, słusznie można by twierdzić, że nijak ma się to do realistycznego obrazu społeczeństwa, jaki starał się zarysować. Rydberg nie ma takich ambicji. Społeczeństwo jako takie jej nie obchodzi, interesują ją ludzie porąbani, mający coś z głową, nieradzący sobie ze sobą i swoją seksualnością. I o takich ludziach pisze. Blogerka równie dobrze mogłaby zgłaszać pretensje, że w powieści nie ma żadnych muzułmanów ani Murzynów. Podobnie jak czysto heteroseksualnych mężczyzn można ich spotkać w Sztokholmie na każdym kroku, a w książce Rydberg ich nie uświadczysz.
Carina Rydberg chciała napisać o chorej relacji między bliźniakami, rozważyć, skąd bierze się zło, opisać je, pokazać, jak zatruwa międzyludzkie stosunki. Założenie zrealizowała w stu procentach w misternie skonstruowanej powieści (tam nie można przestawić ani jednej sceny!). Jest to oczywiście bardzo specyficzne pisarstwo, nie każdemu musi się podobać, ale ogłaszanie, że to kiepska literatura, przypomina utrzymywanie przez kogoś, kto nie zna zasad, że futbol amerykański to głupia gra.
Pani Agnieszka rekomenduje książkę tym, którzy lubią sceny przemocy i gejowską pornografię. To nieprawdziwe referowanie treści bierze się albo z przewrażliwienia, albo z utajonej homofobii. Rydberg częściej stosunki seksualne sygnalizuje, niż opisuje, a najostrzejszy fragment brzmi następująco: „Jego zadek błyszczy jasno w ciemności. Widzę, jak Jonas rozpina spodnie, wyciąga swój przyrząd i wpycha go z impetem”. To nie była pornografia nawet w roku 1990, kiedy powieść się ukazała. Co do scen przemocy, to każdy, kto widział choć jeden film Tarantino, zdrowo by się uśmiał, że tak można zakwalifikować oględne opisy Rydberg.
Na osobny akapit zasługują komentarze pod wpisem. Krytykowałem już bezmyślne przytakiwanie blogerom, którzy zachwycają się grafomanią, tutaj mamy do czynienia z sytuacją odwrotną, bezmyślne przytakiwanie, że tak, książka na pewno do dupy, skoro blogerka ją w ten sposób przedstawiła. „Boże, co za koszmarna książka, podziwiam, że dotrwałaś do końca!”, pisze jedna z komentujących. A my rozumiemy, że również powieść przeczytała i zgadza się w jej ocenie z panią Agnieszką. Dopiero następne zdanie komentarza ujawnia, że wcale nie, że formułuje swoją opinię na podstawie wpisu. Pewnie w efekcie książki nie przeczyta, a szkoda, bo może po lekturze by napisała: „Boże, ale ze mnie koszmarna idiotka, recenzent nie musi mieć racji”.
December 14, 2015
Ejdżentki
W radiu usłyszałem wypowiadającą się panią z agencji. Potem Michał Szymański zapytał mnie na fejsie, co sądzę o agencjach. Wszedłem więc na stronę tejże agencji, żeby wyrobić sobie opinię. Na zdjęciu zobaczyłem trzy ładne, młode panie, które miały na głowach coś, co w pierwszej chwili wziąłem za królicze uszy (oglądało się tego „Playboya”, to i człowiek skojarzenia ma :-), ale to były obite materiałem aureolki. Panie noszą imiona Kamila, Maria, Magda i są założycielkami i współwłaścicielkami Liczereri Ejdżensy Macadamia. Bo my, mocium panie, obywatele, znaczy się Sitizeny tego, no, Werlda jesteśmy.
Żeby się dowiedzieć, co Ejdżensy może dla mnie jako pisarza zrobić, wszedłem w zakładkę „Dla autorów”:
(…) szukamy dla książki odpowiedniego wydawcy, negocjujemy warunki kontraktu, nadzorujemy terminowość i prawidłowość rozliczeń, egzekwujemy płatności, rozwiązujemy problemy na linii autor-wydawca – słowem: robimy wszystko, żeby nasi autorzy byli zadowoleni.
Hm, z miejsca mogłem sobie wyobrazić jeszcze parę aktywności tu niewymienionych, którym ejdżentki mogłyby się, a nawet powinny oddać, by autor był zadowolony. Kluczową zaś było promowanie książki i samego pisarza. W FAQ powiedziano mi, że fuck:
(…) nie jesteśmy agencją PR i nie zajmujemy się promowaniem książek już wydanych.
Gdyby ejdżentki napisały „nie jesteśmy agencją towarzyską i nie spotykamy się z panami na płatnych kolacjach”, to trudno byłoby mieć pretensje. Ale agencja literacka ma być właśnie dla autora agencją PR. Ma promować książkę i pisarza. Organizować mu spotkania autorskie, umawiać wywiady, załatwiać wejścia na imprezy, gdzie będzie mógł swoje wypociny opchnąć. Tymczasem panie Kanafa, Kabat i Cabajewska wymyśliły sobie, że wydawnictwo odwali całą robotę reklamowo-promocyjną, a one będą kasowały od tego prowizję, żeby mieć za co bawić się we Frankfurcie, nakładając sobie na czerepy aureolki.
Ale może należy uznać, że zasiały, więc czemu nie ma im rosnąć? Wynegocjują warunki kontraktu. To samo zrobi prawnik za jednorazową stawkę, a nie za stały procent. Co więcej, prawnik jest jakby bardziej predestynowany do oceny umowy wydawniczej niż anglistka, ekonomistka i miejska przewodniczka. Będą nadzorować terminowość i prawidłowość rozliczeń oraz egzekwować płatności. Zawsze bardzo mi się podoba, jak pośrednik z jednej czynności stara się zrobić trzy, żeby pokazać, jak ciężko haruje. A jak tej płatności nie wyegzekwują, to co? Pójdą do sądu? Czy spiszą swoją prowizję na straty i niech się autor martwi? Rozwiążą problemy na linii autor-wydawca. Na tej linii występują zwykle dwa problemy: wydawca nie płaci (czyli mamy to samo napisane po raz czwarty) i wydawca nie promuje książki (co będzie Ejdżensy wisiało, bo nie jest agencją PR).
Co powinno interesować mało znanego pisarza, kiedy rozważa współpracę z agencją literacką? Ano, jakie nazwiska ta agencja ma w swojej stajni. Bo każdy szanujący się agent prowadzi sprzedaż wiązaną. Chcecie, żeby Krajewski do was przyjechał? Nie ma sprawy, ale Krajewski jest tylko w pakiecie z Pollakiem. Pies z kulawą nogą go nie zna, ale świetnie gada, nie będziecie żałować. A jak Krajewskiemu zapłacicie dwa tysiące, to tych dwóch stówek dla Pollaka nawet nie zauważycie.
Sprawdzam więc, pod kogo mógłbym się podczepić w Ejdżensy. Szukam rubryki „Nasi autorzy”, „Reprezentujemy”, nie ma. Jest „Nasi klienci”. Autor klientem? hm, w sumie tak, no dobra, wchodzę. Ale nie wyświetla mi się lista nazwisk, tylko jakieś boksy z obcojęzycznymi nazwami. Cudzoziemskie agencje literackie. Super! Ejdżensy znajduje autorom wydawców za granicą. Bomba! Na przekładach można ładnie zarobić. Ale, chwila moment, czemu nie ma okładek z polskimi nazwiskami i obco brzmiącymi tytułami? Przewijam i przewijam, a kiedy dochodzę do Bonnier Rights, dociera do mnie, że ejdżentki chcą brać kasę za to, że jakiś polski wydawca kupi książkę szwedzkiego autora. Swego czasu, gdy prowadziłem wydawnictwo i chciałem opublikować szwedzką powieść, zgłaszałem się do Bonniera bezpośrednio, negocjowaliśmy warunki i podpisywaliśmy umowę, i żadna polska ejdżensy nie była nam do niczego potrzebna. Dalej nie jest potrzebna, ale wtryniła się między wódkę a zakąskę i bierze prowizję za nic. No, ale wycieczki do Frankfurtu kosztują, a drinkować – co, jak wynika z najnowszej relacji, było głównym zajęciem ejdżentek na ostatnich targach – za darmo też się nie da.
Jednym z zadań agenta literackiego, przynajmniej działającego w normalnym kraju, jest załatwianie autorowi zamówień na teksty. Pewnie się państwo nie zdziwią, że myśl, by taką usługę polskim pisarzom zaoferować, w głowach pań ejdżentek, otumanionych drinkami i ozdobionych aureolkami, w ogóle nie postała.
Podsumowując: pisarz z pewnym dorobkiem, niemający kłopotów ze znalezieniem wydawcy, lepiej wyda swoje pieniądze, płacąc za drinki paniom z innego rodzaju agencji.
Czy oferta Ejdżensy może być atrakcyjna dla debiutanta? Panie ejdżentki wymieniają rodzaje tekstów, jakie ich interesują (FAQ, pytanie „Jakich książek szukacie?”). Ktokolwiek odrobinę zorientowany na rynku od razu dostrzeże, że chcą dostawać wyłącznie rzeczy chodliwe. Coś, co wydawca weźmie i bez ich udziału. Reportaże, literatura dziecięca, kryminalna, obyczajowa dla kobiet – wszystko, jeśli tylko sprawnie napisane, samograje.
Jeśli napisaliśmy książkę z gatunku, na który wśród wydawców tak czy tak jest popyt, ale mamy dobre serce i poza górnikami chcemy wziąć na swoje utrzymanie również ejdżentki, musimy im wskazać, kto naszą książkę kupi. Odpowiedź, że właściwie napisaliśmy powieść dla siebie, i nie zastanawialiśmy się, kto ją kupi, panie ejdżentki nie urządza. Mamy im wyjaśnić, dlaczego kogoś poza nami miałaby ona zainteresować. Odpowiedź jest wprawdzie oczywista, dlatego że żaden człowiek nie jest takim odosobnionym przypadkiem, by jego problemów i zainteresowań nie podzielała jakaś tam grupa osób, ale ejdżentki chcą, żeby to autor ustalił im tę grupę. Innymi słowy, odwalił za nich ich robotę. Bo rolą pisarza jest pisać, a właśnie rolą agencji i wydawnictwa jest głowienie się nad tym, komu można jego teksty sprzedać. Jeśli autor ma sam sobie szukać nabywców, to Ejdżensy mu tak potrzebna, jak Jarkowi Trybunał Konstytucyjny.
Zresztą jeśli nawet debiutant przyniesie Ejdżensy w zębach odpowiednio komercyjną rzecz i wskaże potencjalnych czytelników (na plus trzeba ejdżentkom zapisać, że nie żądają, by autor przedłożył potwierdzenie odpowiedniej liczby wstępnych zamówień na swoją powieść), to i tak może się zdarzyć, że go nie przyjmą.
Książki odrzucamy w dwóch przypadkach – gdy uważamy, że rzecz napisana jest słabo albo gdy po prostu nie skradła naszego serca (…)
Sorry, ale tą metodą wybiera się narzeczonego, w agencji jest klient, który płaci, i zapewnia mu się usługę bez względu na uczucia.
Do tego trzeba ejdżentkom przedłożyć streszczenie powieści. Rzekomo chcą sprawdzić, czy autor ogarnia swoją książkę. Jak wiadomo, książki zwykle piszą debile, którzy mają z tym problem. I którzy nabiorą się na takie idiotyczne uzasadnienie i nie dostrzegą, że ejdżentkom zwyczajnie nie chce się czytać wszystkich nadsyłanych tekstów. Autor ma je najpierw przekonać, że to akurat jego utwór się sprzeda, wtedy one łaskawie go przeczytają, z tych przeczytanych wybiorą rodzynki i zaproponują wydawnictwom. Biznes jak ta lala.
Interesujące jest wezwanie, by przysyłane książki były napisane poprawną polszczyzną:
Teksty, w których roi się od literówek, błędów ortograficznych, czy brakuje przecinków w „podstawowych” miejscach (przed „który”, „ale”) już na wstępie zniechęcają czytelnika.
No cóż, mnie jako autora do ejdżentek zniechęca to, że w zdaniu, wzywającym do poprawnego stosowania przecinków, walą dwa byki interpunkcyjne.
Podsumowanie dla debiutantów: jeśli macie tekst, który spełnia wymagania Ejdżensy, prędzej czy później znajdziecie wydawcę sami. I z pewnością prędzej od Ejdżensy, wziąwszy pod uwagę liczbę książek polskich autorów, jaka dotąd (czyli przez dwa lata działalności) ukazała się za jej pośrednictwem. A nie będziecie ejdżentkom fundować wycieczek po świecie, jak panie ejdżentki chcą sobie pojechać na wycieczkę do Bolonii czy Londynu, niech sfinansują ją z pieniędzy zarobionych gdzie indziej (czy nawet w agencji, ale w takiej, gdzie wykonuje się uczciwą pracę), a nie z części waszego i tak nader skromnego honorarium.
Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tej hucpy, bo dotąd myślałem, że tak bezczelnymi pośrednikami, którzy biorą kasę, dokładnie nic nie robiąc, a jedynie ustawiając się w miejscu, gdzie ta kasa przepływa, są tylko właściciele biur tłumaczeń. Właścicielki Macadamii oczekują, że autor przyniesie im pewniaka, powie, gdzie go sprzedać, a one łaskawie wezmą za to od niego prowizję.
December 7, 2015
Zagęszczenie okonia na centymetr kwadratowy
Natrafiłem na wpis niejakiego Tomasza Zackiewicza pt. „Paweł Pollak wielkim pisarzem jest i basta!”. Niestety, Zackiewicz wcale nie zachwycał się moją twórczością, tylko miał pretensje, że uznałem go za grafomana. Musiałem ustalić, o co chodzi, bo nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek recenzował książki gościa nazwiskiem Zackiewicz, a Alzheimera jeszcze nie mam. Okazało się, że to jeden z tych, którzy dali wyraz zachwytowi, że mogli Psychoskokowi zapłacić za publikację swoich wypocin.
Od jakiegos czasu nie zajmuję się już pisarstwem, gdyż moja praca pochłania mój cały czas.
Może państwo nie wiedzą, ale Zackiewicz jest już słynnym pisarzem. Karierę zrobił w Chinach i Australii, a teraz robi ją w Polsce w Psychoskoku. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, ale żeby po zawojowaniu Chin i Australii musieć płacić za wydawanie swoich książek, to skandal.
Jednak mam cichą nadzieję na powrót do tej szlachetnej aczkolwiek niewdzięcznej roboty. Tylko problem jest, czy niejaki Paweł Pollak mi na to pozwoli, gdyż zostałem przezeń zaliczony do grona “grafomanów” (…)
Dlaczego w cudzysłowie? I nic mi nie wiadomo o tym, bym sprawował jakiś urząd, który dawałby mi prerogatywę do wystawiania komukolwiek zezwoleń na pisanie.
Można się spierać o to, jaką politykę prowadzi “Psychoskok”, jednak prawdą jest, że nikt nikogo do niczego nie zmusza.
Chodzi o to, że te lizusowskie laurki zostały wystawione dobrowolnie? Czy o to, że Psychoskok żadnemu autorowi pistoletu do głowy nie przystawia, by płacił mu za wydanie książki? Bo nie przypominam sobie, bym twierdził, że przystawia.
Jeśli jest co wydać i kto wydać, nie widzę problemu.
No, i tutaj się różnimy w ocenie, bo jeśli autor powyższej frazy może wydawać książki, to ja widzę problem.
Może to być coś naprawdę grafomańskiego i trudnego do przełknięcia dla “prawdziwego pisarza”. Jednak nie mnie to oceniać. Oceny dokonają czytelnicy.
„Prawdziwy pisarz” nie może być czytelnikiem? I dlaczego krytycy nagle zostali pozbawieni głosu?
Jednak Paweł Pollak mieni się sędzią jedynym i nieomylmnym w kwestii literatury i pewną twórczość nazywa “grafomańską”.
Gdzie i kiedy mieniłem się sędzią jedynym i nieomylnym w kwestii literatury? Zechce pan zacytować, panie Zackiewicz?
W tej “recenzji” wspiera go grupa klakierów przyklaskujących mu przy każdym wpisie na jego mizernym blogu.
Jesteście państwo klakierzy. Którzy, jak to klakierzy, przyklaskują.
Dla mnie to, co Pan wypisuje na pańskim blogu, jest śmieszne, a nawet żałosne.
Prawo Murphy’ego mówi, że poziom inteligencji na planecie jest stały, a liczba ludności ciągle rośnie, natomiast powyższa argumentacja jest dowodem na prawdziwość tego prawa. Zackiewicz, który nie umie odnieść się do tematyki wpisu, w charakterze argumentów potrafi posługiwać się wyłącznie epitetami.
Pana zdanie na temat moich książek obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Nie wyrażałem swojego zdania o książkach Zackiewicza, ale znamienne jest, że rzeczom, które obchodzą go tyle, co zeszłoroczny śnieg, Zackiewicz poświęca całe wpisy na swoim blogu.
Martwię się zwyczajnie o Pana, bowiem z Pana jest “rasowy pisarz” i kiedy brak czytelników, grozi Panu pisarska śmierć, czego Panu oczywiście nie życzę.
Ach, jak mnie ta troska wzruszyła. Aż łzę uroniłem, że są tacy serdeczni ludzie jak Zackiewicz. Nie wiem wprawdzie, czym się rasowy pisarz różni od nierasowego, ale domyślam się, że Zackiewicz przeczytał moje narzekania na słabą sprzedaż i z tego wysnuwa wnioski o braku czytelników. No cóż, panie Zackiewicz, ja, narzekając, porównuję się do autorów bestsellerowych, w porównaniu z nakładami Psychoskoka to sam jestem bestsellerowym autorem.
Nie znam Pana książek, więc nie będę się wypowiadał na temat Pana grafomaństwa.
Już ten dowcip opowiadałem, ale ponieważ nadaje się tu idealnie, powtórzę:
Siedzą dwie sowy na drzewie. Nagle jedna spogląda na drugą i mówi: „Weź mnie pocałuj w dupę”. Zaczepioną najpierw zatyka oburzenie, a potem ripostuje: „A ty mnie w… DUPĘ!”.
W zamian, jeśli Pan nie przeczytał nic mojego, proszę także nie krytykować mojej prozy.
Nie przypominam sobie, bym to robił. A że zaliczyłem Zackiewicza do grafomanów... No cóż, jak ładna młoda dziewczyna wchodzi do burdelu, to oczywiście istnieje możliwość, że jest córką właściciela, sprzątaczką albo zakonnicą, która chce się pomodlić za kobiety upadłe, ale przyjęcie założenia, że to prostytutka, będzie uprawnione.
A tak poza tym, wolny rynek, Panie Pawle, czasy “komuny” oraz wszędobylskich i wszechwładnych cenzorów już się chyba dawno skończyły.
Prawo Murphy’ego mówi, że poziom inteligencji na planecie jest stały, przy czym gęstość zaludnienia jest różna. Człowiek, który nie widzi elementarnej różnicy między cenzorem a krytykiem, musi mieszkać w Chinach. Albo przynajmniej często tam przebywać.
Musi Pan to w końcu zaakceptować i stawanie przysłowiowym okoniem nic nie da.
O jakie przysłowie z okoniem chodzi, bo nie wiem? „Okonia kują, żaba nogę podstawia” czy „okoń ma cztery nogi i też się potknie”?
Panie Pawle, głowa do góry! Będzie dobrze!
Państwo klakierzy pewnie dziwicie się, dlaczego polemizuję z wpisem, którego poziom argumentacji, choć wydawało się to niemożliwe do osiągnięcia, zszedł poniżej dna prezentowanego normalnie przez grafomanów (czego podsumowaniem są te dwa wykrzyknienia). Otóż ta logika, ta umiejętność odczytania zarzutów i ich odparcia, godna przysłowiowego okonia, charakteryzuje nie wyłącznie pisarza Zackiewicza, lecz także _naukowca_ Zackiewicza. Który swe naukowe dzieła też publikuje w Psychoskoku. I te dwa fakty, że gość, wokół którego bardzo tłoczno, podobno jest doktorem oraz że Psychoskok poza polską literaturą również polską naukę wprowadza na nowe wody, wydały mi się godne odnotowania.
November 30, 2015
Fart
Tłumaczenia ustne mam rzadko. Na szczęście zresztą, bo uważam się za bardzo dobrego tłumacza pisemnego, wybitnego literackiego i mocno średniego ustnego. Szwedzi są jednak tak mili, że w dolnośląskich sądach nieczęsto mają jakieś sprawy, a i również nieczęsto ktoś ich po tych sądach ciągach. Poza Dolnym Śląskiem już skrupulatnie patrzę, czy inny tłumacz nie ma bliżej. Bo siedzi sobie taki łajza w mieście L. i kiedy dzwoni do niego sąd, prokurator czy policja, to on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty. A potem sąd, prokuratura czy policja np. z miasta G., do którego z L. jest o połowę bliżej niż z Wrocławia, dzwoni do mnie, żebym przyjechał na tłumaczenie. I rozmowa z sądową panienką, prokuratorem albo policjantem wygląda zwykle tak:
– Czy mógłby pan przyjechać na tłumaczenie do G.?
– Do G. to pan Iksiński z L. ma o połowę bliżej niż ja.
– Tak, wiem, ale dzwoniliśmy do niego i on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty.
– On jest zawsze bardzo zajęty, tyle że on nie ma prawa być zajęty, bo on ma zasrany obowiązek [oczywiście używam innego słowa, ale tonacja wskazuje na „zasrany”] się stawić, jeśli go państwo wezwą.
– No tak, ale…
– Nie ma żadnego „ale”, proszę go oficjalnie wezwać, zagrozić mu konsekwencjami wynikłymi z ustawy, jeśli się nie stawi, i zobaczą państwo, że przygna z wywieszonym językiem [jw., znaczenie oddane tonacją].
Zwykle ta moja propozycja zostaje milcząco odrzucona.
– Czyli nie może pan przyjechać?
– Mogę. Jeśli go państwo oficjalnie wezwą, on odmówi z rzeczywiście uzasadnionych przyczyn, wtedy ja jestem drugi w kolejności i przyjadę. Nie ma żadnego powodu, by wyrzucać pieniądze podatników na płacenie za przejazd tłumaczowi, który ma dalej.
Oczywiście z mojego wywodu jasno wynika, że ja również mam zasrany obowiązek się stawić i to nawet do Białej Podlaskiej, jeśli organ mnie wezwie, a przepłacanie za takie wezwanie, to już sprawa nadzorujących budżet, a nie moja, ale Polska to jest taki kraj, w którym organom powołanym do egzekwowania prawa egzekwowanie przepisów wydaje się czymś absurdalnym i niestosownym. Zamiast tego wydzwaniają po prośbie, szukając frajera, który odbędzie wycieczkę przez pół Polski, pozwalając, by jakaś łajza, która nie chce odrabiać pańszczyzny, przerzucała ją na kolegów po fachu. Działanie łajzy jest tym bardziej nieetyczne, że organa nie płacą za czas przejazdu, więc tłumacz, który ma dalej, jest na takim wezwaniu bardziej w plecy.
Często też mam wrażenie, że prokurator czy policjant dopiero ode mnie dowiaduje się, że wcale nie musi się prosić, że ma prawo tłumaczowi po prostu nakazać stawiennictwo. Zresztą ignorancja prawników, czym jest tłumacz przysięgły, jest nieraz aż wzruszająca i wcale nie chodzi mi o notoryczne nazywanie nas biegłymi. Nie tak dawno temu zostałem wezwany na rozprawę, na której miałem tłumaczyć zeznania dwóch świadków w sprawie cywilnej. Spotkałem ich pod salą, nawiązałem rozmowę, jednego rozumiałem bez problemów, drugiego ledwo co. Lekko spanikowany zapytałem:
– Przepraszam, w jakim dialekcie pan mówi?
– Nie mówię w dialekcie, tylko po norwesku.
Co się okazało? Pełnomocnik strony, na której korzyść ci świadkowie mieli zeznawać, dowiedział się od Norwega, że ten ze Szwedami dogaduje się bez problemu. W związku z tym uznał, że wystarczy tłumacz jednego języka, bo po co ciągać dwóch, zwłaszcza że tych skandynawistów cokolwiek mało i bywają kłopoty z ciąganiem. Z tego, że osoba, dla której język szwedzki jest nauczonym, a nie ojczystym, wcale się z Norwegiem nie dogada, zdawać sobie sprawy rzeczywiście nie musiał. To wiedza filologiczna. Ale wyłącznie z jego prawniczej ignorancji wynikało założenie, że mogę tłumaczyć zeznania świadka składane w innym języku niż ten, dla którego zostałem ustanowiony. I z bezmyślności. Bo wystarczyło pod norweski podstawić angielski czy niemiecki, by uświadomić sobie, że sąd nie zezwoliłby przecież tłumaczowi mającemu uprawnienia wyłącznie z języka skandynawskiego tłumaczyć zeznań po angielsku czy niemiecku, choćby tenże przysięgły zadeklarował, że biegle zna również i te języki.
Ale wróćmy do tego, że tłumaczenia ustne mam rzadko. Jeśli częściej niż raz na dwa miesiące, to mogę narzekać, że mnie nimi sądy strasznie zawaliły. Ponieważ na grudzień jedno tłumaczenie mam już wyznaczone, z niezadowoleniem odebrałem kolejny telefon z wezwaniem na ustne, i to zamiejscowe (czyli znowu pięć godzin w drodze, by potłumaczyć godzinę i skasować 45,99 zł brutto). Telefon zresztą bardzo nietypowy, bo zwykle albo dostaję od razu pisemne wezwanie, albo telefonicznie jestem zapytywany, czy zgodzę się takie wezwanie dostać, tymczasem sądowa matrona (głos wskazywał, że już nie panienka) oświadczyła sucho:
– Informuję, że został pan wyznaczony do tłumaczenia na rozprawie w tutejszym sądzie w dniu 16 grudnia o godzinie dziewiątej. Dzisiaj wyślemy do pana oficjalne…
A ja patrzyłem w kalendarz i nie mogłem uwierzyć, że mam takiego farta. Bo kratkę z szesnastką zakreśliłem i oznaczyłem adnotacją „sąd wroc tłum. 9.00”. Nastąpiła kolizja terminów, która mi się nigdy dotąd nie zdarzyła, bo i przy takiej częstotliwości zleceń była po prostu nieprawdopodobna:
– Przykro mi [nieprawda, wcale mi nie było przykro, przeciwnie, wiwatowałem w duchu], ale szesnastego i to też na dziewiątą mam wyznaczoną rozprawę w Sądzie Rejonowym dla Wrocławia…
Matronę zatkało, odetkało, coś powiedziała i się rozłączyła. A ja postanowiłem zagrać w totka. Potem jednak zrezygnowałem, bo doszedłem do wniosku, że i tak bym nie wiedział, na co te parę milionów wydać.
November 23, 2015
Pornoklub 1212
Wrocławski Teatr Polski wystawił w sobotę spektakl pt. „Śmierć i dziewczyna” oparty na tekstach Elfriede Jelinek. Reżyserka Ewelina Marciniak wymyśliła sobie, że w jednej ze scen para będzie uprawiać seks na żywo. Artysta ma prawo do takiej ekspresji, jaką sam uznaje za stosowną, więc chociaż można wskazywać, że teatr jest sztuką w znacznym stopniu umowną, i pytać, czy w ramach tejże ekspresji Marciniak następnym razem nie pokaże na scenie prawdziwego samobójstwa (gdy wystarczy je zamarkować), to trudno jej takich pomysłów zakazywać. Jeśli ktoś uważa, że Marciniak teatr pomylił się z klubem porno (ja tak uważam), to może spektaklu nie oglądać.
Te proste prawdy od jakichś dwustu lat z okładem nie są w stanie dotrzeć do polityków i fundamentalistów religijnych, więc za każdym takim „wybrykiem” artysty mamy Dzień Świstaka. Wrocławscy radni zaprotestowali i zagrozili dyrektorowi teatru obcięciem dotacji. Uczciwie dodajmy, że nie wszyscy radni, tylko z partii obskuranckiej, nierozumiejącej zasady wolności słowa i chcącej narzucać innym własne probierze moralności. Mowa o Platformie Obywatelskiej.
Sprzeciw wyraziła też Krucjata Różańcowa za Ojczyznę (nie żartuję, naprawdę jest coś takiego):
21.XI we Wrocławiu w TEATRZE POLSKIM za publiczne pieniądze i Banku Polskiego ma się odbyć premiera pornograficznego widowiska –
Argument o publicznych pieniądzach trudno tak do końca odrzucić. Z jednej strony państwo dofinansowuje działalność kulturalną, z drugiej nie ma prawa pełnić roli cenzora, ale już podatnicy mogą przecież powiedzieć, że nie chcą, by ich pieniądze były na „bezeceństwa” przeznaczane. Kto płaci, ten wymaga. Argument za tym, żeby kultura nie była jednak domeną państwa.
– to nie tylko łamanie prawa, konstytucji
W swoim zacietrzewieniu krucjatorka (?) Jadwiga Lepieszo zapomina podać, jaka ustawa i jakie artykuły konstytucji zostały złamane. Pornografia nie jest zakazana (tylko pewne jej formy, które tu z pewnością nie będą prezentowane). Uprawianie seksu publicznie chyba rzeczywiście jest wykroczeniem, ale nie da się pod to podciągnąć aktu kopulacji w ramach przedstawienia, za które trzeba zapłacić i na które wchodzą tylko osoby ostrzeżone, czego mogą się spodziewać. Zresztą analogicznie nie da się ukarać aktora oddającego zgodnie z tekstem dramatu mocz na scenie, podczas gdy mandat za obsikiwanie sąsiadowi murku z pewnością by mu się należał.
ale świadome profanowanie święta Królowej Polski w tym dniu jest bowiem święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny!
Będę się upierał, że Marciniak profanuje nieświadomie i że do chwili złożenia oświadczenia przez Krucjatę Różańcową za Ojczyznę nie miała bladego pojęcia, że w dniu spektaklu wypada święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Ciekaw jestem, w jakim dniu należałoby spektakl wystawić, żeby nie sprofanować żadnego święta ani świętego.
Nie pozwolimy na tę profanację i bolszewicką hucpę w Teatrze Polskim!
Bolszewicką? Przecież kobieta radziecka mówiła: „U nas seksa niet!”.
Autorką owego pornograficznego widowiska jest austriacka komunistka i feministka – Elfriede Jelinek, która w latach 1974 – 1991 należała do Komunistycznej Partii Austrii, a więc w tych latach gdy pod bolszewicką przemocą cierpieliśmy gehennę my, czy inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej oraz ludy Rosji Sowieckiej.
Uciskała nas i ludy Rosji Sowieckiej oczywiście Austria. A Jelinek była gensekiem. Pomijając kwestię odmawiania autorowi, który ma poglądy niepodobające się Krucjacie, prawa do prezentowania swojej twórczości, zastanawiające jest, dlaczego Krucjata nie słała listów protestacyjnych np. do Akademii Szwedzkiej, kiedy ta przyznała „komunistce i feministce” Nobla (Knut Ahnlund, który zrezygnował z prac w Akademii właśnie w proteście przeciwko temu werdyktowi, o ile mi wiadomo, członkiem Krucjaty nie był).
Z informacji umieszczonej na stronie Teatru “Polskiego” wynika wyraźnie, iż dyrekcja tej publicznej placówki wie doskonale o tym, że spektakl zawiera treści pornograficzne!
Z informacji nie wynika, tylko jest podana wprost. I chwała dyrekcji za to, że nie bawi się w eufemizmy, pisząc o treściach erotycznych (a tak najczęściej nazywa się w Polsce to, co jest normalną pornografią), tylko uczciwie ostrzega tych, którzy pornografii oglądać nie chcą (albo nie razem z innymi).
Wzywamy mężczyzn z Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę oraz tych wszystkich innych, którzy w Boga wierzą!
Tym razem mi się upiekło :-)
Nie pozwolimy by premiera tego sado-masochistycznego paskudztwa zaśmieciła ziemię polską i skalała królestwo Najświętszej Maryi Panny.
Dlaczego sado-maso, przecież seks ma być ten właściwy, misjonarski? I co jest królestwem Najświętszej Maryi Panny, bo nie wiem? Ziemia polska czy wrocławski teatr?
Mamy nowy rząd, nowego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie po to by z naszych pieniędzy były propagowane treści wrogie naszej kulturze i dziedzictwu narodowemu.
Tak jest! Trzeba to sobie powiedzieć jasno: w naszej kulturze i w naszym dziedzictwie narodowym seksa niet!
Wystąpienie Krucjaty Różańcowej zostanie pewnie zakwalifikowane jako głos w debacie publicznej, ale należy w końcu jasno i wyraźnie powiedzieć, że tego rodzaju wystąpienia katolickich fundamentalistów żadną debatą nie są. Żeby debatować, trzeba przedstawiać argumenty, co najwyraźniej przekracza intelektualne możliwości ludzi nawykłych do ślepego wierzenia w dogmaty. Jeśli ktoś wygłasza tezy (że spektakl łamie prawo, że jest wrogi naszej kulturze czy nawet tak absurdalne, że pokazanie seksu jest przejawem bolszewizmu), w żaden sposób ich nie uzasadniając (brak wyjaśnienia, jakie prawo jest łamane, brak dowodu, że w polskich książkach i filmach nie pokazywano scen seksu), to albo dyskutować nie potrafi, albo wcale nie chce. Jest nastawiony wyłącznie na to, by drugą stronę zmusić do zachowań uchodzących za właściwe według jego religijnych poglądów.
PS. Tytuł wpisu jest trochę do kitu, bo pewnie czytelny tylko dla mieszkańców Wrocławia i teatromanów, ale tak mi się spodobał, że żal mi go było zmieniać na inny. Klub 1212 to towarzystwo miłośników teatru z tradycją sięgającą lat 60. ubiegłego wieku, a nazwa wzięła się od liczby miejsc w Teatrze Polskim przed pożarem w latach 90.
November 16, 2015
POLECAM
Wbrew tytułowi nie będę nic polecał. Odnoszę się do reklamy powieści „Płomień wspomnień”, jaką autorka Dorota Milli zamieściła w grupie „Czytamy polskich autorów” na Facebooku: „Romans z domieszką kryminalnej zagwozdki – POLECAM moją debiutancką powieść o miłości i wybaczaniu”.

Zarówno błąd ortograficzny w tytule na okładce (nie ma żadnego uzasadnienia dla „wspomnień” dużą literą), jak i polecanie wersalikami własnej książki pachniały vanity press, ale wygląda na to, że nie, że Lucky jest tradycyjnym wydawnictwem (w sensie, że nie bierze od autora kasy, tylko samo mu płaci, a nie, że pracują w nim ludzie znający ortografię).
Co rusz słyszę grafomana, który poleca własną książkę, i aż mnie skręca, a teraz ta zaraza najwyraźniej zaczyna dotykać normalnych autorów. „Polecam” znaczy „przeczytałem, obejrzałem, wysłuchałem, zachwyciłem się i uważam, że to super rzecz, że też się zachwycisz, jak przeczytasz, obejrzysz, wysłuchasz”. Owszem, jako autor możesz swoją powieść po wydaniu przeczytać, możesz się nią zachwycać, możesz jarać się, że zostałeś pisarzem (vanitowcy, przemyć twarz zimną wodą, was to nie dotyczy), możesz ten mentalny onanizm uprawiać do woli, co więcej, masz prawo go uprawiać, uczciwie zasłużyłeś sobie, żeby samemu się popieścić (vanitowcy, ręce na kołdrę, was to nie dotyczy), ale – na litość boską – jak każdy onanizm, w czterech ścianach.
Jasne, że uważasz swoją książkę za dobrą. Gdybyś uważał inaczej, pewnie nie wychodziłbyś z nią do ludzi. Nikt ci zresztą nie każe się krygować, udawać skromnisia. Spokojnie możesz wprost powiedzieć, że jesteś zdania, iż wyszła ci rzecz znakomita. Ale jesteś autorem swojej książki, a nie jej odbiorcą i dlatego ośmieszasz się, mówiąc „polecam”, bo dokonujesz oceny z punktu widzenia odbiorcy. Usprawiedliwiałoby cię tylko rozdwojenie jaźni. Powiedz: „Uważam, że napisałem rewelacyjną powieść, Tokarczuk z Myśliwskim i Stasiukiem mogą się schować, i ZACHĘCAM, żebyś ją kupił, przeczytał i sam się przekonał, że ta trójka może mi buty czyścić”. Wyjdziesz na megalomana, co dla twórcy jest ledwie drobną rysą na charakterze, a nie na idiotę, co w przypadku pisarza stanowi grzech ciężki.
W jednej sytuacji możesz swoje książki polecać. Jeśli napisałeś ich kilka, a czytelnik chce jedną z nich przeczytać i pyta cię, którą byś mu – no właśnie – polecił. Bo wtedy wskazujesz mu najwłaściwszy utwór, wziąwszy pod uwagę upodobania pytającego.
Interesująco przebiegła dyskusja pod wpisem Milli. Trafny komentarz, że polecanie własnej książki to jak masturbacja do własnego zdjęcia, został zakrzyczany, że autor ma przecież prawo się reklamować, co więcej, w obecnych czasach musi. Nikt mu tego nie broni. Kwestia, jak się reklamuje. Jeśli ujawnia przy tym, że nie rozumie używanych przez siebie słów i nie zdaje sobie sprawy, jak te słowa są odczytywane, to kiepsko to o nim jako pisarzu świadczy. Chociaż może, skoro ma obrońców i odbiorców, którzy też tych słów nie rozumieją, ale odczytują je zgodnie z intencją autora, należy uznać, że znaleźliśmy się na etapie rozwoju pisarstwa, w którym porozumienie z czytelnikami osiąga się poza znaczeniami słów. Następnym będą chrząknięcia i rysunki naskalne.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
