Paweł Pollak's Blog, page 12
June 11, 2015
Pedalska cola
Coca-Cola w przeciwieństwie do naszego przyszłego byłego prezydenta się reklamuje:

Plakat oburzył posła PiS-u Stanisława Piętę:
Dawno nie byliśmy świadkami manifestu takiej pogardy dla chrześcijaństwa, rodziny i godności dziecka. Coca-Cola=wstyd.
Poseł Pięta oburzył się na Twitterze, więc lakonicznie, co, niestety, skazuje mnie na domysły interpretacyjne.
I tak poseł Pięta informuje, że już dawno nie spotkał się z atakami na chrześcijaństwo, co świadczy o tym, iż rzeczy w kraju zmierzają we właściwym kierunku. A po wybraniu biskupiego przydupasa na prezydenta tylko powinny w tym kierunku przyśpieszyć, więc takie plakaty będące manifestem pogardy dla chrześcijaństwa raz na zawsze znikną z naszego krajobrazu. Trzeba przy tym docenić przenikliwość posła Pięty, bo nie każdy od razu ten manifest i tę pogardę dostrzeże. Nikt na plakacie nie polewa krzyża colą ani tym bardziej mniej szlachetną cieczą. Ale właśnie o to chodzi, że krzyża nie ma. A powinien być. Krzyż jest w Sejmie, w szkole, w szpitalu, w urzędzie, więc dlaczego nie ma na plakacie?! A ta butelka coca-coli. Stoi ni w pięć, ni w dziewięć. A gdzie, symboliczne choćby przypomnienie, że to dzięki Wielkiemu Papieżowi Polakowi, który obalił komunizm, mogliśmy polo coctę zastąpić coca-colą?
Pogarda dla rodziny jest bardziej czytelna. Plakat przedstawia dwóch gejów, tworzących najwyraźniej związek i bezczelnie z tego powodu szczęśliwych. A przecież nic nie stało na przeszkodzie, by każdy z nich normalnie się ożenił, unieszczęśliwiając siebie i wybraną kobietę. Umówmy się, że szczęście w małżeństwie to nie jest rzecz najważniejsza, najważniejsze, by tworzyli je mężczyzna z kobietą. A potem mężczyzna może sobie wziąć kochankę, jak mu kobieta, z którą się ożenił, nie pasuje. Grunt, żeby się nie rozwodził, to żaden ksiądz wypominał kochanek mu nie będzie. Czy, w tym przypadku, kochanka. Grunt to dyskrecja. Ksiądz zresztą może podpowiedzieć, jak się takie sprawy załatwia, ma przecież doświadczenie we wciskaniu wiernym, że gosposia to gosposia. Albo samemu być do dyspozycji, bo przecież czasami zamiast gosposi jest kleryk.
Jeśli chodzi o godność dziecka, to najpierw myślałem, że ci geje porwali je jakiejś katolickiej rodzinie. Ale wtedy byliby za kratami, a krat na plakacie nie ma. Czyli adoptowali. Zabrali z domu dziecka. Skandal. Proszę zobaczyć, jakie to dziecko jest uśmiechnięte i rozradowane. Czy to po chrześcijańsku? Chrześcijaństwo jest przecież religią umartwiania się i cierpienia. Chrystus umarł na krzyżu, to jak można się śmiać? Nie, dziecko powinno wrócić pod opiekę siostry Bernadetty. Jako dobra katoliczka wie ona, co jest dla takiego dziecka najlepsze: regularne bicie i gwałcenie, wtedy wejdzie ono w dorosłe życie naprawdę zahartowane.
Jak coca-coli nie piję, tak po twicie posła Pięty poszedłem do sklepu i nabyłem. Napoiłem nią mojego jeża.
June 8, 2015
O plagiacie i winie okradzionego
Autor bloga i10 odkrył, że jego wpisy stanowią treść książki Franciszka Kacyniaka pt. „Osiem”, wydanej przez Agencję Reklamowo-Wydawniczą Vectra.

Porównanie tekstów jednoznacznie dowodzi, że plagiat miał miejsce. Kacyniak starał się wprawdzie ukradzione teksty modyfikować, ale po modyfikacji nie ma żadnej nowej myśli, odmiennej fabuły czy innej pointy. Zmieniony jest tylko nieistotny sztafaż, czasami Kacyniak przerabia oryginał tak nieudolnie, że gubi dowcip czy pointę:
Wersja oryginalna:
Widać było, że powinienem się zainteresować.
– Czego znowu? – zrobiłem to co powinienem.
– Jest pewien problem ojcze – nazywa mnie tak gdy czegoś chce. Odłożyłem laptopa.
– Co cię nurtuje córko?
– Widzisz, pojedziemy razem do Łodzi, prawda?
– Prawda.
– I ja tam nie mam koleżanek, prawda?
– Prawda.
– Więc, można by rzec, będę się tam czuła nieco samotna, prawda?
– Nieprawda. Będziesz miała mnie.
– Dziecko w moim wieku... – na co dzień Róża uważa się za dorosłą, więc jeśli sama się nazywa „dzieckiem”, coś knuje. Skupiłem uwagę.
– ...dziecko w moim wieku potrzebuje towarzystwa rówieśników, których mi nie zastąpisz... – zastanowiła się i postanowiła dokończyć – ...kochany ojcze.
– Niby racja. ale o co chodzi?
– Więc będę się czuła samotna.
– Tylko dopóki nie poznasz rówieśników.
– To może potrwać, tato. Bądźmy szczerzy, nawiązywanie kontaktów w dzisiejszych czasach nie jest takie łatwe.
Róża zrobiła przygnębioną minę mającą wizualizować ból jaki jej sprawiają dzisiejsze czasy z całą ich trudnością w nawiązywaniu kontaktów.
Zastanawiałem się dokąd ta rozmowa zmierza.
– Powiedzmy, że nie jest łatwe, choć biorąc pod uwagę możliwości jakie daje internet, moim zdaniem jest łatwiejsze niż w innych czasach.
– Nie ojcze, nie jest łatwe – pokiwała ponuro głową. – I dlatego, ponieważ będę czuła się samotna, pozbawiona towarzystwa rówieśników, skazana na twoje towarzystwo... – spojrzała na mnie - ...dość miłe, ale jednak dzieli nas conajmniej jedno pokolenie...
– Ja ci zaraz dam conajmniej.
– ...dobrze, DOKŁADNIE jedno pokolenie. Więc widzę jedno rozwiązanie problemu.
– Jakiego problemu?
– Problemu mojej samotności tato! Nie słuchasz mnie!
– Słucham, słucham, przepraszam. Jakie widzisz rozwiązanie problemu swej głębokiej i ponurej samotności, córko?
– Kupisz mi jeża!
Wersja plagiatora:
Widać było, że powinienem się zainteresować.
– Czego ty znowu chcesz? – zapytałem, jak zazwyczaj w podobnych sytuacjach.
– Jest pewien problem, tatku – nazywała mnie zawsze tak, gdy czegoś chciała. Odłożyłem wędkę.
– Bo widzisz, przyjeżdżamy razem do ciotuni, prawda?
– Prawda.
– I ja nie mam tutaj koleżanek.
– To też się zgadza.
– Więc mam prawo czuć się nieco samotna?
– Nieprawda. Masz przecież mnie.
– Dziecko w moim wieku... – na co dzień uważała się za dorosłą, ale kiedy sama nazywała się „dzieckiem”, niewątpliwie coś knuła. Skupiłem więc uwagę podwójnie. – ...potrzebuje towarzystwa rówieśników, których mi nie zastąpisz, tatku.
– Niby racja.
– Więc mogę się czuć samotna?
– Tylko dopóki nie poznasz rówieśników.
Zrobiła przygnębioną minę, mającą wyrażać ból, jaki jej sprawiały trudności w nawiązywaniu kontaktów. Zastanawiałem się, dokąd ta rozmowa zmierza. Pokiwała ponuro głową.
– I dlatego, ponieważ czuję się samotna, pozbawiona towarzystwa rówieśników, skazana na ciebie... – spojrzała na mnie – ...chociaż dzieli nas co najmniej jedno pokolenie...
– Ja ci zaraz dam co najmniej – zamachnąłem się w jej kierunku, ale uskoczyła.
– Dokładnie jedno pokolenie. Teraz lepiej?
– Owszem – roześmiałem się.
– Widzę rozwiązanie tego problemu.
Zawsze była rezolutna jak na swój wiek. Być może właśnie dlatego rówieśnicy jej nie rozumieli.
– Jakiego problemu?
Spośród wielu przymiotników, jakich można użyć na określenie mojej córki, szczególnie niepasującym byłby „nierozgarnięta”.
– Mojej samotności, przecież mówię. Tatku, nie słuchasz mnie.
– Ależ słucham – w wodzie coś zabulgotało. – Więc jakie widzisz rozwiązanie tego problemu?
– Złowisz mi złotą rybkę!
Poza kompletnie spieprzoną pointą praktycznie każda poprawka Kacyniaka spłyca tekst i gubi jego sens („rozwiązanie tego problemu” zamiast „rozwiązanie problemu swej głębokiej i ponurej samotności”, ból sprawiają nie dzisiejsze czasy, tylko trudności w nawiązywaniu kontaktów), rozwala jego spójność (np. dodanie passusu, że rówieśnicy nie rozumieją córki, co pokazuje, że córka rzeczywiście jest samotna, tymczasem ta samotność jest przecież rzekoma, czego Kacyniak najwyraźniej nie załapał) czy wprowadza jakiś błąd („ale” zamiast „więc” w zdaniu „więc jeśli sama się nazywa dzieckiem”). Tekst plagiatora jest po każdym względem gorszy (wyłączywszy interpunkcję, ale to pewnie zasługa redaktora, nie Kacyniaka), ale tak będzie zawsze, bo plagiator nie skupia się na tym, by napisać coś dobrego (czego zresztą nie potrafi), tylko na tym, by zatuszować plagiat.
Tłumaczenie się z plagiatu jest zadaniem karkołomnym, więc nie za bardzo wyszło to i Kacyniakowi:

Plagiator pomniejsza swoją winę („zapożyczenia dosłownie kilku opisów”), składa warunkowe przeprosiny („jeśli uraziłem”), implikujące, że tak do końca to wcale nie jest pewne, że wyrządził komuś krzywdę, przy jednoczesnej „zmianie kwalifikacji czynu” z karalnej kradzieży na piętnowane jedynie towarzysko urażenie. Podobnie do Kacyniaka, wielu czytelników odkrywa, że jakiś pisarz formułuje ich myśli, że wyraża dokładnie to, co sami chcieliby powiedzieć. Takie odkrycie nie skutkuje jednak zwykle wydawaniem książek tego pisarza pod swoim nazwiskiem, lecz polecaniem jego twórczości znajomym i przyjaciołom. „Jego opowieści stanowiły dla mnie niedoścignione natchnienie, którego mi brakowało”. To zdanie po prostu rozwala. Nie miałem natchnienia, więc opowieści tego blogera natchnęły mnie, żeby je splagiatować. Ciekawe w tym kontekście są też wynurzenia Kacyniaka, że nie czytuje książek, przez co nie kopiuje stylu innych autorów. Kopiuje gotowe teksty.
Modelowo zachowało się wydawnictwo: natychmiast ogłosiło, że książkę wycofuje z obrotu, wyjaśniło, że Kacyniak wprowadził je w błąd co do swojego autorstwa, i skontaktowało się z rzeczywistym autorem, w celu, jak rozumiem, polubownego załatwienia sprawy. Bo chociaż wydawnictwo nie ponosi winy w sensie etycznym, to prawnym tak. Czyjeś prawa autorskie można naruszyć świadomie bądź nieświadomie, w przypadku Vectry mamy do czynienia z tą drugą sytuacją. Pojawiają się głosy, że Vectra powinna sprawdzić tekst przed wydaniem, są programy wychwytujące plagiaty, stosują je uczelnie. Tyle że na uczelniach plagiaty są masowe, w literaturze to pojedyncze przypadki. Składa się na to kilka przyczyn. Powieści piszą wyłącznie ludzie, którzy chcą je napisać, i powieść jest też celem samym w sobie. Praca magisterska jest niekoniecznie mile widzianym obowiązkiem i tylko etapem prowadzącym do dyplomu. Powieść jest zawsze oryginalna, więc przy wpadce widać jak na dłoni, że plagiat. Praca magisterska jest podsumowaniem tego, co napisali inni, więc można iść w zaparte, że to uprawnione cytowanie, tylko zapomniało się podać źródła. Powieść będzie czytana, toteż wpadka jest pewna jak amen w pacierzu (stąd na plagiat decydują się tylko dzieci albo idioci), w przypadku pracy magisterskiej istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że nikt więcej nigdy do niej nie zajrzy. No i wreszcie student nie podpisuje (a przynajmniej kiedyś nie podpisywał) oświadczenia, że praca jest wynikiem jego oryginalnej twórczości i w razie gdyby było inaczej, poniesie wszelkie konsekwencje, a autor tak, i czasami takie przypomnienie może mieć otrzeźwiające działanie.
W tej sytuacji standardowe zabezpieczenie, w postaci tego właśnie oświadczenia autora, jest dla wydawnictwa wystarczające i poza nielicznymi przypadkami skuteczne. Trudno wymagać, by podejmowało ono ponadstandardowe działania, niewarta skórka za wyprawkę. Kwestią jest, jak zachowa się, kiedy okaże się, że autor skłamał. Czy będzie próbowało kombinować jak Bellona, czy od razu odetnie się od plagiatora i wycofa książkę z rynku jak Vectra. Jeśli to drugie, to wszystko jest w porządku.
Autor bloga złożył na razie zawiadomienie do prokuratury przeciwko Kacyniakowi. Z jednej strony słusznie, bo przywłaszczenie sobie cudzego autorstwa jest przestępstwem na podstawie art. 115 ustawy o prawie autorskim, z drugiej strony jak znam polską prokuraturę, którą usiłowałem np. nakłonić do ścigania złodziei z Chomikuj, to zrobi ona wszystko, by sprawę umorzyć, i jeśli autor nie będzie gotów na wniesienie prywatnego aktu oskarżenia, to nic nie wskóra. Ale chciałbym się mylić, bo niewiele rzeczy bardziej by mnie ucieszyło niż wyrok dla plagiatora. Są tacy „fachowcy”, którzy twierdzą, że autor poszedł do prokuratury, bo musi mieć wyrok w ręku, by móc dochodzić swoich praw na drodze cywilnej, co jest bzdurą. W ogóle zastanawia mnie, że cały tłum ludzi wypowiada się, jakie są możliwości działania w tym przypadku, przy czym prezentuje wiedzę ze źródeł „słyszałem”, „wydaje mi”, „znajomy znajomego miał podobną sytuację”, a nikt nie zajrzy do ustawy, gdzie wszystko jest wprost napisane.
Art. 78 ustawy o prawie autorskim mówi: „Twórca, którego autorskie prawa osobiste zostały zagrożone cudzym działaniem, może żądać zaniechania tego działania”. – To już nastąpiło, książka została wycofana z rynku, a Kacyniak usunął z fejsa profil książki i swój jako jej autora.
„W razie dokonanego naruszenia może także żądać, aby osoba, która dopuściła się naruszenia, dopełniła czynności potrzebnych do usunięcia jego skutków, w szczególności aby złożyła publiczne oświadczenie o odpowiedniej treści i formie”. – Wydawnictwo takie oświadczenie złożyło, od autora zależy, czy mu wystarczy (bo może chciałby np. nie tylko w internecie, ale i w prasie), o oświadczeniu plagiatora trudno powiedzieć, by miało odpowiednią treść i formę.
„Jeżeli naruszenie było zawinione, sąd może przyznać twórcy odpowiednią sumę pieniężną tytułem zadośćuczynienia za doznaną krzywdę (…)”. – W tym przypadku tego zadośćuczynienia autor może dochodzić tylko od plagiatora, bo wydawnictwo też zostało przez niego oszukane i nie miało świadomości, że autorem książki jest ktoś inny.
Artykuł 79, mówiący o naruszeniu majątkowych praw autorskich, przewiduje, że naruszający musi oddać autorowi to, co zarobił na książce (w tym przypadku pewnie jeszcze nic), ale też autorowi należy się dodatkowo odszkodowanie albo podwójne (jeśli naruszenie było niezawinione) lub potrójne wynagrodzenie (jeśli naruszenie zawinione).
Generalnie całkiem sporo kasy można dostać i jeśli ktoś padnie ofiarą plagiatora, to warto, by o nią powalczył. Raz, że mu się takie zadośćuczynienie zwyczajnie należy, a dwa, że w przypadku tak oczywistego plagiatu jest duża szansa, że winni zapłacą odszkodowanie dobrowolnie, woląc sprawy sądowej uniknąć. Przy czym za naruszenie praw majątkowych odszkodowania należy dochodzić też od wydawnictwa, ono z kolei, na podstawie zawartej umowy, będzie mogło później zażądać jego zwrotu od plagiatora. Wydawnictwo nie może się tą umową zasłaniać przed poszkodowanym, mówiąc, plagiator nas okłamał, więc roszczenia wobec nas ze strony autora są bezpodstawne. Poszkodowany przez plagiat nie jest stroną umowy wydawniczej. Jak napisałem wyżej, umowa ze stosownym oświadczeniem (rzekomego) autora nie wyłącza prawnej odpowiedzialności wydawnictwa, usprawiedliwia je tylko w sensie moralnym.
Są dowody na plagiat potwierdzone przyznaniem się do winy, wydawałoby się, że sytuacja jest jasna. Niestety, istnieje taki gatunek ludzi, a w Polsce liczniejszy chyba niż gdzie indziej, którego przedstawiciele uważają, że motorem działań współbliźnich jest wyłącznie chęć zysku i że dla tego zysku dopuszczą się każdej podłości. W związku z tym, jeśli ktoś został okradziony, należy się najpierw zastanowić, jaki mógł mieć w tym interes, że dał się okraść. Na profilu "Czytamy polskich autorów" tę mentalność prezentują panie Monika Morhan („Ale coś mi w tej aferze śmierdzi. Bo i pozycja byle jaka, i mało znane wydawnictwo. Jakby sztucznie nakręcano aferę, żeby sprzedać kiepską powieść”.) i Beata Głąb („Też mnie to frapuje (że cała akcja jest zaplanowana), bo wystarczy że wydawnictwo w ramach "przeprosin" wyda powieść pod nazwiskiem prawdziwego autora a reklamę ma już gotową”.). Morhan na swoje obrzydliwe sugestie nie ma żadnych dowodów, Głąb ma dwa: że wydawnictwo przecież mogło odkryć przed wydaniem, że to plagiat (dlaczego wcale nie musiało, wyjaśniłem powyżej) oraz że bloger pewnie teraz wyda w Vectrze swoją powieść. Tak, dobrze państwo czytają: dla Głąb dowodem na to, że okradziony kombinuje, jest zdarzenie, które być może nastąpi w przyszłości (jest to tak genialne rozwiązanie prawne, że Głąb powinna je opatentować). I które na dodatek wcale niczego nie dowodzi, bo byłoby to naturalne usunięcie skutków plagiatu, choćby w ten sposób, że Vectra mogłaby zorganizować wymianę sprzedanych egzemplarzy książki Kacyniaka na właściwe, inne wydawnictwo raczej nie będzie się w to bawić. Już sam brak dowodów nakazywałby przyzwoitemu człowiekowi zamknąć buzię, a nie dodatkowo pluć na tego, kogo przed chwilą właśnie opluto (nie padłem nigdy ofiarą plagiatora, ale pozwolę sobie antycypować, że tak właśnie czuje się autor, którego utwór został pokancerowany i wydany pod cudzym nazwiskiem). Ale w tej sprawie wystarczy włączyć mózg na pięć sekund, by dostrzec, jaki to absurd. Dlaczego autor miałby przerabiać swój tekst na dużo gorszy, gdyby to była mistyfikacja? A Franciszek Kacyniak, postać przecież realna, to tak z dobrego serca zgodził się na rolę wroga publicznego numer jeden? I dlaczego wydawnictwo nie ma przygotowanej właściwej wersji do wypuszczenia, żeby skorzystać na największym szumie? A i10 zawiadamia prokuraturę o przestępstwie, którego nie było, bo to wcale nie jest karalne, tylko taka forma zabawy?
Dla przeciwwagi odnotujmy fantastyczną reakcję internautów, bo praktycznie wszędzie, gdzie o książce pisało się w internecie, pojawiło się stosowne sprostowanie, że Kacyniak nie jest autorem, tylko plagiatorem (choć część epitetów można by sobie darować).
I tak dotarłem do końca tekstu, a nie wyłoniła się żadna pointa. Idę sobie kupić jeża.
June 1, 2015
Ślepota mola książkowego
Autor bloga Galeria Kongo zamieścił recenzję książki „Gdzie mól i rdza”. Wszedłem, przeczytałem, przyjąłem do wiadomości, że uważa powieść za złą, i miałem właśnie zamknąć okno przeglądarki, kiedy pojawił się komentarz niejakiej Koczowniczki.
Znam tylko "Niepełnych" tego autora. Wrażenia miałam mieszane. Niektóre partie książki uważam za bardzo dobre, inne za niedopracowane albo przydługie. W jednym z fragmentów niewidomy od urodzenia bohater myśli tak: "Staram się zorientować, czy poza ptakami mam w zasięgu wzroku inne zwierzęta". A przecież człowiek niewidomy od urodzenia, nie mający wzroku nie może ocenić, co znajduje się w zasięgu jego wzroku. Szkoda, że pan Pollak nie dopracował tej powieści.
Cofnijmy się trochę w czasie. Koczowniczka zamieściła recenzję „Niepełnych” na swoim blogu. Dość krytyczną, ale na krytyczne recenzje reaguję po prostu zamknięciem okna przeglądarki, a po godzinie nie pamiętam, co w nich było. Tutaj nie zamknąłem, bo Koczowniczka robiła właśnie to, co w komentarzu powyżej: pokazywała mnie jako idiotę, który albo nie wie, że niewidomy nie widzi, albo zapomina, że ma niewidomego bohatera. Do tego myliła sporo faktów z powieści. Zastanawiałem się, co z tym fantem począć. Nie uśmiechała mi się dyskusja z osobą, która stosowała następującą logikę: „Również starszy brat Jacka nie budzi sympatii (…) Choć jest lekarzem (…) źle wyraża się o szkole dla niewidomych w Laskach” (proszę mi wyjaśnić, dlaczego o lekarzu źle świadczy to, że ma niepochlebną opinię o Laskach). Z doświadczenia wiedziałem też, że dyskusja z blogerem, który nie potrafi z sensem napisać o książce, jest bezcelowa. Uwag autora tak czy tak nie przyjmie do wiadomości, a będzie zarzucał mu, że czepia się o negatywną recenzję (taki zarzut potrafią postawić nawet blogerzy, którzy napisali recenzję pozytywną (sic!), kiedy zwraca im się uwagę, że na przykład nie powinni ujawniać zwrotów akcji). Postanowiłem przełknąć tę gorzką pigułkę i machnąć na wpis Koczowniczki ręką.
Półtora miesiąca później natknąłem się na recenzję innej mojej książki. Niemile zaskoczony zobaczyłem, że Koczowniczka dzieli się pod nią swoimi odkrywczymi przemyśleniami, jak to nie wiem, że ślepy nie może mieć nic w zasięgu wzroku. Uznałem, że w tej sytuacji nie mam wyboru, skoro panienka zamierza łazić po internecie i prezentować mnie jako półgłówka. Na dodatek bez szans na sprostowanie, bo skoro recenzja dotyczyła innej książki niż „Niepełni”, to jej autor nie miał możliwości wskazania Koczowniczce, że bzdury pisze, że w powieści jest wytłumaczone, dlaczego Jacek posługuje się takimi pojęciami jak „zasięg wzroku”. Zamieściłem więc na jej blogu wyjaśniający komentarz, możliwie suchy i rzeczowy (a i tak został oceniony, że nie podoba mi się krytyka). Tak, jak się spodziewałem, do Koczowniczki nic z tych wyjaśnień nie dotarło, ale miałem nadzieję, że powstrzyma ją sam fakt, że bronię swoich rozwiązań. Przez jakiś czas wydawało się, że cel osiągnąłem, ale nie, skoro teraz znowu wyskoczyła ze swoim, tradycyjnym już, komentarzem. Odpisałem jej:
Szanowna Pani Koczowniczko, wyjaśniłem Pani, dlaczego Jacek używa pojęć będących w przypadku osoby niewidomej pozornie bez sensu. To wyjaśnienie zostało zresztą expressis verbis zawarte w powieści. Jacek robi to świadomie, jest to wyraz niezgody na ograniczanie jego świata z racji tego, że jest niewidomy. Dlatego mówi „patrzę”, „widzę”, posługuje się nazwami kolorów. Byłbym więc wdzięczny, gdyby przestała Pani pod każdą recenzją mojej książki zamieszczać komentarz dowodzący, że jestem półgłówkiem, który podczas pisania albo zapomina, że ma niewidomego bohatera, albo nie wie, że niewidomy nie widzi.
Koczowniczka odpowiedziała: Ależ po co te nerwy, przecież czytelnik ma prawo skrytykować te elementy książki, które wydały mu się niedopracowane i kiepskie. A wyjaśnienie, którego Pan udzielił, nie trafiło mi niestety do przekonania. Osoba niewidoma od urodzenia nie może wiedzieć, co to jest zasięg wzroku! Nigdy nie twierdziłam, że jest Pan półgłówkiem (zawsze trzymam się zasady: krytykujemy książkę, ale nie autora) i nie pisałam źle o całej Pana książce. Użyłam słów: "niektóre partie książki uważam za bardzo dobre, inne za niedopracowane albo przydługie". Pana książka wywarła na mnie duże wrażenie i gdyby nie kilka potknięć i słabizn, można by ją zaliczyć do najlepszych polskich powieści ostatnich lat.
No i proszę mi powiedzieć, jak dyskutować z wtórną analfabetką, która na twierdzenie, że z jej oceny _wynika_, że autor jest półgłówkiem, odpowiada, że wcale go tak nie nazwała, a na zarzut pomijania wyjaśnienia zawartego w powieści, że niewidomi pojęć związanych ze wzrokiem używają, chociaż nie widzą, tłumaczy się, że wcale nie napisała źle o całej książce. Uznałem, że trzeba dyskusję pociągnąć, żeby raz na zawsze zamknąć ten temat:
Gdzie Pani w moim komentarzu dopatrzyła się nerwów? Choć nerwy byłyby uzasadnione, bo z Panią to się rozmawia jak właśnie ze ślepym o kolorach. Tu nie ma co trafiać Pani do przekonania, bo Pani nie krytykuje mojej koncepcji bohatera, tylko przemyślaną, świadomie zastosowaną i jednoznacznie w powieści zakreśloną koncepcję Pani przedstawia jako wynik niedoróbki, braku logiki i nieuwagi autora. Przy czym taka niedoróbka i nieuwaga byłyby możliwe tylko w przypadku autora półgłówka, więc jako takiego mnie Pani pokazuje (oczywiście że nie formułując takiego twierdzenia wprost). A osoba niewidoma od urodzenia doskonale może wiedzieć, co to jest zasięg wzroku, bo człowiek jest w stanie rozumowo pojąć, na czym polegają i jak przebiegają zjawiska, których nie widział na własne oczy ani nie przeżył.
Pani wyjaśnienia, że nie napisała Pani źle o całej mojej książce, świadczą o tym, że Pani kompletnie nie rozumie, o co mam pretensje. Nie zastanawia Pani, dlaczego odniosłem się do Pani komentarza, ale ani słowem do powyższej negatywnej recenzji? Jeśli zechce mnie Pani zjechać za koncepcję bohatera, proszę bardzo, to jest Pani święte prawo. Ale jeśli w powieści bohater deklaruje, że kolory są częścią jego świata, bo on nie jest gorszy od widzących, i mówi, że podoba mu się seledynowa farba na ścianach jego pokoju, co jest właśnie wyrazem tego buntu przeciwko niepełnosprawności, a Pani daje wyrwany z kontekstu cytat, że niewidomy mówi, że podoba mu się seledynowy kolor, i komentuje, że autor się pomylił, był nielogiczny i to niedoróbka, bo niewidomy nie może zobaczyć kolorów, to jest to niedopuszczalne fałszowanie albo kompletne niezrozumienie materiału, który Pani ocenia.
Nie widzą państwo tego komentarza w dyskusji pod recenzją? Bo Marlow, czyli ten pan Kongo, go nie dopuścił. W komentarzu nie ma obraźliwych słów, jest rzeczowa polemika, czyli na blogu pana Kongo mamy do czynienia z cenzurą w najlepszym komunistycznym stylu. Po prostu pan Kongo decyduje, kto może prezentować argumenty. Podobnie arbitralnie decyduje, kto może krytykować:
Raz, drugi, trzeci można przeczytać tego rodzaju teksty (mowa o napiętnowaniu grafomanii przez Pawła Pollaka) ale bez przesady. W końcu książki piszą, wydają i czytają dorośli ludzie i każdy decyduje co zrobić z własnymi pieniędzmi i czasem. Ciągłe strzykanie jadem nie tylko, że robi się niesmaczne ale co gorsza jest nudne.
Dla mnie nudne są blogi poświęcone żegludze śródlądowej. Nie przypominam sobie jednak, bym z tego powodu zgłaszał ich autorom pretensje, że nie powinni o żegludze śródlądowej pisać. Po prostu tych blogów nie czytam.
Pan Kongo ma niejakie kłopoty z wyrażaniem myśli, bo nie bardzo wiadomo, jak fakt, że książki piszą, wydają i czytają dorośli ludzie, przekłada się na to, że krytyczne teksty można zamieścić góra trzykrotnie, stosuje interpunkcję godną Kałaskowej (w powyższej wypowiedzi brakuje pięciu przecinków), ale interesujące jest co innego. Poszukałem sobie na blogu pana Kongo i bez trudu znalazłem na nim więcej niż trzy bardzo krytyczne recenzje, w tym wyśmiewanie powieści Katarzyny Michalak i Katarzyny Enerlich, które pan Kongo ma za grafomanki, choć piszą o niebo lepiej od omawianych przeze mnie autorów. Ale oczywiście pan Kongo uprawia krytykę literacką, a ja „strzykam jadem”. Albo hipokryzja godna podziwu, albo nieumiejętność oceny tekstów. I niezła ignorancja, bo regularne komentowanie twórczości grafomanów jest praktykowane nawet w poważnych periodykach literackich (vide np. rubryka „Koktajl z maku” w „Lampie”) i nikt rozsądny nie nazywa tego „strzykaniem jadem”. W tym komentarzu zresztą pan Kongo ujawnił to, co w recenzji jako tako starał się maskować, że jest do mnie uprzedzony. Ale jeszcze ciekawszy jest jego następny komentarz:
Zastanawiało mnie, jakim cudem doświadczeni policjanci nie odróżniają bełtu do kuszy od strzały z łuku.
Nie ma w powieści takiej sytuacji, by policjanci wzięli bełt do kuszy za strzałę z łuku albo odwrotnie. Na dodatek nie chodzi tu o jakieś pojedyncze, epizodyczne zdarzenie, a o kwestię, która pojawia się w kilku miejscach, w związku z czym trudno ją przeoczyć czy źle zrozumieć. Skoro pan Kongo mimo to nie załapał, że policjanci żadnego bełtu do kuszy nie widzieli, to znaczy, że jest wtórnym analfabetą, który nie rozumie, co czyta (w tej sytuacji nie dziwi solidarność z Koczowniczką i niedopuszczanie komentarzy pokazujących jej intelektualne braki). Albo załapał i świadomie kłamie, przypisując mi wymyślone przez siebie błędy, bo bardzo mu zależy, żeby udowodnić, że jestem nieudolnym autorem (który w związku z tym nie powinien strzykać jadem na grafomanów). Za tą drugą wersją przemawiałby następujący passus z recenzji:
(…) trudno zrozumieć czemu Autor tak dużo miejsca poświęcił jego znajomemu, dziennikarzowi lokalnej gazety, bo ani opis panujących w niej stosunków opartych na molestowaniu seksualnym ani jego jazda porsche na basen, by pozostać tylko przy tych przykładach, nawet się nie ociera o rozwiązanie zagadki kryminalnej.
To zdanie jest bardzo zgrabną manipulacją. Rzeczywiście stosunki w redakcji ani wyjazd na basen nie wiążą się bezpośrednio z rozwiązaniem zagadki, czyli pan Kongo napisał prawdę, ale przemilczał, że Kuriata bierze aktywny udział w śledztwie, ten udział jest wynikiem wykonywanego przez niego zawodu (a zatem opisy pracy redakcji są zasadne), a jego teorie są dla tego śledztwa kluczowe. Chyba że pan Kongo rzeczywiście tego wszystkiego nie zauważył. W sumie skoro jeden wtórny analfabeta może przeczytać książkę i nie pojąć, że niewidomy wcale nie widzi kolorów, tylko o nich mówi, to dlaczego drugi nie miałby przeoczyć, że policjantowi ktoś w sposób znaczący w śledztwie pomaga?
Jako pisarz muszę się oczywiście pogodzić z tym, że ktoś będzie negatywnie oceniał moje powieści. I godzę się. Bez słowa przyjmuję do wiadomości, że krytyk ma akcję mojej książki za statyczną i nudną, że uznaje powieść za słabą (sformułowania z recenzji Jane Doe), że zakończenie jest godne telenoweli (to o „Niepełnych”), że tamto, siamto i owamto jest w utworze nie tak, jak powinno. Muszę pogodzić się z tym, że o książkach chcą pisać osoby o tak wątpliwym intelekcie jak Koczowniczka albo o tak ograniczonym warsztacie krytycznoliterackim jak pan Kongo (np. uznawanie za błąd, że bohater ma syna, „który w powieści nie wypowiada ani jednego słowa, bo wyemigrował”, jakby każdy wspomniany członek rodziny bohatera musiał przemówić). Jeżeli pan Kongo chce uznawać za błąd coś, co błędem nie jest, jego sprawa, też nie komentuję. Ale jeśli wymyśla mi sytuacje, których w powieści nie ma, po to, by pokazać, że robię błędy, to tutaj moja zgoda się kończy. Tak samo jak w przypadku robienia ze mnie półgłówka, bo czytająca nie jest w stanie zrozumieć, co napisałem. Jest jakaś granica, której blogerom przekraczać nie wolno. Tą granicą jest rzetelne przytaczanie faktów z powieści, faktów, które komentują i na których podstawie oceniają książkę. Blogowanie to nie pogaduszki przy kawie, gdzie można wymienić się wrażeniami, nie przejmując się, czy dobrze pamięta się szczegóły. To publiczna ocena książki. A jeśli publicznie ocenia się czyjąś pracę, to najpierw rzetelnie należałoby wykonać własną. Trzeba sprawdzić przytaczane fakty i jeszcze upewnić się, czy dobrze się zrozumiało. Bo tego wymaga elementarna uczciwość, to jest kwestia szacunku dla cudzej pracy. Którą można skrytykować, ocenić negatywnie, ale której nie wypada lekceważyć.
I wreszcie nie podoba mi się, że moją pracę ocenia ktoś, kto chowa się za pseudonimem. Debatuję z jakąś Koczowniczką, z jakimś Marlowem. To nie jest realny człowiek. Realny człowiek ma imię i nazwisko. I powinien mieć odwagę je podać, jeśli bierze się za recenzowanie.
A teraz do wtórnych analfabetów, którzy przeczytają ten wpis i zechcą zarzucić mi, że mam pretensje o negatywne recenzje: przeczytaj wpis jeszcze raz, zastanów się, co mnie skłoniło do jego zamieszczenia (odpowiedź jest we wpisie, ale nie wprost), przeanalizuj zarzuty, jakie stawiam. Dalej uważasz, że zirytowały mnie negatywne recenzje? Umów się z Koczowniczką i panem Kongo na kawę, dogadacie się.
PS. Jeśli komentarz miałby dotyczyć treści „Gdzie mól i rdza”, proszę o pamiętanie, że to kryminał i ostrożne przytaczanie faktów. Jeśli w komentarzu będzie za dużo ujawnione, będę musiał niestety go skasować.
May 31, 2015
The winner is…
Konkurs, w którym można było zdobyć czytnik, cieszył się mizernym zainteresowaniem. Wygrali na tym ci, którzy zdecydowali się wziąć w nim udział, bo w polu musieli zostawić mniej konkurentów.
Żeby wszystko było pico bello, jurorkom nie zostały ujawnione nazwiska konkursowiczów, oceniały anonimowe teksty.
Zwyciężczynią konkursu, wygrywając czytnik Kindle Paperwhite, została pani Anna Kańtoch z Katowic, która o książce „Gdzie mól i rdza” napisała tak:
Brakowało mi takich kryminałów: tradycyjnych, gdzie najważniejsze jest śledztwo, bez nadmiernego psychologizowania i bardzo rozbudowanego obyczajowego tła. Bohaterowie są tu na tyle pogłębieni, by bronić się jako postacie wiarygodne (plus za ciekawe poprowadzenie mało oryginalnego wątku rozwodu), Wrocław zarysowany na tyle precyzyjnie, byśmy uwierzyli, że właśnie w tym miejscu toczy się akcja, ale szczęśliwie autor nie przytłacza czytelników topograficznymi szczegółami. Jest jeszcze trochę sympatycznego humoru i wystarczy, reszta to czysta intryga kryminalna: wciągająca, z dobrze rozłożonym napięciem i ładnie wygranymi tajemnicami, większymi i mniejszymi też – bo przecież nie trzeba mordować wszystkich bohaterów, żeby zaciekawić czytelnika, czasem wystarczy odpowiednio rozegrany drobiazg. Można co prawda marudzić, że zbrodnie są przekombinowane i nikt w realnym życiu takich morderstw by nie popełnił, jednak w tym gatunku to niewielka wada. Jak by na to nie patrzeć, książki Agathy Christie też są dalekie od realizmu, a czyta się je znakomicie.
Drugie miejsce zajęły ex aequo Lena Helman z Krakowa (oceniała „Jak wydać książkę”) i Agnieszka Chodkowska-Gyurics z Nowej Iwicznej („Gdzie mól i rdza”). Nagrodą są po trzy książki Oficynki, wybrane przez laureatki.
Czwarte miejsce zajęła Anna Bittner z Portugalii, a piąte Natalia Styrska z Krakowa. Obie panie przeczytały „Zbyt krótkie szczęście”. Laureatki wybiorą sobie po dwie książki Oficynki.
May 28, 2015
Wpis konstruktywny, czyli jak napisać opowiadanie kryminalne
Po wzięciu przeze mnie pod lupę dyletanckich porad Migury odezwały się głosy, że krytykant jestem, że czepiać się łatwo, trudniej coś doradzić, że mógłbym raz pozytywnie, a nie ciągle tak negatywnie. Postanowiłem zatem stworzyć wpis konstruktywny i podpowiedzieć, jak napisać opowiadanie kryminalne. Wyzwania podejmuję się niechętnie, skoro sam owych opowiadań napisałem zaledwie dziewięć, z czego cztery doczekały się jedynie takiej publikacji jak twórczość Aleksandra Sowy.
Na tworzenie opowiadania składają się trzy etapy. Porównałbym je do Monteskiuszowskiego trójpodziału władzy, gdzie żadne… tfu, wróć, to nie ten tekst. Ale trzy etapy rzeczywiście trzeba przejść:
1. Przeczytaj setki opowiadań kryminalnych.
2. Wymyśl intrygę (inną niż w tych setkach opowiadań) z zaskakującą pointą.
3. Usiądź i napisz.
Ad 1. Jeśli chcesz pisać kryminały, a dotąd nie przeczytałeś albo nie masz zamiaru przeczytać setek opowiadań kryminalnych, weź lepiej udział w maratonie na igrzyskach olimpijskich. Nie masz przygotowania? Do pisania też nie.
Ad 2. Jeśli potrzebujesz porad, skąd wziąć pomysł na intrygę ze zgrabną pointą, podaruj sobie, prędzej zostaniesz astronautą niż pisarzem.
Ad 3. Jeśli po przeczytaniu setek opowiadań, nie wiesz, jak napisać własne, schlej się w trupa, a potem zacznij nowe życie z dala od literatury.
Ha! Wpisy konstruktywne mi się podobają, rach-ciach i gotowe. Dziękuję za uwagę.
May 25, 2015
Guru
Ludzie, którzy łapią za pióro, mają na temat pisarstwa dwa błędne wyobrażenia. Pierwsze, że pisać każdy może, drugie, że po napisaniu albo i nienapisaniu czegokolwiek, ma się kwalifikacje, by innych pisania uczyć. Jednym z tych ludzi jest niejaki Łukasz Migura, autor trzech „skończonych i opublikowanych opowiadań”, przy czym przez opublikowanie rozumie on zamieszczenie opowiadania, którego nikt nie chciał wziąć, na swoim blogu. Autor całych trzech opowiadań, przyjętych przez autora do publikacji na własnym blogu, poczuł się powołany, by uczyć innych, jak te opowiadania pisać.
Na tworzenie opowiadania składają się trzy etapy. Prace przygotowawcze, akt tworzenia oraz redakcja tekstu. Porównałbym je do Monteskiuszowskiego trójpodziału władzy, gdzie żadne nie ma widocznej (na pierwszy rzut oka) przewagi nad pozostałymi.
Żadne co? Żadne etap czy żadne władza? I co ma ustrój polityczny do etapów pisania? A dlaczego nie porównać ich do trzech wagoników, które ciągnie pisarz-kolejka? Też żaden nie ma przewagi nad pozostałymi i też porównanie jest bez sensu. Podobnie jak ten podział. Ponieważ Migura przez prace przygotowawcze rozumie znalezienie pomysłu, tworzenie planu i research, a przez redakcję szlifowanie tekstu, wszystko to mieści się w pojęciu aktu tworzenia.
W pierwszej części powinieneś wykazać się zarówno kreatywnością (oryginalny pomysł), jak i umiejętnością planowania (stworzenie chronologicznego zapisu wydarzeń).
Nie wiem, jak inni autorzy, ale gdyby nie Migura, to ja nigdy nie wpadłbym na to, że do stworzenia opowiadania muszę mieć na owo opowiadanie pomysł. Tylko nie wiem, co z tym chronologicznym zapisem wydarzeń, bo planuję akcję opartą na retrospekcji.
Sam proces pisania obedrze Cię ze złudnych romantycznych wyobrażeń na temat pracy pisarza. To żmudne stukanie w klawisze klawiatury. Ciągłe popychanie fabuły do przodu.
Stukanie w klawisze nie jest żmudne. Przeciwnie, to chyba jedna z najlżejszych fizycznych prac, jaką można wykonywać. A tak z ciekawości. Czy klawisze klawiatury popychają fabułę do przodu równomiernie, czy jednak nie, i na przykład te z górnego rzędu szybciej, a te z dolnego wolniej?
Trzeci etap – redakcja – jest chyba najbardziej niewdzięcznym i znienawidzonym przez wszystkich autorów. Podczas redagowania tekstu musicie przyznać się do własnej niedoskonałości. Kolejne poprawki nie będą dotyczyły wyłącznie interpunkcji i ortografii. Najistotniejsze, a co się z tym wiąże bardziej jeszcze bolesne, będzie wykreślanie zbędnych i nic nie wnoszących do fabuły zdań.
A jeśli autor w miejsce usuniętego zdania wstawi dwa nowe, to ból przerodzi się w euforię? Bolesne to jest czytanie tego rodzaju zbędnych i nic niewnoszących dyletanckich wpisów blogerów, którzy nie potrafią przyznać się do własnej niedoskonałości. Migura nie zna nawet podstawowych pojęć odnoszących się do pracy nad tekstem. Redakcję wykonuje redaktor, osoba postronna. Pisarz może co najwyżej swój tekst poprawiać, szlifować. Oczywiście można słowa „redagować” użyć w znaczeniu „pisać i odpowiednio opracowywać stylistycznie tekst”, ale wtedy nie będzie to żaden trzeci etap, tylko po prostu pisanie. Chyba że poczyni się założenie, że pisarz najpierw tworzy fabułę, nie przejmując się, czy pisze poprawnie i z sensem, a dopiero potem zajmuje się warstwą językową.
W tej części powinieneś spojrzeć na swój tekst całościowo.
To znaczy jak?
Koniecznie pokaż go bliskiej osobie. Sam nie wyłapiesz wszystkich błędów logicznych.
A co jest takiego w błędach logicznych, że nie da się ich – jak rozumiem, w przeciwieństwie do innych – wyłapać samodzielnie? I co ma zrobić autor, którego bliscy nie zajmują się literaturą i nie potrafią wyłapywać błędów logicznych w tekstach?
Unikaj proszenia o opinię innych autorów/pisarzy. Jeśli napisałeś gniota, z całą pewnością Cię skrytykują. Przecież jesteś konkurencją. Jeżeli opowiadanie będzie dobre, również usłyszysz krytykę. Bo przecież możesz kogoś wygryźć.
Jak widzimy, wpis Migury nie został sprawdzony przez bliską osobę, bo logika tego wywodu mocno szwankuje. Strach przed konkurencją nie może być powodem krytyki jednocześnie przy gniocie i przy dobrym tekście. Poza tym to wierutna bzdura, większość pisarzy uczciwie powie, co myśli o ocenianym opowiadaniu. Jeśli będzie dobre i będzie przypominało twórczość oceniającego, wcale mu nie zaszkodzi, bo czytelnicy zachwyceni jakimś tekstem szukają podobnych. Chociaż rzeczywiście należy być wstrzemięźliwym w proszeniu pisarzy o pomoc, ale z zupełnie innego powodu: zwykle na ocenianie amatorskich prac nie mają czasu ani ochoty.
(…) musisz stworzyć bohaterów. Najłatwiej będzie Ci czerpać z rzeczywistości. Dlatego tak istotne jest obserwowanie otoczenia. Ja staram się nadawać moim bohaterom cech osób spotkanych w pojazdach komunikacji miejskiej.
Nie ma to, proszę państwa, jak rady doświadczonego autora trzech opowiadań. Zostawiłem samochód na parkingu, wsiadłem w tramwaj i… bingo! Akurat bilet kasował gość, który idealnie nadał mi się na mordercę. Zepsuty do szpiku kości, chociaż zły nie z natury, a wskutek przykrych życiowych doświadczeń. Dwie sekundy później miałem ofiarę, prostytutkę, która zajmowała miejsce – o ironio rzeczywistości – przeznaczone dla kobiet z małymi dziećmi. Potrzebowałem jeszcze policjanta z wydziału zabójstw, ale akurat żaden tramwajem nie jechał, więc żeby ustalić, jakie będzie miał cechy, musiałem przesiąść się do autobusu. A kiedy ten dojechał do pętli, uświadomiłem sobie, jakim marnotrawstwem było jeżdżenie przez całą moją pisarską karierę samochodem. Ale pretensje mogłem mieć wyłącznie do siebie. Bo czy ktoś bronił mi wyszukiwać w internecie porad udzielanych przez autorów trzech opowiadań?
Istnieje grono ludzi piszących bez planu. (...) Dla mnie jednak jest to niezwykle przydatne narzędzie.
Bez planu pisze na przykład Ryszard Ćwirlej. Mówi, że plan to by sobie nawet przygotował, problem w tym, że później zamiast pisać, szukałby, gdzie ten plan jest. Ale sami państwo rozumieją, że dokonania literackie Ćwirleja są żadne w obliczu trzech opowiadań Łukasza Migury, w związku z czym, jeśli dla Migury jest to bardzo przydatne narzędzie, to będzie nim dla każdego. W każdym razie gwarantuje napisanie trzech opowiadań, które będziemy mogli opublikować na swoim blogu, a potem uczyć innych, jak się pisze opowiadania.
Dzięki temu nie gubię się w kreowanym świecie. Widzę przed sobą zbiór kolejnych celów. Taka terapia małych kroków. Ciężko mi tworzyć, jeśli dążę tylko do wielkiego finału. Muszę mieć po drodze kilka mniejszych sukcesów, bym wiedział, że czynię postępy.
Skończone opowiadanie „Gnijąca wiśnia” Łukasza Migury ma prawie dziewięć stron, a przy takiej masie tekstu naprawdę łatwo pogubić się w kreowanym świecie, nie mając planu. Trudno też dotrzeć do wielkiego finału na stronie dziewiątej, jeśli na drugiej, piątej i siódmej nie odniesie się mniejszych sukcesów i nie będzie widziało postępów.
Z własnego doświadczenia wiem, że najlepsze rzeczy pisze się nie w komforcie, a na rozwalającym się autobusowym fotelu zdezelowanego Ikarusa, gdzie szyby zamiast chronić przed mrozem, przepuszczają chłostający wiatr.
Ponieważ zdezelowane ikarusy rzadko już teraz jeżdżą, mamy wyjaśnienie, dlaczego doświadczenie autora ogranicza się do trzech opowiadań i dlaczego nikt nie chce ich publikować.
A jeżeli chodzi o kreatywność nikt przecież nie broni nam nanoszenia poprawek już w samym akcie tworzenia. Musisz tylko pamiętać, że na pozór nieistotny szczegół może mieć wpływ na wiele późniejszych wydarzeń.
Ech, żeby guru Migura to Panu Bogu w porę podpowiedział, to ten świat może lepiej by wyglądał.
May 18, 2015
Czwarta Strona Hucpy
Wydawnictwo Czwarta Strona (Grupa Wydawnictwa Poznańskiego) ogłosiło konkurs Czwarta Strona Fantastyki na powieść fantastyczną.

Ponieważ powieść science fiction chodzi mi po głowie, a w konkursie miały być nagrody finansowe, zainteresowałem się szczegółami.
§ 4 ust. 6. Nagrodą główną w konkursie jest nagroda pieniężna w wysokości 5000,00 zł (słownie: pięć tysięcy złotych) oraz publikacja Utworu przez Wydawnictwo Poznańskie pod marką CZWARTA STRONA, w języku polskim w formie książkowej.
§ 4 ust. 7. Organizator, oprócz nagrody głównej przyzna dwa wyróżnienia. Wyróżniony Utwór zostanie opublikowany w języku polskim w formie książkowej, a Autorzy wyróżnionych Utworów otrzymają nagrody pieniężne w wysokości 1500,00 zł (słownie: jeden tysiąc pięćset złotych) każda.
Niestety, pisarz, którego zachwyciłyby te zawrotne kwoty, gdyż przymiera głodem, a elektrownia regularnie odcina mu prąd za niezapłacone rachunki, ucieszyłby się przedwcześnie. Bo w ustępie 8 tego paragrafu wyjaśnia się, że de facto żadnych nagród w konkursie nie ma:
Główna nagroda i wyróżnienia w formie nagród pieniężnych stanowią jednocześnie zaliczkę na poczet honorarium należnego autorowi z tytułu sprzedaży książki.
Czyli można wygrać, że zapłacą nam honorarium za napisaną książkę. To jest tak wspaniały pomysł, że należałoby go upowszechnić. Niech McDonald’s wprowadzi konkursy, w których do wygrania będzie pensja za smażenie hamburgerów.
Ktoś mógłby wskazać, że pięć tysięcy jest bardzo przyzwoitą zaliczką. Gdyby książka została przyjęta do wydania w normalnym trybie, autor pewnie tyle by nie dostał. Zgoda, szkopuł w tym, że wygranie konkursu wcale mu tych pięciu dych nie gwarantuje: § 4 ust. 10. Jury ma prawo do nieprzyznania nagrody głównej lub innego rozdziału nagród i wyróżnień.
§ 4 ust. 9. Warunkiem przyznania nagrody głównej i wyróżnień jest przekazanie majątkowych praw autorskich do Utworu Wydawnictwu Poznańskiemu sp. z o.o. na warunkach określonych w umowie wydawniczej z Autorem. Wzór umowy wydawniczej jest załącznikiem do niniejszego Regulaminu i stanowi jego integralną część (Zał. Nr 1). Przystępując do konkursu Uczestnik Konkursu akceptuje treść umowy wydawniczej z Autorem.
To i tak nie najgorzej, bo w tego rodzaju pseudokonkursach nieraz trzeba się zgodzić na wydanie nagrodzonej książki na warunkach, które nie zostają ujawnione. Tutaj umowa została przedstawiona do wglądu. Problem w tym, że normalnie warunki wydania można negocjować, autor, który weźmie udział w konkursie, takiej możliwości nie ma. Spójrzmy więc, czy przynajmniej ta umowa, którą trzeba zaakceptować, jest w miarę przyzwoita.
§ 2 ust. 1. Na mocy niniejszej umowy Autor przenosi na Wydawcę na okres 7 lat od daty zawarcia umowy prawa autorskie majątkowe do utworu oraz prawa do zezwalania na wykonywanie praw zależnych związanych z utworem. Prawa te są przestrzennie nieograniczone i mają charakter wyłączny.
Przeniesienie autorskich praw majątkowych jest niezbędne, by wydawnictwo mogło książkę opublikować i ją sprzedawać (autor może też wydawnictwu udzielić licencji wyłącznej, ale w praktyce nie ma różnicy). I nie oznacza to wcale pozbawienia pisarza jego praw, jak lubią twierdzić wydawnictwa ze współfinansowaniem, które zakładają, że przeciętny grafoman tej konstrukcji nie rozumie. Autor jest ograniczony tylko w takim zakresie, że w tym czasie nie wolno mu publikować książki w innym miejscu. Wydawnictwa ze współfinansowaniem stosują licencję niewyłączną, przez co ten zakaz znika, ale tylko w teorii, bo żadne normalne wydawnictwo nie weźmie od autora książki, do której prawa ma również konkurencyjna firma. Siedem lat jest okresem rozsądnym (zwłaszcza że ich bieg rozpoczyna się z chwilą podpisania umowy, a nie publikacji), więc do tego punktu nie można mieć zastrzeżeń.
§ 2 ust. 7. Wydawca jest uprawniony do wydania utworu w ciągu 18 miesięcy (słownie: osiemnastu miesięcy) od dnia zawarcia niniejszej umowy.
No i tu już zrobiło się niefajnie, bo widzimy, że mamy do czynienia z wydawcą, który nie chce brać na siebie żadnych zobowiązań, a autora ma za durnia i próbuje wmówić mu, że daje gwarancję opublikowania książki w ciągu półtora roku. Otóż nie. Sformułowanie „jest uprawniony” oznacza tyle, że wydawca może coś zrobić, ale wcale nie musi. Ten ustęp powinien brzmieć: „Wydawca jest _zobowiązany_ do wydania i przystąpienia do rozpowszechniana utworu w ciągu 18 miesięcy”. Przy takim zapisie, jeśli wydawnictwo zrezygnuje z wydania książki, będzie musiało na mocy art. 57 prawa autorskiego wypłacić autorowi podwójne dodatkowe wynagrodzenie lub odszkodowanie, przy tym przez siebie sformułowanym nie poniosłoby żadnych konsekwencji. Brakuje też zapisu o minimalnej wysokości nakładu i jeśli nawet wydawca zobowiąże się do wydania książki, to bez niego będzie mógł wydrukować na cyfrze 20 egzemplarzy i formalnie spełni warunki umowy.
§ 4 ust. 2. Wynagrodzenie Autora (brutto) strony ustalają na 10% brutto ceny zbytu (…)
10% ceny zbytu to jest najniższa stawka stosowana przez wydawnictwa (co nie znaczy, że rzadko stosowana i że nie zdarzają się niższe). Cena zbytu to cena, po jakiej wydawca sprzedał komuś książkę. Większość nakładu sprzedaje hurtowni za połowę ceny okładkowej. Czyli jeśli książka będzie kosztowała 30 zł, hurtownia kupi ją za 15 zł i autor dostanie 10% z 15 zł, czyli 1,50 zł za egzemplarz.
§ 4 ust. 3. Udział Autora w dochodach uzyskanych przez Wydawcę z zezwalania na wykonywanie zależnego prawa autorskiego będzie wynosił 20% brutto.
Chodzi o dochody z tłumaczeń na języki obce i ze sfilmowania książki. 20% dla autora to jest rzucanie mu ochłapu, uczciwy podział ze sprzedaży praw zależnych wynosi fifty-fifty.
§ 2 ust. 6. Ostateczny tytuł (…) dla utworu ustala Wydawca.
§ 6. Wydawca ma prawo domagania się od Autora wprowadzenia koniecznych, uzasadnionych merytorycznie zmian w utworze, sugerowanych zwłaszcza przez opracowanie redakcyjne.
A tutaj mamy ordynarną ingerencję w osobiste prawa autorskie pisarza. O tytule utworu decyduje wyłącznie jego autor i tylko on rozstrzyga, co jest merytorycznie uzasadnioną i konieczną zmianą w tekście. Redaktor i wydawnictwo mogą zmiany jedynie zaproponować, domagać to się mogą, żeby autor stanął na głowie i zanucił im od tyłu hymn narodowy. Bo tego drugiego ustawa nie zakazuje, natomiast zakazuje, by ktokolwiek inny poza twórcą decydował o formie i treści utworu. Tym samym oba powyższe zapisy są z mocy prawa nieważne (bo umowa nie może być sprzeczna z ustawą), o czym w wydawnictwie Czwarta Strona albo nie wiedzą, albo po chamsku liczą na to, że nie wie tego autor, i chcą się rządzić na jego poletku.
Mamy więc konkurs, w którym można wygrać publikację książki na nieciekawych warunkach i honorarium za tę książkę. Żadnych bonusów dla laureatów z tytułu udziału w konkursie. Autor lepiej wyjdzie na tym, jeśli pośle propozycję wydawniczą do wszystkich wydawnictw, a potem wybierze najkorzystniejszą czy najuczciwszą ofertę. Czwarta Strona najwyraźniej cierpi na brak propozycji wydawniczych i chce w ten sposób ściągnąć do siebie teksty. Uda się jej to, bo autorzy do konkursów się garną, a że najwyraźniej wyłączają przy tym mózg, nie dostrzegają, że tego rodzaju konkursy są wydmuszką, została tylko nazwa. A dla wydawnictwa gratka, bo nie dość, że ma teksty, to jeszcze na wyłączność, gdyż zwykle autor, który śle powieść na konkurs, nie rozsyła jej jako propozycji wydawniczej. Tym samym łatwo przewidzieć, kto będzie prawdziwym wygranym tego pseudokonkursu: Czwarta Strona.
PS. Przed takimi konkursami przestrzegałem już w moim poradniku Jak wydać książkę.
May 13, 2015
Spotkanie autorskie we Wrocławiu
Jutro, czyli w czwartek 14 maja, o godz. 18.00 będę miał spotkanie autorskie w filii nr 23 Miejskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu przy bulwarze Ikara 29-31. Serdecznie zapraszam.
May 12, 2015
Konkurs piękności
May 11, 2015
Chodnik prowadzący ku przeznaczeniu, czyli jak tłuc kasę na grafomanii
Wydawnictwo E-bookowo nas zachęciło:
Oto jest! Najluźniejszy horror tego stulecia! Powieść autorstwa znanego już pisarza Przemysława Kałaski od której wręcz nie sposób się oderwać. Przeżyj przygodę swojego życia pozwalając by uwiódł cię; Wróg z Przeszłości.
Stulecie jak na razie nie jest nawet piętnastoleciem, ale i tak nam to zaimponowało, ostatecznie w kategorii „luźny horror” trwa zażarta walka autorów o palmę pierwszeństwa. I ze wstydem przyznajemy się, że chociaż pasjami czytujemy luźne horrory, to znany pisarz Przemysław Kałaska pozostawał dla nas pisarzem nieznanym. Postanowiliśmy więc ten skandaliczny stan rzeczy zmienić. Nie ukrywamy też, że mieliśmy ochotę na przygodę życia i uwiedzenie.

Książka którą masz przed sobą wiele przeszła a jej kształt zmienił się znacznie względem pierwowzoru. Powieść rozwinąłem od czasu ukończenia pierwotnej wersji dodając nowe rozdziały dzięki którym poznający historię zaszczutej Dorotki, heroicznego Przemka oraz tajemniczego i budzącego grozę Roberta będą w stanie w pełni zasmakować w klimacie Wroga z Przeszłości.
Coś nas ogromnie raziło w tym fragmencie i z początku nie wiedzieliśmy co, ale potem dotarło do nas, że brak konsekwencji w programowym nieużywaniu przecinków, po słowie „Dorotki” jeden się zaplątał.
Ten nowy chłopak... chyba Robert, tak to było jego imię. Zmienił jej życie diametralnie. Boże ! Była zakochana.
Ludzie generalnie nie mają pamięci do imion osób, w których się zakochują i które diametralnie zmieniają im życie.
Opieka nad babcią dobiła Dorotę. Mimo to lubiła staruszkę, zawsze pogodną pomimo choroby. Potem nadszedł sądny dzień. W niedzielę o 8 rano zaszokowana dziewczyna znalazła ciało babki w salonie.
Ergo: babcia chorowała na coś śmiertelnego. Na co konkretnie zeszła, można sobie przeczytać w akcie zgonu.
Jest przystojny, umięśniony i ma dużo pod sufitem
Nie wiemy, czy autor jest przystojny i umięśniony, a na temat tego pod sufitem nie będziemy się wypowiadać.
(…) nakładała na twarz delikatny makijaż. Nie chciała aby był zbyt wyrazisty lub wyzywający bo nazwano by ją wtedy dziwką (…) zbliżał się czas doboru sukienki, która nie mogła być za zwyczajna bo wówczas nazwano by ją oberwańcem
Dzisiaj w tramwaju widzieliśmy trzy dziwki i pięciu oberwańców.
Przy jej pozycji nie ma się zbyt wielu możliwości, a wpadnięcie w oko chłopakowi graniczy z cudem. Musiała celować jak snajper (…)
Chłopakowi w oko.
Zbliżała się godzina wyjścia a łóżko jeszcze nie pościelone, książki nie spakowane i brzuch dopomina się o swoje.
Jeść, proszę państwa, jej się chciało.
Trzeba się śpieszyć, tego to mogła być pewna. Czasu było coraz mniej. Jednak zdążyła. Już szła szerokim chodnikiem prowadzącym ją ku przeznaczeniu. Dotarła do celu acz nie spotkała Roberta tam gdzie mogła się go spodziewać. Nie było go na placu, ani z kolegami. Wpadła na niego w piwnicy i tego się nie spodziewała (…)
W piwnicy się go nie spodziewała, do uczelnianej piwnicy poszła po ziemniaki. Autor o tym nie napisał, bo nie zdążył przy tym błyskawicznym tempie akcji, ale innego być nie może, skoro bohaterowie chodzą po chodnikach prowadzących ku przeznaczeniu.
Robert stał tam, ale jego usta wmieszane w usta jego ex dziewczyny ukrywały taniec ich języków.
Czyż grafomania nie jest piękna?
Jeden z nauczycieli oświadczył ze smutkiem w głosie, że uczennica została pogryziona przez psa wilczura i przebywa teraz na ostrym dyżurze w szpitalu. (…) Na gardle biedaczki pozostały cztery krwawiące ślady więc nie należy spodziewać się jej w najbliższym czasie.
Bo kto chciałby pokazywać się z czterema krwawiącymi śladami na gardle?
O ile w ogóle zdoła wrócić na uczelnię.
Uczennica na uczelnię? A nie do szkoły?
Lekarze bardzo źle wróżą ofierze tego jakże fatalnego wypadku.
My się tak zastanawiamy, czy autor nie jest po jakimś wypadku.
Psa – sprawcy nie udało się jeszcze ująć ale poszukiwania trwają. Profesor prosi o zachowanie szczególnej ostrożności na terenie uczelni. Pies jest prawdopodobnie wściekły.
Aha. Dlatego ofiara może nie przeżyć. Czy ten profesor to jest ów nauczyciel ze smutkiem w głosie? I kto usiłuje ująć „psa – sprawcę”? Policja czy, ze względu na wściekliznę, jednostki antyterrorystyczne?
W pewnej chwili źrenice ich spotkały się mówiąc głosem namiętności.
– Cześć, źrenico Doroty, napalona jestem.
– To dobrze, źrenico Roberta, bo mam mokro w majtkach.
Szli za rękę do sali pulsując wręcz od uczuć. Podczas zajęć byli zainteresowani jedynie sobą a nie słuchaniem nudnego ględzenia profesora. Ich bliska znajomość wywołała niebywały wyraz na twarzach większości osób z grupy.
Czy ta bliska znajomość była w sensie biblijnym, że innych tak zszokowała?
Resztę lekcji (…)
Myśleliśmy, że są na zajęciach na uczelni.
Tydzień później wróciła Magda; była dziewczyna Roberta.
Ta pogryziona przez psa. Jednak przeżyła. Czy „psa – sprawcę” ujęto, nie wiadomo.
Jej wściekłość objawiła się przy pierwszym spotkaniu z Dorotą.
Ale wścieklizny dostała.
Tak padły szamocąc się. Dalej poszły w ruch zęby i paznokcie. Za trzy szramy na swej twarzy Dorota odpowiedziała krwawiącym obficie zadrapaniem na czole napastniczki.
Szramy, bo rany Doroty zdążyły się w czasie bójki zabliźnić.
Nie wiadomo jak skończyła by się ta scena gdyby nie wkroczenie jednej z asystentek profesora, która wezwała ochronę do pomocy
Ochronę z pobliskiego supermarketu.
i po chwili obie poobijane i podrapane szły do gabinetu dziekana dysząc ze zmęczenia i wściekłości. (…)
– Hmm, znów bójka, która zaczęła ? – zapytał groźnie.
– Ona –
– Ona – padły sprzeczne odpowiedzi
Tak, sprzeczność jest niewątpliwa.
– Zabrała mi chłopaka gdy byłam w szpitalu, a kiedy wróciłam zaatakowała mnie – zaczęła Magda.
– Co ?! Jak możesz jeszcze tak kłamać ?! – Dorota była oburzona.
– Czy ty w ogóle nie masz sumienia ?! – ciągnęła.
– To ona napadła na mnie w ubikacji bo jej były chłopak kocha mnie –
– Nieprawda, to tylko chwilowe zauroczenie ! –
– Więc przyznajesz, że Dorota jest z nim – zabrał głos dziekan
Mamy tutaj do czynienia z powieścią realistyczną. Ochrona prowadzi dorosłe studentki do dziekana, ten zwraca się do nich per „ty” i pomaga jednej z nich udowodnić, że ma większe prawa do chłopaka niż konkurentka.
– Proszę zawołać mi tu Rawnicza i to zaraz – dodał pokrótce dziekan. Drzwi się zatrzasnęły (…)
Poszły szukać Rawnicza.
Potem do pokoju wszedł Robert.
– Te dwie młode damy pobiły się o ciebie chłopcze. Chyba czas więc byś jedną wybrał lub obie odrzucił – rzekł dziekan
Realizmu ciąg dalszy.
– Ma pan rację panie dziekanie. Doszło tu do incydentu, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Cała ta wasza kłótnia była bezsensowna choć przyznaję to moja wina, bo nie wyjaśniłem z tobą do końca wszystkiego droga Magdo – zakończył Robert
Dobrze, że w E-bookowie nie ma redakcji, bo każdy redaktor na taką kwestię dialogową strzeliłby sobie w łeb. Albo autorowi.
Kałaska jest mało interesujący. Najwyraźniej licealista, któremu wydaje się, że studia są przedłużeniem liceum, i który ubzdurał sobie, że jest pisarzem. Znacznie ciekawsza jest osoba Katarzyny Krzan, która go w tym przekonaniu utwierdza i te grafomańskie wypociny udostępnia światu. Według oficjalnych informacji na stronie E-bookowa, Krzan to redaktor naczelna tego wydawnictwa, ale z udzielanych wywiadów można wywnioskować, że jest jego twórczynią i właścicielką. Sama o sobie w jednym z tych wywiadów mówi tak: „jestem autorką. Moje opowiadania zostały wydane jako pierwsze, gdy jeszcze nie miałam żadnych tekstów”. Czyli opowiadania zostały wydane, zanim Krzan je napisała. Przez jakie wydawnictwo? Ano przez E-bookowo (a w każdym razie katalog Biblioteki Narodowej o żadnym innym nie wie). Autorka jednego zbioru opowiadań, „wydanego” we własnym wydawnictwie, napisała dwa poradniki dla adeptów pisarstwa: „Praktyczny kurs pisarstwa” i „Zacznij pisać”. Pierwszy wydany przez Złote Myśli, które opublikowały też parodię (niezamierzoną) poradnika dla chcących zarabiać na książkach, napisaną przez Aleksandra Sowę, drugi przez E-bookowo. Ale powiedzmy sobie uczciwie, że Krzan nie jest pierwsza ani jedyna, która chce uczyć innych pisania przy nikłym czy żadnym dorobku. Znacznie gorsze jest to jej pseudowydawnictwo, w którym bez żenady wciska ona czytelnikom kompletną grafomanię jako znakomite książki i bierze za to pieniądze. Przy czym nie mamy tutaj do czynienia z burakiem, który zwietrzył dobry interes i uznał, że wydawnictwo e-bookowe będzie świetnym uzupełnieniem jego serwisu porno i sklepu z dopalaczami, a coś takiego jak literatura to mu szczerze wisi i powiewa. Katarzyna Krzan to doktor nauk humanistycznych o specjalności literaturoznawstwo. A doktor nauk humanistycznych o specjalności literaturoznawstwo po pierwsze potrafi odróżnić tekst napisany z sensem od grafomańskiego bełkotu, a po drugie powinno mu chyba zależeć, by tego drugiego nie propagować. Nie mówiąc o tym, że ktoś, kto mieni się humanistą, powinien mieć w sobie tyle przyzwoitości, by nie zarabiać na życie w sposób oparty na podwójnym kłamstwie: na utwierdzaniu grafomanów w przekonaniu, że są pisarzami, a ich teksty warte publikacji, i na sugerowaniu czytelnikom, że oferuje im się pełnoprawne powieści.
Ktoś mógłby w tym momencie zwrócić uwagę, że przy książce Kałaski widnieje adnotacja „wydawnictwo Self-Publishing”, a w sekcji Dla autorów można dowiedzieć się, że w E-bookowie są dwie ścieżki wydawnicze. Jedna normalna, gdzie teksty są selekcjonowane, druga zaś to opcja self-publishingu: „Jesteś self-publisherem, a my jedynie Twoim dystrybutorem. (…) W tym przypadku tylko Ty odpowiadasz za treść tego, co stworzyłeś”. Czyli niby wydawnictwo E-bookowo nie bierze odpowiedzialności za treść oferowanej książki. Problem w tym, że czytelnik jest na stronie wydawnictwa E-bookowo, a nie księgarni czy platformy dystrybucyjnej i automatycznie przyjmuje, że są to książki firmowane marką tego wydawnictwa. Nawet jeśli zwróci uwagę, że widnieje inny wydawca, nie ustali, na czym to polega, bo przecież informacje dla autorów go nie interesują. I wreszcie to rozróżnienie, że raz wydawcą jest E-bookowo, a raz nie, obowiązuje tylko na stronie E-bookowa, kiedy przejdzie się dalej, do innych księgarń, to tam książka Kałaski widnieje już jako publikacja E-bookowa albo jest wprost kojarzona z Katarzyną Krzan. Zresztą nie musimy pozostawać przy „Wrogu z przeszłości”, tak samo grafomańskie Obsesja i Joker Marty Grzebuły są książkami wydanymi przez E-bookowo, co każe domniemywać, że o ścieżce publikacji wcale nie decyduje jakość tekstu, tylko życzenie autora, którą formę woli. Skoro utwory Grzebuły zostały uznane za wystarczająco dobre do opublikowania przez E-bookowo, to znaczy, że Krzan weźmie każdy bełkot, bo gorzej od Grzebuły już pisać nie można, a w każdym razie trudno to sobie wyobrazić.
Ale przyjmijmy za dobrą monetę, że „Obsesja” i „Joker” rzeczywiście przeszły selekcję. W rzeczonym wywiadzie Katarzyna Krzan wyjaśnia: „Lubię dawać szansę autorom, którzy być może nigdzie indziej nie mogliby się wydać, bo ich tekst nie pasuje do tego, co akurat jest modne”. No tak, teksty Grzebuły rzeczywiście nijak nie pasują do panującej w wydawnictwach mody publikowania książek napisanych poprawną polszczyzną. „Lubię różnorodność, unikanie gatunków i wątków promowanych akurat przez media”. Wziąwszy pod uwagę, że „pornolowata” „Obsesja” nijak się ma do „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, a „Joker” jest (czy raczej miał być) kryminałem, czyli gatunkiem niszowym, wszystko jasne.
W tym samym wywiadzie pojawia się też krytyka autorów, których książka interesuje jedynie jako towar na sprzedaż: „nastawienie wyłącznie na zysk jest nieuczciwe wobec czytelników”. To ja tak z głupia frant zapytam: a na co jest pani nastawiona, pani Krzan, wydając i sprzedając „Wroga z przeszłości”, „Obsesję” i „Jokera”? Na promowanie dobrej literatury? I czy uczciwe wobec czytelników jest wciskanie im tych grafomańskich wypocin jako sprawnie napisanych powieści?
E-bookowo nie jest wydawnictwem ze współfinansowaniem. To, zgodnie z nazwą, wydawnictwo książek elektronicznych, większość opublikowanych książek nie ma wersji papierowej. Autor nie płaci, płatna jest redakcja, ale wykonywana tylko wtedy, „gdy Twój tekst w przysłanej przez Ciebie formie nie nadaje sie do publikacji”. „Joker” najwyraźniej nadawał się do publikacji w przysłanej formie, bo redakcji nie zrobiono żadnej, skoro bohater na przykład najpierw zapala silnik, a potem wsiada do samochodu i przekręca kluczyk, a tekstu nie przepuszczono nawet przez korektę w Wordzie, o czym świadczą takie kwiatki jak „szapit” w miejsce „szpitala”.
Jeśli autor chce książkę na papierze, płaci za druk, ale może zamówić nakład „już od jednej sztuki”, co pozwala przypuszczać, że nakłady są jeszcze niższe niż w wydawnictwach ze współfinansowaniem. Wygląda więc na to, że oferta E-bookowa to oferta dla self-publisherskich gołodupców. Jeśli jesteś forsiasty, idziesz do Poligrafu czy innego Psychoskoku, jeśli z kasą krucho, do E-bookowa.
Głównym źródłem dochodów E-bookowa jest najwyraźniej sprzedaż książek, jak w przypadku normalnych wydawnictw, a nie strzyżenie autorów, jak w tych ze współfinansowaniem. Tyle że trudno uznać je z tego powodu za wydawnictwo, skoro sprzedaje takie teksty jak „Obsesja” czy „Wróg z przeszłości”. Najwyraźniej pomysł na biznes wyglądał tak: wrzucamy tyle śmiecia, ile się da, ktoś zawsze coś kupi, a z masy tytułów już jakiś sensowny zarobek powinien być. I, niestety, ta kalkulacja chyba się sprawdza. Krzan chwali się na blogu, że E-bookowo działa już sześć lat i się rozwija, rozszerzając swoje kanały dystrybucji. Jej grafomani mogą dotrzeć do coraz większej liczby czytelników. Ale jeśli ktoś weźmie pod lupę twórczość tych grafomanów, to wtedy zlatują się moraliści z pretensjami o złośliwą krytykę, pani Katarzyna Krzan, która na grafomanii w sposób bezwstydny i cyniczny zarabia, kompletnie ich nie interesuje.
PS. Przypominam, że dzisiaj mija termin pierwszego etapu konkursu, w którym można wygrać czytnik Kindle Paperwhite (zasady i regulamin konkursu TUTAJ). Jeśli ktoś chce jeszcze wziąć udział, to musi dzisiaj zlecić przelew za zakupionego e-booka.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
