Paweł Pollak's Blog, page 2
December 5, 2016
Nie zapłacimy, bo parasole chronią przed deszczem
Poseł Tomasz Jaskóła z Kukiz 15 wystąpił z interpelacją w sprawie nierewaloryzowanych stawek tłumaczy przysięgłych. Ucieszyło mnie to i poczułem do niego ogromną wdzięczność. Radości i wdzięczności nie osłabiło nawet to, że poseł nie bardzo wie, o czym pisze: „stawki wynagrodzeń za czynności translatorskie nie były rewaloryzowane od 7 lat”. Nie od siedmiu, tylko od ponad jedenastu. „Czy planowana jest rewaloryzacja stawek wynagrodzeń zawartych w ustawie z dnia 25 listopada 2004 r. o zawodzie tłumacza przysięgłego?”. Stawki wynagrodzeń zawarte są nie w ustawie, tylko w rozporządzeniu Ministra Sprawiedliwości ze stycznia 2005 r. Nie osłabiło również to, że posługuje się dość dziwną argumentacją: „Osoba nosząca tytuł tłumacza przysięgłego otrzymuje mniejsze wynagrodzenie, pracując na rzecz podmiotów wymienionych w art. 15 ustawy z dnia 25 listopada 2004 r. o zawodzie tłumacza przysięgłego, niżeli przez godzinę zegarową udzielając indywidualnych korepetycji”. Z tłumaczeń nie udziela się korepetycji, więc równie dobrze można by argumentować, że tłumacz, który dorabia sobie kładzeniem kafelek, ma z tego więcej. Poza tym to, że sądy, prokuratura i policja (to są z grubsza te podmioty wymienione w art. 15) płacą mniej niż klienci rynkowi, jest akurat uzasadnione: na ogół wydają pieniądze podatników, którymi należy gospodarować oszczędnie. Kwestia, ile mniej, więc poseł zasadnie wskazuje, że „tłumacz przez godzinę tłumaczenia ustnego może zarobić do 150 złotych”, podczas gdy w sądzie jest to 46 zł. To stawka za szwedzki, angliści i germaniści dostają jeszcze mniej. Nie wiadomo jednak, dlaczego poseł w swojej interpelacji niemal całkowicie skupia się na tłumaczeniach ustnych, jakby tylko te były nędznie płatnie. Owszem, rozziew kwotowy między urzędowymi a rynkowymi stawkami tłumaczenia ustnego jest większy niż przy stawkach tłumaczenia pisemnego, ale te ostatnie przecież też wymagają rewaloryzacji.
Ale skoro ministerstwo sprawiedliwości nie uznaje samo z siebie za stosowne zrewaloryzować stawek, niepodniesionych od ponad jedenastu lat, to nawet argumenty od czapy są dobre, żeby przymusić je do jakiejś reakcji. I reakcja nastąpiła, bo musiała, ministerstwo ma obowiązek odpowiadać na interpelacje posłów, ale, niestety, nie ma obowiązku odpowiadać z sensem i na temat:
Zgodnie z art. 16 ust. 1 powołanej ustawy, wynagrodzenie za czynności tłumacza przysięgłego ustala umowa ze zleceniodawcą lub zamawiającym wykonanie tłumaczenia. Oznacza to, że co do zasady ustawodawca nie ingeruje w wysokość wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych, pozostawiając jej kształtowanie wolnemu rynkowi.
Ponieważ poseł Jaskóła nie zgłaszał problemu, że biednych osób nie stać na opłacenie tłumaczeń, które muszą wykonać na wolnym rynku, a potrzebnych im do załatwienia spraw urzędowych, powyższa informacja nie ma żadnego związku z kwestią poruszoną w interpelacji. Służy jedynie zapełnianiu kartki, żeby stworzyć wrażenie, że padła treściwa i wyczerpująca odpowiedź. I równie dobrze urzędnik mógłby zapełniać kartkę baśniami Szeherezady.
Należy zauważyć, że tłumaczenia tego rodzaju stanowią ok 90% wszystkich zleceń realizowanych przez tłumaczy przysięgłych[1].
Jeśli to ma być argument za niepodwyższaniem stawek za tłumaczenia dla organów wymiaru sprawiedliwości, to jest to sankcjonowanie pańszczyzny, o czym już pisałem. Ale przynajmniej dzięki odnośnikowi dowiedziałem się, skąd ministerstwo ma tę statystykę, bo wcześniej twierdziłem, że taka statystyka nie istnieje. Otóż z uzasadnienia do nowej ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego z 2004 r. W uzasadnieniu wprawdzie też nie jest podane, skąd ją wzięto, ale wcześniej sądy przy corocznej kontroli repertoriów rzeczywiście spisywały sobie, ile tłumaczeń dany tłumacz zrobił dla organów wymiaru sprawiedliwości, a ile dla prywatnych klientów i firm, więc faktycznie dało się to policzyć. Od 2005 r. jednak się nie da, bo kontrole repertoriów są już tylko wyrywkowe. Czyli ministerstwo posługuje się w swojej argumentacji statystyką sprzed dekady. No i ze statystyką jest tak, że według niej każdy Polak ma jedno jądro i jedną pierś, więc chciałbym się dowiedzieć, co w takim przypadku jak moim, że tłumaczenia dla organów stanowią gdzieś z połowę wszystkich tłumaczeń. Czy na te 40%, które nie mieści się w ministerialnej starożytnej statystyce, ministerstwo podniesie mi stawki?
Ta okoliczność była jedną z przyczyn podjęcia przez ustawodawcę decyzji o odejściu od wcześniejszego modelu tłumacza przysięgłego jako pomocnika procesowego sądu na rzecz stworzenia nowego wolnego zawodu, którego przedstawiciele świadczyliby usługi „także poza sądem: przy tłumaczeniu dokumentów dla obywateli, w obrocie gospodarczym oraz w kontaktach z administracją państwową. Wszystko to sprawiło, że konieczna stała się zmiana statusu tłumacza przysięgłego. Należało na nowo określić jego pozycję w systemie prawnym, czyli uwolnić go od sądu i przekształcić w instytucję świadczącą usługi na rzecz wszystkich obywateli i organów państwa”.
Poseł, reprezentujący wyborców, pyta, dlaczego tłumacze nie mają waloryzowanych stawek, a urzędnik Marcin Warchoł raczy go opowiastkami, z jakich motywów 12 lat wcześniej uchwalono ustawę. Czyli uważa, że poseł, wyborcy i tłumacze to durnie, którym na pytanie, dlaczego nie ma parasoli, można odpisywać, że parasol wynaleziono w starożytności i służy do ochrony przed deszczem, tudzież przed słońcem.
Natomiast wysokość wynagrodzenia za tłumaczenie wykonywane na żądanie takich podmiotów jak sąd, prokurator, Policja oraz organy administracji publicznej jest regulowana prawnie. Rozporządzenie w sprawie wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego określa stawki wynagrodzenia za przetłumaczoną stronę – w przypadku tłumaczeń pisemnych oraz godzinę pracy – w przypadku tłumaczeń ustnych. Wspomniane stawki są sztywne i nie mogą być modyfikowane w drodze negocjacji między zlecającym organem a tłumaczem przysięgłym.
Parasol składa się z rączki i czaszy ochronnej wykonanej z materiału.
Jak słusznie zauważył Pan Poseł w swojej interpelacji, stawki wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych określone w powołanym rozporządzeniu, pozostają na niezmienionym poziomie od dłuższego czasu, co spowodowało realne obniżenie ich wartości. Niestety – jak do tej pory – sytuacja budżetu państwa, a także wcześniejsze czasowe objęcie Polski przez Komisję Europejską procedurą nadmiernego deficytu, uniemożliwiały wyodrębnienie środków na podwyższenie wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych.
Cud, urzędas zdołał przejść do meritum. Pytanie, dlaczego posługuje się kłamstwem lansowanym przez poprzednią ekipę. Przecież prezydent Duda powiedział wyraźnie, żeby nie wierzyć, że nie ma pieniędzy. Dlaczego ministerialny urzędnik podważa autorytet prezydenta RP? Panie Prezesie, pan na to pozwala? Co? Aha, prezydent nie ma mieć autorytetu, by wiedział, kto naprawdę rządzi.
Biorąc jednak pod uwagę, że ustawa o zawodzie tłumacza przysięgłego obowiązuje już od dziesięciu lat, Minister Sprawiedliwości podjął działania zmierzające do całościowej oceny funkcjonowania jej przepisów oraz regulacji zawartych w aktach wykonawczych do niej. Dlatego zarządzeniem z dnia 21 lipca 2015 r. powołał Zespół do przeglądu i oceny funkcjonowania ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego .
Żeby zrewaloryzować stawki nie trzeba żadnego zespołu, wystarczy, że minister wyda odpowiednie rozporządzenie.
Na jednym z najbliższych posiedzeń Zespołu rozpatrzona zostanie kwestia zmiany przepisów dotyczących wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych. Należy tu zastrzec, że ewentualne podjęcie działań legislacyjnych mających na celu podniesienie wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych będzie zależeć nie tylko od rekomendacji Zespołu, ale także od możliwości budżetowych państwa.
Innymi słowy, figę dostaniecie. Żeby było śmieszniej, argumentem o możliwościach budżetowych państwa posługuje się urzędnik rządu, któremu pieniądze rosną na drzewach, który lekką ręką przeznacza po kilkadziesiąt miliardów na płacenie zamożnym ludziom po 500 zł na dzieci czy na emerytury dla ludzi doskonale mogących jeszcze przez długie lata pracować. A żeby już tłumacze naprawdę mogli pękać ze śmiechu, nie ma w budżecie państwa takiej pozycji jak „wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych”. Ta pozycja mieści się w budżetach sądów, prokuratur i policji, które to budżety są przecież waloryzowane, więc bez żadnego uszczerbku dla budżetu państwa wynagrodzenia tłumaczy mogłyby rosnąć o taki sam procent, o jaki waloryzowane są budżety tych instytucji. Co więcej, w przypadku sądów nie płacą one za wszystkie tłumaczenia, całkiem sporą część tych kosztów każą zwracać procesującym się stronom.
November 28, 2016
Syberia welcome to
Posłanka PiS Beata Mateusiak-Pielucha zażądała, żeby mnie jako ateistę deportować z Polski, jeśli nie podpiszę lojalki: powinniśmy wymagać od ateistów, prawosławnych czy muzułmanów oświadczeń, że znają i zobowiązują się w pełni respektować polską Konstytucję i wartości uznawane w Polsce za ważne. Niespełnianie tych wymogów powinno być jednoznacznym powodem do deportacji.
W pierwszym odruchu się oburzyłem, że Konstytucję RP znam, a najwyraźniej posłanka PiS-u nie, skoro nie wie, że mogę w Polsce być ateistą bez podpisywania lojalek i ona nie ma prawa z tego powodu mnie deportować. Ponieważ jednak mam taki zwyczaj, że kiedy z kimś na jakiś temat dyskutuję, to sprawdzam źródła, nawet jeśli jestem przekonany, że dobrze je pamiętam, sięgnąłem do tekstu polskiej ustawy zasadniczej i jeszcze raz go sobie przeczytałem. I ku swojemu zdumieniu odkryłem, że racja wcale nie jest po mojej stronie, błędnie interpretowałem postanowienia konstytucji i nie pozostaje mi nic innego jak pakować manatki.
Już w samej preambule czytamy: my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł (…).
Dotąd błędnie zakładałem, że powyższe sformułowanie implikuje, że naród polski tworzą ludzie wierzący i niewierzący. Nic bardziej mylnego. Naród polski tworzą ludzie wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna oraz katolicy, których Bóg, jak wynika ze Starego Testamentu, jest źródłem wojen, chorób, cierpień i krzywd. Ateiści do narodu polskiego wliczać się nie mogą, choćby z tego względu, że są racjonalni, a to z pewnością nie jest cecha narodu polskiego.
Ograniczenia są też od razu wskazane w art. 30 otwierającym rozdział II. Wolności, prawa i obowiązki człowieka i obywatela:
Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.
Samo przez się rozumie się, że gorszego sortu to nie dotyczy, w przeciwnym razie Prezes Polski nie mógłby powiedzieć, że część Polaków jest gorszym sortem.
Artykuł 53 mówi, że każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii. No właśnie. Wolność sumienia to chyba jasne: jak ci się nie podoba obowiązujące prawo, to mówisz, że sumienie nie pozwala ci go przestrzegać. A wolność religii? Czy gdzieś jest powiedziane, że zapewnia się wolność _od_ religii? Nie. Zresztą precyzuje to punkt drugi tego artykułu: Wolność religii obejmuje wolność wyznawania lub przyjmowania religii według własnego wyboru (…). Możesz wyznawać i przyjmować taką religię, jaką chcesz, ale jakąś musisz przyjąć. Może być nawet judaizm albo islam, tyle że wtedy masz podpisać lojalkę, że będziesz przestrzegał katolickich wartości… to jest polskiej Konstytucji, chciałem powiedzieć. Jeśli przyznasz, że twoi współwyznawcy zamordowali Jezusa albo że jesteś terrorystą, wcale nie musisz być w Polsce katolikiem.
Wbrew pozorom ateistom prawa do ateizmu wcale nie daje art. 53 pkt 6: Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych. Chodzi wyłącznie o to, że katolik wcale nie musi iść w niedzielę do kościoła ani przestrzegać przykazań, jak tego wymagają niektórzy nieżyciowi księża z tym dziwnym papieżem na czele. Jest przecież oczywiste, że jeśli w niedzielę wypadnie jakaś patriotyczna demonstracja, to katolik powinien się na niej znaleźć, żeby werbalnie, a jeśli trzeba to i ręcznie, wyrazić dezaprobatę dla wszelkiej maści odszczepieńców od jedynej prawdziwej katolickiej wiary i moralności, czyli pedałów, liberałów, lewaków, feministek, żydów, muzułmanów, transseksualistów, cyklistów, wegan i robiących zakupy w niedzielę.
Naiwni po wypowiedzi poseł Mateusiak-Pieluchy powołali się na artykuł 52 pkt 4: Obywatela polskiego nie można wydalić z kraju ani zakazać mu powrotu do kraju. Obywatela polskiego nie, ale ile to takiego ateusza pozbawić obywatelstwa? Artykuł 34 mówi przecież, że obywatel polski nie może utracić obywatelstwa polskiego, chyba że sam się go zrzeknie. Utracić nie może, ale przecież „utracić” to coś innego niż „pozbawić”. Jeśli zgubiłem portfel, to go utraciłem, a jak mi go ukradli, to zostałem go pozbawiony. Wystarczy, że PiS uchwali ustawę, że za nieprzestrzeganie Konstytucji RP pozbawia się obywatelstwa, a potem nie wydrukuje wyroku Trybunału Konstytucyjnego, że to jest niezgodne z Konstytucją RP, bo przecież popieranie nieprzestrzegania Konstytucji RP z definicji będzie niekonstytucyjne, a niekonstytucyjnych orzeczeń TK rząd zgodnie z poleceniem KC PZPR… to jest Prezesa Polski, chciałem powiedzieć, nie drukuje.
W tej sytuacji oświadczam, że ani myślę respektować polską Konstytucję w powyższym kształcie, a jeszcze mniej wartości, które PiS uznaje za ważne, i informuję, że jestem gotów do deportacji. Jeśli można, chciałbym zapytać tylko o szczegóły techniczne, czy mam mieć przygotowaną szczoteczkę do zębów i żelazny prowiant, czy też dostanę trochę czasu na spakowanie się? I gdzie zostanę deportowany? Bardzo proszę, żeby nie na Madagaskar, bo nie lubię gorąca, i z tego samego względu nie do Izraela. Może być Syberia, a myślę, że przy dalszym odcinaniu się od Europy niedługo będzie dla Polaków w pełni dostępna.
November 21, 2016
Sprytne uszkodzenie samolotu, czyli jak zamordowa�� logik��
Z ksi����k�� jest jak z kobiet��. Urzeka nas jakim�� elementem swej urody czy osobowo��ci, wyobra��amy sobie, ��e dzi��ki temu wiemy o niej wszystko, a kiedy poznamy j�� bli��ej, okazuje si��, ��e intuicja nas nie zawiod��a. Powie���� Marcina Litwiniuka pt. ���Detektyw: Przygody Stefana Mark'a��� urzek��a mnie przepi��knym bykiem na ok��adce w odmianie nazwiska g����wnego bohatera. A kiedy zobaczy��em, ��e opublikowa��o j�� niezawodne wydawnictwo Psychoskok, wiedzia��em, ��e czeka mnie czytelnicza uczta.

Tajemnica byka na ok��adce zostaje wyja��niona ju�� na stronie redakcyjnej: ot���� ksi����ka przesz��a nie zwyk���� korekt��, a ���profesjonaln�����, wykonan�� przez Ryszarda Krupi��skiego.

Dzi��ki ���korekcie profesjonalnej��� mo��emy rozkoszowa�� si�� takimi passusami:
Najwi��ksz�� [odleg��o����], na jakich pr��bowa��em urz��dzenie to trzysta metr��w. Nie wierzcie w te brednie, kt��re pokazuj�� w filmach na temat, jako��ci pods��uch��w. One nigdy nie odbieraj�� sygna����w o tak wysokiej jako��ci.
Sygna����w nie odbieraj�� brednie, filmy czy pods��uchy?
(���) m����czyzna po tym zdaniu u��miechn���� si�� i odrzek��. Nie mog�� si�� ju�� doczeka��. Po czym wstali (���)
Kwestia dialogowa zgrabnie wpleciona w tekst.
Siedzia��em w swojej Astrze, jest to samoch��d idealny w moim zawodzie, poniewa�� nie wyr����nia si��. (���) ��atwo (���) nim wmiesza�� si�� w obraz miasta (���).
Bo tak�� vectr�� na przyk��ad, to za choler�� nie da si�� wmiesza�� w obraz miasta.
- Rozumiem, ��e intercyza ma warunki, kt��re z��amane uniewa��niaj�� j��.
Warunki, kt��re z��amane. Miejmy nadziej��, ��e ksi����ka nie trafi w r��ce polonistek Litwiniuka i Krupi��skiego, bo na miejscu padn�� trupem. Chyba ��e ju�� nie ��yj��, wtedy przewracaj�� si�� w grobach.
(���) zatrzyma�� si�� przed jednym z wie��owc��w mieszanych. Jest to taki budynek, kt��ry wynajmuje r����nym firmom poszczeg��lne pi��tra.
Czyli tzw. budynek inteligentny, kt��remu wcale nic si�� nie miesza. Ale przejd��my do akcji, bo poczynania detektyw���a Stefan���a Mark���a ��ledzimy naprawd�� z zapartym tchem. Mark by�� policjantem, ale zosta�� ranny w ���wypadku podczas akcji��� i przekwalifikowa�� si�� na prywatnego detektywa. Wsp����pracuje z niejak�� Katarzyn�� K��os, kt��ra przysz��a do niego do szpitala: ���Uprzejmie si�� przedstawi��a i zacz����a rozmawia�� ze mn��. Przychodzi��a codziennie i siedzia��a przy mnie ca��y dzie�����. W jakim celu czy charakterze przychodzi��a i siedzia��a, czytelnik si�� nie dowiaduje.
Pierwsz�� spraw�� zleca detektywowi Markowi niejaki Samuel Pilson. Prosi o zdobycie dowod��w na zdrad�� ��ony. Mark sprawdza zleceniodawc��:
(���) trzydzie��ci osiem lat. W wieku dwunastu lat oskar��ony o wsp����udzia�� w kradzie��y w sklepie, oskar��enie odsuni��to z powodu niewystarczaj��cych dowod��w.
Litwiniuk nie podaje, w jakim pa��stwie dzieje si�� akcja powie��ci, ale ka��dy czytelnik mo��e to sobie ��atwo wykoncypowa��, bior��c pod uwag�� nazwiska jego obywateli (K��os, Pilson), obowi��zuj��cy w nim system prawny, pozwalaj��cy na stawianie przed s��dem dwunastoletnich dzieci, walut�� (���[w]yci��gn����em portfel i wr��czy��em m����czy��nie sto euro���) oraz j��zyk inny ni�� angielski (���jej akcent sugerowa��, ��e mieszka��a w kraju angloj��zycznym���).
Cho�� musz�� przyzna��, ��e powy��sza informacja nie jest na 100%, przeczyta��em pierwszy rozdzia��, po kt��rym dosta��em drgawek i w trosce o w��asne zdrowie nast��pne sobie podarowa��em. Stara��em si�� wyszuka�� po s��owach kluczowych (nazwy pa��stw, miast, waluty, j��zyki), czy podana jest jaka�� wskaz��wka, i nie znalaz��em. Do tego ka��dy rozdzia�� obejmuje jedn�� zagadk�� i stanowi zamkni��t�� ca��o����, wi��c nazwa kraju powinna by�� podana w pierwszym. I jeszcze gwoli ��cis��o��ci: Litwiniuk nie dzieli powie��ci na rozdzia��y, tylko ���na Akty, wzi����o si�� to od nazw teczek ze sprawami w archiwach policyjnych. Chocia�� niekt��rym mo��e si�� to kojarzy�� z podzia��em scen w teatrze, to nie ma z tym nic wsp��lnego���. Mamy wi��c nie rozdzia�� I, tylko akt I. Taka duperela, ��e s��owo ���akt��� w tym znaczeniu wyst��puje jedynie w liczbie mnogiej, kt��ra w��wczas brzmi ���akta���, a nie ���akty���, umkn����a zar��wno autorowi, jak i profesjonalnej korekcie.
Dzielny detektyw ��ledzi te�� potencjaln�� niewiern��:
��ona klienta wysz��a z domu, kieruj��c si�� do samochodu, a nast��pnie ruszy��a w stron�� centrum. Jest to atrakcyjna blondynka, ma oko��o sto siedemdziesi��t centymetr��w wzrostu, w��osy ledwo zakrywaj��ce szyj��. Wygl��da m��odo i na pewno nie da��bym jej tych trzydziestu o��miu lat.
Tych trzydziestu o��miu, kt��re ma jej m����. Bo, jak wiadomo, ma����e��stwa mog�� zawiera�� mi��dzy sob�� wy����cznie r��wnolatkowie. Profesjonalna korekta nie zwr��ci��a te�� Litwiniukowi uwagi, ��e w narracji nale��y stosowa�� jednolity czas: ���nast��pnie ruszy��a [na piechot��?] w stron�� centrum. By��a to atrakcyjna blondynka, mia��a oko��o stu siedemdziesi��ciu centymetr��w wzrostu [���oko��o��� wymaga dope��niacza, profesjonalna korekto]���.
Mark z miejsca rozszyfrowuje m����czyzn��, z kt��rym Gabriela, ��ona klienta, spotka��a si�� w restauracji (���[d]yskretna mowa cia��a oraz og��lne zachowanie ��wiadczy o mo��liwo��ci pracy jako prawnik lub co�� w tym gu��cie���), ale potrzebuje twardych dowod��w, wi��c w mieszkaniu ma����onk��w montuje kamery ���z funkcj�� wzmacniania ��wiat��a, dzi��ki czemu mo��e nagrywa�� praktycznie w ca��kowitej ciemno��ci���. Litwiniuk m��g��by pisa�� poradniki dla prywatnych detektyw��w: je��li nie wiesz, gdzie spotykaj�� si�� kochankowie, przyjmij za��o��enie, ��e w mieszkaniu zdradzanego m����a, i zamontuj tam kamery, kt��re wzmacniaj�� ��wiat��o, kiedy tego ��wiat��a nie ma. I gdzie spotyka si�� Gabriela z tajemniczym m����czyzn��? Nie uwierz�� pa��stwo! W tym��e mieszkaniu pod nieobecno���� m����a.
Gabriela jest trzeci�� ��on�� pan Pilsona, kt��ry wcze��niej dwukrotnie owdowia��:
O��eni�� si�� w wieku dwudziestu lat z Mari�� Kilsk��, dwa lata p����niej zgin����a w wypadku autokaru. W wieku dwudziestu pi��ciu lat o��eni�� si�� ponownie, jego wybrank�� by��a Weronika Szaj, kt��ra zgin����a w wypadku samolotu pi���� lat p����niej.
Szybko wyja��nia si��, ��e:
wypadki, w kt��rych zgin����y poprzednie ��ony klienta zosta��y zaplanowane. Policja nie ma co do tego ��adnych w��tpliwo��ci, niestety nie znaleziono winnych.
Mo��e dlatego, ��e wypadki zaplanowano bardzo przemy��lnie:
samolot jak i autokar zosta��y uszkodzone w taki sprytny spos��b, kt��ry nie ujawnia�� si�� [spos��b si�� nie ujawnia��, ��eby by��a jasno���� ��� przyp. m��j] podczas rutynowej kontroli przed startem. Jednak w trakcie podr����y blokowa�� [oczywi��cie spos��b blokowa��] uk��ady steruj��ce i wy����cza�� ci��g silnika w przypadku samolotu oraz go zwi��ksza�� w przypadku autokaru.
Chcesz si�� pozby�� ��ony? Nic prostszego. Uszkod�� sprytnie samolot, kt��rym b��dzie lecie��. ��atwo to zrobi��, zw��aszcza je��li nie pracujesz na lotnisku i nie masz z bran���� lotnicz�� nic wsp��lnego.
Emanuel przekaza�� te informacje od razu odpowiednim s��u��bom, ale nie da��o si�� cofn���� pieni��dzy, kt��re otrzyma�� Samuel Pilson. By��o to oko��o trzech milion��w po ��mierci pierwszej i cztery po ��mierci drugiej ��ony. Siedem milion��w (���)
Emanuel Kirsten jest policjantem prowadz��cym ��ledztwo, wi��c rozumiemy, ��e w sprawie zab��jstwa odpowiednie s�� inne s��u��by, a nie policja. Chyba ��e uwi��zienie mordercy jest spraw�� drugorz��dn��, przede wszystkim nale��y mu zabra�� pieni��dze i mowa o s��u��bach finansowych. Tylko dlaczego akurat Pilsonowi mia��yby one zabiera�� pieni��dze, skoro ���nie znaleziono winnych���. Ale detektyw Mark jest sprytniejszy ni�� policja, ustala, ��e Pilson kas�� przepu��ci��, i na tej podstawie konkluduje:
Mo��e to klient sta�� za zab��jstwami, bo tak nale��y o nich m��wi��, swoich poprzednich ��on (���)
Konkluzja, ��e zab��jstwa nale��y nazywa�� zab��jstwami, jest niew��tpliwie s��uszna i chwa��a profesjonalnej korekcie, ��e w ni�� nie ingerowa��a. Detektyw jako cz��owiek czynu nie ogranicza si�� jednak do konkluzji i wydaje swej asystentce polecenie:
- Zadzwo�� na policj��, niech aresztuj�� naszego klienta, dwa zab��jstwa i wy��udzenia pieni��dzy.
Bo, jak wiadomo, policja to taka instytucja, kt��ra aresztuje ludzi na polecenie prywatnych detektyw��w na podstawie ich przypuszcze��, ��e kto�� tam mo��e jest morderc��. Mark domy��la si�� te��, dlaczego klient trzeciej ��ony nie zabi��, tylko zg��osi�� si�� do niego, by znale���� dowody do rozwodu:
(���) z trzeci�� chcia�� si�� rozwie����, poniewa�� przez intercyz�� w wyniku ��mierci wsp����ma����onka nie dostaje niczego, lub prawie niczego.
Kto�� m��g��by zaprotestowa��, ��e o tym, co dostaje wsp����ma����onek po ��mierci drugiego, decyduje testament, intercyza za�� jest w��a��nie na wypadek rozwodu, ale znajoma prawniczka t��umaczy Markowi, ��e wcale tak to nie wygl��da:
(���) w wi��kszo��ci wypadk��w jest to zabezpieczenie maj��tku na wypadek ��mierci wsp����ma����onka lub jego niepoczytalno��ci, dzi��ki czemu cz������ lub ca��o���� maj��tku przechodzi na drug�� osob��. Takie umowy stosuje si��, gdy jedna ze stron nie ma zaufania do swoich krewnych.
A maj��tek jest ca��kiem spory, o czym Mark dowiaduje si��, dzwoni��c do notariusza:
Powiedzia�� mi on, ��e intercyza jest na kwot�� pi����dziesi��ciu milion��w funt��w, obydwie strony nalega��y, by maj��tek zosta�� wyceniony w funtach.
���Na kwot�����, bo intercyza to rodzaj ubezpieczenia. A notariusz to taki go����, kt��ry dzwoni��cym do niego ludziom wyjawia tre���� zawieranych w jego kancelarii um��w. Chocia�� tu mo��e zadzia��a�� osobisty urok detektyw���a Stefan���a Mark���a, gdy�� okazuje si��, ��e poufne informacje uzyskuje on bez ��adnego problemu.
- Dzie�� dobry. Narodowy Bank Inwestycyjny, w czym mog�� pom��c?
- Dzie�� dobry. Nazywam si�� Stefan Mark i dzwoni��, aby dowiedzie�� si�� o p��ynno��ci finansowej mojego klienta Samuela Pilsona.
- Chwileczk��, mo��emy poda�� t�� informacj��, ale najpierw chcia��bym sprawdzi�� pana to��samo����, prosz�� odpowiedzie�� na kilka pyta��.
Pan Litwiniuk najwyra��niej od czasu do czasu dzwoni do swojego banku i tam, zanim go obs��u����, sprawdzaj��, czy to rzeczywi��cie on dzwoni. Pytaj�� go o fakty, kt��re poda�� przy zak��adaniu rachunku, oraz o numery czy has��a, kt��re do jego rachunku przypisano. I pan Litwiniuk wysnu�� z tego wniosek, ��e w ten spos��b mo��na sprawdzi�� to��samo���� ka��dego dzwoni��cego do banku. Jaki wynik na te��cie IQ osi��ga kto��, kto rozumuje w ten spos��b? Ujemny?
Ka��dy rasowy autor krymina����w dba o zwroty akcji, tako�� i Marcin Litwiniuk, wi��c pan Samuel Pilson nie zostaje z��apany za sprytne uszkodzenie samolotu i zabicie pasa��er��w, tylko ginie w wypadku samochodowym. Oczywi��cie jest to sprytnie zaplanowane morderstwo: Pilson zasn���� za kierownic�� (autor nie wyjawia, co si�� w wyniku tego za��ni��cia sta��o, jedynie, ��e mia��o to skutek ��miertelny) po tym, jak podano mu ��rodek nasenny (autor nie wyjawia, czy doustnie, czy do��ylnie). Co prawda detektyw ��ywi w��tpliwo��ci, czy ten lek w og��le istnieje, ale morderca ���jest po medycynie (���) je��li nie ma leku nasennego kt��rego podano ofierze, to potrafi go opracowa�����. Innymi s��owy: faceta zabito czym��, co mo��e nie istnieje, ale je��li nie istnieje, to nie ma problemu, bo morderca potrafi to wynale����. ��eby lek nie zd����y�� si�� ulotni��, pogrzeb odbywa si�� w po��piechu (ja tylko referuj��, wi��c prosz�� mnie nie pyta��, dlaczego nale��y pochowa�� ofiar��, zanim substancja wskazuj��ca na morderstwo wyparuje), ale ���trumna jest pusta���. O tym, ��e zw��oki s�� nadal w zak��adzie medycyny s��dowej, informuje detektywa policyjny patolog. Do tego okazuje si��, ��e ju�� ���zbadali krew ofiary mia�� du���� dawk�� ��rodka nasennego���. Jaki w tym sens, by grzeba�� pust�� trumn��, skoro wszyscy zainteresowani wiedz��, gdzie jest trup? Mog�� tylko powiedzie��, ��e taki, jak w ca��ej intrydze kryminalnej. Pilsona zamordowa�� niejaki Alwin Ziuba. Pilson zakocha�� si�� w jego ��onie Izabeli, a wtedy w��a��cicielka salonu masa��u Angie Mendoza, kt��ra ���za pomoc�� pana Pilsona nak��oni��a go [mowa ca��y czas o panu Pilsonie ��� przyp. m��j] do uwiedzenia, po��lubienia, a nast��pnie zabicia swoich poprzednich ��on���, zorganizowa��a dla ��ony Ziuby now�� to��samo���� ��� ta w��a��nie wtedy sta��a si�� Gabriel�� ��� by Pilson m��g�� si�� z ni�� o��eni��. Czyli wsp��lniczka Pilsona (dzia��aj��ca z dobrego serca, skoro zostawi��a mu ca���� kas��, jak�� dosta�� po ��mierci ��on) obr��ci��a si�� przeciwko niemu, ale dlaczego i co podsuni��cie mu Izabeli mia��o na celu, pozosta��o s��odk�� tajemnic�� Litwiniuka. Ca��a tr��jka dzielnie spiskowa��a przed Pilsonem, ale ten pokrzy��owa�� spiskowcom szyki, bo ���zobaczy�� u ��ony bielizn��, kt��r�� dosta��a na rocznic�� swojego pierwszego ��lubu��� i poszed�� do prywatnego detektywa, ��e ��ona go zdradza. Mendoz�� tak to przerazi��o, ��e ���postanowi��a zniszczy�� wszystkie jego pieni��dze oraz przekupi�� pracownik��w bank��w, aby ci wystawili kredyty z datami wstecznymi���. Przed czym mia��o to j�� uratowa�� i dlaczego go zabili, autor r��wnie�� nie wyja��nia.
Powalaj�� te�� dowody, jakie detektyw zdoby�� na potwierdzenie, ��e Ziuba by�� bezpo��rednim wykonawc�� mordu. ���Ale sk��d pewno����, ��e Alwin Ziuba zabi�� Samuela Pilsona?���. ���Alwin Ziuba chocia�� udaje w��a��ciciela studia film��w sci-fi, to nie ma wykszta��cenia ani filmowego ani marketingowca. Jest po medycynie (���)���. A z czas��w pierwszych rz��d��w PiS-u wiemy, ��e lekarze to z definicji mordercy.
Podsumowuj��c, logika poszczeg��lnych scen i ca��ej akcji jest na takim poziomie, ��e powiedzie��, ��e Litwiniuk ma elementarne z ni�� k��opoty, by��oby eufemizmem. Posuni��ta do tego stopnia nieumiej��tno���� logicznego my��lenia powinna zosta�� zakwalifikowana jako jednostka chorobowa.
Zak��adam, ��e ci, kt��rzy czytaj�� mojego bloga regularnie albo kt��rym nazwa ���Psychoskok��� sk��din��d co�� m��wi, s�� przekonani, ��e omawiam kolejny przypadek publikacji z rodzaju vanity press. Grafoman stworzy�� dzie��o, kt��re ka��dy redaktor selekcjonuj��cy teksty wywali��by do kosza po przeczytaniu pi��ciu zda��, a pseudowydawnictwo opublikowa��o je za pieni��dze autora, kroj��c go na kosztach wydania i wmawiaj��c mu, ��e jest pisarzem. Nic z tych rzeczy. ���Przygody Stefana Mark���a��� nie ukaza��y si�� na papierze, wydany zosta�� tylko e-book. To oznacza, ��e Psychoskok i Ryszard Krupi��ski, kt��ry ksi����k�� tak profesjonalnie zredagowa�� (zreszt�� za��o��yciel Psychoskoka), nie kantuj�� autora (bo z samego wydania nic nie maj��), lecz s�� przekonani, ��e to publikacja naprawd�� warta rozpowszechniania w��r��d czytelnik��w. Rozumiem, ��e sam grafoman nie dostrzega, ��e w jego tek��cie nic si�� nie trzyma kupy, ale poza tym powinno by�� to czytelne dla ka��dego dwunastolatka, kt��ry zdo��a�� uzyska�� promocj�� do czwartej klasy.
Sprytne uszkodzenie samolotu, czyli jak zamordować logikę
Z książką jest jak z kobietą. Urzeka nas jakimś elementem swej urody czy osobowości, wyobrażamy sobie, że dzięki temu wiemy o niej wszystko, a kiedy poznamy ją bliżej, okazuje się, że intuicja nas nie zawiodła. Powieść Marcina Litwiniuka pt. „Detektyw: Przygody Stefana Mark'a” urzekła mnie przepięknym bykiem na okładce w odmianie nazwiska głównego bohatera. A kiedy zobaczyłem, że opublikowało ją niezawodne wydawnictwo Psychoskok, wiedziałem, że czeka mnie czytelnicza uczta.

Tajemnica byka na okładce zostaje wyjaśniona już na stronie redakcyjnej: otóż książka przeszła nie zwykłą korektę, a „profesjonalną”, wykonaną przez Ryszarda Krupińskiego.

Dzięki „korekcie profesjonalnej” możemy rozkoszować się takimi passusami:
Największą [odległość], na jakich próbowałem urządzenie to trzysta metrów. Nie wierzcie w te brednie, które pokazują w filmach na temat, jakości podsłuchów. One nigdy nie odbierają sygnałów o tak wysokiej jakości.
Sygnałów nie odbierają brednie, filmy czy podsłuchy?
(…) mężczyzna po tym zdaniu uśmiechnął się i odrzekł. Nie mogę się już doczekać. Po czym wstali (…)
Kwestia dialogowa zgrabnie wpleciona w tekst.
Siedziałem w swojej Astrze, jest to samochód idealny w moim zawodzie, ponieważ nie wyróżnia się. (…) łatwo (…) nim wmieszać się w obraz miasta (…).
Bo taką vectrą na przykład, to za cholerę nie da się wmieszać w obraz miasta.
- Rozumiem, że intercyza ma warunki, które złamane unieważniają ją.
Warunki, które złamane. Miejmy nadzieję, że książka nie trafi w ręce polonistek Litwiniuka i Krupińskiego, bo na miejscu padną trupem. Chyba że już nie żyją, wtedy przewracają się w grobach.
(…) zatrzymał się przed jednym z wieżowców mieszanych. Jest to taki budynek, który wynajmuje różnym firmom poszczególne piętra.
Czyli tzw. budynek inteligentny, któremu wcale nic się nie miesza. Ale przejdźmy do akcji, bo poczynania detektyw’a Stefan’a Mark’a śledzimy naprawdę z zapartym tchem. Mark był policjantem, ale został ranny w „wypadku podczas akcji” i przekwalifikował się na prywatnego detektywa. Współpracuje z niejaką Katarzyną Kłos, która przyszła do niego do szpitala: „Uprzejmie się przedstawiła i zaczęła rozmawiać ze mną. Przychodziła codziennie i siedziała przy mnie cały dzień”. W jakim celu czy charakterze przychodziła i siedziała, czytelnik się nie dowiaduje.
Pierwszą sprawę zleca detektywowi Markowi niejaki Samuel Pilson. Prosi o zdobycie dowodów na zdradę żony. Mark sprawdza zleceniodawcę:
(…) trzydzieści osiem lat. W wieku dwunastu lat oskarżony o współudział w kradzieży w sklepie, oskarżenie odsunięto z powodu niewystarczających dowodów.
Litwiniuk nie podaje, w jakim państwie dzieje się akcja powieści, ale każdy czytelnik może to sobie łatwo wykoncypować, biorąc pod uwagę nazwiska jego obywateli (Kłos, Pilson), obowiązujący w nim system prawny, pozwalający na stawianie przed sądem dwunastoletnich dzieci, walutę („[w]yciągnąłem portfel i wręczyłem mężczyźnie sto euro”) oraz język inny niż angielski („jej akcent sugerował, że mieszkała w kraju anglojęzycznym”).
Choć muszę przyznać, że powyższa informacja nie jest na 100%, przeczytałem pierwszy rozdział, po którym dostałem drgawek i w trosce o własne zdrowie następne sobie podarowałem. Starałem się wyszukać po słowach kluczowych (nazwy państw, miast, waluty, języki), czy podana jest jakaś wskazówka, i nie znalazłem. Do tego każdy rozdział obejmuje jedną zagadkę i stanowi zamkniętą całość, więc nazwa kraju powinna być podana w pierwszym. I jeszcze gwoli ścisłości: Litwiniuk nie dzieli powieści na rozdziały, tylko „na Akty, wzięło się to od nazw teczek ze sprawami w archiwach policyjnych. Chociaż niektórym może się to kojarzyć z podziałem scen w teatrze, to nie ma z tym nic wspólnego”. Mamy więc nie rozdział I, tylko akt I. Taka duperela, że słowo „akt” w tym znaczeniu występuje jedynie w liczbie mnogiej, która wówczas brzmi „akta”, a nie „akty”, umknęła zarówno autorowi, jak i profesjonalnej korekcie.
Dzielny detektyw śledzi też potencjalną niewierną:
Żona klienta wyszła z domu, kierując się do samochodu, a następnie ruszyła w stronę centrum. Jest to atrakcyjna blondynka, ma około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, włosy ledwo zakrywające szyję. Wygląda młodo i na pewno nie dałbym jej tych trzydziestu ośmiu lat.
Tych trzydziestu ośmiu, które ma jej mąż. Bo, jak wiadomo, małżeństwa mogą zawierać między sobą wyłącznie równolatkowie. Profesjonalna korekta nie zwróciła też Litwiniukowi uwagi, że w narracji należy stosować jednolity czas: „następnie ruszyła [na piechotę?] w stronę centrum. Była to atrakcyjna blondynka, miała około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu [„około” wymaga dopełniacza, profesjonalna korekto]”.
Mark z miejsca rozszyfrowuje mężczyznę, z którym Gabriela, żona klienta, spotkała się w restauracji („[d]yskretna mowa ciała oraz ogólne zachowanie świadczy o możliwości pracy jako prawnik lub coś w tym guście”), ale potrzebuje twardych dowodów, więc w mieszkaniu małżonków montuje kamery „z funkcją wzmacniania światła, dzięki czemu może nagrywać praktycznie w całkowitej ciemności”. Litwiniuk mógłby pisać poradniki dla prywatnych detektywów: jeśli nie wiesz, gdzie spotykają się kochankowie, przyjmij założenie, że w mieszkaniu zdradzanego męża, i zamontuj tam kamery, które wzmacniają światło, kiedy tego światła nie ma. I gdzie spotyka się Gabriela z tajemniczym mężczyzną? Nie uwierzą państwo! W tymże mieszkaniu pod nieobecność męża.
Gabriela jest trzecią żoną pan Pilsona, który wcześniej dwukrotnie owdowiał:
Ożenił się w wieku dwudziestu lat z Marią Kilską, dwa lata później zginęła w wypadku autokaru. W wieku dwudziestu pięciu lat ożenił się ponownie, jego wybranką była Weronika Szaj, która zginęła w wypadku samolotu pięć lat później.
Szybko wyjaśnia się, że:
wypadki, w których zginęły poprzednie żony klienta zostały zaplanowane. Policja nie ma co do tego żadnych wątpliwości, niestety nie znaleziono winnych.
Może dlatego, że wypadki zaplanowano bardzo przemyślnie:
samolot jak i autokar zostały uszkodzone w taki sprytny sposób, który nie ujawniał się [sposób się nie ujawniał, żeby była jasność – przyp. mój] podczas rutynowej kontroli przed startem. Jednak w trakcie podróży blokował [oczywiście sposób blokował] układy sterujące i wyłączał ciąg silnika w przypadku samolotu oraz go zwiększał w przypadku autokaru.
Chcesz się pozbyć żony? Nic prostszego. Uszkodź sprytnie samolot, którym będzie lecieć. Łatwo to zrobić, zwłaszcza jeśli nie pracujesz na lotnisku i nie masz z branżą lotniczą nic wspólnego.
Emanuel przekazał te informacje od razu odpowiednim służbom, ale nie dało się cofnąć pieniędzy, które otrzymał Samuel Pilson. Było to około trzech milionów po śmierci pierwszej i cztery po śmierci drugiej żony. Siedem milionów (…)
Emanuel Kirsten jest policjantem prowadzącym śledztwo, więc rozumiemy, że w sprawie zabójstwa odpowiednie są inne służby, a nie policja. Chyba że uwięzienie mordercy jest sprawą drugorzędną, przede wszystkim należy mu zabrać pieniądze i mowa o służbach finansowych. Tylko dlaczego akurat Pilsonowi miałyby one zabierać pieniądze, skoro „nie znaleziono winnych”. Ale detektyw Mark jest sprytniejszy niż policja, ustala, że Pilson kasę przepuścił, i na tej podstawie konkluduje:
Może to klient stał za zabójstwami, bo tak należy o nich mówić, swoich poprzednich żon (…)
Konkluzja, że zabójstwa należy nazywać zabójstwami, jest niewątpliwie słuszna i chwała profesjonalnej korekcie, że w nią nie ingerowała. Detektyw jako człowiek czynu nie ogranicza się jednak do konkluzji i wydaje swej asystentce polecenie:
- Zadzwoń na policję, niech aresztują naszego klienta, dwa zabójstwa i wyłudzenia pieniędzy.
Bo, jak wiadomo, policja to taka instytucja, która aresztuje ludzi na polecenie prywatnych detektywów na podstawie ich przypuszczeń, że ktoś tam może jest mordercą. Mark domyśla się też, dlaczego klient trzeciej żony nie zabił, tylko zgłosił się do niego, by znaleźć dowody do rozwodu:
(…) z trzecią chciał się rozwieść, ponieważ przez intercyzę w wyniku śmierci współmałżonka nie dostaje niczego, lub prawie niczego.
Ktoś mógłby zaprotestować, że o tym, co dostaje współmałżonek po śmierci drugiego, decyduje testament, intercyza zaś jest właśnie na wypadek rozwodu, ale znajoma prawniczka tłumaczy Markowi, że wcale tak to nie wygląda:
(…) w większości wypadków jest to zabezpieczenie majątku na wypadek śmierci współmałżonka lub jego niepoczytalności, dzięki czemu część lub całość majątku przechodzi na drugą osobę. Takie umowy stosuje się, gdy jedna ze stron nie ma zaufania do swoich krewnych.
A majątek jest całkiem spory, o czym Mark dowiaduje się, dzwoniąc do notariusza:
Powiedział mi on, że intercyza jest na kwotę pięćdziesięciu milionów funtów, obydwie strony nalegały, by majątek został wyceniony w funtach.
„Na kwotę”, bo intercyza to rodzaj ubezpieczenia. A notariusz to taki gość, który dzwoniącym do niego ludziom wyjawia treść zawieranych w jego kancelarii umów. Chociaż tu może zadziałał osobisty urok detektyw’a Stefan’a Mark’a, gdyż okazuje się, że poufne informacje uzyskuje on bez żadnego problemu.
- Dzień dobry. Narodowy Bank Inwestycyjny, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry. Nazywam się Stefan Mark i dzwonię, aby dowiedzieć się o płynności finansowej mojego klienta Samuela Pilsona.
- Chwileczkę, możemy podać tę informację, ale najpierw chciałbym sprawdzić pana tożsamość, proszę odpowiedzieć na kilka pytań.
Pan Litwiniuk najwyraźniej od czasu do czasu dzwoni do swojego banku i tam, zanim go obsłużą, sprawdzają, czy to rzeczywiście on dzwoni. Pytają go o fakty, które podał przy zakładaniu rachunku, oraz o numery czy hasła, które do jego rachunku przypisano. I pan Litwiniuk wysnuł z tego wniosek, że w ten sposób można sprawdzić tożsamość każdego dzwoniącego do banku. Jaki wynik na teście IQ osiąga ktoś, kto rozumuje w ten sposób? Ujemny?
Każdy rasowy autor kryminałów dba o zwroty akcji, takoż i Marcin Litwiniuk, więc pan Samuel Pilson nie zostaje złapany za sprytne uszkodzenie samolotu i zabicie pasażerów, tylko ginie w wypadku samochodowym. Oczywiście jest to sprytnie zaplanowane morderstwo: Pilson zasnął za kierownicą (autor nie wyjawia, co się w wyniku tego zaśnięcia stało, jedynie, że miało to skutek śmiertelny) po tym, jak podano mu środek nasenny (autor nie wyjawia, czy doustnie, czy dożylnie). Co prawda detektyw żywi wątpliwości, czy ten lek w ogóle istnieje, ale morderca „jest po medycynie (…) jeśli nie ma leku nasennego którego podano ofierze, to potrafi go opracować”. Innymi słowy: faceta zabito czymś, co może nie istnieje, ale jeśli nie istnieje, to nie ma problemu, bo morderca potrafi to wynaleźć. Żeby lek nie zdążył się ulotnić, pogrzeb odbywa się w pośpiechu (ja tylko referuję, więc proszę mnie nie pytać, dlaczego należy pochować ofiarę, zanim substancja wskazująca na morderstwo wyparuje), ale „trumna jest pusta”. O tym, że zwłoki są nadal w zakładzie medycyny sądowej, informuje detektywa policyjny patolog. Do tego okazuje się, że już „zbadali krew ofiary miał dużą dawkę środka nasennego”. Jaki w tym sens, by grzebać pustą trumnę, skoro wszyscy zainteresowani wiedzą, gdzie jest trup? Mogę tylko powiedzieć, że taki, jak w całej intrydze kryminalnej. Pilsona zamordował niejaki Alwin Ziuba. Pilson zakochał się w jego żonie Izabeli, a wtedy właścicielka salonu masażu Angie Mendoza, która „za pomocą pana Pilsona nakłoniła go [mowa cały czas o panu Pilsonie – przyp. mój] do uwiedzenia, poślubienia, a następnie zabicia swoich poprzednich żon”, zorganizowała dla żony Ziuby nową tożsamość – ta właśnie wtedy stała się Gabrielą – by Pilson mógł się z nią ożenić. Czyli wspólniczka Pilsona (działająca z dobrego serca, skoro zostawiła mu całą kasę, jaką dostał po śmierci żon) obróciła się przeciwko niemu, ale dlaczego i co podsunięcie mu Izabeli miało na celu, pozostało słodką tajemnicą Litwiniuka. Cała trójka dzielnie spiskowała przed Pilsonem, ale ten pokrzyżował spiskowcom szyki, bo „zobaczył u żony bieliznę, którą dostała na rocznicę swojego pierwszego ślubu” i poszedł do prywatnego detektywa, że żona go zdradza. Mendozę tak to przeraziło, że „postanowiła zniszczyć wszystkie jego pieniądze oraz przekupić pracowników banków, aby ci wystawili kredyty z datami wstecznymi”. Przed czym miało to ją uratować i dlaczego go zabili, autor również nie wyjaśnia.
Powalają też dowody, jakie detektyw zdobył na potwierdzenie, że Ziuba był bezpośrednim wykonawcą mordu. „Ale skąd pewność, że Alwin Ziuba zabił Samuela Pilsona?”. „Alwin Ziuba chociaż udaje właściciela studia filmów sci-fi, to nie ma wykształcenia ani filmowego ani marketingowca. Jest po medycynie (…)”. A z czasów pierwszych rządów PiS-u wiemy, że lekarze to z definicji mordercy.
Podsumowując, logika poszczególnych scen i całej akcji jest na takim poziomie, że powiedzieć, że Litwiniuk ma elementarne z nią kłopoty, byłoby eufemizmem. Posunięta do tego stopnia nieumiejętność logicznego myślenia powinna zostać zakwalifikowana jako jednostka chorobowa.
Zakładam, że ci, którzy czytają mojego bloga regularnie albo którym nazwa „Psychoskok” skądinąd coś mówi, są przekonani, że omawiam kolejny przypadek publikacji z rodzaju vanity press. Grafoman stworzył dzieło, które każdy redaktor selekcjonujący teksty wywaliłby do kosza po przeczytaniu pięciu zdań, a pseudowydawnictwo opublikowało je za pieniądze autora, krojąc go na kosztach wydania i wmawiając mu, że jest pisarzem. Nic z tych rzeczy. „Przygody Stefana Mark’a” nie ukazały się na papierze, wydany został tylko e-book. To oznacza, że Psychoskok i Ryszard Krupiński, który książkę tak profesjonalnie zredagował (zresztą założyciel Psychoskoka), nie kantują autora (bo z samego wydania nic nie mają), lecz są przekonani, że to publikacja naprawdę warta rozpowszechniania wśród czytelników. Rozumiem, że sam grafoman nie dostrzega, że w jego tekście nic się nie trzyma kupy, ale poza tym powinno być to czytelne dla każdego dwunastolatka, który zdołał uzyskać promocję do czwartej klasy.
November 14, 2016
Trzy ko��a dobre albo savoir-vivre pana Tomka
Po zamieszczeniu polemiki czy raczej sprostowania do wpisu Jak negocjowa�� umow�� wydawnicz�� dowiedzia��em si�� od Tomasza W��ckiego, jego autora, ��e mam ca��kowit�� racj��, ale ���co mnie dziwi, to ostry ton pa��skiego tekstu���. Po czym, ��eby wy��uszczy�� mi, ��e pisz�� w spos��b nieodpowiedni, zaj���� si�� moj�� krytyk�� grafoma��skich utwor��w i podsumowa�� j�� nast��puj��co: ���widz�� w panu sadystycznego szczeniaka, kt��ry dla satysfakcji pali mr��wki pod lup�����. Uzna��em, ��e analiza konstrukcji psychicznej pana Tomka, kt��rego razi ���ostry ton��� ��ci��le merytorycznej polemiki, ale kt��ry nie ma problemu, by nazywa�� obcych sobie doros��ych ludzi ���sadystycznymi szczeniakami���, jest zaj��ciem dla psychiatry, a nie dla mnie, wi��c si�� ni�� nie zajmowa��em, tylko zaprzesta��em korespondencji. Po��a��owa��em tylko, ��e j�� zacz����em, bo to ja napisa��em do W��ckiego w odpowiedzi na og��oszenie, ��e poszukuje wsp����pracownik��w, kt��rym zamierza p��aci�� za teksty. Okaza��o si��, ��e zamierza p��aci��, ale w formie reklamy, a takie oferty wzbudza��y m��j pusty ��miech jeszcze kiedy by��em ��wie��o po studiach, a co dopiero teraz. Zreszt�� nawet gdyby rzeczywi��cie p��aci��, wola��bym wybiera�� jedzenie ze ��mietnika, ni�� bra�� pieni��dze od cz��owieka, kt��ry uwa��a, ��e mo��e si�� do mnie zwraca�� w opisany powy��ej spos��b. Ale pretensje mog�� mie�� tylko do siebie, ��e podkusi��o mnie, by nabra�� si�� na ofert�� go��cia, kt��ry uczy innych, jak pisa�� i wydawa�� ksi����ki, maj��c na koncie jedn�� self-publishersk�� 134-stronicow�� powie����, do tego opublikowan�� w trakcie tego uczenia. Nawiasem m��wi��c, rzeczonego wpisu nie poprawi��, a skoro przyzna�� mi racj��, oznacza to, ��e w pe��ni ��wiadomie wprowadza ludzi w b����d w kwestii um��w wydawniczych.
Po tym mi��ym kontakcie z panem W��ckim niespecjalnie si�� ostatnio zdziwi��em, kiedy przeczyta��em na jego blogu, ��e nazywa mnie ���roszczeniowym dupkiem���, kt��ry ���wypisuje (���) farmazony na sieci���. Chodzi o moj�� krytyk�� Ridero. W��cki nie wyja��nia, co w moich zarzutach jest farmazonami, bo takie uszczeg����owienie grozi��oby merytoryczn�� odpowiedzi�� z mojej strony, a tu ju�� pan W��cki ma z��e do��wiadczenia, ��e ma��o co z jego pozornie sensownych wywod��w okazuje si�� wtedy ten sens mie��. Bezpieczniej ograniczy�� si�� do deprecjonuj��cego og��lnika, no bo je��li taki autorytet jak Tomasz W��cki, autor ca��ej jednej ksi����ki wydanej za po��rednictwem Ridero, tak obwie��ci��, to wysiada nawet Kaczy��ski ze swoimi prawdami objawionymi.
Chocia�� przepraszam, par�� szczeg��lik��w W��cki w odpowiedzi na komentarze innych nadmienia. I tak na przyk��ad za ���nieudany ��art��� uzna��, ��e krytykuj�� Ridero za tworzenie b����dnej noty copyright. Innymi s��owy, zdaniem panem W��ckiego i komentuj��cego o nicku aaa data powstania czy pierwszej publikacji utworu jest bez znaczenia. Tak jak prawdziwa Rzeczpospolita Polska narodzi��a si�� wraz z wygraniem wybor��w przez PiS, tak dla pisarzy ��wiat zacz���� si�� wraz z powstaniem Ridero i oczywistym jest, ��e data przy copyrighcie powinna by�� dat�� publikacji w Ridero. Interesuj��ce w tym kontek��cie jest, co W��cki ma do zarzucenia Ridero. Ano na przyk��ad to, ��e nie mo��e zostawi�� pustej czwartej strony ok��adki: ���Robisz ksi����k�� papierow��, ale chcesz mie�� puste ty��y? Nie da si��. System wie lepiej���. Obecnie dawanie tekstu na czwartej stronie ok��adki jest norm��, wi��c W��cki ma pretensje, ��e nie mo��e zrealizowa�� swojej fanaberii, ale zmuszanie autora do zawarcia w ksi����ce b����dnych danych bibliograficznych mu nie tylko nie przeszkadza, ale jeszcze uwa��a, ��e autor, kt��ry chce mie�� poprawne dane bibliograficzne, jest jaki�� dziwny. Smaczne. I o ile jeszcze jestem w stanie zrozumie��, ��e takiemu aaa czy W��ckiemu wisi, czy przy ich ksi����kach b��dzie prawid��owo podany copyright, to nie pojmuj��, jak mo��na nie dostrzega��, o czym ��wiadczy taka niedor��bka: ��e ludzie tworz��cy platform�� do wydawania ksi����ek nie maj�� elementarnej wiedzy o wydawaniu ksi����ek. A skoro przy tym jeste��my, szkoda, ��e pan W��cki, zachwycaj��cy si�� profesjonalizmem pracownik��w Ridero, nie zechcia�� skomentowa�� ich ignorancji, czym jest ISBN. A przepraszam, skomentowa��: farmazony.
Pan W��cki odni��s�� si�� r��wnie�� do zarzutu, ��e serwis nie pracuje 24 godziny na dob��. ���Ridero dzia��a 24/7, tylko ich pomoc odpowiada w godzinach pracy���. Fajne, nie? Samoch��d jest ca��kiem sprawny, tylko nie ma k����. Co mi z tego, ��e Ridero dzia��a, skoro, ��eby skorzysta�� z tego dzia��ania, to ja musz�� odczeka�� cztery albo pi���� dni, bo bez odpowiedzi z pomocy nie da si�� ruszy�� do przodu? W��cki zreszt�� pi��knie zak��amuje m��j opis sytuacji: ���generalnie nie puszczam focha, kiedy kto�� na wiadomo���� z pi��tkowego wieczoru odpowie w poniedzia��ek���. ���Czy naprawd�� musz�� by�� na zawo��anie ca��y czas? Szczerze w��tpi��. Tw��j ksi����kowy biznes nie rozpadnie si�� przez noc, przecie�����. Z czwartku po po��udniu zrobi�� si�� pi��tek wiecz��r, a tak w og��le to tylko jedna noc, wi��c nie ma o co kruszy�� kopii. Ale najpi��kniejsze jest wyja��nienie W��ckiego, dlaczego Ridero nie mo��e oferowa�� ca��odobowej czy ca��otygodniowej pomocy: ���warto pami��ta��, ��e po drugiej stronie tych wszystkich Support��w stoj�� ludzie, a nie roboty. Czasem musz�� spa�����. Z tego by wynika��o, ��e W��cki jest przekonany, ��e w takim supporcie siedzi ca��y czas jeden i ten sam cz��owiek i kiedy on musi p��j���� spa�� (eksperymenty wykaza��y, ��e najp����niej w dwunastej dobie), to support trzeba zamkn����. Pan W��cki jednak nie zada�� sobie pytania, dlaczego taki Amazon nie jest zamykany na cztery spusty co dwana��cie dni, ale nie ma w tym nic dziwnego, ludzie, kt��rzy tworz�� sobie bzdurny obraz rzeczywisto��ci, zazwyczaj nie s�� w stanie zweryfikowa�� tego obrazu przez logiczne pytania, a kiedy zadaj�� je inni, to na og���� dowiaduj�� si��, ��e opowiadaj�� farmazony.
W��cki jest kolejn�� osob��, kt��ra, recenzuj��c Ridero, wspomina o tym, ��e kontaktowa��a si�� z supportem. W przypadku serwisu typu ���Do It Yourself��� jest to kuriozum, ��e nie da si�� z nim pracowa�� bez korzystania z pomocy.
Przejd��my jednak do w��a��ciwej recenzji serwisu. ���Ridero jest narz��dziem do sk��adu, ��amania i podstawowej redakcji���, informuje nas W��cki. Dziwne, bo ja my��la��em, ��e to ���inteligentny system wydawniczy���, nowa jako���� w polskim self-publishingu, platforma, dzi��ki kt��rej autorzy nie b��d�� potrzebowali ju�� wydawc��w. Mo��e ��le my��la��em? Ale nie, sprawdzam opis serwisu, czytam jeszcze raz wywiad z Kasyanenk�� i jako�� nie mog�� si�� doczyta��, by sw��j serwis postrzega�� jako ���narz��dzie do sk��adu, ��amania i podstawowej redakcji���. Mamy wi��c tak�� sytuacj��, ��e go���� sprzedaje kucyka, ale twierdzi, ��e to jest pierwszorz��dny ko�� wy��cigowy. Ja zg��aszam pretensje, ��e kucyk, kiedy obiecywano mi i potrzebuj�� konia wy��cigowego. Ale przychodzi W��cki i m��wi, ��e jestem ���roszczeniowy dupek, kt��ry chce wi��cej ni�� mo��esz mu da�����, a przecie�� ten kucyk jest ca��kiem ��adny, dzieci na nim mog�� si�� przejecha��, doros��y te�� go dosi��dzie, a jak nie jest d��okejem, to nawet b��dzie mia�� wra��enie, ��e znalaz�� si�� na torze wy��cigowym.
W��cki informuje nas, ��e ���Ridero jest wyj��ciem raczej dla tych, kt��rzy maj�� w��asny pomys�� na dystrybucj�����. Ciekawe, jak ma si�� to do deklaracji samego serwisu, ��e dzi��ki niemu ���proces przekszta��cenia tekstu w gotow�� ksi����k�� i rozpowszechniania jej w��r��d czytelnik��w staje si�� szybki, ��atwy i przyjemny. Ridero umo��liwia autorowi skupienie si�� na tym, co najwa��niejsze ��� tw��rczym i starannym przygotowaniu tekstu���. Czyli ja nie mam mie�� pomys��u na dystrybucj��, ja mam si�� skupi�� na tw��rczym i starannym przygotowaniu tekstu, a potem ju�� tylko patrze��, jak Ridero szybko, ��atwo i dla mnie przyjemnie rozprowadza moj�� ksi����k�� w��r��d czytelnik��w. Tymczasem przez p���� roku serwis sprzeda�� 13 egzemplarzy tej ksi����ki. Z tego 12 przez pierwsze dwa miesi��ce i 1 przez nast��pne cztery. Czyli dzia��a wy����cznie efekt nowo��ci, p����niej ksi����ka de facto si�� nie sprzedaje. Do tego kas�� za ni�� Ridero schowa��o do w��asnej kieszeni, bo wyznaczy��o taki limit wyp��at, ��e przy tym ���szybkim��� rozpowszechnianiu osi��gn�� go w 2025 roku. Kasyanenko: Panie, ten ko�� ��miga jak rakieta, wy��o��ysz szmal, a potem b��dziesz tylko zgarnia�� wygrane w gonitwach. W��cki: Naprawd�� musz�� pochwali�� pana Kasyanenk��, ��e sprzeda�� mi bardzo ��adnego kucyka na niedzielne przeja��d��ki po lesie.
���Ridero dba r��wnie�� o takie rzeczy jak zachowanie margines��w do wersji drukowanej (nawet je��li ich nie potrzebujesz, bo robisz tylko e-booka)���, zachwyca si�� W��cki. O tym, ��e ta dba��o���� polega na kancerowaniu ok��adki e-booka, a nie dodaniu margines��w do tej ok��adki, gdyby kto�� dodatkowo potrzebowa�� wersji drukowanej, W��cki ju�� nie wspomina. W skeczu kabaretu Tey pracownikowi, kt��ry zg��asza, ��e w traktorze zepsu��o si�� ko��o, nakazuj�� m��wi��, ��e nie jedno si�� zepsu��o, tylko ��e trzy s�� dobre. W��cki w��a��nie t�� metod�� pisze swoj�� recenzj��.
Dlatego te�� zachwala p��atne us��ugi serwisu: ���W tej chwili, przy ksi����ce [drukowanej] wycenionej na 40 z��otych, w kieszeni autora zostaje 15 ��� co jest ��wietnym wynikiem (naprawd��, wydawcy wystawiaj��cy towar w Empiku potrafi�� mie�� mniejszy udzia��)���. Po pierwsze Empik ksi����ki sprzedaje, a Ridero nie. Po drugie 40 z�� to mo��na wo��a�� za ksi����k�� Kinga albo Mi��oszewskiego, self-publisher m��g��by r��wnie dobrze za����da�� 150 z��, te�� nikt nie kupi, a jak pisze sam W��cki przy cenie ksi����ki 20 z��, trzeba odda�� temu wspania��emu serwisowi��� 19 (sic!). Po trzecie zdaje si��, ��e Ridero mia��o rewolucjonizowa�� rynek wydawniczy, a nie powiela�� chore rozwi��zania w dystrybucji ksi����ek.
���Przez Ridero mo��na zam��wi�� korekt�� (oko��o 4 z��ote za stron��) (���) Korekta wychodzi niezwykle tanio ��� ��rednia rynkowa to 5-8 z��otych za stron�����. W��cki nie odr����nia korekty od redakcji, 5-8 z�� to s�� stawki za redakcj��, a nie korekt��. 4 z�� za korekt�� to drogo.
Na koniec recenzji W��cki informuje nas, ��e jest roztrzepany, w zwi��zku z tym powinni��my p��aci�� Riderowi 90 z�� ekstra: ���Je��li zamawiasz druk, kup najpierw najmniejszy nak��ad (cztery ksi����ki za ponad 90 z��otych). Ridero nie oferuje egzemplarzy testowych. Je��li zrobisz g��upi b����d, kt��rego nikt w por�� nie zauwa��y, zamawiaj��c od razu ca��y nak��ad sko��czysz jak ja ��� z trzystoma sztukami liter��wki na ok��adce���. Pomijaj��c niew��tpliwy wyczyn W��ckiego, ��e uda��o mu si�� zrobi�� trzysta liter��wek na ok��adce, chcia��bym si�� dowiedzie��, ile procentowo wynosi gwarancja, ��e kto��, kto nie potrafi sprawdzi�� tekstu przed drukiem, sprawdzi go po druku. Opublikowa��em jako wydawca dziesi���� ksi����ek i to w normalnym nak��adzie, a nie trzysta sztuk. Nigdy mnie ani moim wsp����pracownikom nie przysz��o do g��owy, ��eby wydawa�� prawie st��w�� w celu ustalania, czy na ok��adce nie ma liter��wek. Po prostu starannie przygotowywali��my ksi����ki do druku i nigdy ��adna liter��wka nam si�� nie zdarzy��a.
Skoro Ridero oferuje de facto us��ug�� sk��adu, korekty i druku, to ja chcia��bym si�� dowiedzie��, o co to ca��e halo. Przecie�� normalnie nikt nie podnieca si�� go��ciem, kt��ry otworzy�� drukarni�� albo postanowi�� zarabia�� na ��ycie, oferuj��c wykonywanie sk��adu i korekty. Nikt z nim nie przeprowadza wywiad��w, nie og��asza, ��e wydawanie ksi����ek wesz��o w now�� er��. Ot, jeszcze jedna drukarnia, kolejny korektor, fajnie, b��dzie szersza oferta, mo��e si�� z us��ugi skorzysta, mo��e nie, w zale��no��ci od warunk��w.
Kiedy czytam blogi r����nych polskich self-publisher��w, to nieodmiennie odnosz�� wra��enie, ��e mam do czynienia z hobbystami, kt��rzy z d��ubania w maluchu pod blokiem przerzucili si�� na wydawanie ksi����ek. Aspiracji do Formu��y 1 nie maj��, to dla nich odleg��y, abstrakcyjny ��wiat, za to fascynuj�� si�� monta��em ga��nika. W��cki zachwyca si��, ��e dzi��ki Ridero mo��e za darmo czy tanio z��o��y�� ksi����k��, obwieszcza ��wiatu, ��e kiedy odpowiednio pokombinowa��, to Ridero nawet wydrukowa��o mu mniej wi��cej takie trzysta egzemplarzy, jakie chcia��. To, ��e ameryka��ski czy niemiecki self-publisher ma do dyspozycji platform��, kt��ra sprzedaje mu trzysta egzemplarzy dziennie, jest dla W��ckiego do tego stopnia abstrakcj��, ��e nawet nie dostrzega, ��e Ridero tak�� platform�� usi��uje udawa��. On wie, ��e jego maluch rozkraczy si�� na najbli��szym zakr��cie, wi��c lepiej nim nie je��dzi��, wie, ��e nigdy nie b��dzie go sta�� na dobry samoch��d, wi��c po co si�� frustrowa��, ��e czego�� nie mo��na osi��gn����. Pobawi�� si�� przy ksi����ce, sprzeda�� kilkana��cie czy kilkadziesi��t egzemplarzy, jest super, ��e kto�� mu tak�� zabaw�� umo��liwia, prawdziwe pisarstwo jest dla innych.
Trzy koła dobre albo savoir-vivre pana Tomka
Po zamieszczeniu polemiki czy raczej sprostowania do wpisu Jak negocjować umowę wydawniczą dowiedziałem się od Tomasza Węckiego, jego autora, że mam całkowitą rację, ale „co mnie dziwi, to ostry ton pańskiego tekstu”. Po czym, żeby wyłuszczyć mi, że piszę w sposób nieodpowiedni, zajął się moją krytyką grafomańskich utworów i podsumował ją następująco: „widzę w panu sadystycznego szczeniaka, który dla satysfakcji pali mrówki pod lupą”. Uznałem, że analiza konstrukcji psychicznej pana Tomka, którego razi „ostry ton” ściśle merytorycznej polemiki, ale który nie ma problemu, by nazywać obcych sobie dorosłych ludzi „sadystycznymi szczeniakami”, jest zajęciem dla psychiatry, a nie dla mnie, więc się nią nie zajmowałem, tylko zaprzestałem korespondencji. Pożałowałem tylko, że ją zacząłem, bo to ja napisałem do Węckiego w odpowiedzi na ogłoszenie, że poszukuje współpracowników, którym zamierza płacić za teksty. Okazało się, że zamierza płacić, ale w formie reklamy, a takie oferty wzbudzały mój pusty śmiech jeszcze kiedy byłem świeżo po studiach, a co dopiero teraz. Zresztą nawet gdyby rzeczywiście płacił, wolałbym wybierać jedzenie ze śmietnika, niż brać pieniądze od człowieka, który uważa, że może się do mnie zwracać w opisany powyżej sposób. Ale pretensje mogę mieć tylko do siebie, że podkusiło mnie, by nabrać się na ofertę gościa, który uczy innych, jak pisać i wydawać książki, mając na koncie jedną self-publisherską 134-stronicową powieść, do tego opublikowaną w trakcie tego uczenia. Nawiasem mówiąc, rzeczonego wpisu nie poprawił, a skoro przyznał mi rację, oznacza to, że w pełni świadomie wprowadza ludzi w błąd w kwestii umów wydawniczych.
Po tym miłym kontakcie z panem Węckim niespecjalnie się ostatnio zdziwiłem, kiedy przeczytałem na jego blogu, że nazywa mnie „roszczeniowym dupkiem”, który „wypisuje (…) farmazony na sieci”. Chodzi o moją krytykę Ridero. Węcki nie wyjaśnia, co w moich zarzutach jest farmazonami, bo takie uszczegółowienie groziłoby merytoryczną odpowiedzią z mojej strony, a tu już pan Węcki ma złe doświadczenia, że mało co z jego pozornie sensownych wywodów okazuje się wtedy ten sens mieć. Bezpieczniej ograniczyć się do deprecjonującego ogólnika, no bo jeśli taki autorytet jak Tomasz Węcki, autor całej jednej książki wydanej za pośrednictwem Ridero, tak obwieścił, to wysiada nawet Kaczyński ze swoimi prawdami objawionymi.
Chociaż przepraszam, parę szczególików Węcki w odpowiedzi na komentarze innych nadmienia. I tak na przykład za „nieudany żart” uznał, że krytykuję Ridero za tworzenie błędnej noty copyright. Innymi słowy, zdaniem panem Węckiego i komentującego o nicku aaa data powstania czy pierwszej publikacji utworu jest bez znaczenia. Tak jak prawdziwa Rzeczpospolita Polska narodziła się wraz z wygraniem wyborów przez PiS, tak dla pisarzy świat zaczął się wraz z powstaniem Ridero i oczywistym jest, że data przy copyrighcie powinna być datą publikacji w Ridero. Interesujące w tym kontekście jest, co Węcki ma do zarzucenia Ridero. Ano na przykład to, że nie może zostawić pustej czwartej strony okładki: „Robisz książkę papierową, ale chcesz mieć puste tyły? Nie da się. System wie lepiej”. Obecnie dawanie tekstu na czwartej stronie okładki jest normą, więc Węcki ma pretensje, że nie może zrealizować swojej fanaberii, ale zmuszanie autora do zawarcia w książce błędnych danych bibliograficznych mu nie tylko nie przeszkadza, ale jeszcze uważa, że autor, który chce mieć poprawne dane bibliograficzne, jest jakiś dziwny. Smaczne. I o ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że takiemu aaa czy Węckiemu wisi, czy przy ich książkach będzie prawidłowo podany copyright, to nie pojmuję, jak można nie dostrzegać, o czym świadczy taka niedoróbka: że ludzie tworzący platformę do wydawania książek nie mają elementarnej wiedzy o wydawaniu książek. A skoro przy tym jesteśmy, szkoda, że pan Węcki, zachwycający się profesjonalizmem pracowników Ridero, nie zechciał skomentować ich ignorancji, czym jest ISBN. A przepraszam, skomentował: farmazony.
Pan Węcki odniósł się również do zarzutu, że serwis nie pracuje 24 godziny na dobę. „Ridero działa 24/7, tylko ich pomoc odpowiada w godzinach pracy”. Fajne, nie? Samochód jest całkiem sprawny, tylko nie ma kół. Co mi z tego, że Ridero działa, skoro, żeby skorzystać z tego działania, to ja muszę odczekać cztery albo pięć dni, bo bez odpowiedzi z pomocy nie da się ruszyć do przodu? Węcki zresztą pięknie zakłamuje mój opis sytuacji: „generalnie nie puszczam focha, kiedy ktoś na wiadomość z piątkowego wieczoru odpowie w poniedziałek”. „Czy naprawdę muszą być na zawołanie cały czas? Szczerze wątpię. Twój książkowy biznes nie rozpadnie się przez noc, przecież”. Z czwartku po południu zrobił się piątek wieczór, a tak w ogóle to tylko jedna noc, więc nie ma o co kruszyć kopii. Ale najpiękniejsze jest wyjaśnienie Węckiego, dlaczego Ridero nie może oferować całodobowej czy całotygodniowej pomocy: „warto pamiętać, że po drugiej stronie tych wszystkich Supportów stoją ludzie, a nie roboty. Czasem muszą spać”. Z tego by wynikało, że Węcki jest przekonany, że w takim supporcie siedzi cały czas jeden i ten sam człowiek i kiedy on musi pójść spać (eksperymenty wykazały, że najpóźniej w dwunastej dobie), to support trzeba zamknąć. Pan Węcki jednak nie zadał sobie pytania, dlaczego taki Amazon nie jest zamykany na cztery spusty co dwanaście dni, ale nie ma w tym nic dziwnego, ludzie, którzy tworzą sobie bzdurny obraz rzeczywistości, zazwyczaj nie są w stanie zweryfikować tego obrazu przez logiczne pytania, a kiedy zadają je inni, to na ogół dowiadują się, że opowiadają farmazony.
Węcki jest kolejną osobą, która, recenzując Ridero, wspomina o tym, że kontaktowała się z supportem. W przypadku serwisu typu „Do It Yourself” jest to kuriozum, że nie da się z nim pracować bez korzystania z pomocy.
Przejdźmy jednak do właściwej recenzji serwisu. „Ridero jest narzędziem do składu, łamania i podstawowej redakcji”, informuje nas Węcki. Dziwne, bo ja myślałem, że to „inteligentny system wydawniczy”, nowa jakość w polskim self-publishingu, platforma, dzięki której autorzy nie będą potrzebowali już wydawców. Może źle myślałem? Ale nie, sprawdzam opis serwisu, czytam jeszcze raz wywiad z Kasyanenką i jakoś nie mogę się doczytać, by swój serwis postrzegał jako „narzędzie do składu, łamania i podstawowej redakcji”. Mamy więc taką sytuację, że gość sprzedaje kucyka, ale twierdzi, że to jest pierwszorzędny koń wyścigowy. Ja zgłaszam pretensje, że kucyk, kiedy obiecywano mi i potrzebuję konia wyścigowego. Ale przychodzi Węcki i mówi, że jestem „roszczeniowy dupek, który chce więcej niż możesz mu dać”, a przecież ten kucyk jest całkiem ładny, dzieci na nim mogą się przejechać, dorosły też go dosiądzie, a jak nie jest dżokejem, to nawet będzie miał wrażenie, że znalazł się na torze wyścigowym.
Węcki informuje nas, że „Ridero jest wyjściem raczej dla tych, którzy mają własny pomysł na dystrybucję”. Ciekawe, jak ma się to do deklaracji samego serwisu, że dzięki niemu „proces przekształcenia tekstu w gotową książkę i rozpowszechniania jej wśród czytelników staje się szybki, łatwy i przyjemny. Ridero umożliwia autorowi skupienie się na tym, co najważniejsze — twórczym i starannym przygotowaniu tekstu”. Czyli ja nie mam mieć pomysłu na dystrybucję, ja mam się skupić na twórczym i starannym przygotowaniu tekstu, a potem już tylko patrzeć, jak Ridero szybko, łatwo i dla mnie przyjemnie rozprowadza moją książkę wśród czytelników. Tymczasem przez pół roku serwis sprzedał 13 egzemplarzy tej książki. Z tego 12 przez pierwsze dwa miesiące i 1 przez następne cztery. Czyli działa wyłącznie efekt nowości, później książka de facto się nie sprzedaje. Do tego kasę za nią Ridero schowało do własnej kieszeni, bo wyznaczyło taki limit wypłat, że przy tym „szybkim” rozpowszechnianiu osiągnę go w 2025 roku. Kasyanenko: Panie, ten koń śmiga jak rakieta, wyłożysz szmal, a potem będziesz tylko zgarniał wygrane w gonitwach. Węcki: Naprawdę muszę pochwalić pana Kasyanenkę, że sprzedał mi bardzo ładnego kucyka na niedzielne przejażdżki po lesie.
„Ridero dba również o takie rzeczy jak zachowanie marginesów do wersji drukowanej (nawet jeśli ich nie potrzebujesz, bo robisz tylko e-booka)”, zachwyca się Węcki. O tym, że ta dbałość polega na kancerowaniu okładki e-booka, a nie dodaniu marginesów do tej okładki, gdyby ktoś dodatkowo potrzebował wersji drukowanej, Węcki już nie wspomina. W skeczu kabaretu Tey pracownikowi, który zgłasza, że w traktorze zepsuło się koło, nakazują mówić, że nie jedno się zepsuło, tylko że trzy są dobre. Węcki właśnie tą metodą pisze swoją recenzję.
Dlatego też zachwala płatne usługi serwisu: „W tej chwili, przy książce [drukowanej] wycenionej na 40 złotych, w kieszeni autora zostaje 15 – co jest świetnym wynikiem (naprawdę, wydawcy wystawiający towar w Empiku potrafią mieć mniejszy udział)”. Po pierwsze Empik książki sprzedaje, a Ridero nie. Po drugie 40 zł to można wołać za książkę Kinga albo Miłoszewskiego, self-publisher mógłby równie dobrze zażądać 150 zł, też nikt nie kupi, a jak pisze sam Węcki przy cenie książki 20 zł, trzeba oddać temu wspaniałemu serwisowi… 19 (sic!). Po trzecie zdaje się, że Ridero miało rewolucjonizować rynek wydawniczy, a nie powielać chore rozwiązania w dystrybucji książek.
„Przez Ridero można zamówić korektę (około 4 złote za stronę) (…) Korekta wychodzi niezwykle tanio – średnia rynkowa to 5-8 złotych za stronę”. Węcki nie odróżnia korekty od redakcji, 5-8 zł to są stawki za redakcję, a nie korektę. 4 zł za korektę to drogo.
Na koniec recenzji Węcki informuje nas, że jest roztrzepany, w związku z tym powinniśmy płacić Riderowi 90 zł ekstra: „Jeśli zamawiasz druk, kup najpierw najmniejszy nakład (cztery książki za ponad 90 złotych). Ridero nie oferuje egzemplarzy testowych. Jeśli zrobisz głupi błąd, którego nikt w porę nie zauważy, zamawiając od razu cały nakład skończysz jak ja – z trzystoma sztukami literówki na okładce”. Pomijając niewątpliwy wyczyn Węckiego, że udało mu się zrobić trzysta literówek na okładce, chciałbym się dowiedzieć, ile procentowo wynosi gwarancja, że ktoś, kto nie potrafi sprawdzić tekstu przed drukiem, sprawdzi go po druku. Opublikowałem jako wydawca dziesięć książek i to w normalnym nakładzie, a nie trzysta sztuk. Nigdy mnie ani moim współpracownikom nie przyszło do głowy, żeby wydawać prawie stówę w celu ustalania, czy na okładce nie ma literówek. Po prostu starannie przygotowywaliśmy książki do druku i nigdy żadna literówka nam się nie zdarzyła.
Skoro Ridero oferuje de facto usługę składu, korekty i druku, to ja chciałbym się dowiedzieć, o co to całe halo. Przecież normalnie nikt nie podnieca się gościem, który otworzył drukarnię albo postanowił zarabiać na życie, oferując wykonywanie składu i korekty. Nikt z nim nie przeprowadza wywiadów, nie ogłasza, że wydawanie książek weszło w nową erę. Ot, jeszcze jedna drukarnia, kolejny korektor, fajnie, będzie szersza oferta, może się z usługi skorzysta, może nie, w zależności od warunków.
Kiedy czytam blogi różnych polskich self-publisherów, to nieodmiennie odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z hobbystami, którzy z dłubania w maluchu pod blokiem przerzucili się na wydawanie książek. Aspiracji do Formuły 1 nie mają, to dla nich odległy, abstrakcyjny świat, za to fascynują się montażem gaźnika. Węcki zachwyca się, że dzięki Ridero może za darmo czy tanio złożyć książkę, obwieszcza światu, że kiedy odpowiednio pokombinował, to Ridero nawet wydrukowało mu mniej więcej takie trzysta egzemplarzy, jakie chciał. To, że amerykański czy niemiecki self-publisher ma do dyspozycji platformę, która sprzedaje mu trzysta egzemplarzy dziennie, jest dla Węckiego do tego stopnia abstrakcją, że nawet nie dostrzega, że Ridero taką platformę usiłuje udawać. On wie, że jego maluch rozkraczy się na najbliższym zakręcie, więc lepiej nim nie jeździć, wie, że nigdy nie będzie go stać na dobry samochód, więc po co się frustrować, że czegoś nie można osiągnąć. Pobawił się przy książce, sprzedał kilkanaście czy kilkadziesiąt egzemplarzy, jest super, że ktoś mu taką zabawę umożliwia, prawdziwe pisarstwo jest dla innych.
November 7, 2016
Alergik
Niestety, cierpię na alergię. Jak wiadomo, alergia jest tym dokuczliwsza, im częściej występuje alergen, na który człowiek jest uczulony. Mój, jak na złość, jest powszechny. Do tego całoroczny, a nie sezonowy. Jestem uczulony na ignorancję i głupotę ludzką.
Dzwoni do mnie sąd w osobie panienki sądowej. Czy może przesłać mi tłumaczenie do wykonania. Oczywiście, że może, mam obowiązek wykonywać tłumaczenia dla sądów. Świetnie, na jaki adres? Na adres podany na liście, oczywiście. Na jakiej liście? Pytanie, na jakiej liście jest mój adres jako tłumacza przysięgłego, zdumiało mnie do tego stopnia, że pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie, że pracownik sądu nie wie o istnieniu listy tłumaczy przysięgłych. Następnie poinformowałem panienkę, że rzeczona lista znajduje się na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości. Panienka, zamiast zawstydzić się własnym niedouczeniem i wyrazić wdzięczność za darmowe korepetycje w zakresie jej obowiązków, strzeliła focha, że śmiem pouczać ją o istnieniu jakiejś listy. Obraziła się na mnie za swoją ignorancję.
Dzwoni do mnie panienka ze Szwecji, studiująca we Wrocławiu medycynę. Zwraca się do mnie oczywiście po angielsku, a przejście na szwedzki powoduje szok, bo poziom inteligencji nie pozwala przyszłej lekarce założyć takiej absurdalnej sytuacji, że tłumacz języka szwedzkiego będzie potrafił się w tym języku porozumiewać. Panienka ma sprawę, że tłumaczyła u mnie dokumenty (czyli była już u mnie i wie, że mówię po szwedzku, ale nie potrafi nabytej wiedzy wykorzystać, co znakomicie rokuje jej pacjentom), ale w dziekanacie powiedzieli jej, że jest źle przetłumaczone i trzeba poprawić. Skoro w dziekanacie powiedzieli, że jest źle przetłumaczone, to znaczy, że przetłumaczone jest dobrze, tylko urzędas szuka dziury w całym. Ale co mam zrobić, muszę studentkę przyjąć, wyjaśnić jej, jak się sprawy mają, i doradzić, jak ma sobie radzić z urzędasem.
Ale chociaż byłem przygotowany na to, że papiery są całkowicie w porządku, pretensje zgłoszone przez dziekanat wywołały u mnie takie niedowierzanie, jakbym usłyszał, że Duda zawetował PiS-owi ustawę. Ale ab ovo. Tłumacz przysięgły języka polskiego zamieszkały w Szwecji przełożył panience apostille dołączone do jej świadectwa z liceum, w którym to apostille szwedzki notariusz poświadczał, że z owym świadectwem jest z punktu widzenia prawa szwedzkiego wszystko w porządku. Ponieważ wrocławska Akademia Medyczna nie uznaje członkostwa Szwecji w Unii Europejskiej, nie przyjęła od niej tego tłumaczenia i zażądała, żeby tłumaczenie potwierdził tłumacz zamieszkały w Polsce. Sprawdziłem, że zgadza się ze szwedzkim oryginałem, i potwierdziłem. Na tym tłumaczeniu, potwierdzonym przeze mnie, pracownik dziekanatu w nagłówku „Przekład uwierzytelniony z języka szwedzkiego” skreślił słowo „szwedzkiego” i nadpisał nad nim „angielskiego”, a w samym tłumaczeniu zakreślił numer i datę wystawienia apostille jako niezgodnych z oryginałem. I z tym odesłał panienkę do mnie. Ta, zamiast pomyśleć, postanowiła marnować mój i swój czas, przyszła, pokazała mi tłumaczenie z adnotacjami urzędasa i na dowód, iż rzeczywiście jest niezgodne z oryginałem, przedłożyła oryginalne apostille. Apostille wystawione przez tego samego notariusza i odnoszące się do tego samego świadectwa, ale w języku angielskim, a nie szwedzkim, czyli _inne_ apostille, opatrzone innym numerem i inną datą.
Ja najmocniej przepraszam, ale jaki to jest stopień debilizmu, żeby mając przed sobą tłumaczenie _z języka szwedzkiego_ nie dość, że wykonane przez przysięgłego, to jeszcze przez drugiego przysięgłego przyklepane, założyć, że jeden przełożył dokument z angielskiego, będąc przekonanym, że tłumaczy ze szwedzkiego, pomylił przy tym datę i numer, a drugi tego wszystkiego nie zauważył. Trzysekundowy namysł pozwala pojąć, że przedkładany oryginał w języku angielskim nie jest tym, z którego dokonywane było tłumaczenie. I teraz ja jeszcze rozumiem, że posiadacz mózgu, służącego jedynie do podtrzymywania funkcji życiowych, może zostać pracownikiem dziekanatu, ale lekarzem?!
Wyjaśniłem panience, że z tłumaczeniem jest wszystko w porządku, tylko zostało dokonane z innego dokumentu, niż mi pokazuje. Że kiedy była u mnie za pierwszym razem, miała ze sobą apostille po szwedzku, a nie po angielsku. Uwaga! Nie załapała, o co chodzi. Przyjrzała się papierom, wzięła swoje świadectwo i powiedziała… Zanim zacytuję, muszę wyjaśnić, jak wygląda apostille. To króciutkie potwierdzenie w punktach, w żadnym przypadku nie da się go pomylić ze świadectwem, nawet jeśli oba dokumenty będą w obcym dla nas języku. A panienka powiedziała, pokazując na swoje świadectwo i przełożone apostille: „A może to jest tłumaczenie tego?”.
Kiedy pierwszy raz pisałem o gigantach intelektu, którym wrocławska Akademia Medyczna umożliwia studiowanie medycyny, chociaż w Szwecji uznano, że są na ten kierunek za słabi, ironizowałem sobie, że nasi chcą rozwalić szwedzki system zdrowia. Tyle że to wcale nie jest śmieszne, że osoba, u której proces myślowy przebiega mniej więcej w tempie ewolucji, dostanie prawo i możliwość podejmowania decyzji dotyczących zdrowia i życia innych ludzi. Bo wrocławska Akademia Medyczna chce zarobić.
October 31, 2016
Piekara a s��dy
Jacek Piekara, pisarz, skomentowa�� zamach PiS-u na Trybuna�� Konstytucyjny (zamach nazywany sporem, w PiS-ie maj�� chyba jakie�� wyj��tkowe trudno��ci ze zrozumieniem s��owa ���zamach���) w swoim blogowym wpisie pt. Czas wzi���� s��dzi��w za mordy, co mo��e j��zykiem parlamentarnym nie jest, ale w styl dzia��ania obecnej parlamentarnej wi��kszo��ci doskonale si�� wpisuje.
Po co Polakom wybory, parlament i rz��d - zapyta�� s��usznie jeden z u��ytkownik��w Twittera - skoro wystarczy, ��e korporacja s��dziowska powie nam komu wolno rz��dzi�� i w jaki spos��b.
Trybuna�� Konstytucyjny, kt��ry komentuj��cy ma na my��li pod dezawuuj��cym okre��leniem ���korporacja s��dziowska���, ani nie wybiera pos����w, ani nie m��wi im, jakie maj�� ustawy uchwala��, sprawdza jedynie ich zgodno���� z konstytucj��.
Oto sta��o si��, ��e niezauwa��alnie dla wielu, ��rodowisko s��dziowskie (a wi��c ��rodowisko w du��ej mierze skompromitowane, skorumpowane i zdegenerowane bezkarno��ci�� oraz bezczelnym prze��wiadczeniem o w��asnej nieomylno��ci) wyros��o nam na g����wnego rozgrywaj��cego w walce o w��adz��.
Jakby tak Piekara zechcia�� przedstawi�� dowody na korupcj�� poszczeg��lnych s��dzi��w Trybuna��u, to wtedy mo��na by powiedzie��, ��e nie rzuca go��os��ownych oskar��e��. Trybuna�� nie walczy o w��adz��, walczy o mo��liwo���� skutecznego realizowania zadania, kt��re wyznacza mu konstytucja.
��ami��ce Konstytucj�� post��powanie Trybuna��u Konstytucyjnego oraz kuriozalna uchwa��a S��du Najwy��szego stawia nie tylko przed rz��dem, ale w og��le przed pa��stwem polskim wa��ne pytania. Najwa��niejsze z nich brzmi: co zrobi�� skoro ci, kt��rzy mieli sta�� na stra��y prawa sami to prawo ��ami��?
W czyjej opinii ��ami��? PiS-u i jego zwolennik��w?
Nie ma w polskim prawie praktycznie ��ADNYCH mo��liwo��ci zdyscyplinowania s��dzi��w.
Nie tylko w polskim. Mo��liwo��ci dyscyplinowania s��dzi��w nie ma r��wnie�� w prawie ameryka��skim, niemieckim, szwedzkim, holenderskim itd. To si�� nazywa niezawis��o���� s��dziowska. Za to spore mo��liwo��ci dyscyplinowania s��dzi��w daje system obowi��zuj��cy na Bia��orusi i w Rosji. Te�� w PRL-u by��a mo��liwo���� dyscyplinowania s��dzi��w. PiS-owi w og��le du��o PRL-owskich rozwi��za�� wyra��nie pasuje.
Taka sytuacja jest nie do zaakceptowania dla jakiegokolwiek rz��du i pa��stwa.
Wy����czywszy rz��d ameryka��ski, niemiecki, szwedzki, holenderski itd.
Jak s��usznie m��wi Ryszard Bugaj niedopuszczalne jest by wola trzech s��dzi��w TK (zak��adaj��c, ��e w sk��adzie pi��cioosobowym dw��ch s��dzi��w zg��asza zdanie odr��bne) ca��kowicie przekre��la��a wol�� parlamentu maj��cego umocowanie w woli wyborc��w i poparcie wielu milion��w obywateli.
I ile zapad��o takich wyrok��w w sk��adzie pi��cioosobowym z dwoma zdaniami odr��bnymi oraz w jakich sprawach? I czy Ryszard Bugaj ma ��wiadomo����, ��e pe��ny sk��ad S��du Najwy��szego USA (pe��ni��cego tam rol�� TK) to dziewi��ciu s��dzi��w, a nie pi��tnastu? I nikt nie krzyczy o obalaniu woli parlamentu. TK sprawdza, czy wola parlamentarnej wi��kszo��ci wybranej 39 procentami g��os��w jest zgodna z wol�� narodu wyra��on�� w konstytucji, kt��r�� popar��o 53 procent. I TK na przyk��ad pilnuje, ��eby pan Piekara m��g�� wypisywa�� dowolne brednie, kiedy Jaros��aw Kaczy��ski uzna, ��e te brednie szkaluj�� jego wybrany przez wiele milion��w obywateli rz��d, i postanowi wol�� parlamentu zakaza�� mu pisania.
Nie mam zielonego poj��cia jak nale��y to zrobi��, ale wiem jedno: s��dzi��w nale��y postawi�� pod ��cian�� i przy��o��y�� im kilka razy (ale zdrowo!) po mordach. Oczywi��cie pisz�� to u��ywaj��c przeno��ni, bo nie fizyczna przemoc uzdrowi sytuacj��, lecz potrzebujemy radykalnych dzia��a�� natury prawnej, kt��re sprowadz�� s��dzi��w do ich w��a��ciwej roli, a nie pozwol�� im dzia��a�� jako jakiej�� nad - w��adzy jednocze��nie kontroluj��cej Sejm oraz rz��d i w ��aden spos��b samej nie podlegaj��cej kontroli.
Ma by�� inaczej, ni�� jest, bo jest ��le, ale jak ma by��, to pan Piekara nie wie. Rzeczywisto���� nie jest doskona��a i to mu si�� nie podoba, wi��c zg��asza postulat, ��eby by��a doskona��a.
Bo demokracja na pewno nie jest ustrojem, w kt��rym rz��dzi klika samozwa��czych "stra��nik��w demokracji" dyktuj��cych rz��dowi, Sejmowi i spo��ecze��stwu, co maj�� robi��.
Nie samozwa��czych, wybra�� ich parlament. I nie dyktuj��. Sprawdzaj��, czy rz��d i Sejm nie naruszaj�� praw, kt��re to spo��ecze��stwo wcze��niej sobie zagwarantowa��o.
Jak zwykle prawnicy rz��dz�� tam, gdzie prawo jest m��tne, niejasne, zawi��e. I dlatego w��a��nie cz������ ��rodowiska s��dzi��w b��dzie hamowa�� zmiany i wszelkie pr��by uzdrawiania Rzeczpospolitej. Bo w ko��cu jaki interes ma banda ma��p, ��eby ��ci��to pe��ne owoc��w drzewo, na kt��rym owe ma��py tucz�� si�� od lat? Za co zreszt�� hojnie p��acimy my wszyscy.
Co jest przykre, to okoliczno����, ��e jeste��my takim zacofanym spo��ecze��stwem, w kt��rym intelektuali��cie trzeba t��umaczy��, na czym polega zasada tr��jpodzia��u w��adzy. I ��e ta zasada zda��a egzamin wsz��dzie tam, gdzie jest stosowana, a tam gdzie nie jest, prawa cz��owieka obywatelom albo z definicji nie przys��uguj��, albo przys��uguj�� czysto teoretycznie, bo nie ma mo��liwo��ci ich wyegzekwowania.
Piekara a sądy
Jacek Piekara, pisarz, skomentował zamach PiS-u na Trybunał Konstytucyjny (zamach nazywany sporem, w PiS-ie mają chyba jakieś wyjątkowe trudności ze zrozumieniem słowa „zamach”) w swoim blogowym wpisie pt. Czas wziąć sędziów za mordy, co może językiem parlamentarnym nie jest, ale w styl działania obecnej parlamentarnej większości doskonale się wpisuje.
Po co Polakom wybory, parlament i rząd - zapytał słusznie jeden z użytkowników Twittera - skoro wystarczy, że korporacja sędziowska powie nam komu wolno rządzić i w jaki sposób.
Trybunał Konstytucyjny, który komentujący ma na myśli pod dezawuującym określeniem „korporacja sędziowska”, ani nie wybiera posłów, ani nie mówi im, jakie mają ustawy uchwalać, sprawdza jedynie ich zgodność z konstytucją.
Oto stało się, że niezauważalnie dla wielu, środowisko sędziowskie (a więc środowisko w dużej mierze skompromitowane, skorumpowane i zdegenerowane bezkarnością oraz bezczelnym przeświadczeniem o własnej nieomylności) wyrosło nam na głównego rozgrywającego w walce o władzę.
Jakby tak Piekara zechciał przedstawić dowody na korupcję poszczególnych sędziów Trybunału, to wtedy można by powiedzieć, że nie rzuca gołosłownych oskarżeń. Trybunał nie walczy o władzę, walczy o możliwość skutecznego realizowania zadania, które wyznacza mu konstytucja.
Łamiące Konstytucję postępowanie Trybunału Konstytucyjnego oraz kuriozalna uchwała Sądu Najwyższego stawia nie tylko przed rządem, ale w ogóle przed państwem polskim ważne pytania. Najważniejsze z nich brzmi: co zrobić skoro ci, którzy mieli stać na straży prawa sami to prawo łamią?
W czyjej opinii łamią? PiS-u i jego zwolenników?
Nie ma w polskim prawie praktycznie ŻADNYCH możliwości zdyscyplinowania sędziów.
Nie tylko w polskim. Możliwości dyscyplinowania sędziów nie ma również w prawie amerykańskim, niemieckim, szwedzkim, holenderskim itd. To się nazywa niezawisłość sędziowska. Za to spore możliwości dyscyplinowania sędziów daje system obowiązujący na Białorusi i w Rosji. Też w PRL-u była możliwość dyscyplinowania sędziów. PiS-owi w ogóle dużo PRL-owskich rozwiązań wyraźnie pasuje.
Taka sytuacja jest nie do zaakceptowania dla jakiegokolwiek rządu i państwa.
Wyłączywszy rząd amerykański, niemiecki, szwedzki, holenderski itd.
Jak słusznie mówi Ryszard Bugaj niedopuszczalne jest by wola trzech sędziów TK (zakładając, że w składzie pięcioosobowym dwóch sędziów zgłasza zdanie odrębne) całkowicie przekreślała wolę parlamentu mającego umocowanie w woli wyborców i poparcie wielu milionów obywateli.
I ile zapadło takich wyroków w składzie pięcioosobowym z dwoma zdaniami odrębnymi oraz w jakich sprawach? I czy Ryszard Bugaj ma świadomość, że pełny skład Sądu Najwyższego USA (pełniącego tam rolę TK) to dziewięciu sędziów, a nie piętnastu? I nikt nie krzyczy o obalaniu woli parlamentu. TK sprawdza, czy wola parlamentarnej większości wybranej 39 procentami głosów jest zgodna z wolą narodu wyrażoną w konstytucji, którą poparło 53 procent. I TK na przykład pilnuje, żeby pan Piekara mógł wypisywać dowolne brednie, kiedy Jarosław Kaczyński uzna, że te brednie szkalują jego wybrany przez wiele milionów obywateli rząd, i postanowi wolą parlamentu zakazać mu pisania.
Nie mam zielonego pojęcia jak należy to zrobić, ale wiem jedno: sędziów należy postawić pod ścianą i przyłożyć im kilka razy (ale zdrowo!) po mordach. Oczywiście piszę to używając przenośni, bo nie fizyczna przemoc uzdrowi sytuację, lecz potrzebujemy radykalnych działań natury prawnej, które sprowadzą sędziów do ich właściwej roli, a nie pozwolą im działać jako jakiejś nad - władzy jednocześnie kontrolującej Sejm oraz rząd i w żaden sposób samej nie podlegającej kontroli.
Ma być inaczej, niż jest, bo jest źle, ale jak ma być, to pan Piekara nie wie. Rzeczywistość nie jest doskonała i to mu się nie podoba, więc zgłasza postulat, żeby była doskonała.
Bo demokracja na pewno nie jest ustrojem, w którym rządzi klika samozwańczych "strażników demokracji" dyktujących rządowi, Sejmowi i społeczeństwu, co mają robić.
Nie samozwańczych, wybrał ich parlament. I nie dyktują. Sprawdzają, czy rząd i Sejm nie naruszają praw, które to społeczeństwo wcześniej sobie zagwarantowało.
Jak zwykle prawnicy rządzą tam, gdzie prawo jest mętne, niejasne, zawiłe. I dlatego właśnie część środowiska sędziów będzie hamować zmiany i wszelkie próby uzdrawiania Rzeczpospolitej. Bo w końcu jaki interes ma banda małp, żeby ścięto pełne owoców drzewo, na którym owe małpy tuczą się od lat? Za co zresztą hojnie płacimy my wszyscy.
Co jest przykre, to okoliczność, że jesteśmy takim zacofanym społeczeństwem, w którym intelektualiście trzeba tłumaczyć, na czym polega zasada trójpodziału władzy. I że ta zasada zdała egzamin wszędzie tam, gdzie jest stosowana, a tam gdzie nie jest, prawa człowieka obywatelom albo z definicji nie przysługują, albo przysługują czysto teoretycznie, bo nie ma możliwości ich wyegzekwowania.
October 24, 2016
TEPIS dyskutuje, czyli jak uciec przed prawdziwą debatą
Natrafiłem na informację o panelu dyskusyjnym Etyka zawodu tłumacza przysięgłego, który odbył się w marcu w ramach konferencji tłumaczy. Niestety, nigdzie nie odnalazłem relacji z tego panelu, ale sama zapowiedź jest tak kuriozalna, że warta tego, by się do niej odnieść.
Pierwsze, co mnie powaliło, to skład panelu:
W dyskusji udział wezmą: Joanna Miler-Cassino – TEPIS , Maryja Łucewicz-Napałkow – STP oraz Łukasz Mrzygłód – BST.
Na pozór nie ma się czego przyczepić, debatują przedstawiciele trzech organizacji tłumaczy, TEPIS-u, Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich i Bałyckiego Stowarzyszenia Tłumaczy. Haczyk polega na tym, że Łucewicz-Napałkow i Mrzygłód należą do TEPIS-u. Czyli TEPIS urządził sobie debatę sam ze sobą. W PRL-u był większy pluralizm, bo jak spotykali się przedstawiciele PZPR, ZSL i SD, to ci dwaj ostatni do PZPR jednak nie należeli. TEPIS-owcy postanowili omówić następujące kwestie:
Kodeks tłumacza przysięgłego nie jest aktem prawnym i nie ma mocy obowiązującej. Czy wobec tego nieprzestrzeganie go jest nieetyczne?
Niech zgadnę, TEPIS-owcy we wsobnej dyskusji doszli do wniosku, że kodeks należy respektować? Tymczasem ciekawsze pytanie brzmiałoby, czy etyczne jest narzucanie tego pseudokodeksu, stworzonego przez skompromitowaną organizację, a właściwie przez jego wieczną prezeskę, wszystkim tłumaczom przysięgłym? Kodeksu opartego na podobnym kancie jak ta dyskusja, w celu zatajenia, że jest to wytwór jednej organizacji, która nie ma żadnego mandatu, by takie akty tworzyć i uchwalać? Kodeksu napisanego przez jedną osobę, Danutę Kierzkowską, której wiedza o zawodzie tłumacza i poziom intelektualny są odwrotnie proporcjonalne do ciągot, by tłumaczami rządzić? Kodeksu, którego poziom jest taki, że należy uznać go za parodię tego rodzaju aktów? Znamienne, że TEPIS-owcy nie potrafili wziąć w obronę owych wypocin swojej wiecznej prezeski, kiedy punkt po punkcie wykazałem, że jest to w znacznej części stek bredni. Rzeczywistej debaty, z prawdziwym oponentem, podjąć nie umieją, ale chcą mu narzucić respektowanie tych bredni pseudodebatami we własnym gronie.
Czy tłumacz przysięgły jest etycznie zobowiązany przyjmować zlecenia pracy dla sądu czy innego organu nawet wtedy, gdy np. ten sam sąd czy inny organ wciąż mu nie zapłacił za poprzednie tłumaczenie?
Pytanie właśnie na poziomie tego kodeksu. Tłumacz jest _prawnie_ zobowiązany przyjmować zlecenia pracy dla sądu, nawet jeśli ten sąd jeszcze mu za wcześniejsze tłumaczenie nie zapłacił. Ani przepisy, ani ich interpretacja nie pozwalają tłumaczowi jako ważną przyczynę uzasadniającą odmowę wykonania tłumaczenia podać opóźnionej płatności. I etyka nie ma tu nic do rzeczy. Chyba że TEPIS-owcom chodzi o to, czy etyczne jest postępowanie zgodnie z prawem, kiedy to prawo jest niekorzystne dla zainteresowanego.
Czy tłumacz przysięgły, który pracuje dla organów wymiaru sprawiedliwości za stawkę jeszcze niższą, niż ta wyznaczana rozporządzeniem (kiedy organy negocjują cenę), narusza zasady etyki zawodowej?
Widzę, że wsobne dyskusje prowadzą do tego samego, co chów wsobny, czyli drastycznego ograniczenia poziomu intelektualnego. Organ nie może negocjować ceny, bo stawki są sztywne, czyli jest to niezgodne z prawem, a tłumacz nie może wziąć niższej stawki, bo wtedy złamie prawo. Jak wyżej, etyka nie ma tu nic do rzeczy albo TEPIS-owcy chcą rozważyć kwestię, czy etyczne ze strony tłumacza jest, by kładł uszy po sobie, kiedy organ łamie prawo.
Czy kwestie etyczne związane z wykonywaniem zawodu tłumacza przysięgłego powinny zostać w pewnym zakresie uregulowane w ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego?
Chcemy marzenie Kierzkowskiej spełnić i przepisać ten jej głupawy kodeksik do ustawy?
Czy praktyka aktualnie stosowana przez niektóre biura i kancelarie polegająca na wymuszaniu poświadczenia przez tłumacza przysięgłego zgodności z oryginałem bez okazywania mu oryginału, a jedynie np. skanu, jest zgodna z zasadami etyki zawodowej tłumacza przysięgłego?
Z tego wynika, że nietyczne zachowanie biur i kancelarii może obciążać konto tłumacza. Wypowiadałem się już na temat poziomu intelektualnego TEPIS-owców? Bo może jednak należałoby się zastanowić, czy etyczne jest uleganie tego rodzaju żądaniom? A przecież to wieczna prezeska TEPIS-u wysmażyła kiedyś interpretację, że wcale nie trzeba widzieć oryginału, bo poświadczyć za zgodność z oryginałem, wystarczy uwierzyć klientowi (czyli też biuru i kancelarii), że kopia, którą przesłał, odpowiada oryginałowi.
Czy przesyłanie koledze po fachu tłumaczenia poświadczonego na potrzeby konsultacji narusza zasady etyki?
Pytanie z rodzaju, czy załatwianie się do zlewu jest higieniczne. Kwestia bezprzedmiotowa, skoro – mimo technicznej możliwości – nikt się do zlewu nie załatwia. Przecież nie muszę wysyłać koledze całego tłumaczenia, żeby coś z nim skonsultować, tylko wybrane fragmenty i to pozbawione wrażliwych informacji.
Jeżeli jest jakaś kwestia, którą chcieliby Państwo zgłosić pod dyskusję jeszcze przed Konferencją prosimy o informacje: info@translation-conference.com.
To się, niestety, spóźniłem. Bo chciałbym pod dyskusję zgłosić kwestię, czy etyczne jest, kiedy prywatna organizacja TEPIS, która nie potrafi niczego tłumaczom załatwić (przypomnijmy, dwunasty rok pracujemy za te same stawki), zamiast ośmieszać się na własny rachunek, utrzymuje, że reprezentuje tłumaczy przysięgłych, i prawem kaduka chce im narzucać jakieś swoje własne kodeksiki.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
