Paweł Pollak's Blog, page 7
April 18, 2016
Dajcie spokój Słowackiemu
Przyłapanie przeze mnie Muzy na wypuszczeniu beznadziejnego przekładu „Marsjanina” posłużyło Krzysztofowi Sokołowskiemu za dowód, że wydawnictwa klasyczne wcale nie prezentują wyższego poziomu niż vanity press. Szkopuł w tym, że w trybie vanity żadnych przekładów się nie wydaje, więc nie ma z czym porównywać. Gdyby było, prawdopodobnie zestawialibyśmy skopane tłumaczenie Marcina Ringa z przekładem wykonanym przez osobę, która dopiero zaczynałaby się uczyć angielskiego albo w ogóle zdobywania tej zbędnej umiejętności nie miałaby w planach.
Gdyby nie to, że lubię czytać wywody ludzi, nieumiejących oceniać faktów ani logicznie myśleć, pewnie do passusu o mojej analizie bym nie dotarł, bo wcześniej Sokołowski udowadnia, że w trybie vanity publikował Juliusz Słowacki. Jest to taka sama prawda, jak twierdzenie, że Sokołowski w księgarni dokonuje zakupu niczym magnat dający wioskę za księgę przepisaną przez benedyktynów, a zatem należy go umieścić na liście Forbesa. Na vanity press składa się cały szereg cech i dopiero kiedy dana publikacja wszystkie je wykazuje, można uznać, że w tej właśnie formule nastąpiła. Wyłożenie przez autora własnych pieniędzy na wydanie książki nie jest rozstrzygające. Nikt rozsądny za vanitowców nie uznaje Stasiuka, Kosika, Tokarczuk, Grocholi czy Łysiaka, a ci wybitni czy popularni pisarze inwestowali własne pieniądze. O, właśnie. To jest słowo klucz. Inwestowali. W dobry produkt, który zamierzali sprzedać, żeby na nim zarobić i mieć na kolejne publikacje. Gdyby nie zarobili, musieliby zwinąć interes. Bo inwestycja w dobry produkt sporo kosztuje. Vanitowiec nie inwestuje, on płaci za wydanie i za nazywanie go pisarzem. Wie albo szybko dowiaduje się, że na swoich książkach zarabiać nie będzie i że pieniądze na ich publikowanie musi zdobywać gdzie indziej. Ale to nie problem, bo vanity jest stosunkowo tanie, wystarczają dwie średnie krajowe. Tu jest pies pogrzebany. Wydanie książki własnym sumptem za czasów Słowackiego było bardzo drogie, mógł sobie na nie pozwolić tylko ktoś bardzo zamożny albo wierzący, że jest tak dobry, że odniesie sukces i inwestycja mu się zwróci. Niepowodzenie zamykało drogę do dalszych publikacji. Vanity jest praktycznie dla wszystkich, a książki można wydawać stale, nie przejmując się, że nikt ich nie kupuje. Vide casus Luizy Dobrzyńskiej, która z przeciętną pensją regularnie uszczęśliwiała świat kolejnymi wytworami swojego głębokiego przekonania, że jest pisarką.
Drugim rozstrzygającym punktem jest, że vanity de facto udaje wydanie książki. To nie jest tak, jak usiłuje przedstawiać sprawę Sokołowski, że dobry pisarz postanowił samodzielnie wydać książkę, ale nie chce bawić się w prowadzenie wydawnictwa, więc kupuje na uczciwych zasadach usługę wydawniczą. W vanity press nie ma nic uczciwego, jak twierdzi (czy, nazywając rzecz po imieniu, bredzi) Sokołowski. Wydawnictwo typu vanity bierze wszystko jak leci, w tym teksty najeżone błędami i pozbawione sensu, wydaje to w formie surowej albo jeszcze gorszej niż surowej, kantuje autora na kosztach wydania (bo na nich zarabia), wciskając mu kit, że bierze ledwie połowę, a potem oszukuje czytelników, że grafomański płód jest normalną książką.
No właśnie, cały tekst Sokołowskiego napisany jest tak, jakby na świecie nie było ludzi, którzy publikować nie powinni – jeszcze albo w ogóle – a którzy publikować bardzo chcą. Jakby wyłącznie utalentowani adepci pisarstwa albo dojrzali pisarze stawali przed wyborem: vanity, self czy tradycyjne wydawnictwo. Tymczasem do pisania garną się nastolatki, które na swój debiut jeszcze co najmniej dziesięć lat powinny zaczekać, i grafomani, których teksty należałoby zamknąć na wieki w szufladzie, a klucz wyrzucić do muszli klozetowej i spuścić wodę. Psychoskok, Poligraf, Białe Pióro, Warszawska Firma (obecnie Grupa) Wydawnicza umożliwiają im jednak publikację. Na te fakty zwolennicy vanity w rodzaju Sokołowskiego całkowicie zamykają oczy i powtarzają nonsensy o Słowackim i wartościowych książkach, które nie miałyby szans na ukazanie się w normalnych wydawnictwach ze względu na swoją niekomercyjność. No to ja bardzo proszę o podanie nazwisk tych współczesnych Słowackich i utworów na miarę „Beniowskiego”, które ukazały się nakładem wymienionych firemek. Nie działają one od wczoraj, więc powinniśmy już mieć cały zastęp nowych Słowackich i kilka półek utworów będących kamieniami milowymi literatury polskiej. A prawda jest taka, jeśli przejrzeć produkcję tych pseudowydawnictw, że w 97 procentach jest to szajs niespełniający wydawniczych standardów, nie zaś wybitne powieści niezrozumianych artystów, dla których trudno znaleźć na rynku miejsce. Poza tym to jest szajs, który imituje właśnie komercyjną papkę, a nie utwory eksperymentalne, nieszablonowe. Dla tych wcale nie jest tak trudno znaleźć wydawcę. Owszem, Rebis czy W.A.B. ich nie weźmie, ale jest od groma małych wydawnictw, fundacji czy stowarzyszeń, które jadą na dotacjach i zajmują się wydawaniem właśnie takich niszowych rzeczy.
Sokołowski ma rację, że duże wydawnictwa ponad miarę ingerują autorowi w tekst, chcą się rządzić na jego poletku. Z tym że vanity nie jest na to żadnym antidotum. Antidotum jest self-publishing, a self-publishing to zupełnie inna jakość niż vanity. Bardzo trafnie tę różnicę wypunktował Krzysztof Kietzman w dyskusji, czy utwory vanity należałoby wykluczyć z prawa ubiegania się o Nagrodę Zajdla: „Selfowi autentycznie zależy na sprzedaży nakładu i promocji - niezależnie od jakości. (…) Self z założenia nie psuje rynku - co najwyżej poszczególne selfy są kiepskie. (…) [vanity to] bardzo krzywdzący model biznesowy, który utrwala przekonanie, że pieniądze idą od pisarza do wydawcy - a nie odwrotnie”. Czyli self inwestuje, a nie płaci za wydanie. I nawet jeśli na początku wydaje mu się, że można wystartować z byle czym, to później zaczyna dbać o jakość, co widać na przykładzie choćby niemieckiego self-publishingu. W ciągu pięciu lat praktycznie zniknęli ludzie, którzy uważali, że redakcja to zbędna rzecz. Czyli to, co pisze Kietzman, zostało empirycznie zweryfikowane. Na selfach rynek wymusza podnoszenie jakości, na vanity nie, bo źródłem dochodów vanity nie jest sprzedaż książek. Dołóżmy jeszcze jeden aspekt: w self-publishingu czytelnik nie jest oszukiwany. Wie, z kim ma do czynienia, i może podejść do książki z odpowiednią rezerwą. W modelu vanity dostaje książkę „wydaną przez wydawnictwo” i na ogół jest przekonany, że to takie samo wydawnictwo jak Znak, W.A.B. czy Rebis.
Problemem dla polskiego pisarza jest to, że self-publishing, taki prawdziwy, dający szansę na sprzedaż porównywalną ze sprzedażą przez normalne wydawnictwa, w Polsce nie funkcjonuje. Nie ma platformy, która by coś takiego zapewniała.
Co do Nagrody Zajdla to bardzo się cieszę z tego, że Robert Szmidt i inni zdecydowali się zaprotestować przeciwko dopuszczaniu utworów z vanity do konkurowania o nominacje. Trochę miałem wrażenie, że jestem jedyną osobą w Polsce, która stara się walczyć z vanity, a okazuje się, że nie, co więcej Robert Szmidt, Rafał Dębski, Andrzej Pilipiuk, Marcin Mortka i Emil Strzeszewski ponieśli większą ofiarę, bo, wycofując swoje książki, zrezygnowali z potencjalnej nagrody, ja wywnętrzam się jedynie na blogu. Natomiast nie do końca rozumiem techniczne problemy z niedopuszczaniem tych utworów do konkurencji (jeśli ci, którzy są władni, taką decyzję podejmą): zapis w regulaminie, że utwory (współ)finansowane przez autora startować nie mogą. W razie wątpliwości niech pokaże umowę. Jest takie brytyjskie stowarzyszenie autorów powieści kryminalnych, które publikujących za własne pieniądze w swoje szeregi nie przyjmuje i, jak rozumiem, z weryfikacją nie ma żadnego problemu.
April 11, 2016
Piąta kolumna (albo o pożytkach płynących z logiki)
Szanowny Panie Prezesie, Geniuszu Tatr, Komendancie Rewolucji Moralnej, który w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej zwyciężyłeś tych zdrajców z Platformy niczym… no, mniejsza o to. Piszę do Pana, bo jako gorący orędownik Dobrej Zmiany zauważyłem działania, które należy uznać za dywersję, i chcę ostrzec Pana Prezesa przed niebezpieczeństwem, że wielki plan ratowania Polski Naszej Ukochanej Ojczyzny przed nowoczesnością, to jest, chciałem powiedzieć, Nowoczesną, może spalić na panewce.
Najpierw ta ustawa chroniąca dzieci przed zabijaniem. Czy Pan Prezes ją czytał? Ja myślę, że Pan nie czytał, bo taki przenikliwy umysł jak brzytwa Pana Prezesa… nie, to ten lewak był, nieważne… w każdym razie Pan Prezes na pewno by zauważył, że kara za zabicie dziecka poczętego jest tylko pięć lat. I że można nie karać kobiety. Ja Panu mówię, Panie Prezesie, że to jest dywersja i piąta kolumna i projekt podrzucony przez farbowane lisy, które udają pro-life. Żeby nas ośmieszyć. Bo jak? Mówimy, że dziecko poczęte to człowiek, ale jakiś inny człowiek i jego kodeks karny normalnie nie chroni, że się mordercę wsadza na dożywocie? Albo że w ogóle można mordercę puścić wolno! Dlatego trzeba szybko zadziałać. Najlepiej uchwalić ustawę, że za zabicie tych, co udają pro-life jest pięć lat więzienia, ale morderców wcale nie będziemy zamykać. Jak wykończą tych dywersantów, to się wtedy uchwali uczciwy projekt, że za zabicie dziecka jest normalnie dożywocie, a jeszcze lepiej kara śmierci. I dla wszystkich morderców, a nie tylko dla niektórych.
Potem jest ta Przyłębska i ten Pszczółkowski w Trybunale Konstytucyjnym, który Pan Prezes prawie by spacyfikował, ale właśnie ta Przyłębska i ten Pszczółkowski. No, Panie Prezesie, jak można? Przekaz dnia jest, że Rzepliński i s-ka wydali sobie opinię albo komunikat, a oni składają zdanie odrębne od wyroku. Od wyroku! Rozumie Pan Prezes? Przyznają, że to wyrok. Myśli Pan, że z głupoty? To ja Panu Prezesowi powiem, że nikt nie jest tak głupi, nawet jak stanowisko wyłącznie PiS-owi zawdzięcza. To są dywersanci. Tylko jak to się mogło stać, że oni się Panu Prezesowi tak szybko ze smyczy urwali? Notariusza Pan trzyma, Broszkę Pan trzyma, za co ja Pana Prezesa podziwiam, a tych dwoje, pożal się Boże, sędziów… Ech, żyć się odechciewa. Może Pan miał słabszy dzień, kiedy się na nich zdecydował? Ja bym Panu Prezesowi radził magnez brać. Ja biorę i umysł mam jak ten lewak.
Trzecie to bym chciał ostrzec Pana Prezesa, że Macierewicz zdradził. Ja wiem, że Panu ciężko to zauważyć, bo się przyjaźniliście od lat, ale niech Pan Prezes pomyśli o Brutusie. Też się przyjaźnił z Cezarem, a nóż mu wbił. I Macierewicz wbija, tylko Pan Prezes jeszcze nie czuje. A potem będzie za późno, jednego Kaczyńskiego już straciliśmy i drugiego stracić nie możemy, bo Pan syna nie ma, nad czym ubolewam. Korony nie będzie miał kto od Pana Prezesa przejąć. A chce ją przejąć Macierewicz. Pięć lat pracował nad ustaleniem przyczyn zamachu w Smoleńsku. I przecież wszystko wiemy. Ruscy zrobili meaconing i tupolew wleciał w sztuczną mgłę, którą rozpylili, i w tej mgle zdetonowali bombę paliwowo-powietrzną, a żeby Polacy przed bombą nie uciekli, to Ił-76 blokował im przelot, potem dwa razy wybuchł trotyl w środku (ten, co go Gmyz znalazł), który Ruscy ukryli, jak naprawiali tutkę. Dla pewności Ruscy jeszcze samolot zestrzelili, a potem dobili rannych, bo przecież nie zaatakowali bombą atomową, która wszystkich by od razu zabiła. Sam Pan Prezes przyzna, że to spójne i logiczne i trzyma się kupy, jak każdy wywód poseł Pawłowicz. To ja się pytam: co Macierewicz chce jeszcze badać?! Ja myślałem, że jak dojdziemy do władzy, to prokurator Ziobro weźmie od Macierewicza te parówki i te puszki po piwie, co dowodzą, że był zamach, a nie żadna katastrofa, i zamknie Tuska i Putina, że zabili Najjaśniejszego Prezydenta, a tu co? Podkomisja? Do czego? Ja Panu mówię, Panie Prezesie, że platformersi go przekabacili. On ma teraz grać na zwłokę, żeby Tusk zdążył wrócić do władzy, zanim Ziobro skaże go… znaczy się, zanim sąd skaże go za zabójstwo Lecha. Na to nie można pozwolić!
April 4, 2016
Tłumacz w szwajcarskim burdelu
W komentarzu do analizy przekładu „Marsjanina” Moreni napisała, że czytelnik nieznający języka oryginału jest wobec tłumacza właściwie bezbronny. Szalenie ciekawa i trafna obserwacja. Ponieważ mało kto zna dobrze więcej niż jeden język obcy i mało kto ogranicza swoje lektury tylko do książek tłumaczonych z tego języka, trzeba przyjąć, że każdy czytelnik znajdzie się w sytuacji, gdy będzie wobec tłumacza bezbronny. Ba, nawet znajomość języka tej bezbronności nie niweluje, gdyż przekład nieoddający oryginału może być napisaną dobrą polszczyzną i nie budzić podejrzeń, a jeśli budzi, to w ustaleniu co i jak może przeszkodzić na przykład wysoka cena oryginalnej książki.
Ponieważ, co pokazały między innymi Muza i słowo/obraz terytoria, wydawnictwa całkowicie abdykowały ze swej roli kontrolującego, czy tłumacz ma odpowiednie kwalifikacje, by przekładać literaturę, czytelnik jest zdany na jego łaskę i niełaskę. A, niestety, na to, że za przekładanie literatury będą się brały wyłącznie osoby rzetelne i kompetentne, nie ma co liczyć. Choćby z tego względu, że często umiejętności nie nadążają za ambicjami. I dlatego, że taka kategoria jak wstyd na scenie literackiej niemal całkowicie zanika. Jakiej odpowiedzi na pytanie (załóżmy, że w ogóle je sobie zadają) „a co będzie, jak skompromituję się swoim przekładem?” udzielają sobie pseudotłumacze, widzimy w reakcji Marcina Ringa. Po prostu krytykę olał. Nie zamierza swojego przekładu „Marsjanina” bronić, nie zamierza nic wyjaśniać, nie zamierza przeprosić. A przeprosiny z jego strony należą się czytelnikom jak psu kość. Milczeć i ignorować krytykę to może sobie pisarz (w tym każdy grafoman), choćby powypisywał największe bzdury, bo powypisywał je na swój rachunek. Czytelnik, jeśli nie chce, nie musi go czytać. Trudno natomiast rezygnować z książek autora, z którego twórczością chcemy się zapoznawać, kiedy na przeszkodzie stoi to, że przekłada go partacz. Zły tłumacz niszczy cudzą pracę i dlatego nie ma prawa zbywać krytyki milczeniem. A jeśli pan Ring się nie odzywa, bo nie może, to powinno zastąpić go wydawnictwo: „W imieniu Marcina Ringa, który zmarł na raka mózgu, bardzo przepraszamy za fatalny przekład powstały w wyniku właśnie tej choroby” (bo powiedzmy sobie szczerze, że tylko nowotwór mózgu usprawiedliwiałby poziom tego przekładu). Ale wydawnictwo też wybrało taktykę „ciszej nad tą trumną”. Dostałem maila (nie wiem dlaczego za pośrednictwem księgarni Publio) od redaktora naczelnego wydawnictwa Akurat, w którym przyznaje mi rację, że tłumaczenie jest fatalne, i w którym bardzo stara się połechtać moje ego. Zapewne żebym, połechtany, nie ciągnął tematu. Bo publicznie zero reakcji: wiemy, że przekład to nieziemska fuszerka, ale sprzedajemy dalej tego bubla, licząc na to, że sprawa przyschnie. Skoro tak, postanowiłem napisać do Andy’ego Weira. Wydawnictwo Muza/Akurat uważa, że może sobie lać na polskich czytelników z góry na dół i opychać im spartaczone tłumaczenie z pełną świadomością, że wciska im bubla, zobaczymy, czy może sobie lać też na autora. Jak znam międzynarodowe kontrakty, zawierają one zawsze klauzulę, że przekład ma być wykonany poprawnie bez zmian i skrótów. Zobaczymy, co Weir na to, że mu fuszer zastępuje tekst skrótem itd. Szukam ochotnika, który sprawdziłby angielszczyznę mojego listu, kiedy go napiszę.
W komentarzach do analizy przekładu „Marsjanina” znalazł się też link do wywiadu z Anną Gralak, która przełożyła ponad 500-stronicową książkę Rowling w trzy tygodnie. Trochę wcześniej przeczytałem wywiad z Marcinem Wróblem i oba wywiady utwierdziły mnie w decyzji podjętej po lekturze „Marsjanina”: nigdy więcej żadnej książki angielskojęzycznej w polskim przekładzie.
Wypowiedzi pani Gralak nie ma nawet specjalnie co komentować. Trzeba być takim ignorantem jak prowadzący wywiad, który uważa, że idiolekt danego człowieka zmienia się znacząco w ciągu pół roku, by nie dostrzec, że ta pani nigdy nie powinna tłumaczyć książek. Pytania są zresztą tak lizusowskie, że nie powstydziliby się ich dziennikarze kurwizji. Bo jeśli Gralak mówi „tłumaczę od poniedziałku do piątku, a w weekendy zwykle odpoczywam. W nocy w ogóle nie funkcjonuję. Po zmroku jestem umysłowo do niczego. Pracuję od rana do czternastej – piętnastej i to jest mój normalny tryb. O ile po południu jeszcze w miarę kontaktuję, o tyle wieczorem byłoby mi bardzo ciężko tłumaczyć”, to aż się prosi o pytanie, czy „Trafny wybór” przełożyła w tempie blisko pięciu stron na godzinę, czy też pracowała nad nim, kiedy była umysłowo do niczego.
Z samego tempa można wnioskować, że przekład nadaje się do kosza, niestety, najwyraźniej nikt się nad nim nie pochylił i tłumaczka jest pełna samozadowolenia, że wykonała go doskonale (podejrzewam zresztą, że dokładnie taką samą opinię o swoim tłumaczeniu „Marsjanina” miał Ring). I twierdzenie Andrzeja Polkowskiego, że dobry przekład wymaga czasu, zbywa komentarzem, że każdy ma swoje tempo. Maraton też każdy biega w swoim tempie, ale nikt poniżej dwóch godzin. A tłumaczenie powieści to jest maraton, nie sprint. Pewne rzeczy wymagają czasu i już. Jak mi pani Gralak udowodni, że w celu wygospodarowania dodatkowych minut na tłumaczenie, w ciągu tych trzech tygodni pracy nad „Trafnym wyborem” skróciła o 90% czas, który normalnie potrzebuje na wypróżnianie się, to ja uwierzę, że ten jej happening miał cokolwiek wspólnego z przekładaniem literatury.
Marcin Wróbel zniesmaczył mnie swoimi pogardliwymi wypowiedziami o grafomanach, których książki tłumaczył. Kiedyś czytałem wywiad ze szwajcarską prostytutką, której – wedle jej słów – największą satysfakcję sprawiało to, że dzięki niej nieatrakcyjni mężczyźni mogą uprawiać seks z piękną kobietą, na co w normalnym życiu nie mieliby szans. Nie wyrażała się o nich z pogardą, nie skarżyła się, że seks z nimi ją brzydzi, nie narzekała, że nie przychodzą do niej sami przystojniacy. Rozumiała sens i istotę swojej profesji i czerpała z niej satysfakcję. Pan Wróbel powinien udać się do tego szwajcarskiego burdelu i tam uczyć się właściwego podejścia do swojego zawodu. Bo grafomanem to pisarz może być dla czytelnika albo dla krytyka. Dla tłumacza jest Autorem. Autorem przez duże „a”. Bogiem. A napisana przez niego powieść jest tekstem kanonicznym, w którym tłumacz nie ma prawa zmienić ani przecinka. Tymczasem Marcin Wróbel poprawia. Bo autor czegoś nie sprawdził. A jak tłumacz nie poprawi, to błąd pójdzie na jego konto. Wymówka i to kiepska. Jeszcze nie słyszałem, żeby ktokolwiek obciążał tłumacza za błędy faktograficzne. Ale nawet gdyby tak było, to jest to po prostu ryzyko zawodowe, z którym trzeba się pogodzić. Moim zdaniem Wróbel poprawia, bo ma rozbuchane ego i czuje się lepszy od autora: ten grafoman nie wiedział, nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, a ja się naszukałem i znalazłem! On słabo pisze, ale ja, ho, ho, jestem mistrzem pióra i gość ma szczęście, że na mnie trafił. Ludzie o takim ego nie powinni tłumaczyć książek. Bo tłumacz ma się schować, ma być przeźroczysty. Poza nazwiskiem na stronie tytułowej nie powinien istnieć. Musi przyjmować za oczywiste i respektować, że bez względu na to, co i jak autor napisał, jest to jego tekst, który należy oddać w innym języku dokładnie w takiej treści i formie. Stawianie się ponad pisarzem, przekonanie, że cokolwiek można zmienić lub poprawić, dyskwalifikuje każdego jako tłumacza literatury. Jeśli ktoś uważa, że może ingerować pisarzowi w treść powieści, poprawiać styl z uzasadnieniem (czysto zresztą subiektywnym), że to kiepska literatura i w tłumaczeniu będzie lepsza, to niech pisze własne książki. Zobaczymy wtedy, ile osób oceni je jako grafomańskie. Ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego pan Wróbel grafomanów tłumaczy, skoro tak go mierżą. Dla kasy? No to sorry, koleś, ale jeśli się pracuje w burdelu, to się obsługuje wszystkich klientów bez względu na to, jak wyglądają, i traktuje się ich z szacunkiem. Swoje obrzydzenie grafomanią to niech pan wyraża publicznie, kiedy zdecyduje się pan przekładać wyłącznie dobre książki. Co, pieniążków wtedy nie będzie? Okej. Nie ma nic nagannego w pracy w burdelu. Ale prostytuować można się z klasą, co widać na przykładzie tej Szwajcarki. (Swoją drogą ciekawe, ilu klientów obsługuje ona w ciągu trzech tygodni i o ile niektórzy byliby w stanie poprawić jej rezultat, twierdząc, że nie ma co się napinać nad każdym klientem, bo to koszmar.)
Zresztą Wróbel uważa, że może ingerować w tekst nie tylko „grafomanom”, o pracy nad powieścią, którą chwali, mówi: „przeprowadziliśmy kilka długich rozmów z redaktorką na temat złagodzenia niektórych fragmentów, zdekolokwializowania ich, by nie zaburzać przyzwyczajeń czytelnika”. Hę? A co z przyzwyczajeniami czytelnika, który chce czytać dokładnie takie książki, jakie autor napisał, a nie po ocenzurowaniu ich przez tłumacza i wydawnictwo wedle ich wyobrażeń, że polscy czytelnicy to jakaś grupa debili, która czegoś oryginalniejszego lub nietypowego nie zniesie? „Na szczęście wydawnictwo uznało, że Polki są gotowe zobaczyć w literaturze język, który słyszą i którym posługują się każdego dnia”. Na szczęście? Rozumiem, że gdyby uznało inaczej, to Wróbel by się podporządkował. Bo kasa, bo rachunki, bo brak kręgosłupa, który pozwala powiedzieć wydawcy „nie”.
Przy przekładzie „trzeba brać pod uwagę minimum cztery opinie: autora, tłumaczki, redaktora, korektorki”, twierdzi Wróbel. W życiu nie słyszałem większej bredni i nie chodzi o to, że tłumacz i korektor muszą być płci żeńskiej. Korektor jest od poprawiania literówek. Redaktor jest od poprawienia błędów w tekście przekładu. Pełni rolę pomocniczą i jego opinię tłumacz może całkowicie zignorować, jeśli uzna ją za nonsensowną. No chyba że, jak najwyraźniej pan Wróbel, traktuje redaktora jako wysłannika wydawnictwa i daje temu wydawnictwu prawo do merytorycznej ingerencji w przekład. Dla mnie to tak, jakby lekarz przeprowadzał operację według poleceń dyrekcji szpitala, zamiast zgodnie z zasadami sztuki. Tłumacz nie wyraża żadnej opinii, tylko tłumaczy. Dąży do tego, by przekład był ekwiwalentny w stosunku do oryginału. Ani lepszy, ani gorszy. A autor ma głos rozstrzygający. Przez tekst, jeśli nie żyje lub nie mamy z nim kontaktu, i wtedy należy się postarać wszelkie jego intencje z tego tekstu wyczytać, albo wprost. W tej drugiej sytuacji możemy mu zaproponować poprawki i, jeśli się zgodzi, je wprowadzić.
Przekład skopany, przekład trzytygodniowy, przekład egotyczny. Dopóki polscy tłumacze literatury angielskojęzycznej nie dobiją ze swoją zawodową etyką do tej obowiązującej w szwajcarskim burdelu, ja im mówię „bye bye”.
March 31, 2016
Radio Wrocław Kultura
Dzisiaj o godz. 20.00 będę gościł w „Wieczorze z Kulturą” na antenie Radia Wrocław Kultura i Radia Wrocław. Trochę odgrzewana sprawa, bo chyba będzie głównie o Przygodnym, ale zapraszam.
March 21, 2016
Siejemy ziemniaki, czyli kosmiczna fuszerka
Kiedy sięgałem po „Marsjanina” Andy’ego Weira, wiedziałem o nim jedynie, że to science fiction z naciskiem na science. Tyle mi wystarczyło, by powieścią się zainteresować, a świadomie unikam jakichkolwiek recenzji czy opisów książek, które ewentualnie chcę przeczytać. Nie ma nic przyjemniejszego dla czytelnika, niż zanurzyć się w dobrej powieści, nie znając wcześniej nawet kawałka akcji. Po paru zdaniach zorientowałem się, że mam do czynienia z książką, którą człowiek zaczyna wieczorem z zamiarem poczytania godzinkę przed snem, po czym podnosi wzrok znad ostatniej strony i ze zdumieniem odkrywa, że na dworze jest jasno i trzeba iść do pracy.

Średniej klasy tłumacz sprawdza, czy to, co wyszło mu w wyniku tłumaczenia, ma sens. Marcina Ringa od średniej klasy dzielą co najmniej cztery minuty świetlne (czyli jakieś 73 miliony kilometrów). Na stronie 62 analitycy NASA przeglądają zdjęcia satelitarne i stwierdzają, że „(…) łazik numer 2 jest ustawiony przodem do Habu”. Kłóci im się to z przebiegiem wydarzeń: ostatnia astronautka, która nim jeździła, „musiała go zaparkować przodem do Habu, inaczej by go nie podłączyła”, gdyż łazik „port do ładowania ma na przodzie, a kabel nie jest wystarczająco długi, żeby sięgnąć”. Wniosek? Łazik „został przestawiony od 5. sola” (sol to doba marsjańska). Czyli łazik musiał zostać zaparkowany przez astronautkę przodem, żeby mogła go naładować, ale stoi przodem, z czego wynika, że potem ktoś inny go przestawił. W logice Marcina Ringa, bo Andy Weir opisuje inną sytuację: „Rover 2 is facing _away_ [podkreślenie w oryginale] from the Hab”. Tyłem stoi, panie tłumacz!
W książce jest dużo opisów, jak bohater z dostępnych materiałów konstruuje coś nowego albo przerabia posiadane urządzenia. Nieraz ciężko je zrozumieć, ale głównie dlatego, że tłumacz nie rozumiał, co tłumaczył: „Potem dostałem się do komory spalania. Wymagało to trochę roboty i złamałem to cholerne narzędzie na pół, ale się udało. Na szczęście nie chcę odpowiednio przeprowadzonego spalania” (str. 37). Dlaczego wskutek złamania narzędzia nie można odpowiednio przeprowadzić spalania? Odpowiedź jest w oryginale:„Then I pried out [czyli nie „dostałem się”, tylko „wyciągnąłem”] the reaction chamber. It took some work and I cracked the damn thing in half, but I got it out. Lucky for me I don’t need a proper fuel reaction”. A zatem nie narzędzie złamał, tylko rozpołowił komorę, ale nic się nie stało, bo spalanie nie musi przebiegać prawidłowo.Ringowi częściej jest zresztą obojętne, co jak działa albo jak przebiega dany proces. „Wewnętrzna elektronika Pathfindera zawierała uziemienie prowadzące do Habu” (str. 237). Z tego by wynikało, że inżynierowie NASA, konstruując Pathfindera, wykorzystali bazę, która miała pojawić się na Marsie kilka lub kilkanaście dekad później. Tymczasem uziemienie prowadzi do „hull”, czyli do obudowy. Hab, hull, jak się tłumaczy na kolanie, to się patrzy tylko na pierwszą literę wyrazu. „Będę redukował hydrazynę i spalał wodór w Habie przez dziesięć kolejnych dni, dziesięć godzin dziennie” (str. 54). Akapit dalej jest powiedziane, że cały proces zajmuje tylko dwadzieścia minut, a dziesięć godzin trzeba czekać na napełnienie zbiornika dwutlenkiem węgla, czyli powinno być „co dziesięć godzin” i tak jest w oryginale „every ten hours”. Ale Ring najwyraźniej odhaczał przełożone akapity i nad tym, czy jego przekład w świetle następnych ma sens, już się nie zastanawiał.
Co tam akapity. Tłumaczowi nie chciało się nawet popatrzeć, czy w obrębie jednego krótkiego dialogu wszystko trzyma się kupy (str. 350): – Jestem gotów – rzekł Martinez. – (…) Przećwiczyłem wszystkie scenariusze wprowadzania statku na orbitę. – Wszystko poza najgorszymi usterkami – poprawiła Johanssen. – No tak – odpowiedział. – Trochę bez sensu jest symulować eksplozję w trakcie wznoszenia. Nic się wtedy nie da zrobić. Najwyraźniej kiedy do Ringa dzwoni żona, że mają usterkę w łazience, to pan Ring myśli, że łazienka wyleciała w powietrze. Piloci statków kosmicznych są nieco mniej przewrażliwieni, więc Martinez mówi o eksplozji, bo Johanssen użyła sformułowania „catastrophic failures”.
Kiedy Ring nie tłumaczy z błędami, to pisze własną książkę: „Obejrzałem je [szkiełka] pod mikroskopem, żeby sprawdzić moje ukochane bakterie. Odetchnąłem z ulgą, gdy ujrzałem zdrowe, żywe bakterie zajmujące się swoimi sprawami” (str. 52). Oryginał? „With shaking hands, I put a slide into the microscope and brought the image up on-screen. There they were! Healthy, active bacteria doing their thing!”. Czyli: „Drżącymi rękami wsunąłem jedno ze szkiełek do mikroskopu i wyświetliłem obraz na ekranie. Były tam! Zdrowe, pełne wigoru bakterie zajmujące się swoimi sprawami!”.
Poza tym tłumacz nie ma cierpliwości do opisów, jak bohater realizuje swoje pomysły (pozwalające mu przeżyć, a więc dla akcji kluczowe), i je sobie po prostu skraca. Na stronie 21 oryginalny tekst „I’ll bring in more lifeless soil from outside and spread some of the live soil over it. It’ll ‘infect’ the new soil and I’ll have double what I started with. After another week, I’ll double it again” przekłada „Rozłożę ją [ziemię], podwajając powierzchnię. Bakterie ‘zainfekują’ nową porcję marsjańskiej gleby”. Na stronie 109 czytamy: „Układałem trochę kamieni blisko lądownika. Potem ciągałem go w górę i w dół. Później robiłem stertę bardziej stromą itd.”. Itd. Itede. Marcin Ring uważa, że może w powieści autorski tekst „and made sure I could drag the lander up and down” zastąpić skrótem „itd.”! Idź, tłumacz, dyletancie, coś innego i nie dotykaj się literatury!
Kolejną ingerencją w tekst jest zmiana długości zdań. Owszem, nie ma wymogu, by zdania w tłumaczeniu odpowiadały zdaniom w oryginale, ale zmiany muszą być uzasadnione. Marcin Ring dokonuje ich po uważaniu. „I got the breach kit over the hole and sealed it. It held. The suit backfilled the missing air with yet more oxygen”. Czyli mamy trzy zdania z suspensem, nie od razu wiemy, czy uszczelnienie skafandra zadziałało. To jest literatura. Ring ma suspens gdzieś, bo wydaje mu się, że literaturę tłumaczy się tak, jak instrukcję obsługi pralki: „Przyłożyłem zestaw do łatania do dziury i uszczelniłem skafander, który dopełnił brakujące powietrze większą ilością czystego tlenu” (str.12). Albo odwrotnie, Ring rozbija zdania oryginału, utrudniając czytelnikowi zrozumienie tekstu: „W razie awarii w trakcie drugiego etapu wznoszenia się MAV-u [z powierzchni Marsa na statek kosmiczny] bylibyśmy na orbicie”. Czemu przebywanie na orbicie miałoby być problemem? Wyjaśnienie tłumacz daje po kropce („Ale zbyt nisko, żeby dotrzeć do Hermesa”, str. 113), chociaż w oryginale jest to – i w tłumaczeniu też powinno być – jedno zdanie.
W instrukcjach styl jest obojętny, więc Ringa nie obchodzi, że narrator mówi o zamordowaniu skafandra albo ranie krzyczącej z bólu. Tłumacz przekazuje czytelnikowi, że skafander został rozwalony (str. 39), a rana przeraźliwie zabolała (str. 12). Ringowi wydaje się, że przekład literatury to przekazywanie czytelnikowi faktów zawartych w oryginale (choć w jego przypadku należałoby mówić o pomylonych faktach), warstwa stylistyczna jest dla pana tłumacza bez znaczenia. „Długie podróże to moja specjalność”, mówi bohater (str. 103). Bohater Ringa, bo bohater Weira jest znacznie bardziej dosadny: „Long-ass trips are my business”. Na stronie 117 astronauta relacjonuje nam: „Tak wybebeszyłem biedny łazik, że wygląda, jakbym go zaparkował w złej dzielnicy”. Odpowiednio do tego mówi wcześniej, że grzejnik z łazika „ukradł” (stole), co tłumacz oddaje jednak słowem „wymontowałem”. Obrazowy, emocjonalny język narratora Ring zmienia na neutralny, ale trzeba go pochwalić za konsekwencję, bo kiedy astronauta posługuje się neutralną frazą „thanks for coming back to get me” („dzięki, że po mnie wracacie”), tłumacz każe mu przemawiać jak królowej angielskiej: „dzięki, że po mnie przybywacie” (str. 349).
Jeśli chodzi o styl, to jednym z największych problemów przy przekładaniu literatury z języka germańskiego na polski są powtórzenia. W oryginale będące czymś normalnym, w języku docelowym niedopuszczalne. Dla mnie unikanie powtórzeń to w ogóle największa trudność przy tłumaczeniu książek. Synonim nie zawsze jest, nie zawsze pasuje, czasami brzmi sztucznie, trzeba się nagłówkować, żeby nie odejść od oryginału, a jednocześnie oddać ten oryginał dobrą polszczyzną. Nieraz gryzłem z rozpaczy palce, kiedy autor beztrosko na przestrzeni trzech zdań powtarzał pięć razy to samo słowo, a ja musiałem coś z tym począć, bo mnie w przeciwieństwie do niego nie wolno było tego zrobić. I co? I okazuje się, że męczyłem się zupełnie niepotrzebnie, zamiast poczytać sobie tłumaczenia Marcina Ringa, żeby dowiedzieć się, że można to mieć kompletnie w dupie: „Nie jestem maminsynkiem czy coś takiego. Jestem w pełni dorosłym facetem, który okazjonalnie nosi pieluchy (trzeba w skafandrach EVA). Jest dla mnie całkowicie męskie i normalne uczepienie się listu od mamy. To nie jest tak, że jestem jakimś dzieciakiem na obozie (…)” (str. 154), „Nadmie się, gdy zwiększę ciśnienie w łaziku, ale wytrzyma. Jak wytnę wielki kawał kadłuba z łazika? Pozwolę, żeby mój przemiły asystent Venkat Kapoor wam to wytłumaczył: / [14.38] JPL: Jestem pewien, że zastanawiasz się, jak wyciąć dziurę w łaziku (str. 226/227).Ba, Ring wprowadza powtórzenia nawet wtedy, kiedy nie ma ich w oryginale, i to jest już prawdziwe mistrzostwo świata: „Będzie się spalał stopniowo, nie dochodząc do stężenia zdolnego zabić Marka. / Mam dużo czasu do zabicia” (str. 54). W oryginale jest odpowiednio „kill” i „dead time”.
Przekład „Marsjanina” jest zresztą doskonałą ilustracją zasady, że tłumacz literacki musi przede wszystkim biegle posługiwać się językiem ojczystym. Przy czym „biegle” nie oznacza tutaj umiejętności swobodnego dogadania się w sklepie czy zrozumienia artykułu w gazecie bez pomocy słownika. Niestety, tym, którzy zlecili Marcinowi Ringowi przekład, tak się właśnie wydaje, dzięki czemu dostał szansę, by raczyć nas konstrukcjami w stylu: „Zaskakująco denerwujące było wymyślenie tego, jak sprawić, żeby łazik trzymał temperaturę, nawet gdy mnie tam nie ma” (str. 47). Aż widać, jak tłumacz brnął przez to zdanie, a dobrnąwszy do celu, niczym małe dziecko z dumą pokazuje krzywo posklejaną konstrukcję i oczekuje pochwał: „Zobaczcie, udało mi się, zrobiłem, sam!”. Ktoś mający pojęcie o języku polskim napisałby: „Zaskakująco denerwujące było znalezienie sposobu, żeby pusty łazik trzymał temperaturę”. Zgrabniej i bliżej oryginału, bo to, co tłumacz oddał zwrotem „gdy mnie tam nie ma”, jest po angielsku jednym słówkiem „unoccupied”. Albo takie śliczne zdanko: „Tam jest niemalże cała misja w zapasach na powierzchni” (str. 56). Misja w zapasach? A może jednak, panie Ring, „Niemal całe zapasy misji są na powierzchni”? Niewątpliwie jednak szczytowym osiągnięciem Marcina Ringa, które powinno zająć poczesne miejsce w annałach polskiej translatoryki, jest odkrycie, że ziemniaków wcale się nie sadzi. „Doszedłem także do wniosku, że czas zasiać pierwsze rośliny. (…) Na początek dwanaście ziemniaków” (str. 28). Nie na początek, bo bohater ma wszystkiego dwanaście sztuk („I had twelve potatoes to work with”) i nic innego uprawiać nie zamierza. A zatem ziemniaki, proszę państwa, siejemy!
Błędów językowych jest zresztą od groma. „Stawka toczy się o twoje życie” (str. 136), „o ile ludzkich istnień toczy się stawka” (str. 212). Stawka toczyłaby się tylko wtedy, gdyby pan Ring puścił sobie po podłodze żeton z ruletki. To gra toczy się o jakąś stawkę, czego tłumacz nie wie. Podobnie jak nie wie o istnieniu liczebników zbiorowych, w związku z czym jego zdaniem „śluza powietrzna to nic innego jak zawory i dwie pary drzwi” (str. 29). O jaką stawkę się pan założy, panie Ring, że tych drzwi jest tylko dwoje, a nie czworo?
Czasami polszczyzna tłumacza zwyczajnie uniemożliwia zrozumienie tekstu. „Tak wspominam… Nie umarłem 6. sola” (str. 7). Co bohater wspomina, skoro zdarzenia opowiada nam na bieżąco? W oryginale jest „for the record”. Czyli bohater nic nie wspomina, tylko przekazuje komunikat, że nie zginął szóstego sola („die” należy w tym kontekście tłumaczyć właśnie jako „zginąć”, skoro byłaby to śmierć tragiczna). Przekład tego zwrotu jest możliwy na kilka sposobów, także mniej formalnych np.: „Żeby była jasność… Nie zginąłem szóstego sola”.
Na urokliwą polszczyznę Ringa składają się również liczne anglicyzmy. I tak pan tłumacz zgaduje (bo „guess”, str. 42, 108), że marsjański łazik standardem odpowiada pokojowi w Hiltonie, więc jest w nim „komfortowo” („comfortable”, str. 102). Tymże komfortowym łazikiem bohater wybiera się na „epicką wyprawę” (str. 225). Każdy tłumacz, który „epic” w znaczeniu „pełny przeszkód, trudny, ekscytujący” przekłada jako „epicki”, powinien trzymać się z dala od epiki. Wyprawę śledzi Centrum Lotów Kosmicznych, gdzie stoją „tuziny rozrzuconych budynków” (str. 55). Z ciekawości sprawdziłem, jak „dozens” tłumaczy translator Google’a, i okazało się, że poprawnie jako „dziesiątki”. Tyle się mówi, że automatyczne translatory jeszcze długo nie będą w stanie zastąpić tłumaczy literackich, tymczasem w przypadku takich partaczy jak Marcin Ring są już od nich lepsze.
Każdy inteligentny pisarz lubi pobawić się aluzjami czy nawiązaniami do innych utworów, chętnie sięga po kody kulturowe. Weir jest bardzo inteligentnym pisarzem, niestety, w Polsce natrafił na bardzo nieinteligentnego tłumacza. W oryginale bohater mówi „Damn it, Jim, I’m a botanist, not a chemist!”. Owo zwrócenie się do Jima jest nawiązaniem do kultowego „Star Treka”. Nie mam pojęcia, czy Ring tego nie wie, czy nie umie odpowiednio przełożyć (tak, by polski czytelnik zrozumiał, o co chodzi), bo nawiązanie po prostu opuszcza: „Cholera, jestem botanikiem, a nie chemikiem!” (str. 43). Za pierwszym wyjaśnieniem przemawiałby fakt, że przy tych fragmentach, gdzie jest mowa o serialach z lat siedemdziesiątych, wyraźnie widać, że tłumacz nie ma o nich bladego pojęcia. I tak w serialu „Three’s Company” raz występuje u niego pan Roper (str. 31), a raz pan Ropers (str. 37), bo Ring nie wie, że mieszkanie należy do małżeństwa Roperów. Z kolei w serialu „Diukowie Hazzardu” zdaniem tłumacza „generał Lee może wyprzedzić radiowóz” (str. 54). Tymczasem generał Lee mógł co najwyżej uciekać (bo tak powinno być w tłumaczeniu) unionistom, w filmie ucieka Generał Lee, bo to nazwa własna samochodu braci Duke’ów. Za drugim wyjaśnieniem przemawia okoliczność, że tłumacz opuszcza fragmenty, z którymi ewidentnie sobie nie radzi. Na przykład na stronie 21 nie wie, jak przełożyć „night soil” jako określenie ziemi nawożonej ludzkimi odchodami, więc je po prostu pomija.
Inna sprawa, że Ring opuszcza całą masę rzeczy bez żadnego powodu. Na stronie 107 bohater ma problem z lądownikiem: „Nie miałem nadziei, że w całości zabiorę go do Habu. Był po prostu za duży. Musiałem nałożyć mój kapelusik inżyniera mechanika”. Wszystko jasne. Lądownik jest za duży, bohater musi go rozebrać na części, co niekoniecznie będzie prostą sprawą. W każdym razie taki komunikat przekazuje czytelnikowi fuszer swoim tłumaczeniem. Inny niż pisarz: „It was just too big, but I only needed the probe itself”. Czyli owszem, lądownik jest za duży, ale bohater potrzebuje tylko sondy. Na stronie 348 astronauta obwieszcza: „Nawet swój mocz będę elektrolizował”. W oryginale dodaje „That’ll make for a pleasant smell in the trailer”. Ring chyba nie zrozumiał, że z tym „pleasant smell” to ironia, z jego wiedzy wynika, że siki śmierdzą, a nie ładnie pachną, więc zdanie, jako bezsensowne, wywalił. Ale żeby polski czytelnik nie czuł się pokrzywdzony, tłumacz w innych miejscach dopisuje. „Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że dziś umrę. Muszę pogodzić się z tą myślą. Nie mogę powiedzieć, że jestem tym zachwycony” (str. 352). My musimy pogodzić się z myślą, że Ring, dokładając drugie zdanie, schrzanił kontrast między powagą sytuacji a lekkim komentarzem astronauty.
Są tacy nieżyciowi tłumacze, którzy nie biorą się za teksty z obcej im tematyki. Marcin Ring do nich nie należy. I tak astronauci w „Marsjaninie” ćwiczą przelot z powierzchni Marsa na orbitę bezpośrednio w przeznaczonym do tego statku (str. 113). Jak sobie tłumacz takie ćwiczenia na Ziemi wyobraża, nie bardzo wiadomo, normalnie używa się do tego symulatora, ale Ring pewnie myślał, że symulator to taki dekownik, który udaje chorego, żeby go na front nie posłano, i to słowo, jako do kontekstu niepasujące, opuścił. Jak wynika z opisu, ów statek jest niezwykle ciasny, ale astronauci mają w nim do dyspozycji – werble! – kanapy! „Musimy usadowić się w kanapach”, informuje jeden z nich (str. 146). Gdyby komuś „usadowić się” zasugerowało, że rozsiadają się do five o’clock tea, to zostałby wprowadzony w błąd. Szaleje burza piaskowa, astronauci spieprzają z planety, bo grozi im, że zostaną na niej na zawsze, ich kolega zaginął, ale dzięki odpowiedniemu wyszkoleniu nie zapominają o dystyngowanym języku. Jedynie Weir nie wie, że NASA dba o to, by w sytuacjach zagrożenia życia astronauci odpowiednio się wyrażali, i pisze „We must get to the couches”. Tu mają państwo wyjaśnienie, dlaczego kanapy. Bo w słowniku jak byk stoi, że „couch” to „kanapa”. I cieszmy się, że tłumacz zdecydował się na „kanapę”, a nie na „tapczan”. Należy też go pochwalić za konsekwencję. Na stronie 346 jest mowa o „crew seats”, Ring dostrzega, że chodzi o te same fotele, które wcześniej nazywał kanapami, więc dalej nazywa je kanapami. Na stronie 349 bohater martwi się, że może tym statkiem w ogóle nie wystartować, bo „w końcu usunąłem silnik”. Tłumaczowi wydaje się, że statek kosmiczny to coś w rodzaju samochodu. Gdy wymontujemy z samochodu jeden silnik, wymontowaliśmy wszystkie. W przypadku statku kosmicznego tak to nie działa, o czym Ring by wiedział, gdyby choć odrobinę interesował się treścią przekładanej przez siebie książki. Bo wtedy musiałby zadać sobie pytanie, dlaczego przy starcie tego statku kontrola mówi o zapłonie głównych silników (str. 358).
Wszyscy znamy panów spod budki z piwem, którzy potrafią wyrazić bardzo wiele treści za pomocą dwóch słów. Podobnie Marcin Ring, przy czym w jego wypadku są to słowa „robić” i „problem”. Choć czasami jest bliski spodbudkowej poetyki: „Mógłbym to zrobić lodem” (str. 169). Na szczęście jest narzędnik zamiast dopełniacza. Bohater regularnie „robi wyjście”. Nie, nie, wcale nie montuje w bazie futryny z drzwiami w miejsce śluzy, tylko nakłada skafander (albo, w wersji tłumacza, „ubiera się”, str. 115) i wychodzi na zewnątrz. „Czemu alfabet Morse’a? Ponieważ robienie kresek i kropek kamieniami jest dużo łatwiejsze niż liter” (str. 154). W oryginale jest „making”, więc panu tłumaczowi oczywiście nie postaje w głowie taka myśl, by przełożyć „układanie kresek i kropek z kamieni jest dużo łatwiejsze”. „Kiedy zrobię to ostatni raz, będę to robił na tej ziemi, którą przyniosłem ostatnio ” (str. 31), „Robi się wtedy naprawdę, naprawdę gorąco. I niebezpiecznie. Jeśli zrobię to w atmosferze tlenowej (…)” (str. 33). Robiłem tłumaczenie i sknoci… zrobiłem. „Mógłbym bez problemu spalić cały układ”, informuje nas bohater (str. 117). Piroman, szantażysta, chce się tego układu pozbyć? Wręcz przeciwnie, bardzo nie chce i obawia się, że „łatwo” (easily) mógłby go spalić. „(…) Hermes ma ludzką załogę, zdolną do stawienia czoła potencjalnym problemom” (str. 213). Bo po co główkować, żeby „hiccups” przełożyć jakoś, nomen omen, oryginalniej, skoro mamy takie poręczne słówko jak „problem”? Issue, trouble, failures, trickier, weak point – dla Marcina Ringa takie zróżnicowanie to nie problem i wszystko tłumaczy jako „problem”.
Błędy w „Marsjaninie” są praktycznie na każdej stronie. Powtórzmy: praktycznie na każdej stronie. To nie jest tak, że wypisałem wszystkie, które znalazłem. Ledwie ułamek. Wystarczy zacząć analizować w dowolnym miejscu, by odkryć, że Marcin Ring ma takie kwalifikacje na tłumacza literatury jak Andrzej Duda na niezależnego prezydenta. Jeśli już Ring nie wykłada się na jeden ze sposobów opisanych powyżej, to przynajmniej dba o to, żeby źle przekazać akcenty. „Jadąc tutaj, miałem dwa stosy ogniw, które zajmowały cały dach. Wracać będę z jednym stosem. To troszkę bardziej niebezpieczne; mogą spaść. Ale główny problem jest taki, że będzie cholernie trudno ułożyć tak wysoki stos” (str. 108). Wcale nie główny, tylko taki sam jak niebezpieczeństwo, że ogniwa mu zlecą, bo „Also, the cells will be a pain in the ass to stack that high”. Chociaż może niesłusznie napisałem, że to zamiast innych błędów, bo mamy i problem, i powtórzenia, i opuszczenie, że te wygibasy stąd, że potrzebne jest miejsce na sondę, a „pain in the ass” i „cholernie trudno” to nieco inny rejestr stylistyczny.
Należy podkreślić, że powyżej była cały czas mowa o błędach w tłumaczeniu, przy czym ich rodzaj i ilość dyskwalifikowałyby nawet studenta pierwszego roku filologii. Nie mamy tutaj do czynienia z akceptowalnymi rozwiązaniami, które nie podobają się drugiemu tłumaczowi, bo sam przełożyłby inaczej i uznaje, że jego wersja byłaby lepsza. Tam, gdzie Ring tłumaczy w zasadzie poprawnie, można było to zrobić trzy razy lepiej. Na przykład w pewnym momencie bohater mówi o powrocie „do mojego małego Habu na prerii” (str. 28). Jest to nawiązanie do serialu „Domek na prerii” (Little House on the Prairie). W angielskim oryginale brzmi ono „to my Little Hab on the Prairie” i jest dużo czytelniejsze przez to, że powtarza się słowo „little”, „Hab” i „House” zaczynają się na tę samą literę, a cały zwrot zapisany jest jak tytuł. Czy po polsku nie można było dać wyraźniejszej wskazówki? Oczywiście, że można było. Wystarczyło „mały Hab” zamienić na „domek”. Dokąd wraca bohater, pozostaje oczywiste, bo innej siedziby na Marsie nie ma, a uzyskujemy efekt tzw. ekwiwalentności, o którą w przekładzie literackim przede wszystkim chodzi: czytelnik tłumaczenia ma od razu to samo skojarzenie, co czytelnik oryginału. „(…) dotarliśmy na Marsa sto dwadzieścia cztery dni później (…) / Stamtąd dostaliśmy się przy użyciu MDV-a (Mars Descent Vehicle) na powierzchnię” (str. 9). Dotarliśmy na Marsa i z Marsa na jego powierzchnię? Bez sensu. Powinno oczywiście być, że po 124 dniach dotarli na _orbitę_ Marsa. Ale jak raz nie jest to wpadka tłumacza. Tak napisał Weir. A kardynalna zasada przy tłumaczeniu powieści brzmi, że pisarza nie poprawiamy. Co zrobić, kiedy w oryginale mamy „(…) we got to Mars 124 days later (…) / From there, we took the MDV (Mars descent vehicle) to the surface”? Ano można było napisać „(…) dotarliśmy na Marsa sto dwadzieścia cztery dni później (…) / Na powierzchnię dostaliśmy się przy użyciu MDV-a (Mars Descent Vehicle)”. Poprawiliśmy pisarza, nie poprawiając go. W przekładzie literackim możliwe są takie paradoksy.
A teraz podsumowanie tego przekładowego gniota, przy czym chcę napisać nie tylko o tłumaczu i wydawnictwie, lecz także o czytelnikach. Przejrzałem opinie na „Lubimy czytać” i blogowe wpisy o „Marsjaninie”. Generalnie zachwyty, nikt się nie zżyma, że temperatura spada z minus pięciu do jednego stopnia, że opisy są bez sensu, że bohaterowie rozmawiają sami ze sobą (na str. 212-213 trzy kwestie z rzędu tłumacz przypisał tej samej postaci), że tekst naszpikowany jest anglicyzmami, że polszczyzna utworu jest tak drętwa jak przemowy na zjazdach PZPR. Znalazłem wszystkiego dwie osoby, które miały zastrzeżenia do przekładu. Pierwsza wyłapała _jeden_ anglicyzm i _jeden_ błąd składniowy, poza tym uznała tłumaczenie za dobre, druga miała wprawdzie dużo więcej pretensji, ale też nie dostrzegła, że powinno ono wylądować w koszu. To ja się pytam, kto czyta w Polsce książki. Wtórni analfabeci, którzy nie widzą, co czytają? Ludzie, którzy przelatują tekst wzrokiem, żeby mniej więcej zorientować się, o co chodzi? Mutanci, którzy czytają przekład tak jak nieudolni tłumacze oryginał, i w efekcie trafia do nich właściwa treść? Translatorscy geniusze, którzy rozpoznają błąd i odczytują źródło, a że są ludźmi ze wszech miar wyrozumiałymi, kompletnie nie przeszkadza im, że ktoś wciska im translatorskiego gniota? No właśnie. Przekład Ringa musiał wpaść w ręce niejednego tłumacza literatury angielskojęzycznej. Nie wierzę, żeby czytali oni wyłącznie w oryginale. Szukam jakiejkolwiek krytyki, nie znajduję. Dlaczego? Literatura jako taka ich nie obchodzi, więc nie rusza ich, że ignorant masakruje powieść? Nie mają czasu analizować cudzych tłumaczeń, bo muszą natłuc odpowiednio dużo arkuszy w miesiącu, żeby przy nędznej stawce wyjść na swoje? Tłumaczą na tym samym poziomie, więc lepiej kolegi nie krytykować, bo można samemu zostać wziętym pod lupę? I wtedy okaże się, że podobnie jak w przypadku Marcina Ringa znajomość angielskiego i polskiego kwalifikuje co najwyżej do wypełnienia wniosku paszportowego i kelnerowania w Londynie?
Oczywiście panu Ringowi może się roić, że jest świetnym tłumaczem, pytanie, dlaczego wydawnictwo zleciło mu przekład. Powieść została wydana przez oficynę Akurat. Nic to państwu nie mówi? Mnie też nie mówiło. Dopiero po sprawdzeniu dowiedziałem się, że to imprint Muzy. Dużego, doświadczonego i zamożnego wydawnictwa. Dla którego znalezienie kompetentnego tłumacza to pestka. Ale po co szukać kompetentnego, jeśli jakość tłumaczenia mamy gdzieś? Co się będziemy przejmować poziomem przekładu, skoro recenzenci nie zwracają na niego uwagi, a kiedy zwracają, to w taki sposób, że sami wychodzą na ignorantów ? A jeśli nawet ktoś nas złapie, że wypuściliśmy skopany przekład, to krytyka olejemy . Może nam skoczyć, bo przecież czytelnik nie pójdzie i nie kupi konkurencyjnego tłumaczenia. Nic dziwnego, że przy takim podejściu wzięto byle jakiego tłumacza i zapłacono mu byle jaką stawkę za byle jakie tłumaczenie, byle szybko zrobione. I pewnie ani przez sekundę nikt w Muzie nie pomyślał, że zapłacić dwa razy więcej niż zwykle, dać nie pięćset złotych za arkusz, lecz tysiąc, to przy gwarantowanym bestsellerze i książce, która ma zostać sfilmowana przez Hollywood, wydatek rzędu kosztu wycieraczek przy zakupie mercedesa. Co zresztą mówić tu o dobrym tłumaczu. Muza zlekceważyła czytelnika do tego stopnia, że nie pofatygowała się nawet, by przekład dać komukolwiek do sprawdzenia. W książce, owszem, wymienieni są redaktor i dwie korektorki. Tyle że cała trójka musiała zasiąść do pracy po swoim zgonie, skoro pan redaktor nie wyłapał żadnego ze wskazanych błędów, a panie korektorki poprawiły jedynie te literówki, które poprawia Word. Racjonalniejsze wyjaśnienie jest takie, że nigdy nie widzieli tekstu na oczy. Co więcej, kupiona przeze mnie książka jest drugim wydaniem. Kiedyś dla renomowanego wydawnictwa kolejne wydanie było okazją, żeby poprawić błędy, które prześlizgnęły się w poprzednim. W Muzie na tekst „Marsjanina” nawet nie spojrzano, zmieniono tylko okładkę na „filmową”, bardziej dochodową, i rzucono bubla czytelnikom. Jak wybrakowany towar do socjalistycznego sklepu: cieszcie się, że w ogóle macie.
Muszę powiedzieć, że jestem rozżalony i wściekły. Bo wydawnictwo Muza do spółki z tłumaczem Marcinem Ringiem spieprzyło mi lekturę rewelacyjnej książki. Uznało, że może jako przekład sprzedawać nieudane translatorskie wprawki jakiegoś dyletanta bez cienia literackiego talentu. Czuję się zwyczajnie okradziony. I nie mam zamiaru więcej dać się okradać. Czytam swobodnie po szwedzku i niemiecku, zabrakło mi cierpliwości, by przebić się przez parę angielskojęzycznych książek ze słownikiem w ręku i uzyskać tę samą umiejętność w ich przypadku. Teraz to nadrobię. Będę czytał w oryginale. Moje pieniądze, a przeznaczam ich na książki całkiem sporo, trafią do wydawców zagranicznych. Muza i inne polskie wydawnictwa, jeśli chodzi o poziom przekładów, wypinają się na polskich czytelników. Bo są przekonane, że ci nie mają innej możliwości, jak pocałować je w tę wypiętą dupę. No cóż, ja akurat (znowu nomen omen) jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że przy trzech językach mogę dać im kopa.
March 17, 2016
Szok
Wydział Gospodarczy Sądu Rejonowego w Opolu zlecił mi w połowie lutego tłumaczenie. Sądom na ogół z tłumaczeniem się śpieszy, choć później potrafią odłożyć je do szafy. Sądowi w Opolu się nie śpieszyło, dał mi miesiąc na przełożenie papierów. Było ich sporo, ale nie aż tyle, żebym musiał grzebać się z tym przez miesiąc, wysłałem przekład pierwszego marca. Sądy rejonowe, a zwłaszcza wydziały gospodarcze, to najmniej solidni płatnicy, zdarza się, że nie płacą przez rok, kilka miesięcy czekania jest normą. Zanotowałem więc sobie datę wysłania, żeby po dwóch miesiącach słać skargę na brak postanowienia o płatności. Postanowienie przyszło po dziesięciu dniach, wystawione siódmego marca. Zanotowałem sobie datę postanowienia, żeby po dwóch miesiącach słać skargę na brak płatności. Pieniądze wpłynęły szesnastego, czyli wczoraj. Kiedy zobaczyłem przelew, spadłem z krzesła. Napisałbym coś więcej, ale wciąż leżę pod biurkiem, więc chyba umarłem, a powyższe jest relacją z raju tłumaczy przysięgłych.
March 14, 2016
Pies w ogrójcu
Właściwie miałem napisać powieść, ale nie mam na to siły. Jedną zacząłem, ale nie pociąga mnie… Ciąć się samemu na paski i kawałki i z tych kawałków kleić postaci: urzędnika, lekarza, dziennikarza, polityka i innych… Nie mam już siły na tę komedię.
Tak skarżył się Hjalmar Söderberg w wydanej w 1909 roku książce pt. „Niepokój serca” (Hjärtats oro), która była po prostu zbiorem tekstów publicystycznych.
Powieść, którą wspomina, nosiła roboczy tytuł „Potknięcie Lydii” (Lydias felsteg). Choć Söderberg mówi tylko o jej rozpoczęciu, z listów do Emilie (jego przyszłej drugiej żony), siostry Fridy i do wydawcy wynika, że pracował nad nią intensywnie przez blisko rok. Dość prawdopodobne jest, że była to pierwsza wersja „Niebłahych igraszek”, które wyszły w 1912 roku. Pierwszy rozdział jest na pewno identyczny, ukazał się on w 1910 r. drukiem w czasopiśmie „Idun” pod tytułem „Młodzieńcze dni” (z tym, że Lydia nosi tutaj imię Paula). „Niebłahe igraszki” inspirowane są tym samym wydarzeniem w życiu pisarza – romansem z Marią von Platen – co dramat „Gertruda”, a ten Söderberg opublikował w 1906 r. Ponadto w papierach Söderberga nie ma rękopisu „Potknięcia Lydii”. Ponieważ jego archiwum jest w zasadzie kompletne, a brak w nim jedynie rękopisów wydanych utworów, bo autor „Doktora Glasa” nie widział powodu, by je przechowywać, stanowi to dodatkową poszlakę, że chodzi o dwie wersje tej samej książki.
Z jednej strony należy się cieszyć, że „na tę komedię” Söderberg jeszcze znalazł siły, bo „Niebłahe igraszki” są po prostu powieścią doskonałą, z drugiej strony pozostaje żałować, że nie starczyło ich na więcej, bo są też powieścią w jego dorobku ostatnią, a przecież w tym momencie pisarz miał przed sobą jeszcze prawie trzy dekady życia (zmarł w 1941 roku).
Ostatnią „normalną” powieścią, żeby uściślić, bo Söderberg zajął się studiami religioznawczymi, a ich rezultaty raz opublikował w formie powieściowej. Mowa tu o „Jezusie Barabaszu” (Jesus Barabbas) z 1928 roku. Aczkolwiek bardzo żałuję, że Söderberg nie napisał więcej klasycznych powieści, to muszę przyznać, że przerzucił się na temat szalenie mnie interesujący, więc „Jezusa Barabasza” z chęcią przeczytałem, a później przełożyłem i samodzielnie wydałem. W Polsce, niestety, książka nie wzbudziła żadnego zainteresowania, czego nie mogę kłaść na karb słabości mojego wydawnictwa, bo wydane również jego nakładem „Opowiastki” i „Niebłahe igraszki” znalazły znacznie szerszy oddźwięk. Tym bardziej ucieszyła mnie recenzja „Jezusa Barabasza” na blogu Koczowniczki.

Mam trochę wrażenie, że książka jest z góry odrzucana z założeniem, że oto kolejny fantasta wymyślił i obwieszcza światu jakąś cudaczną historię typu „Jezus tak naprawdę pochodził z Indii”. Nie. Söderberg rzetelnie zapoznał się z źródłami, z opracowaniami religioznawców i przedstawił własną wersję ewangelicznych wydarzeń. Można się z nią nie zgadzać, ale trzeba przyznać, że jest przemyślana, udokumentowana i pod względem logicznym bez zarzutu (jak zresztą wszystkie wywody Söderberga). Celem książki było nie tylko podjęcie próby ustalenia, jakie historyczne wydarzenia rzeczywiście kryją się za religijnym przekazem, ale też udowodnienie, że Jezus był postacią realną. W owym czasie w Szwecji szerzył się pogląd, podzielany nawet przez duchownych (!), że to postać mityczna. Oczywiście Söderberg, konsekwentny ateista, nie uważał Jezusa za Boga. Nie zgadzał się też z Ernestem Renanem, który wprawdzie w „Żywocie Jezusa” odmówił Jezusowi boskości, ale uznał go za człowieka doskonałego.
Niezbyt pochlebnie (czy raczej: mocno niepochlebnie) pokazana postać Jezusa i podważanie dogmatów chrześcijaństwa przestraszyły wydawcę Karla Ottona Bonniera, który obawiał się, że Söderberg zostanie, podobnie jak August Strindberg w latach 80. XIX wieku za „Historie małżeńskie”, postawiony przed sądem za bluźnierstwo. Sam autor nie miał takich obaw, poza tym wskazywał, że Strindberg został uniewinniony. I rzeczywiście, do oskarżenia nie doszło, w XX-wiecznej Szwecji już po ten paragraf nie sięgano (w przeciwieństwie do XXI-wiecznej Polski), za to prasa napadła na Söderberga bez pardonu. Z braku lepszych argumentów krytycy ni w pięć, ni w dziewięć przyczepili się do wieku autora (miał wówczas 59 lat): „szyderczo uśmiechnięty stary satyr, który bezzębnie bełkocze na kupie śmieci”, „stary człowiek (…) w skisłej i zatęchłej atmosferze”, „jałowy dowcip i ordynarne żarty podstarzałego, zgnuśniałego ulicznika”. W tym świetle określenie „zawodowy bluźnierca” należy uznać za merytoryczną krytykę. A za poetycką: „jak pies zanieczyszcza ziemię w ogrójcu Getsemani”. Cel wydania książki oryginalnie podsumował anonimowy krytyk z göteborskiej gazety: „wzorem Strindberga wywalić własne flaki na zewnątrz, by inne snoby mogły się cieszyć słodkawym zapachem”. Jak widać, hejtu nie wynaleziono wraz z internetem, choć ówcześni „hejterzy” byli zdecydowanie bardziej pomysłowi w dyskredytowaniu niepodobających się im poglądów.
Söderberg krytyką specjalnie się nie przejął, w swoich dziennikach odnotował krótko: „’Jezus’ wyszedł i został obsmarowany”. Zebrał zresztą również dobre opinie: „umiejętności egzegezy większe niż u całej dziesiątki zawodowych szwedzkich teologów”.
Do tematu Söderberg wrócił po czterech latach, już bez powieściowej otoczki, książką „Mesjasz przeobrażony” (Den förvandlade Messias). Co może zaskakiwać, to fakt, że „Mesjasz” w 2007 r. doczekał się drugiego wydania, „Jezus Barabasz”, który poza wszystkim jest dobrą powieścią, nigdy.
Na koniec propozycja małego konkursu. Proszę w komentarzu sformułować taką hejterską opinię o jakiejś znanej książce, jak te zacytowane powyżej. Z opinii powinno wynikać, o jakiej powieści mowa. Na nagrody przewiduję książki Söderberga: 1. miejsce: „Jezus Barabasz”, „Opowiastki”, „Niebłahe igraszki”; 2. miejsce: „Jezus Barabasz”, „Opowiastki”; 3. miejsce: „Jezus Barabasz”. Jurorem będę ja albo wskazana przeze mnie osoba. Czas trwania: do niedzieli włącznie. Wysyłka książek na terenie Polski bezpłatna.
March 10, 2016
Prezydent Osrama
Jak doniosła „Nowa Trybuna Opolska”, w jednej z opolskich podstawówek ktoś w damskiej toalecie naskrobał napis „Andrzej Dupa”. Nauczyciele uznali, że nie są to pretensje Zosi z szóstej a ani Kasi z szóstej b, że Andrzejek z szóstej c jest dupa, bo zamiast ją na szkolnej imprezie poprosić do tańca i pocałować, podpierał twardo ścianę. W napisie dopatrzyli się politycznej dywersji i niepochlebnej opinii o pierwszym niezłomnym prezydencie w dziejach Rzeczpospolitej. W związku z tym dyrekcja szkoły przeprowadziła fachowe śledztwo, analizując grafologicznie zeszyty wywrotowego dwunastoletniego elementu, ale element nie dał się nakryć. Nie jest jasne, czy element był tak przebiegły, że pismo zmienił celowo, bo mogło to być spowodowane innym podłożem.
Cała sytuacja jest bardzo niepokojąca, takoż reakcje na nią, w związku z czym rząd Jaro… Beaty Szydło powinien niezwłocznie podjąć działania, żeby do podobnych skandali nie dochodziło w przyszłości.
Przede wszystkim Ministerstwo Edukacji powinno zorganizować pogadanki dla szóstoklasistek, że język polski jest bardzo bogaty. Jeśli mają jakieś wąty do przedstawicieli męskiej części populacji, zwłaszcza tych o imieniu Andrzej, to nie muszą sięgać po – politycznie podejrzane – słowo „dupa”. Niewydarzonych osobników płci przeciwnej można bowiem określić takimi pięknymi słowami jak „kutas”, „palant”, „chechłak” albo „luj pasiaty”. Zauważmy, że podobne środki ostrożności nie są potrzebne, jeśli Zosia odbije Kasi Andrzejka, gdyż epitety „szmata” albo „głupia gęś” w ogóle się nie kojarzą (to drugie ze względu na różnicę płci).
Policja polityczna IV RP powinna równolegle zwinąć całe grono pedagogiczne i dyrekcję rzeczonej podstawówki. A następnie, stosując ideologicznie słuszne metody przesłuchań (hiszpańskie buty, widełki heretyków), dowieść, że dopuścili się obrazy prezydenta, skoro „Andrzej Dupa” skojarzył im się z powszechnie szanowaną i respektowaną głową państwa. Najwyższy czas zacząć wymierzać kary za to, co obywatele myślą, a nie tylko za to, co mówią. Historia dowodzi bowiem, że ograniczanie się do tego ostatniego jest mało skuteczne.
Skoro obywatele mają niepożądane skojarzenia, minister Gliński powinien zlikwidować wszelkie teatry lalkowe, w pierwszej kolejności te szkolne. Tylko ktoś musi pociągnąć za sznurki, żeby to zrobił.
Warto się też przyjrzeć rozmaitym gazetom, które, relacjonując zdarzenie, stosują pisownię „Andrzej Du*a”. Wziąwszy pod uwagę, że pod gwiazdkę można podstawić różne litery, a nawet dwie naprzemiennie, ewidentnie jest to działanie inspirowane przez wraże siły zgniłej Europy, dążącej do obalenia demokracji socja… znaczy się, woli suwerena.
O całym zdarzeniu podobno (podają ci, którzy jeszcze kurwizję oglądają) poinformował „Teleexpress” w osobie Macieja Orłosia: „W szkole podstawowej w Opolu dzieci nabazgrały w toalecie brzydki napis. Nauczyciele byli zmuszeni wyjaśnić uczniom, że toaleta nie służy do pisania, tylko do…”.
I tym sposobem znaleźliśmy się przy tytule. Co ma on do rzeczy? Nic, po prostu amerykańskiego prezydenta można obrażać do woli. A mimo to jest szanowany. Można to nazwać paradoksem Andrzeja Du*y.
March 7, 2016
[----]
[Ustawa Lex Kurski z dnia 8.01.2016 r. o kontroli publikacji i widowisk]
„Teleexpress”, informując o Oscarze dla filmu „Spotlight”, podał, że opowiada on losy dziennikarskiego śledztwa w sprawie afery pedofilskiej w… Bostonie. Dziennikarka Katarzyna Piwońska pominęła taki szczególik, że afera miała miejsce w Kościele katolickim. Z przemilczenia tłumaczy się Maciej Orłoś, więc rozumiem, że również, a może nawet głównie on jest za tę manipulację odpowiedzialny:
Często w Teleexpressie podajemy "zajawkowo" informację, w krótszej formie, jednocześnie zapowiadając, że w Teleexpressie Extra będzie więcej na ten temat - tak było też w tym przypadku. (…)
Bardzo łatwo ulec "histerii" i szufladkowaniu - "skoro tak powiedzieli, to znaczy, że są sterowani" etc, a rzeczywistość nie jest tak czarno-biała, tak oczywista, tak prosta, jak wielu się wydaje; są też przecież takie zjawiska jak zwykły, przez nikogo nie "sterowany" błąd ludzki... (cytaty z profilu Orłosia na Facebooku).
Jedno z dwojga: albo zajawka, albo błąd. Skoro Orłoś podaje oba wyjaśnienia naraz, to od razu widać, że plącze się w zeznaniach. Zresztą też z osobna żadne nie jest wiarygodne. Informację, że „Boston Globe” bada aferę pedofilską wśród księży, omyłkowo pominąć mógłby tylko dziennikarz, który by o tym nie wiedział albo który nie potrafiłby ocenić, że jest to fakt dla filmu kluczowy. W obu przypadkach świadczyłoby to o jego skrajnej niekompetencji. Ponieważ materiał dziennikarski jest czytany i sprawdzany nie tylko przez jego autora, to wyjaśnienie o pomyłce byłoby możliwe do przyjęcia jedynie wraz z oświadczeniem Orłosia, że redakcję „Teleexpressu” tworzy banda ignorantów. Poza tym takiego pecha, że głupia pomyłka wygląda na świadome działanie i stawia człowieka w bardzo niezręcznej sytuacji, to mają tylko bohaterowie sitcomów. Co do zajawki, to również takowa zawiera zawsze kluczowe fakty. Czy Piwońska podała „zajawkowo” informację, że „Spotlight” dostał nagrodę na gali filmowej w Los Angeles, a dopiero w „Teleexpressie Extra” zostało dopowiedziane, że Oscara? Nie. Więc niech pan Orłoś nie robi z widzów idiotów. Bo wielu tych widzów jeszcze pamięta PRL i doskonale wie, jak wyglądają techniki manipulacji. Jeśli niewygodnej wiadomości nie da się pominąć, to się spycha ją do programu o dużo niższej oglądalności. Nowością zaś w PiS-landii jest zamieszczanie przeprosin za kłamstwa i manipulacje na Facebooku. Kilkumilionowej widowni wcisnęło się kit, a sprostowanie zamieszcza się dla kilkunastu tysięcy.
Co więcej, Orłoś nie podejmuje dyskusji z komentującymi, którzy jego wyjaśnienia w sposób rzeczowy obalili. Nieraz osobie sławnej rzeczywiście trudno włączać się w dyskusję pod wpisem, jeśli komentarzy jest kilkaset, ale tu zamieszczono ich raptem kilkadziesiąt, poza tym sprawa jest wielkiej wagi. Tymczasem Orłosia bronią pracownicy „Teleexpressu” i jego rodzina, ale nie merytorycznie, tylko „udzielając poparcia”. Koresponduje to z „argumentami” zwolenników PiS-u, którzy mają do powiedzenia tyle, że psy szczekają, a karawana jedzie dalej.
Maciej Orłoś zaprzecza, jakoby był sterowany, jakoby polecenie, żeby unikać łączenia słów „pedofile” i „księżą”, przyszło z góry. I ja mu wierzę. Bo Orłoś najwyraźniej nie jest z tych, z którymi cenzura musi walczyć. Wystarczy, że istnieje, a oni sami już wiedzą, co wolno powiedzieć, a czego należy się wystrzegać. To jest autocenzura, dużo gorsza od tej oficjalnej. Bo pozwala komuś, kto się zeszmacił, zachowywać przekonanie, że posiada kręgosłup: przecież ja nic nie wykreśliłem, nikt mi nic nie kazał wyrzucać czy zmieniać, gdyby tak było, to bym się postawił. Pan Orłoś żyje w przekonaniu, że on się Jacka Kurskiego nie boi, gdyż wypiera ze świadomości, że doskonale wie, skąd wieje wiatr, i że odpowiednio do tego wiatru potrafi się ustawić.
O tym wypieraniu świadczy też przedstawianie przez Orłosia dowodu, że manipulacji nie było, bo kiedy „Spotlight” wchodził w Polsce na ekrany, „Teleexpress” podał, że tematem jest afera pedofilska w Kościele. No cóż, filmy kręci się o różnych rzeczach, nagrody dostają nieliczne. Informacja, że powstał czy wszedł do kin film o księżach pedofilach, nie ma takiej wagi jak news, że dostał on najważniejszego Oscara. Bo to uwiarygadnia zawarte w nim zarzuty. A pan Orłoś nie chciał (czy raczej Kurski z Rydzykiem nie chcieli, a Orłoś doskonale wyczuwa, czego oni sobie nie życzą), żeby jego widzowie, z których spora część uznaje oskarżenia księży o pedofilię za pomówienia wygłaszane przez wrogów Kościoła, dostali komunikat, że te „pomówienia” zostały wsparte autorytetem najbardziej renomowanej nagrody filmowej na świecie.
A jako pointę odnotujmy smaczek, że Maciej Orłoś jest członkiem Stowarzyszenia Wolnego Słowa, którego statutowym celem jest „działanie na rzecz wolności słowa poprzez: / 1) monitorowanie przejawów naruszania wolności słowa (…)”. Mnie by interesowało, co Stowarzyszenie ma do powiedzenia w sprawie manipulowania wiadomościami w programach informacyjnych TVP, niestety, na jego stronie oświadczenia w tej sprawie na próżno szukać.
PS. Po latach prowadzenia bloga uznałem, że może byłoby fajnie, gdyby wpadło za to trochę kasy. Kto chciałby z tej kasy wyskoczyć, szczegóły znajdzie we wpisie Postaw mi piwo.
February 29, 2016
Pstrykając szare komórki, czyli grafoman w wydawnictwie
Dotąd utrzymywałem, że autor, niepłacący za wydanie swojej książki i publikujący w tradycyjnym wydawnictwie, z definicji zasługuje na miano pisarza, gdyż musiał przejść selekcję, podczas której grafomański tekst zostałby odrzucony. Grafomański w sensie „napisany nie po polsku”, a nie „pozbawiony wartości artystycznych”. Niniejszym wycofuję się z tego twierdzenia. Skłoniła mnie do tego m.in. lektura fragmentów twórczości Doroty Milli, autorki opublikowanej przez wydawnictwo Lucky, ale fragmentów pochodzących nie z książki, lecz ze strony internetowej Milli:
Codzienność płynie swoim nijakim i wyplutym trybem, gdy w przypływie mdłości, jakby w konwulsjach, Lena postanawia wszystko zmienić i przed ostatecznym umieszczeniem się w trumnie (…)
Czyli przed self-pogrzebem. Wypluty tryb codzienności sprawia po prostu, że człowiek ma ochotę położyć się do trumny. A nie każdy ma takie szczęście jak Lena, że dostaje mdłości i konwulsji, które zmieniają jego życie.
Lenę dopadły znajome czarne myśli, które szybko rozbestwiły się w jej wizjach przyszłości, zwiastując jedynie upadek.
Te bestyjki to tak zwane wizje katastroficzne.
Chyba naprawdę przesadzam – rzekła Lena, powoli łamiąc swoje ciężkie na duszy kompleksy.
Jak widać, duszom nie tylko grzechy, lecz także kompleksy ciążą.
Tym razem zamknęła drzwi w ciszy, mocno zapierając się o drzwi i kilka razu pchając je na siłę, jakby chcąc wepchnąć do środka.
Scena walki (z drzwiami) napisana tak, że Sapkowski mógłby się uczyć.
(…) krzyczało nowe „ja”, które nie wiadomo z skąd miało siłę (…)
Ze skąd miało? Aha, nie wiadomo.
Pędząc niczym struś pędzi wiatr, pruła swoim niewielkim zdezelowanym autkiem (…)
No, proszę, a myśmy od zawsze żyli w przekonaniu, że strusie pędzą nie wiatr, lecz bimber.
Wydawało jej się, że minęło kilkanaście lat świetlnych, a tu mija niecały rok (…)
Aha, rok świetlny to taki dłuższy rok? 500-dniowy?
DUPA – to jedno słowo określa mnie całą. Dupa charakter. Dupa wygląd. Dupa osobowość. Dupa, dupa, dupa! Po prostu jedna wszechogarniająca dupa!!!
Nie tylko o bohaterce, lecz także o całym tekście można powiedzieć, że jedna wszechogarniająca dupa.
Lena również znieruchomiała, ale w głowie szybko pstryknęła szare komórki, które energicznie ożyły.
Ten passus wyjaśnia nam poziom tekstu pani Milli: przed pisaniem zapomniała pstryknąć szare komórki.
Właśnie, oprócz tego, że jestem dupowata to jeszcze jestem oszczędna. Chociaż jeden plus tego mojego cipowactwa.
Pisarz nie może bać się neologizmów. To przejaw cipowactwa.
Niewiele się zmieniłam od tamtego czasu, jedynie noszę inne ubrania – w końcu mój rozmiar i oprawki okularów również przeszył totalną metamorfozę.
Podobną metamorfozę przeszyła polska gramatyka i leksyka w dziele pani Milli.
Kocham pisać i przelewać na papier swoje historie, które oprócz rozkwitającej miłość wnoszą (…). Wydałam swoją debiutancką powieść "Płomień wspomnień" wydawnictwo Lucky.

Czekamy na debiutancką powieść Kalego „Jak my ze Staś i Nel Afryka przemierzać”.
Był lekko przygarbiony, przez co sprawiał wrażenie człowieka wątłego, choć to całkowicie kłóciło się z rzeczywistością nie będąc prawdą.
Nam się kłóci z rzeczywistością, że Dorota Milli opublikowała powieść w normalnym wydawnictwie, co, niestety, jest prawdą.
Nie tylko Dorota Milli. Marta Grzebuła wydała powieść „Dotyk przeznaczenia” we wrocławskim wydawnictwie Astrum.

Przejrzałem ją. Do języka trudno mieć zastrzeżenia. Nagle osoba kalecząca polszczyznę na każdym kroku, wypisująca co scenę bzdury, pisze poprawnie i z sensem. Metamorfoza? Cud? Jezus nagrodził Grzebułę za to, że zamiast wytoczyć mi proces, z chrześcijańską pokorą przyjęła krytykę? Gromadzona latami wiedza w końcu się ujawniła, jak przy nauce języka obcego, kiedy człowiek z dnia na dzień zaczyna płynnie mówić? Pozwolę sobie w te wyjaśnienia nie uwierzyć. Moim zdaniem prawdziwym autorem książki jest redaktorka Jolanta Tkaczyk. Która tekst skrajnej grafomanki przerobiła na zdatny do czytania. Musiało to wymagać gigantycznego nakładu pracy, więc zasadne jest pytanie „po co?”. Czy z panem Lechem Tkaczykiem, właścicielem wydawnictwa, cieszącym się specyficzną sławą, nikt z potrafiących pisać nie chce już współpracować i musi on sięgać po grafomanów, zlecając żonie ratowanie gniotów? Może tak, o czym świadczyłby fakt, że Astrum przygarnęło również Luizę Dobrzyńską, która bezskutecznie dobijała się do różnorakich wydawnictw.
Dobrzyńska zaatakowała mnie zresztą ostatnio na fejsie:

Paweł Pollak dobrał się do „Kawalkady” i przyzwoicie ją zjechał. Ten człowiek ma zaburzenia obsesyjne – jak się już przyczepi do kogoś, każda broń dla niego dobra.
Muszę powiedzieć, że spokojniej przyjąłbym oskarżenie, że zamordowałem Dobrzyńskiej matkę. Nie morduję ludzi, więc z góry wiedziałbym, że to Dobrzyńska ma coś z głową, nie ja. Recenzje od czasu do czasu pisuję, a skoro nie pamiętałem, żebym „Kawalkadę” zjechał czy w ogóle ją czytał, mogło to stanowić mocno niepokojący sygnał, że mózgownica poważnie już mi szwankuje. Poszukiwania wykazały jednak, że z moją jest wszystko w porządku. Bo w jedynym wpisie, w którym miałem „Kawalkadę” na tapecie, analizuję jej odbiór, a nie samą powieść. Dobrzyńska nie odróżnia jednego od drugiego, co świadczy o jej głębokim wtórnym analfabetyzmie, a będę się upierał, że bez umiejętności czytania ze zrozumieniem pisarzem nikt nie będzie. Zresztą Dobrzyńska w pełni zachowała swoją grafomańską mentalność: recenzowanie jej książki (tutaj, co prawda, tylko przez nią urojone) uznaje za przejaw obsesji krytykującego, negatywną ocenę za formę zwalczania jej osoby.
(…) na granice.pl dał mi najniższą notę.
Dobrzyńska odkryła tekst sprzed ponad dwóch lat (odkryła ponownie, bo pod nim komentowała), połączyła go z oceną, przy której nie ma żadnej daty ani żadnych wskazówek pozwalających zidentyfikować oceniającego, i oskarża mnie bez cienia dowodu o jej wystawienie. Na jakiej podstawie? No cóż, każdy sądzi według siebie. Być może pani Dobrzyńska chodzi po różnych portalach i opatruje moje książki jednogwiazdkowymi ocenami, i nie mieści się jej w głowie, że inni ludzie pewnymi zachowaniami się brzydzą.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
