Paweł Pollak's Blog, page 6

June 20, 2016

Nie ta ustawa, panie dzieju, czyli jak abderyta wyroki odczytywał

Jako były belfer odczułem niemałą satysfakcję, kiedy w końcu udało mi się do redaktora Pawła M. przebić z komunikatem, że dyskusja polega na tym, że na argument musi przedstawić kontrargument, a nie domagać się od oponenta innych argumentów, jeśli na dany nie potrafi odpowiedzieć. Długo to trwało, ale satysfakcja tym większa, bo wytłumaczyć coś uczniowi zdolnemu, który chwyta w pół słowa, to żadna sztuka, prawdziwym wyzwaniem jest sprawić, by ten tępy włączył mózg.

Zdjęcie © WoGi

Oczywiście uczeń specjalnej troski nie wskoczy od razu na poziom piątkowy, ocena mierna będzie zadowalająca, więc nie ma co się czepiać, że redaktor swój merytoryczny wpis rozpoczął od personalnego ataku, w którym strzela ślepymi nabojami. Usiłuje mnie zdyskredytować, nazywając pisarczykiem i wskazując, że obserwuję swój własny blog. Ponieważ obserwowanie własnego bloga żadnych korzyści nie daje, łatwo się domyślić, że kliknąłem coś przez przypadek, a że na swój profil nie wchodzę, bo i po co, to nie jestem tego świadom, ale akurat myślenie nie jest mocną stroną naszego redaktorka. O właśnie, określenia „pisarczyk” i „pisarzyna” są odwetem za „redaktorka” i „redaktorzynę”. Różnica polega na tym, że te drugie są konkluzją po dokonanej ocenie redaktorskich predyspozycji Pawła M., a te pierwsze wyłącznie epitetem.

Ale przejdźmy do meritum, bo to jest znacznie ciekawsze. Najpierw ogólnie. Przypomnijmy, że szanowny pan redaktor lansował tezę, że strony mogą sobie umową wyłączyć postanowienia ustawy. Konkretnie, że chociaż ustawa o prawie autorskim mówi o niezbywalności osobistych praw autorskich i nakazuje dać autorowi tekst do korekty autorskiej przed publikacją, to regulaminem danej gazety czy danego serwisu można zadecydować inaczej. Wygląda na to, że Paweł M. z tego stanowiska się wycofał, bo już nie udowadnia, że regulamin sprzeczny z ustawą jest wiążący, tylko że regulamin pozwalający redaktorowi decydować o ostatecznym kształcie tekstu wcale z ustawą sprzeczny nie jest. Mimo że nasz redaktorek najwyraźniej porzucił swoje pierwotne stanowisko, że aktem prawnym niższego rzędu można wyłączyć postanowienia aktu prawnego wyższego rzędu, bardzo się pilnuje, żeby wprost nie przyznać, że nie miał racji. Jakie w ten sposób niweluje kompleksy, nie jest już naszą sprawą, o tym powinien porozmawiać w innym miejscu.

Zdjęcie © Trueffelpix

Przejdźmy teraz do cytowanego przez Pawła M. orzecznictwa:
1) Orzeczenie Sądu Apelacyjnego w Krakowie z 29 października 1997 roku (sygn. akt I ACa 477/97):
Nie każda zmiana dowolnego elementu treści lub formy utworu narusza prawo do jego integralności (art. 16 pkt 3 Prawa autorskiego), lecz tylko taka jego zmiana, która „zrywa” lub „osłabia” więź twórcy z utworem, usuwa lub narusza więź między utworem a cechami indywidualizującymi jego twórcę. Tak oznaczonych cech naruszenia prawa do integralności utworu nie spełniają drobne zmiany elementów jego treści lub formy, które nie uchylają atrybucji utworu.
2) Wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 14 marca 2006 roku (VI ACa 1012/2005):
zakres czynności potrzebnych do usunięcia skutków naruszenia praw autorskich powinien być adekwatny do rozmiarów i skutków naruszenia.

Nie przypominam sobie, bym w jednym czy drugim przypadku twierdził coś przeciwnego, więc może szanowny pan redaktor zechciałby zacytować moje słowa sprzeczne z tymi orzeczeniami i wyjaśnić, co usiłuje nimi udowodnić. Bo nie stanowią one dowodu na to, że od korekty autorskiej można odstąpić, żadne z tych orzeczeń nie odnosi się do dyspozycji art. 60 ustawy o prawie autorskim, na który wskazywałem. Co więcej, powiedziałbym, że one w ogóle nie mówią o redakcji, gdyż redakcja obejmuje coś więcej niż drobne zmiany (o czym pisałem w swoim tekście).

3) Opinia prawnika (adwokata Jarosława Góry) o zgodzie z góry na zmiany w dziele:
W literaturze dopuszcza się również możliwość umownego udzielenie takiej zgody na przyszłość, pro futuro. Problem pojawia się jednak w kwestii zakresu zmian, tj. czy twórca może wyrazić zgodę na wprowadzenie konkretnej zmiany przez konkretną osobę, czy może udzielić zgody blankietowej, na wprowadzanie wszelkich zmian? W tej kwestii w literaturze również nie panuje zgoda. Znajdziemy liberalne podejście do tej kwestii, które dopuszcza możliwość zezwolenia na dokonywanie wszelkich zmian, związanych z korzystaniem z utworu. Znajdziemy również restrykcyjne podejście, opowiadające się za możliwością udzielenia zgody tylko na dokonanie konkretnych zmian. Zdaje się, iż większe poparcie ma drugie stanowisko, zgodnie z którym twórca może udzielić zezwolenia tylko na dokonanie dokładnie określonych zmian w przyszłości. Zgodnie z nim udzielenie zgody na dokonywanie w przyszłości wszelkich zmian jest nieskuteczna.
Paweł M.: Jak widać nie ma zgody co do zakresu, jest zgoda, że ogólnie takowej zgody udzielić można.

Smaczne. Dominuje stanowisko, że można „udzielić zezwolenia tylko na dokonanie dokładnie określonych zmian w przyszłości”, co według Pawła M. oznacza, że ogólnie można udzielić zgody na zmiany w przyszłości. Do tego Paweł M. zapomniał dodać, że ten spór dotyczy zmian, które nie naruszają prawa do integralności utworu, nie ma takiego stanowiska, że twórca może się zgodzić na zmiany w przyszłości, którym mógłby się słusznie sprzeciwić. No i Paweł M. nie potrafi prawidłowo zakwalifikować wypowiedzi, którą cytuje. Nieumiejętność rozpoznawania rodzaju tekstu byłaby czymś obojętnym na przykład u hydraulika, u pana redaktora musiałaby dziwić, gdyby pan redaktor nie dostarczył już wcześniej dowodów, że tak się nadaje na redaktora jak Stephen Hawking na hydraulika. Adwokat Jarosław Góra nie wyraża żadnej opinii, tylko referuje, jak kształtują się stanowiska w tej kwestii. Jego opina jako szeregowego prawnika, zamieszczona nie wiadomo gdzie (pewnie gdzieś w internecie), byłaby bezwartościowa. O wadze opinii rozstrzygają tytuły przed nazwiskiem i miejsce publikacji. Licząca się opinia w tej kwestii powinna być zacytowana następująco:
Prof. dr hab. Marian Kępiński: twórca może się zgodzić tylko na konkretne zmiany proponowane przez nabywcę praw. Nie może natomiast skutecznie pozwolić nabywcy na dokonywanie wszelkich zmian w przyszłości („System prawa prywatnego”, t. XIII, Prawo autorskie, red. J. Barta, Warszawa 2003, s. 444).

4) Wyrok Sądu Najwyższego z 31 października 1975 roku (I CR 624/75):
Wydawca, który wbrew żądaniu twórcy nie umożliwił mu wypowiedzenia się co do redakcyjnych, merytorycznych zmian w opublikowanym utworze, narusza autorskie dobra osobiste twórcy.
Paweł M.: Jeszcze raz: wbrew żądaniu twórcy. To przerzuca piłeczkę na pole autora – to on powinien wystąpić o korektę autorską.

Tak. Na mocy ustawy z 1952 roku, która mówiła, że twórca ma prawo żądać udostępnienia mu tekstu do korekty autorskiej. Obecna ustawa z roku 1994 zobowiązuje korzystającego z utworu do udostępnienia twórcy tekstu do korekty autorskiej. Powoływanie się na wyrok z 1975 r., bazujący na uchylonej ustawie i przepisie, który w nowej ustawie się nie znalazł, dość dobitnie pokazuje żenujący poziom wiedzy Pawła M. Facet usiłuje udawać oblatanego w orzecznictwie z zakresu ustawy o prawie autorskim, chociaż o jej istnieniu dowiedział się dwa miesiące temu. Wypowiada się „ze znawstwem” o interpretacjach tej ustawy, choć nawet nie raczył spojrzeć, kiedy ją uchwalono. Daje to pewne pojęcie o tym, jak sprawdza fakty w poprawianych przez siebie tekstach.

Jak widzimy, orzecznictwo przytoczone przez Pawła M. obala moje stanowisko, że twórcy należy udostępnić tekst do korekty autorskiej, w takim samym stopniu, jak wyroki w sprawie wchodzących w szkodę krów. Ale przypomnę, na razie cieszymy się z faktu, że Paweł M. w ogóle jakiekolwiek orzecznictwo przytoczył, gdyż świadczy to o uruchomieniu procesu, którego się u niego nie spodziewaliśmy:

Za okoliczność łagodzącą należy też uznać, że Paweł M. wcale nie chce ustalić, jaki jest stan faktyczny, jakie uprawnienia ustawa daje autorowi, a jakie redaktorowi. Za wszelką cenę dąży do wykazania, że ustawa nie wyznacza mu podrzędnej roli, bo ze swoim ego bardzo chce rządzić i nie może się pogodzić z faktem, że wybrał sobie zawód, w którym nie on podejmuje ostateczne decyzje. Z tym że w tej kwestii też muszę uznać się za niewłaściwego partnera do rozmowy.

Poza orzecznictwem szanowny pan redaktor przytacza argumenty „na chłopski rozum”. Posługiwanie się chłopskim rozumem w dyskusji o prawie jest de facto oświadczeniem, że nie ma się o prawie bladego pojęcia. Nic dziwnego, że redaktor ignorant wygłasza pogląd, jakoby prawo nie obowiązywało, jeśli nie ma czasu na przewidziane nim procedury. Wygłasza zresztą po raz kolejny, chociaż na bezsens tego poglądu wskazałem, ale najwyraźniej Paweł M. uważa, że przez powtarzanie jego argumenty nabiorą sensu. Ponieważ też mu napisałem, że tak nie jest, rodzi się pytanie:

Skoro nie, to nie wiem, dlaczego do Pawła M. pewne rzeczy nie docierają. Nowinką jest twierdzenie, że jak prawnicy wielkiej firmy coś napiszą, to ex definitione jest to zgodne z prawem. Nasz redaktor powinien stanąć koło tej babuni, która dokładała drewienek Husowi do stosu, bo prawnicy wielkiej firmy kierują się interesem tej firmy, a prawo mają tam, gdzie słabszy kontrahent firmy może im skoczyć. W przypadku zastrzeżenia, że redakcja może dokonać zmian i skrótów w nadesłanym tekście, jest to standardowa formułka jeszcze z czasów PRL-u. I nawet wtedy nie miała ona takiej mocy, jaką przypisuje jej Paweł M., który by o tym wiedział, gdyby raczył przeczytać cytowany przez siebie wyrok Sądu Najwyższego w całości, bo jest tam mowa o tym, że zastrzeżenie redakcji czasopisma o prawie skracania materiałów niezamówionych nie upoważnia do naruszania prawa do integralności utworu.

Przejdźmy teraz do regulaminu Biblionetki, który tę dyskusję sprowokował. Przypomnijmy, że Biblionetka odmawiała autorowi recenzji właśnie prawa do korekty autorskiej. Odmawiała, bo po tekstach na blogu Koczowniczki i moim uznała, że działa niezgodnie z prawem, i regulamin zmieniła. Tę okoliczność Paweł M. dyskretnie pominął, bo to, że serwis przyznał mi rację, średnio wspierałoby jego tezę, że racji nie mam.
Recenzent Biblionetki nie miał wpływu na to, co redaktor mu zmieni, mógł zareagować dopiero post factum:
Jeśli autor tekstu uzna ingerencję za zbyt daleko posuniętą, może poprosić redakcję o usunięcie tekstu z serwisu w terminie 7 dni od pojawienia się tekstu w BiblioNETce.
Samo sformułowanie „ingerencja zbyt daleko posunięta” wskazuje, że mowa o zmianie zdefiniowanej w przytoczonym przez Pawła M. orzeczeniu Sądu Apelacyjnego jako tej, która „zrywa” lub „osłabia” więź twórcy z utworem, usuwa lub narusza więź między utworem a cechami indywidualizującymi jego twórcę. Czyli Biblionetka chciała wprowadzać zmiany, co do których zakładała, że autor słusznie może się z nimi nie zgadzać. I pozwalała mu na reakcję, tyle że taką, jakiej ustawa nie zna, do tego cokolwiek spóźnioną. Bo autor ma prawo żądać, by jego teksty były publikowane w takiej postaci, w jakiej on chce, a nie do żądania (i to w określonym terminie), by wycofywano jego teksty spreparowane przez redaktora.

Jakie zmiany wprowadzała Biblionetka, referuje nam Paweł M., cytując recenzentkę:
Kiedy tydzień temu dodałam do Biblionetki swoją recenzję, pani redaktor poczyniła w niej kilka zmian – opisuje Koczowniczka. – Na pytanie, co znowu napisałam źle, otrzymałam odpowiedź, że w dwóch kolejnych zdaniach aż trzy razy pojawiło się „i”.
I nasz znawca komentuje:
Z tego wnoszę, że redaktorka po prostu zamieniła jedno lub dwa „i” na „oraz”. Nie sądzę, żeby jakikolwiek biegły uznał to za naruszenie integralności utworu lub pogorszenie jego jakości.

I ja się z Pawłem M. całkowicie zgadzam. Pomijając kwestię, że zmiana była najprawdopodobniej bezsensowna, bo trzykrotne „i” w dwóch zdaniach normalnie nie razi, o naruszeniu prawa do integralności utworu trudno mówić. Co najwyżej o manierze pań redaktorek i panów redaktorów, którzy na siłę poprawiają dobry tekst i wykazują swoje zaangażowanie, pracowitość i głęboką wiedzę przez zmienianie „i” na „oraz”. Ale Koczowniczka pisała też o innych zmianach:

Gdyby biblionetkowy redaktor ograniczał się do poprawiania błędów, nikt rozsądny by nie narzekał. Ale zmiany pojawiają się również w miejscach, gdzie błędów nie było. Podam przykłady:
– z prawidłowo zbudowanego przeze mnie zdania redaktor usunęła jedyny czasownik i nie zastąpiła go innym,
– przerobiła zdanie Mieszka samotnie, pracuje dorywczo i zachowuje się inaczej niż większość jej rówieśniczek, bo nie marzy o koncie bankowym, ślubie i dzieciach, tylko chce być „dzika, wolna, szalona” na Mieszka samotnie, pracuje dorywczo i zachowuje się inaczej niż większość jej rówieśniczek, bo nie marzy o koncie bankowym, ślubie i dzieciach, tylko chce być dzika, szalona i wolna.
(…) Redaktorka usunęła cudzysłów, nie pytając mnie, co on oznacza. A mógł to być cytat, wypowiedź ironiczna, przytoczenie, ważne słowa zrozumiałe jedynie dla tych, którzy przeczytali książkę. I wreszcie ustawiła przymiotniki w innej kolejności.

Paweł M. w swoim wywodzie w żaden sposób się do tego nie odniósł, co wyraźnie świadczy o jego przekonaniu, że jeśli pominie treści, na które nie potrafi odpowiedzieć, te niewygodne dlań fakty i argumenty znikną. Zmusza nas to po raz kolejny do zadania mu pytania:

Hm. Skoro jednak nie, to znaczy, że Paweł M. za głupich ma czytelników mojego bloga i bloga Koczowniczki. Najwyraźniej uważa, że to tępaki niezdolne do zauważenia, jak manipuluje i pomija te wypowiedzi i argumenty, które obalają jego tezy, a których nie jest w stanie zanegować. (Trzy razy „i” w dwóch zdaniach, nie trzeba zmieniać na „oraz”). W odpowiedzi na jego pytanie, na czym opieram swoją opinię, że ma się za geniusza, który nie robi błędów, wskazałem dwa cytaty (w komentarzach pod wpisem o redagowaniu). Paweł M. odniósł się tylko do jednego, dopisując zresztą swojej wypowiedzi nową treść (nie ma w niej mowy o działaniu z braku czasu), drugi pominął milczeniem. Ale najwyraźniej uznał, że udowodnił w ten sposób, że żaden z cytatów nie wspiera mojej opinii. No cóż, dyskutowania w szkole nie uczą, a szkoda. Paweł M. orłem intelektu nie jest, ale myślę, że gdyby w szkole poćwiczył, to od biedy jakąś sensowną dyskusję zdołałby przeprowadzić.

Wróćmy do wskazanych przez Koczowniczkę zmian. Co do pierwszej, nie mamy szczegółów, ale jeśli przyjmiemy, że tak to rzeczywiście wyglądało, to wprowadzenie błędu w miejsce poprawnego zdania jest jednoznacznym pogorszeniem jakości utworu. A może uważasz inaczej, szanowny panie redaktorze? Przy czym ingerencja tego rodzaju wcale nie jest nieprawdopodobna, też się z taką zetknąłem, bierze się ona pewnie stąd, że redaktor skreśla jakieś słowo, chcąc je zastąpić innym, ale potem zapomina to zrobić (bo coś go na moment oderwało od tekstu albo dlatego, że pracuje w pośpiechu).

Druga zmiana jest jednoznaczna. Cytat z omawianej książki, zgrabnie wpleciony w tekst recenzji, został przerobiony na tekst odautorski. Jeśli to nie jest naruszenie prawa do integralności utworu, to co nim będzie, panie dwumiesięczny znawco prawa autorskiego i orzecznictwa?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 20, 2016 00:30

June 13, 2016

Czwarta Strona Dymania

Kiedy skrytykowałem konkurs Czwarta Strona Fantastyki, jak zwykle dowiedziałem się, że się czepiam, przesadzam, że może owszem, nie jest idealnie, ale najgorzej też nie, że owszem, może nie jest to propozycja dla doświadczonego pisarza, ale dla debiutanta jak znalazł. I teraz, kiedy po zamknięciu konkursu pod tamtym wpisem pojawiły się rozżalone głosy jego uczestników, mam ochotę powiedzieć „a nie mówiłem”. I powiem. Bo ani przez sekundę nie żal mi ludzi, którzy „wiedzą lepiej”, ignorują ostrzeżenia, że wydawca jest nieuczciwy, nie przyjmują argumentów, że warunki są do bani, tylko ładują się w szambo, a potem dziwią się i mają pretensje, że wyszli z niego obsmarowani gównem. A przecież byli tak święcie przekonani, że akurat oni wyłowią z gówna diament, w ogóle się przy tym nie brudząc.

Takich frajerów znalazło się kilkuset. Na tylu nie liczyło nawet wydawnictwo, gdyż musiało przełożyć termin ogłoszenia wyników. I jest to jedyna rzecz, o którą nie można mieć do niego pretensji. Bo już na przykład o niepodanie precyzyjniej liczby nadesłanych prac i owszem. Nie ma ani nie było żadnego powodu, by tę informację przed uczestnikami zatajać. Wątpię, by Czwarta Strona obawiała się, że podając na przykład liczbę 554, skłoni kogoś do wycofania swojego utworu. Bo już przy liczebniku „kilkaset” każdy, mający odrobinę pojęcia o matematyce, statystyce i rachunku prawdopodobieństwa, machnąłby ręką na ten pseudokonkurs i rozesłał swoją powieść jako normalną propozycję wydawniczą. Przypomnijmy, że do wygrania było wydanie książki i honorarium za nią, czyli dokładnie to samo co jest efektem przyjęcia propozycji wydawniczej. A kiedy łatwiej uzyskać ten efekt, śląc książkę do jednego wydawnictwa, w którym ma się kilkuset konkurentów, czy śląc do dwudziestu, które nie są zawalone dodatkowymi konkursowymi utworami? Ciekawe, ilu frajerów zdołało postawić sobie takie pytanie. Typuję, że ani jeden.

Okazało się, że z tych kilkuset prac jury przeczytało… pięć. Jak widzimy, Czwarta Strona twórczo rozwinęła ideę konkursu niekonkursu. Ale zgodnie z logiką. Skoro nie ma prawdziwych nagród, to dlaczego jury miałoby czytać nadesłane prace? Jakby jeszcze tak wydawnictwo raczyło o tym wspomnieć przed konkursem, a nie w jego trakcie, to może dałoby się uznać, że uczestnicy nie zostali przez Czwartą Stronę wydymani. Bo przecież podanie składu jury jest jednoznaczną deklaracją, że ci właśnie ludzie będą czytać konkursowe propozycje (zresztą i w regulaminie, i na stronie konkursu taka deklaracja była wprost sformułowana). Jeśli dzieje się inaczej, jest to zwykłe oszustwo. A Czwarta Strona nawet nie próbuje się tłumaczyć, skąd taka… Chciałem napisać „wstępna selekcja”, ale to nie była wstępna selekcja. Z takową mielibyśmy do czynienia, gdyby do jury trafiło na przykład sto z tych kilkuset prac. Wtedy trudno byłoby mieć pretensje, że nie każdy uczestnik został przez jury oceniony. Powiedzmy, że wydawnictwo spodziewało się stu powieści i na ocenę tylu umówiło się z jurorami. A przyszło kilkaset. Można by zrozumieć, że zainteresowanie zaskoczyło organizatora i nie miał on pieniędzy, by zapłacić jurorom za nadprogramowe utwory (bo przecież ci za darmo nie pracują, o ile nie jest to przedstawiciel wydawnictwa, dla którego stanowi to część pracowniczych obowiązków), względnie ci nie chcieli czytać więcej lub po prostu nie mieli na to czasu. Zwykła wyrozumiałość i życiowe podejście nakazywałyby wtedy przymknąć oko, że nie wszystko odbyło się zgodnie z zasadami konkursu. Ale pięć utworów? Czy Czwarta Strona spodziewała się, że przyjdzie tylko pięć powieści i na tyle umówiła się z jurorami? Oczywiście, że nie. Co więc się stało? Moim zdaniem wydawnictwu zabrakło kasy na ustalone honoraria dla jurorów, ci oczywiście odmówili pracowania za friko, i wydawnictwo musiało kombinować. A w Polsce jest tak, że nie kombinuje się, jak zorganizować dodatkowe środki, żeby dopełnić swoich zobowiązań, tylko jak się z tych zobowiązań wykpić.

W konkursie nie przyznano wyróżnień. Uzasadnienie, które Czwarta Strona przedstawiła na Facebooku, jest jawną kpiną:
Pozostałe prace, spośród których wyłoniliśmy zwycięzcę, prezentowały równy poziom i nie było takiej możliwości, by wskazać, który tekst jest lepszy od pozostałych, stąd decyzja o nieprzyznaniu wyróżnień.
Sytuacja, że sześć różnych osób uzna cztery różne powieści (pięć trafiło do jurorów, odliczamy zwycięzcę) za identyczne i dokładnie tej samej wartości, jest równie realna i psychologicznie prawdopodobna jak ta, że na wybiegu znajdą się cztery identycznie wyglądające modelki i z radością zaczną uprawiać seks zbiorowy z sześcioma starymi, śmierdzącymi i zapijaczonymi obdartusami, którzy na ten wybieg wtargną. Ponieważ jednak są różne zboczenia, weźmy tę brednię za dobrą monetę i zapytajmy: a co stało na przeszkodzie, żeby w takim przypadku zastosować punkt regulaminu mówiący, że „jury ma prawo do (…) innego rozdziału nagród i wyróżnień”? I zamiast dwóch wyróżnień przyznać cztery, zmniejszając nagrodę (sorry, honorarium za książkę) o połowę? Tylko proszę nie mówić, że konieczność opublikowania dwóch dodatkowych książek, bo to by oznaczało, że Czwarta Strona nie chce wydawać tytułów, które uznaje za bardzo dobre.
Mimo że zaprezentowane przez Czwartą Stronę wyjaśnienie obraża inteligencję lampy z IKE-i, niektórzy z frajerów je kupili, co stanowi dość niepokojący sygnał o poziomie umysłowym osób, próbujących w Polsce pisać książki.

Ale to nie wszystko. Czwarta Strona dodaje bowiem:
Decyzja taka nie zmienia regulaminu, organizator konkursu zastrzegł sobie prawo do nieprzyznania wyróżnień.
No to zacytujmy wspomniany punkt regulaminu w całości:
§ 4 ust. 10. Jury ma prawo do nieprzyznania nagrody głównej lub innego rozdziału nagród i wyróżnień. .
Nie ma ani słowa o tym, że można nie przyznać wyróżnień, jest jedynie zastrzeżenie, że można nie przyznać nagrody głównej, wyróżnienia mogą być co najwyżej inaczej rozdzielone. W Czwartej Stronie zapewne z góry planowali, że głównej nagrody nie będzie, miała stanowić tylko wabik, więc zapisali taki punkt, o wyróżnieniach zapomnieli. Potem sprawy potoczyły się inaczej. Dlaczego? Pewną wskazówką może być okoliczność, że wydawnictwo nie ujawnia nazwiska zwycięzcy, co jest całkowitym ewenementem w takich konkursach. Czyżby brzmiało tak, że wzburzy krew pozostałych uczestników? A skoro ktoś, hm, powiedzmy, uprzywilejowany, zgarnął całą pulę pieniędzy, jaką wydawnictwo przeznaczyło na konkurs, nic dziwnego, że na planowane wyróżnienia zabrakło. Ale nie ma problemu. Gdyby państwo z Czwartej Strony nie chcieli dawać wyróżnień, to z góry zapisaliby w regulaminie, że mogą ich nie dać, a skoro doszli do tego poniewczasie, to po prostu oświadczają, że w regulaminie jest coś, czego w nim nie ma. Ostatecznie liczy się widzimisię Czwartej Strony, a nie jakiś regulamin. Przypomnijmy, że w Polsce Anno Domini 2016 o tym, co jest prawem, a co nim nie jest, decyduje ten, kto ma władzę. A w tej sytuacji władzę ma Czwarta Strona, bo uczestnicy mogą jej skoczyć. Wydawnictwo uzyskało to, co chciało, czyli dużą liczbę propozycji wydawniczych na wyłączność. Zaproponują teraz pewnie tej czwórce, która była tak dobra, że niewarta nagrody, publikację bez zaliczki. Ponieważ ktoś z tej czwórki mógłby się poczuć wydymany, że miał dostać zaliczkę, unieść się honorem i pójść do innego wydawnictwa, słusznie przekonany, że z wydaniem powieści, która zdystansowała kilkaset innych, problemu nie będzie, Czwarta Strona nie ujawnia, kto się w tej finałowej piątce poza laureatem znalazł.

Swoją drogą jest dla mnie niepojęte, że żaden z frajerów nie zajrzał do regulaminu i nie zakwestionował nieprawdziwych oświadczeń wydawnictwa, tylko wszyscy co do jego treści przyjmują na wiarę gołosłowne twierdzenia Czwartej Strony. Rodzi się pytanie, ilu z nich w ogóle przeczytało regulamin przed posłaniem swojej powieści na ten wspaniały konkurs.

Jakiś gorący obrońca wydawnictwa wskazał, że jeśli komuś coś się nie podoba w związku z konkursem, to może złożyć przewidzianą regulaminem reklamację. Uznając to za przedni dowcip i zgadując, jakie byłyby losy takiej reklamacji, zacytujmy rozmowę ze „Śmiertelnie poważnej sprawy” Ryszarda Ćwirleja między sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego a naczelnikiem miasta i gminy Grodzisk, w której to rozmowie sekretarz wyjaśnia naczelnikowi, jak zamierza skombinować materiały budowlane na prywatną leśniczówkę (w PRL-owskiej gospodarce niedoboru przekrętów dokonywało się nie w celu zdobycia pieniędzy, tylko brakujących towarów):

– Na nasze szczęście naczelnik miasta i gminy Grodzisk nie jest człowiekiem, który łatwo się poddaje (…) Pisze więc list do KW PZPR (…) i prosi o pomoc i interwencję na szczeblu wojewódzkim. I jak myślicie, towarzyszu naczelniku, na jakie biurko taka prośba trafia?
– O ja pierdolę! Na twoje trafia.
– Dokładnie jest tak, jak mówicie, towarzyszu. Trafia do mnie, do rąk własnych. A wiesz ty, że ja takich próśb, podań i petycji to mam całą stertę.
– Domyślam się.
– I wiesz, co ja robię z takimi podaniami?
– Rozpatrujesz je z całą powagą, na jaką one zasługują.
– O to chodzi, Boguś. Z całą powagą wycieram se nimi dupę.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 13, 2016 00:30

June 6, 2016

O pewnym typowym spotkaniu autorskim

Autorka bloga Read with Nefmi przeżywa, że jako jedyna przyszła na spotkanie autorskie ze mną we wrocławskiej kawiarni kulturalnej Barbara. Szuka przyczyn tego szokującego ją stanu rzeczy, a spotkanie nazywa nietypowym. No cóż. Blogerce po pierwsze umknęło, że wcale by jej na tym spotkaniu nie było, gdyby wydawnictwo Oficynka, z którym nawiązała współpracę, nie poprosiło jej o napisanie z niego relacji. Pojawiła się tam niejako służbowo, więc trudno uznać ją za zwykłego uczestnika, a co za tym idzie, jeśli uczciwie podać liczbę tych, którzy chcieli mnie posłuchać, wyniosła ona zero. Po drugie gdyby blogerka chodziła na spotkania z nieznanymi pisarzami – a najwyraźniej ma pretensje, że inni tego nie robią – wiedziałaby, że jeden uczestnik czy pusta sala nie jest niczym nietypowym. Przy czym wiem to nie tylko jako ten nieznany pisarz, ale właśnie też jako taki uczestnik, któremu zdarzało się tworzyć jednoosobową widownię.

Ba, bywa, że nawet popularni pisarze ściągają niewiele większą publiczność. Niestety, jesteśmy w Polsce, gdzie większość woli posłuchać, co ma do powiedzenia polityk, który nie ma nic do powiedzenia, tylko karmi swój elektorat formułkami, żeby dostać jego głos, albo aktor, który też nie ma nic do powiedzenia, bo sam jeszcze nic nigdy wymyślił, tylko odtwarza, co mu inni napisali. Gdyby ktoś kazał mi zgadywać, ilu czytelników przychodzi na spotkania z Olgą Tokarczuk, to strzeliłbym, że nie mniej niż setka. W każdym razie zanim na spotkanie z nią poszedłem i ze zdumieniem doliczyłem się góra dwudziestu osób. Na Festiwalu Kryminału w Pile pierwszy występował Marek Krajewski, a ja z przerażeniem rozglądałem się po pustawej sali i obliczałem, jakie niedobitki dotrą na spotkanie ze mną, biorąc uwagę przepaść, jaka nas dzieli, jeśli chodzi o popularność. Potem okazało się, że nie było tak źle, ale co się strachu najadłem, to moje. Strachu, bo to był festiwal, na „zwykłym” spotkaniu zerowa frekwencja wprawdzie niczym przyjemnym nie jest, ale też nie rozpaczam z tego powodu, traktuję ją jako jeden z przykrych przejawów rzeczywistości, na który nic nie mogę poradzić. Tym mniej dotkliwy, że się z taką sytuacją liczę i jestem na nią przygotowany. Przed spotkaniem w Barbarze bałem się czegoś innego. Otóż jeśli spotkanie ma się odbyć na przykład w bibliotece i nikt nie przyjdzie, sprawa jest jasna: nie wypaliło, pakuję manatki i wracam do domu. W kawiarni kulturalnej mogą siedzieć ludzie, których status jest niejasny. Nie wiadomo, czy chcą mnie posłuchać, czy jedynie wypić kawę. Zaczynam mówić, a okazuje się, że tylko im przeszkadzam w delektowaniu się cappuccino. I to jest sytuacja, w której człowiek naprawdę głupio się czuje. Kiedy więc dotarłem na miejsce i odkryłem, że w Barbarze część gastronomiczna i kulturalna są wyraźnie rozgraniczone, odetchnąłem z ulgą. Potem moja uwaga skupiła się na tym, że organizatorzy nie zapewnili prowadzącego, a według informacji z wydawnictwa takowy miał być. To mnie zdenerwowało, bo generalnie nie lubię występować sam, a co dopiero kiedy dowiaduję się o tym pięć minut przed spotkaniem. Uważam, że spotkanie z prowadzącym wypada znacznie żywiej i ciekawiej, jest interakcja, którą nie zawsze udaje się uzyskać z publicznością. Moje wypowiedzi są bardziej spontaniczne, bo reaguję na pytania prowadzącego, a nie mówię według przygotowanego scenariusza. I nie czuję żadnej presji, bo nie ja odpowiadam za przebieg spotkania. To prowadzący musi zadbać, żeby wszystko poszło gładko i sprawnie, postarać się wciągnąć publiczność do rozmowy i pacyfikować tych, którzy przyszli nie po to, by pisarza posłuchać, ale żeby mu coś opowiedzieć. Tacy ludzie są zmorą spotkań autorskich, niby zadając pytanie, potrafią wygłaszać długie tyrady i to wcale niekoniecznie o literaturze.

Kiedy studiowałem na UAM, przyjechał do nas Stanisław Barańczak (wtedy uniwersytecka aula była wypełniona po brzegi). Do dziś pamiętam swój podziw, jak facet od głupiego pytania studenta potrafił przejść do sensownej i ciekawej wypowiedzi, nie ujawniając przy tym pytającemu, że zadał głupie pytanie. Okazało się, że mam tę samą umiejętność i z tego względu kiepski prowadzący niespecjalnie mi przeszkadza, a z powodów wskazanych wyżej uważam, że lepszy kiepski niż żaden. Chociaż na ogół miewałem dobrych prowadzących, zresztą wiele nie trzeba, żeby dobrze poprowadzić spotkanie z pisarzem. Jeśli zna się jego książki, ma się przygotowane pytania, ale nie zadaje się ich punkt po punkcie, tylko reaguje na to, co autor mówi, to trudno zawalić sprawę. Ostatecznie esencję spotkania tworzą wypowiedzi pisarza i wystarczy dać mu podkładkę, by wyszło ciekawie. Właściwie tylko raz prowadzący naprawdę mi podpadł, był to gość z wydawnictwa Branta, które opublikowało „Między prawem a sprawiedliwością”. Najpierw wygłosił tak długi wstęp, że zirytowany zwróciłem mu uwagę, że spotkanie jest ze mną, a nie z nim, a potem przeczytał fragment jednego z opowiadań, ujawniając wynik opisywanego w nim procesu (a każdy, kto czyta mojego bloga, wie, że mało co mnie tak wkurza jak spojlerowanie). Dlaczego nie czytałem sam? Bo nie mam za grosz zdolności aktorskich i twardo odmawiam czytania publicznie swoich tekstów. Zawsze mówię prowadzącemu, że albo czyta on, albo nie czytamy w ogóle.

Pytania na spotkaniach na ogół się powtarzają, zwłaszcza że ich tematem jest zwykle cała moja twórczość (również przekładowa), a nie pojedyncza książka. Nie mam tych spotkań tak wiele, by mnie to nużyło, do tego nie muszę przecież za każdym razem odpowiadać tak samo. Zawsze też pojawi się urozmaicenie w postaci pytania, którego nigdy wcześniej nie było (na ostatnim spotkaniu w Szczecinie mówiłem np. o planach tłumaczenia przeze mnie powieści „Ten kto ostrzy wilków kły” Cariny Rydberg, nikt wcześniej się tym nie interesował). Ale są standardowe pytania, których serdecznie nie trawię, a do nich należy „skąd bierze pan pomysły na swoje powieści?”. Ostatnio chyba odpowiadałem, że to tajemnica zawodowa. To też jest zaleta spotkania z prowadzącym, że na dane pytanie można odpowiedzieć krótko i węzłowato albo w ogóle nie odpowiedzieć. Mówię, że odmawiam odpowiedzi albo że nie umiem odpowiedzieć, i już. Prowadzącego czasami na takie dictum zatyka i nerwowo szuka na liście następnego pytania :-), ale uważam, że nie ma nic gorszego, jak udawać wszechwiedzącego albo silić się na odpowiedź na pytanie, którego się na przykład nie zrozumiało, zamiast poprosić o wyjaśnienie. Myślę też, że takie nastawienie przyczynia się do tego, że na spotkania chodzę na pełnym luzie, jest to dla mnie czysta przyjemność, a nie stresujący obowiązek.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 06, 2016 00:30

May 30, 2016

W labiryntach Ridero, czyli co wiemy o ISBN

Dwa tygodnie temu opisałem, jak wyglądało zamieszczanie książki w „inteligentnym systemie wydawniczym” Ridero, dzisiaj druga część, jak Ridero tę książkę rozprowadza. Pierwszym sygnałem, że będzie to tak samo do dupy zorganizowane, było żądanie, żeby mailowo potwierdził, że udzielam Ridero licencji na dystrybucję. Takie mailowe potwierdzenie nie jest prawnie w żaden sposób bardziej wiążące niż akceptacja regulaminu na stronie, więc całkowicie zbędne zawracanie tyłka, ale, jak rozumiem, należy się cieszyć, że Ridero nie każe autorowi fatygować się do notariusza.

Potwierdziłem 16 marca; jak państwo pamiętają, książka miała być w księgarniach po 10 dniach, ale że po drodze były jeszcze święta wielkanocne, nawet nie próbowałem sprawdzać, czy rzeczywiście w tym terminie tam się znalazła (choć nie było zastrzeżenia, że mowa o dniach roboczych). Wszedłem do księgarni 29 marca. W dwóch książka była, w Publio i Virtualo nie. Wszedłem 30 marca, w Publio była, w Virtualo nie. Napisałem do serwisu z pytaniem, dlaczego nie ma. Wyjaśnienie brzmiało: „w tej chwili pracujemy nad automatycznym systemem umieszczania e-booków w dystrybucji Virtualo, stąd pojawiają się opóźnienia. Dostosowując się do procedury tego procesu, potrzebujemy pewnej puli książek (np.: dystrybutor ma wymagania, co do liczby książek, które przyjmie jako metadane). Jeżeli jednak bardzo Panu zależy na tym dystrybutorze, postaram się ominąć procedury i wprowadzę Pana książkę do systemu ‘ręcznie’".

Ja bardzo proszę, żeby mi wytłumaczyć taką rzecz: dlaczego kiedy niemiecka platforma self-publishingowa Tolino oferuje mi dystrybucję książki do kilkunastu księgarni, to we wskazanym terminie książka we wszystkich jest, a w Polsce przy czterech księgarniach okazuje się, że oferowali gruszki na wierzbie i robią łaskę, że ekstra wysiłkiem dadzą książkę tam, gdzie mieli ją dać? Dlaczego jeśli u Niemców oferowane warunki brzmią, że książka będzie rozprowadzana przez czterech dystrybutorów, to znaczy, że będzie rozprowadzana przez czterech, a w Polsce, że przez trzech, a nad czwartym pracujemy, bo pula, metadane i inne pierdoły, które użytkownika nic nie powinny obchodzić? Dlaczego Niemcy potrafią zbudować coś, co działa jak należy, a Polacy i Rosjanie zajmują się głównie opowiadaniem, jakich to wspaniałych rzeczy dokonają? Dlaczego całe nasze know-how to umiejętność perfekcyjnego wyjaśniania, z jakiego powodu dana rzecz nie funkcjonuje tak, jak powinna funkcjonować?

Taka anegdotka. W latach licealnych brałem udział w obozie dziennikarskim dla młodych adeptów tego zawodu. Kolega, obecnie jeden ze znanych dziennikarzy katolickich (choć wtedy nic nie wskazywało, że pójdzie w tym kierunku), po napisaniu jakiegoś tekstu zwrócił się o pomoc do bardziej doświadczonej uczestniczki:
– Kreska, wspaniały artykuł napisałem, sprawdzisz mi?
– Sprawdzę. Ale to ja ci powiem, czy on jest wspaniały.

Przypomniało mi się to, kiedy czytałem wywiad Adamiaka z Kasyanenką. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego właściciele Tolino nie chwalą się, jak to łatwo publikuje się u nich książkę, tylko po prostu oferują przystępny i sprawnie funkcjonujący serwis, a w rzekomo superprzyjaznym dla użytkownika Ridero droga przez mękę zajmuje miesiąc z okładem. Pierwszy tekst załadowałem 21 lutego, książka pojawiła się w księgarniach 30 marca, przy czym ten czas wykorzystałem maksymalnie efektywnie, to znaczy nie zmarnowałem ani jednego dnia na zasadzie „odkładam sprawę, nie zajmuję się tematem, bo mam coś innego do roboty”.

To oczywiście nie koniec. W Publio moja książka miała kosztować 8,92 zł. Kosztowała… 3,20 zł, na dodatek rzekomo przeceniona z 3,37. Owszem, zgodziłem się na przeceny (bo Ridero taką zgodę wymusza), ale przecież nawet przy dobrowolnej zgodzie trudno byłoby uznać, że autor akceptuje 65-procentową obniżkę. No i nie zgodziłem się na podawanie jako nominalnej ceny deprecjonującej książkę. Na moje pretensje Ridero odpowiedziało, że oni nie mają wpływu na ceny w Publio. Czyli znowu tradycyjnie po polsku, nie nasza wina, my nic nie możemy, nie jesteśmy w stanie itd. To może nie bierzcie się za coś, czego nie potraficie zrobić. Po raz kolejny zapytam, dlaczego niemieckie Tolino potrafiło tak się dogadać z dystrybutorami, że to self-publisher decyduje o cenie swojej książki i jej obniżaniu. Zresztą nie chodzi o nawet o Tolino. Przecież każdy polski wydawca ma wpływ na ceny swoich książek u dystrybutorów, a Ridero jest w stosunku do Publio i innych dystrybutorów wydawcą (nawet jeśli relacje między autorem a Ridero są innego rodzaju niż w tradycyjnym wydawnictwie). A skoro Ridero rzekomo ma gorszą pozycję niż wszyscy inni polscy wydawcy, to na jaką cholerę autor określa w tym „inteligentnym systemie wydawniczym” cenę książki, jeśli dystrybutor może ją sobie wziąć z powietrza, niższą o 65%? Ridero zadeklarowało jedynie, że jeśli cena 3,20 mi nie odpowiada, to oni mogą książkę z Publio wycofać. Z czterech dystrybutorów zostałoby wtedy dwóch. Przy dwóch w ogóle nie bawiłbym się w publikowanie w Ridero czegokolwiek.

Przypomnę, że przez Ridero opublikowałem minipowieść „Stan Nowy Jork przeciwko…”, która papierowego wydania nie miała, a pierwsze elektroniczne nastąpiło w 2014 r. Ze sporym zdziwieniem przeczytałem więc w Publio, że rok pierwszej publikacji książkowej to 2016, a w Azymucie, że to „wydanie 1, 2016”. Wskazałem konsultantce z Ridero na coś, co powinna wiedzieć z naszej wymiany zdań w sprawie copyrightu, że to jest wydanie drugie, a rokiem pierwszej publikacji jest 2014. Odpowiedź brzmiała: „Jeżeli chodzi o numery wydań i lata publikacji - w Ridero jest to pierwsze wydanie książki w formie e-booka i w ogóle tej książki. Zgodnie z zasadami BN Pana książka otrzymała nowy numer ISBN i jest to pierwsze wydanie pod tym numerem”.

Nie będę ukrywał, że kiedy dyletantka wyjechała mi z zasadami Biblioteki Narodowej, z którymi nigdy nie raczyła się zapoznać, trafił mnie szlag i odpisałem: „Jedno z dwojga: albo sobie Pani ze mnie kpi w żywe oczy, albo wykazuje się bezbrzeżną ignorancją, na jakich zasadach funkcjonuje numer ISBN. Każde nowe wydanie książki otrzymuje nowy numer ISBN. Drugie, piąte, szesnaste dostaje nowy numer ISBN i jest to wydanie drugie, piąte, szesnaste, a nie pierwsze! To samo dotyczy wydawnictwa. Drugie wydanie w innym wydawnictwie jest drugim wydaniem, a nie pierwszym! Prawidłowy zapis powinien brzmieć: wydanie 2, rok wydania 2016. Proszę to poprawić, bo czytelnicy są wprowadzani w błąd. Nie każdy pamięta tytuł i może być przekonany, że ma do czynienia z nową książką, a nie wznowieniem starej”.

Konsultantka odpisać mi nie raczyła, ale rzeczywiście poprawili. Tyle że jakoś trudno skakać z radości pod sufit z tego powodu, skoro użytkownik musi udzielać pracownikom Ridero korepetycji i walczyć o rzeczy oczywiste. Kasyanenko podaje w wywiadzie dla Bankier.pl, że pozyskał na inwestycje w swój serwis 850 tysięcy euro. Ciekawe, ile z tego poszło na jego pensję, skoro nie stać go na zatrudnienie prawnika, który by wiedział, co to jest ISBN, ani na przeszkolenie w tym zakresie konsultantów.

Sytuacja z ISBN-em potwierdza wnioski, do których doszedłem w poprzednim wpisie: Ridero wcale nie myśli o sprzedaży książek, to jedynie wabik na autorów, by wyciągnąć od nich kasę przy okazji umieszczania tam książki. Ani przez sekundę nie przyszło im do głowy, że pojawią się pisarze z prawdziwego zdarzenia z powieściami, które gdzieś już się ukazały, bo pisarze nie są głupi i przecież od razu zobaczą, że to jest ściema. W związku z tym takiej opcji, że będzie publikować czyjąś powieść w drugim wydaniu, Ridero w ogóle nie przewidziało. Zresztą nie oferuje ono sprzedaży bezpośredniej, co jak na platformę self-publishingową jest ewenementem. Oferuje za to możliwość stworzenia reklamowej strony o książce (czy po części samodzielnie ją tworzy). Tyle że ja nie widzę żadnego mechanizmu, który powodowałby, że ktoś chcący jakąś książkę kupić (a nie ją wydać) miałby na stronę Ridero wchodzić. Równie dobrze mógłbym sobie powiesić reklamę na ścianie w swoim mieszkaniu.

Dotąd sprzedało się 9 egzemplarzy mojej książki. Wszystkie zeszły za pośrednictwem Publio i Legimi, dwaj pozostali dystrybutorzy nie generują żadnej sprzedaży. Czyli Ridero spokojnie mogłoby dorzucić jeszcze rozprowadzanie mojej powieści na Księżycu, miałoby okrągłą liczbę dystrybutorów, a że nic by się tam nie sprzedawało, to już bez znaczenia. Z jednej strony te dziewięć egzemplarzy to jest śmiech na sali (może to mieli na myśli twórcy serwisu, wybierając jego nazwę – przypomnijmy: „ridero” znaczy „będę się śmiać”), z drugiej strony powiem szczerze, że nie spodziewałem się, że sprzedadzą chociaż jeden, więc nieoczekiwane 45 zł (ustaliłem swoje honorarium na 5 zł za egzemplarz) bardzo mnie ucieszyło. Właśnie wybierałem się na mecz Panthers Wrocław, więc pomyślałem sobie, że będzie jak znalazł na bilet, piwo i frytki. Sprawdziłem, jak mogę te pieniądze wypłacić. Okazało się, że nie mogę. Najpierw muszę o nie poprosić („wypłata zysku następuje na życzenie autora”), ale proszenie się o własne pieniądze to drobnostka w świetle tego, że Ridero wypłaca je dopiero, kiedy autorowi będzie się należało… 200 zł. Do niedawna było to 100 zł, ale Ridero podniosło poprzeczkę. Na Zachodzie tendencja jest odwrotna, platformy self-publishingowe rezygnują z wyznaczania takiego pułapu i wypłacają każdą kwotę, a te, które go jeszcze utrzymują, ustalają go zwykle na 10 euro. Przy czym 10 euro tam to dużo mniej niż 10 euro u nas. Ale polski autor we wspaniałym polsko-rosyjskim Ridero musi uzbierać prawie 50 euro. No żeż kurwa, że tak powiem za przeproszeniem wprost, co o tym myślę. Do tego „pobierany jest koszt techniczny obsługi wypłaty w wysokości 12 zł”. Wziąwszy pod uwagę, że przelewy bankowe są darmowe, rozumiem, że konsultant dostarczy mi wypłatę osobiście w zębach pod drzwi? I takie pytanko jeszcze: co będzie, jak autor tych dwustu złotych nie uzbiera, a zechce pożegnać się z tym cudownym, idealnie inteligentnym serwisem? Dostanie swoje moniaki na drogę czy zasilą one kiesę twórców „darmowego” systemu Ridero?

Gwoli sprawiedliwości poinformujmy, że Ridero nie bierze żadnej prowizji od sprzedaży książek, pobiera ją tylko dystrybutor. Ile? Jak podałem, przy moim honorarium 5 zł cena w Publio miała wynosić 8,92, czyli dla autora 56%. Mniej niż na zachodnich platformach, gdzie self-publisher dostaje zwykle 60%, ale więcej niż płacą polskie serwisy, które zabierają połowę. I powiedzmy, że byłoby jako tako, gdyby w pewnym momencie cena książki nagle u wszystkich dystrybutorów nie wzrosła (w Publio do 10,97 zł). W efekcie moje najwyższe honorarium wynosi 53% i tylko ten jeden raz przekracza 50%, a najniższe spadło do ledwie 38%. Mimo że honorarium autorskie procentowo znacząco się obniżyło, a cena książki wzrosła do być może przez autora nieakceptowanego poziomu, Ridero o jej podniesieniu nie raczyło mnie w żaden sposób zawiadomić, odkryłem to przy pisaniu tego tekstu, kiedy sprawdzałem, czy podaję prawidłowe kwoty.

Chociaż może wydawać się to dziwne, fakt, że Ridero nie bierze prowizji od sprzedaży, też oceniam negatywnie. Takie rozwiązanie powoduje, że na sprzedaży im nie zależy, a skoro nie zależy, to po co mają na przykład informować autora o podniesieniu przez dystrybutorów ceny książki do poziomu, który tę sprzedaż zarżnie? I w ogóle jest to kolejne rozwiązanie pod hasłem, które wydaje się przyświecać całemu temu projektowi: my zrobimy to lepiej niż inni. Niestety, lepsze jest wrogiem dobrego.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 30, 2016 00:30

May 23, 2016

Siejemy ziemniaki, czyli kosmiczna olewka

Wydawnictwo Akurat (imprint Muzy) po zdemaskowaniu, że wydało skopany przez pseudotłumacza Marcina Ringa przekład „Marsjanina”, uznało, że polskim czytelnikom nie należą się żadne wyjaśnienia ani przeprosiny. Przeciwnie, bez żenady dalej opychało tego bubla, co spowodowało, że poinformowałem o poziomie przekładu samego Andy’ego Weira. W tym miejscu jeszcze raz podziękowania dla Jacka Slaya, który wydatnie pomógł mi zredagować list po angielsku.

I od razu powiem, że reakcja jest raczej mało zadowalająca. Weir odpisał od ręki, że przekazał list do swojego wydawcy Random House. Po paru dniach dostałem maila od agencji literackiej Graal, reprezentującej Weira w Polsce. Dowiedziałem się, że Muza zrobiła redakcję tłumaczenia i dodruki będą już w wersji poprawionej oraz – uwaga! – „w ciągu najbliższych dwóch tygodni zdjęta zostanie również dotychczasowa wersja ebooka i zastąpiona wydaniem poprawionym”. Innymi słowy: szajs papierowy będziemy sprzedawać, dopóki się nie sprzeda, szajs elektroniczny będziemy sprzedawać, dopóki nie będziemy mieć nowej wersji. Ci czytelnicy, których dotąd naciągnęliśmy i których w ten sposób dalej naciągamy, mogą nas cmoknąć w odbyt.

Niestety, wygląda na to, że Amerykanów generalnie mało obchodzi, jaki jest poziom przekładu na tak barbarzyński język jak polski. W sumie można ich zrozumieć. Gdyby do polskiego pisarza, którego powieść byłaby tłumaczona na całym świecie, zgłosił się dzikus z Laosu, że po laotańsku wydano jakąś parodię oryginału, zapewne w polskim pisarzu krwi by to nie wzburzyło. Co innego, gdyby dowiedział się, że sknocono mu przekład, powiedzmy, na niemiecki. Wyjść przez tłumacza na durnia na tak ważnym i dochodowym rynku jak Niemcy, to nie przelewki. Ale może właśnie dlatego jesteśmy dziką prowincją, że takie przekłady mogą się u nas ukazywać, a odpowiedzialnym za ich stworzenie i wypuszczenie obcy jest etos, że coś robimy dobrze, bo tak należy i wypada.

Weźmy tę agencję literacką Graal. Reprezentuje pisarza w Polsce, ale przez półtora roku nie zajrzała do książki i nie zainteresowała się, jak wygląda przekład. Mojej krytyki tłumaczenia albo nie zauważyła, czyli nie monitoruje, co się pisze o powieści pisarza, którego interesów ma pilnować, albo wisi jej, jak wyglądają przekłady jego utworów. Zareagowała dopiero, kiedy zwrócili się do niej Amerykanie. Ale zamiast domagać się od wydawcy wycofania felernego nakładu i sporządzenia nowego przekładu, zadowala się obietnicą (której realizacji zapewne sprawdzać nie będzie), że na przyszłość przekład zostanie zredagowany, chociaż w tym przypadku ma to taki sens, jak robienie truposzowi makijażu, żeby wyglądał na żywego. Na czym więc polega dbanie o interesy zagranicznego pisarza przez taką agencję w Polsce? Bo ja nie widzę innej roli tworów typu Graal czy Macadamia, jak kasowanie prowizji za zupełnie zbędne pośrednictwo w obrocie prawami.

Graal poinformowała mnie, że dalsze kwestie związane z „Marsjaninem” mam sobie omawiać z naczelnym wydawnictwa Akurat Arkadiuszem Nakoniecznikiem. No jasne. Agencja swoją dolę wzięła, od odpowiadania na maile w sprawie książki moniaków już nie przybędzie, więc pisanie do palanta, który nie rozumie, że chodzi o to, by kasa się zgadzała, a nie, żeby przekład był dobry, jest marnowaniem czasu.

Nie bardzo też wiem, po co miałbym do Arkadiusza Nakoniecznika pisać. Ten pan najpierw okazał mi jako czytelnikowi głębokie lekceważenie, wydając tę parodię przekładu, następnie usiłował wcisnąć mi kit, że to wypadek przy pracy, a teraz nie chce oddać pieniędzy za tego bubla. Jeśli jego słowa, że w Akurat starają się wydawać jak najlepsze przekłady, wziąć za dobrą monetę, znaczyłoby to, że Nakoniecznik jest nieudolny i nie potrafi tak zorganizować pracy wydawnictwa, by tłumaczenia zlecane były osobom kompetentnym, albo nie wie, jak wygląda dobry przekład. A że sam jest tłumaczem literatury, pod znakiem zapytania stawiałoby to poziom jego własnych przekładów. Z tym że to oczywiście ściema, żałosna próba stworzenia pozorów, że literatura dla tego pana ma jakiekolwiek znaczenie. Gdyby tak było, gdyby rzeczywiście dowiedział się dopiero ode mnie, że przekład Ringa to jawna kpina, wycofałby „Marsjanina” w tej wersji ze sprzedaży albo podałby się do dymisji, gdyby ktoś stojący wyżej mu to uniemożliwił.

Przykre to, ale konkluzja jest taka, że rynek książki w Polsce opanowali cwaniacy, dla których czytelnicy w ogóle się nie liczą i których interesuje wyłącznie wyciąganie od tych czytelników kasy. A że da się to zrobić, wypuszczając byle jak przygotowaną książkę, etos wydawniczy, nakazujący dbać o poziom publikowanych utworów, odesłali oni do lamusa.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 23, 2016 00:30

May 16, 2016

W labiryntach Ridero, czyli gdzie wsiąkła moja książka?

Ponieważ niemal rozpaczliwie wypatruję polskiej platformy self-publishingowej na miarę Amazona, przeczytałem wywiad Bartosza Adamiaka z twórcą Ridero Alexandrem Kasyanenką. W trakcie lektury zamiast szampana otwierał mi się jednak nóż w kieszeni i nie nadzieja mnie ogarniała, tylko pusty śmiech. Już chciałem brać się do pisania polemiki, ale potem pomyślałem sobie, że może jednak zbyt negatywnie podchodzę. Że jestem uprzedzony. Postanowiłem więc Ridero przetestować.

Założyłem konto, wrzuciłem tekst „Czarnej wdowy”, ale przy następnym kroku zdurniałem, bo tytuł i nazwisko autora wpisywało się nie, jak zwykle na takich platformach, w odrębnych rubrykach, tylko bezpośrednio na okładce. Na szablonowej okładce. A ja chciałem swoją. Okazało się, że Ridero proponuje mi zabawę pod hasłem „jak, kuźwa, dodać własną okładkę”. W FAQ ani słowa na ten temat, żadnej instrukcji, nic. Dopiero posiłkując się filmikami z YouTube’a, znalazłem, że ta opcja ukryta jest jako edycja tej szablonowej okładki. Dobra nasza. Niestety, po dodaniu okładka „Czarnej wdowy” wyszła ucięta. Bo spady. Wiedzą państwo, co to są spady? Kiedy oddaje się książkę do druku, okładka musi być szersza niż docelowo, bo drukarnia obcina brzegi, to są właśnie spady. Oczywiście przy e-booku nie są do niczego potrzebne, więc jeśli self-publisher nie planuje wersji drukowanej (a często nie planuje), przygotowuje okładkę bez spadów. Ridero ich jednak wymaga. Do wersji elektronicznej. To nie żart, choć równie dobrze mogłoby się domagać do publikacji e-booka naświetlonych klisz. Ponieważ nie miałem ochoty specjalnie dla Ridero robić nowej okładki, musiałem zrezygnować z „Czarnej wdowy” i wziąłem „Stan Nowy Jork przeciwko…”, którego okładka mimo ucięcia jako tako wyglądała.

Kolejna niemiła niespodzianka czekała mnie przy wyznaczaniu ceny za książkę. Okazało się, że w Ridero self-publisher nie ustala ceny, tylko kwotę, jaką chce ze sprzedaży książki uzyskać. Byłoby to bez znaczenia, gdyby nie skutkowało tym, że w każdej z czterech księgarni, w których Ridero miało umieścić e-booka, wychodziła inna cena. Taka myśl, że autor chciałby sprzedawać swoją książkę w jednolitej cenie, a nie dostawać jednolite honorarium, w głowie twórców „inteligentnego systemu wydawniczego” nie postała. Najwyraźniej są nieco mniej inteligentni od swojego systemu. Co więcej, musiałem z góry zgodzić się na to, że księgarnie będą obniżały cenę mojej książki bez konsultowania ze mną tych obniżek. Ideą self-publishingu jest, że autor sam ustala cenę swojej książki. Ale w Polsce potrafią spieprzyć każdą ideę. Moją złość udobruchało trochę to, że z czterech formatów, które przygotowywało Ridero, jeden mogłem pobrać nieodpłatnie, a pozostałe trzy w cenie 36 zł. Ja nie wiem, czy państwo dostrzegają szczodrość tej oferty. Cały jeden format za darmo, a za pozostałe trzy nie trzysta sześćdziesiąt złotych, nie trzy tysiące sześćset, tylko głupie 36 nowych złotych polskich. Przy takiej groszowej opłacie jest zupełnie bez sensu, żeby autor wrzucał swoją książkę np. do takiego Smashwordsa i ściągał sobie bezpłatnie osiem formatów.

Na umieszczenie książki w księgarniach internetowych czeka się w Ridero 10 dni. W amerykańskim Smashwordsie ten czas to od kilku godzin do maksymalnie tygodnia, w niemieckim Tolino 3-4 dni robocze, przy czym obie platformy mają po kilkunastu dystrybutorów, a nie czterech. No, ale, jako się rzekło, jesteśmy w Polsce. Odczekałem więc te 10 dni i zajrzałem do rzeczonych księgarni. W żadnej książki nie było. Wszedłem na swoje konto w Ridero w poszukiwaniu informacji, ile jeszcze będę czekał. Informacji nie było. Ale to małe piwo. Bo nie było też dodanej przeze mnie książki. Ani śladu po niej.

Musiałem napisać do obsługi i dowiedziałem się, że posiadam w Ridero dwa konta, książka jest na drugim. A do księgarń nie trafiła, bo nie skierowałem jej do sprzedaży, co powinienem był zrobić przez kliknięcie w przycisk „Sprzedaż Twojej e-książki”. Rzeczywiście, nie skierowałem, mam jakąś taką zaburzoną percepcję, że pod hasłem „Sprzedaż Twojej e-książki” domyślam się rubryki z rozliczeniem sprzedaży, a nie polecenia „zatwierdź, zaakceptuj, wyślij”. W Ridero chyba jednak doszli do wniosku, że takich jak ja jest więcej, bo kiedy ponownie wprowadzałem książkę do sprzedaży, akceptację wyrażało się już inaczej. Rozgryzłem chyba też, dlaczego miałem dwa konta: skorzystałem z opcji zalogowania się przez konto w Google, ale potwierdziłem adres mailowy, który jest dla tego konta drugim adresem. Może ja się nie znam, ale wydaje mi się, że system Ridero, skoro jest taki inteligentny, powinien w tym momencie zareagować, a nie zakładać mi dwa odrębne konta. Bo ja się zgadzam, że jestem komputerowym idiotą, ale ja jestem komputerowym idiotą w kontaktach z każdą platformą self-publishingową, a nie tylko w kontaktach z Ridero, a jak dotąd na żadnej nie udało mi się założyć dwóch kont jednocześnie.

Przygotowałem książkę ponownie do sprzedaży, po raz kolejny stwierdzając, że w Ridero nie odróżniają książki drukowanej od e-booka. Opis książki zatwierdza się mianowicie przez zatwierdzenie okładki. Skąd takie rozwiązanie? Pewnie stąd, że przy tradycyjnej książce ten opis znajduje się na czwartej stronie okładki. O tym, że e-booki czwartej strony okładki nie posiadają, w Ridero nie pomyśleli. A skoro nie posiadają i opis zamieszcza się gdzie indziej, a nie na okładce, nijak nie da się wpaść na to, że zatwierdzenie okładki będzie zatwierdzeniem opisu. W każdym razie ja na to nie wpadłem. A o tym, że takich idiotów jak ja jest więcej, świadczyły instrukcje, jakie przysłała mi pani konsultantka, choć o nie wcale nie prosiłem ani o nic nie pytałem.

Skierowałem przygotowaną książkę do sprzedaży, na co dostałem maila, że „doradca Ridero sprawdzi gotowość Państwa książki do opublikowania i poprawi ewentualne drobne błędy. Jeżeli potrzebne będą poprawki ze strony autora, przyślemy Państwu listę koniecznych zmian, aby Państwa książka wyglądała estetycznie i profesjonalnie. Opracowanie może zająć nam do 5 dni”. Pięć dni? Hm. W rzeczonym wywiadzie Kasyanenko mówi: „Przygotowanie książki z naszym serwisem może trwać naprawdę tylko kilka minut”. Dotąd wydawało mi się, że pięć dni to jest sto dwadzieścia godzin, a nie kilka minut. Nie podobało mi się też, że serwis uzurpuje sobie prawo do poprawiania „drobnych błędów” bez pytania mnie o zdanie. Nieraz już po takich poprawiających drobne błędy miałem ich więcej niż w wyjściowym tekście.

Z tym że chodziło chyba o błędy w opisie, a nie w samej książce, bo odpowiedź dostałem na drugi dzień. Ridero miało zastrzeżenia, że podałem „stricte wydawniczą” informację o liczbie słów. Jest to wprawdzie standard przy e-bookach, że w ten sposób informuje się czytelnika o objętości książki, ale już zauważyłem, że w Ridero jeszcze nie rozgryźli, co to takiego ten e-book. Ponadto zostałem poproszony „o usunięcie z tekstu danych pozostałych po publikacji w innym wydawnictwie” i o „przejrzyste rozmieszczenie tytułów części i rozdziałów w (…) książce oraz przypisanie im ‘Stylów tekstu’: ‘Część’ - ‘Rozdział’ - ‘Podrozdział’”. Odpisałem, że żadnych danych z wcześniejszych publikacji nie widzę i że moja książka nie ma części, rozdziałów ani podrozdziałów.

W odpowiedzi konsultantka poinformowała mnie, że „z maszynopisu [chodzi oczywiście o maszynopis e-booka – przyp. mój] należy usunąć wszystkie fragmenty/treści, które nie są ‘samą książką’”. W moim przypadku była to nota copyright, apel o niekorzystanie z pirackiej wersji i dane autora zdjęcia na okładkę. Poinformowałem konsultantkę, że nie widzę miejsca na umieszczenie tych elementów tam, gdzie kazała mi je umieścić, czyli w zakładce „Publikacja - informacja o książce”. Maila wysłałem w czwartek późnym popołudniem i na odpowiedź musiałem czekać aż do poniedziałku. Ponieważ wcześniej już zauważyłem, że na maile wysłane po siedemnastej odpowiedź przychodziła dopiero na drugi dzień, wynikało z tego, że konsultanci Ridero pracują tylko do siedemnastej bez sobót i niedziel. Najpierw trochę mnie zdziwił taki sposób prowadzenia, było nie było, internetowego biznesu, ale potem wszedłem do Amazona, przeczytałem tabliczkę „otwarte w dni powszednie w godz. 10-18” i musiałem przyznać, że Ridero jednak nie odstaje od panujących pod tym względem zwyczajów.

Konsultantka zmieniła zdanie co do apelu o niekorzystanie z pirackiej wersji i stwierdziła, że mam go umieścić przed treścią książki (czyli potrzebne były trzy maile, by ustalić, że apel może zostać tam, gdzie był), bo „w darmowym systemie Ridero można dodawać informacje na stronie redakcyjnej w wąskim zakresie”. A dlaczego w wąskim? „Proszę pamiętać, że pracujemy w trybie beta i staramy się wprowadzać udogodnienia i poprawki, żeby usprawnić pracę”. Innymi słowy, na razie oferujemy szajs, ale będzie lepiej. Ponieważ twórca Ridero jest Rosjaninem, skojarzyło mi się to z innym produktem, który swego czasu wcisnęli nam Rosjanie, też był szajs i też miało być lepiej. Co symptomatyczne, konsultantka dała te wyjaśnienia sama z siebie. Ponieważ nastawiłem się na neutralne przetestowanie serwisu, bardzo się pilnowałem, żeby nie zgłaszać żadnych pretensji, po prostu pytałem co i jak.

Ale uznałem, że najwyższy czas zgłosić pretensje, poszło o to, że „nota copyrightowa utworzy się sama z datą 2016”. Odpisałem, że nie wchodzi to w grę, gdyż książka wyszła już jako e-book w 2014 roku, a przy copyrighcie podaje się datę powstania utworu lub jego pierwszej publikacji. Dalsza korespondencja wyglądała następująco:

Konsultantka: Data 2016 - nota copyrightowa w systemie Ridero pojawia się automatycznie. Nie mamy możliwości zmienienia daty. Pana książka pojawi się bowiem właśnie w tym roku w naszym systemie, a następnie, z nowym numerem ISBN, w e-księgarniach.
Ja: To 2016 powinno być datą _publikacji_ przez Ridero. Data przy copyright jest wyłącznie datą powstania lub pierwszej publikacji utworu i nie ma nic wspólnego z kolejnymi wydaniami i nadawaniem nowego numeru ISBN. Państwo tworzą system publikacji książek, a nie znają podstawowych pojęć z tego zakresu?
Konsultantka: Ridero nie jest tradycyjnym wydawnictwem, tylko darmową platformą self-publishingową, w której autor sam tworzy swoją książkę.
Ja: To tym bardziej nie mają Państwo prawa tworzyć noty copyright czy w nią ingerować ani opatrywać jej datą wprowadzenia do systemu. A skoro nie jesteście wydawnictwem, to na jakiej zasadzie opatrujecie książkę ISBN-em, bo to może zrobić tylko wydawca?

Na to nie dostałem już odpowiedzi. To była zresztą częściej stosowana przez konsultantkę metoda. Jeśli nie potrafiła mi na jakieś pytanie odpowiedzieć, po prostu zbywała je milczeniem. Tak było z owymi danymi, które rzekomo pozostały po wcześniejszych publikacjach. Trzy razy musiałem zapytać, o co chodziło, żeby dostać jawnie nieprawdziwą odpowiedź, że o ów apel, by nie korzystać z pirackiej wersji. Nieprawdziwą, bo apel był uniwersalny i doskonale mogłem go użyć po raz pierwszy przy tym wydaniu. Kiedy wskazałem na to konsultantce, po prostu mnie olała.

Równie długo dopytywałem się, gdzie mam podać dane autora zdjęcia na okładkę. Wskazywałem, że żadna z rubryk w zakładce "Nad książką pracowali" nie pasuje, bo do wyboru jest tylko projektant okładki i fotograf, a gość okładki nie projektował, tylko dał na nią zdjęcie, fotografem go jednak nie nazwę, bo to będzie sugerowało, że zdjęcia są w samej książce. W końcu konsultantka raczyła mi odpowiedzieć, że nie mam korzystać z rozwijalnego menu, tylko po prostu taką informację tam wpisać. Uwagę, że w ogóle nie widać, by tam cokolwiek dało się wpisać, że rubryka wygląda na taką, która umożliwia tylko wybór wskazanych współpracowników, oczywiście zignorowała.

Ale powiedzmy, że to szczególik. Bo kiedy już wszystko wpisałem, gdzie trzeba, i edytowałem treść książki, żeby usunąć z niej autora i tytuł, jak mi pani konsultantka kazała, odkryłem, że z mojej książki ostała się jedynie stroniczka. Pierwsza. Reszty nie było. Wysłałem więc kolejnego maila do Ridero w sprawie tajemniczego zaginięcia mojej książki i dowiedziałem się, że nie ma w tym nic tajemniczego, ja po prostu jestem kretynem, który zamiast wyrzucić tytuł, wyrzucił 99 procent tekstu. Może i dałbym sobie wmówić, że jestem kretynem, ale ponieważ do wyrzucenia tytułu dopiero się szykowałem, upierałem się, że moja mózgownica w odróżnieniu od serwisu działa, jak należy. Serwis w osobie pani konsultantki uznał to zagadnienie za niewarte dyskusji, a przeprosiny za wykasowanie prawie całej książki za zbędne.

Nie dowiedziałem się więc, jak książka zniknęła, ale dowiedziałem się, że „staraliśmy się odpowiedzieć na wszystkie Pana pytania [zadawane po trzy razy – przyp. mój], wyjaśnić wątpliwości [nie w kwestii copyrightu – przyp. mój] i zaproponować rozwiązania, dzięki którym forma Pana książki spełniłaby wymagania dla publikacji internetowej”. A jak czegoś nie wiem, to mam zajrzeć sobie do FAQ. Do FAQ zaglądałem już wcześniej, żeby dowiedzieć się, jak dodać własną okładkę, ale dowiedziałem się tylko, że „ridero” znaczy „będę się śmiać”. Jakoś publikacja w Ridero do śmiechu mnie nie nastroiła i moim zdaniem serwis powinien nazywać się Szajsero, wtedy nie trzeba by tłumaczyć, co to znaczy, a użytkownik miałby jasną informację, z czym będzie miał do czynienia.

Ktoś powie: znowu, Pollak, coś ci się nie podoba, czepiasz się, przyznaj, jesteś po prostu takim gościem, dla którego szklanka zawsze jest w połowie pusta. To ja powiem, że ta szklanka nie jest w połowie pusta, tam nawet na dnie nie ma odrobiny wody. Ona stoi na Saharze w palącym słońcu i próbowało z niej już pić paru, którym się z pragnienia oazy zwidywały. Ciekawe, że jak zamieszczałem swoją książkę w niemieckim Tolino, to nie miałem żadnych problemów, kontakt z obsługą na żadnym etapie nie był potrzebny, nie musiałem szukać, gdzie co się wpisuje, rubryki proste i czytelne, autor, tytuł, gatunek, opis, raz dwa wrzuciłem okładkę (nie ucięło) i tekst (nie wcięło), podałem cenę (swoją), zaakceptowałem, poszło, bez żadnego czepiania się ze strony serwisu, że mam wyrzucić z książki coś, czego w niej nie ma albo co jednak mam zostawić, i bez opatrywania mi książki niewłaściwą notą copyright (a też dawałem już wcześniej opublikowaną).

Moim zdaniem to, że panel Ridero jest nieprzejrzysty i skomplikowany, jest świadomym działaniem. Chodzi o to, żeby autor uznał, że sobie sam nie poradzi, i skorzystał z odpłatnych usług asystenta. Do czego zresztą w trakcie korespondencji byłem wprost zachęcany. Kasyanenko w rzeczonym wywiadzie wciska kit, że „wraz z rozwojem inteligentnych technologii autor może i powinien odzyskać pierwsze miejsce w triumwiracie” i niby dzięki Ridero autor ma być ważniejszy od wydawcy i sprzedawcy. A tak naprawdę Ridero to sposób, by na autorach zbijać kasę. Owszem, w zbijaniu kasy nie ma nic złego, dopóki się uczciwie mówi, że robi się biznes, a nie opowiada bajki o zbawianiu świata. Do tego serwis nie nastawia się na dochody ze sprzedaży książek, tylko na płatności ze strony autora za coś, co na każdej zachodniej platformie self-publishingowej jako element procesu publikacji w sposób oczywisty jest darmowe (nigdzie nie płaci się za rozwiązywanie problemów przez konsultanta ani za pobranie swojej własnej książki). Bardzo to przypomina vanity press z tradycyjnej ścieżki wydawniczej: wiemy, że na sprzedaży książek nie jesteśmy w stanie zarobić, więc kroimy autora na publikacji, ale jeśli autor nie będzie wierzył, że swoją książkę sprzeda, to do nas nie przyjdzie, więc trzeba mu robić wodę z mózgu, że trafił na superplatformę.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 16, 2016 00:30

May 9, 2016

Brudna walka o Nobla

Koczowniczka zwraca moją uwagę na inspirujące teksty, wcześniej wskazała mi stronę Doroty Milli, teraz wpis Luizy Dobrzyńskiej o Oldze Tokarczuk. Sam bym na niego nie natrafił, bo bloga Dobrzyńskiej nie czytam. Kiedyś zaglądałem, podziwiając jej wywody, bo tak sięgnąć intelektem poniżej poziomu Żuław Wiślanych mało kto potrafi, ale mentalny ekshibicjonizm tej kobiety jest nie do zniesienia. Jak pani Dobrzyńska czuje się pisarką, to niech o swoim nieszczęśliwym życiu opowiada w zawoalowany sposób w literackiej formie, a nie epatuje nim publicznie w sieci.

Zanim odniosę się do tekstu, spójrzmy najpierw who is who. Olga Tokarczuk, autorka takich arcydzieł jak „Prawiek i inne czasy” czy „Bieguni”, dwukrotna laureatka Nike, pisarka, której książki przekraczają nakład stu tysięcy egzemplarzy i są tłumaczone na obce języki, i Luiza Dobrzyńska, która po latach publikowania za własne pieniądze trafiła do wątpliwej konduity wydawnictwa i pisuje dla niego to, co jej każą, a nie to, co chciałaby pisać. Ktoś mógłby zapytać: I co z tego? Czy miernotom nie wolno krytykować ludzi wybitnych? Oddajmy głos samej Dobrzyńskiej: „Pan P. (…) wszystko, co umie robić, to krytykować innych, i to w niewybredny sposób. Jeśli robi to ktoś, mający poważne osiągnięcia, można rzecz ścierpieć, ale… właśnie te osiągnięcia trzeba mieć”.

Mimo braku jakichkolwiek osiągnięć, o poważnych nie mówiąc, Dobrzyńska w niewybredny sposób krytykuje Tokarczuk, nazywając ją „pożal-się-Boże-celebrytką” (pisownia oryginalna) i zarzucając jej historyczną ignorancję lub świadome kłamstwo. Dobrzyńska chyba nie ma świadomości, że Tokarczuk, mówiąc o tym, że Polacy mordowali Żydów, byli kolonizatorami i właścicielami niewolników, nawiązuje do „Ksiąg Jakubowych”, które pisała przez kilka lat i które poprzedziła dogłębnymi studiami historycznymi. Opiera się na faktach, podobnie zresztą jak wymieniony we wpisie Gross. Dobrzyńska, o której studiach historycznych jakoś cicho, wie tyle, że w przeszłości naród polski był idealny (obecnie nie jest, bo zaplątały się do niego takie mendy jak Tokarczuk czy Gross) i nigdy nic złego nie zrobił. Na merytoryczną polemikę Dobrzyńska się nie zdobywa (w jednym z komentarzy dostała rzeczową wykładnię wypowiedzi Tokarczuk, ale się już do tego nie odnosi), tylko sięga po ocenę, której używa zawsze i wszędzie: Tokarczuk tryska jadem, bo chce się pokazać. To, że wrogowie Polski, katolicyzmu, PiS-u i samej Dobrzyńskiej plują jadem, bo chcą się wypromować, jest dla tej pani takim samym dogmatem jak ten o Trójcy Świętej. Chociaż trzeba przyznać, że taki uniwersalny argument na podorędziu to bardzo praktyczna rzecz, nie nadweręża się szarych komórek, które są najwyraźniej w takim stanie, że trzeba je mocno oszczędzać.

Ze swojego polskiego grajdołka Dobrzyńska dostrzegła, że na świecie trwa planowe szkalowanie Polski i Polaków. Wiedzę o tym pani Dobrzyńska czerpie z polskiej prasy, gdyż, jak się domyślam, zagranicznej nie potrafi sobie przeczytać. Gdyby potrafiła, zobaczyłaby, że zainteresowanie Polską w świecie jest mniej więcej takie, jak zainteresowanie w Polsce Finlandią, i nikt nas nie szkaluje, bo mają nas zwyczajnie w dupie. To, że jakiś ignorant napisze o polskich obozach koncentracyjnych, jest takim samym szkalowaniem Polski, jak szkalowaniem Finlandii byłoby twierdzenie pani Dobrzyńskiej, że Finlandia rozpętała wojnę zimową.

Dobrzyńska chce pozbawiać Tokarczuk obywatelstwa za wygłoszone przez tę autorkę, sorry, celebrytkę, oszczerstwa. Jak wspomniałem wyżej, argumenty, że są to oszczerstwa, a nie fakty, Dobrzyńska zachowała dla siebie. Następnie oskarża ją o zdradę, a wiadomo, co się ze zdrajcami robi. Tylko powstaje pewien problem, bo jeśli odbierze się Tokarczuk obywatelstwo, władze polskie nie będą mogły jej jako bezpaństwowca powiesić. Chyba że Dobrzyńska ma na myśli nie wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Spostponowanej, tylko stary dobry lincz w wykonaniu Dobrzyńskiej i podobnych jej zaściankowych patriotów.

Od Luizy Dobrzyńskiej dowiadujemy się, że wypowiedzi Tokarczuk stanowią planowe (planowe jest groźne) niszczenie naszego narodu. Oparliśmy się wrogom zewnętrznym, ale „dopiero teraz – jako naród – jesteśmy naprawdę zagrożeni”. Przez tych, którzy ośmielają się wskazywać, że Polacy mają ciemne karty w swojej historii. Kiedy to przeczytałem, przypomniał mi się doktor House, który każe swoim pracownikom przeszukiwać mieszkanie pacjenta, żeby ustalić, czy nie był on narażony na działanie jakichś toksyn albo metali ciężkich. Pani Dobrzyńska, niech pani sprawdzi, co tam u pani z kranu leci i co było w farbie, którą pomalowano u pani ściany. Na puszce powinna mieć pani napisane.

Wiedzą państwo, co ja o tym sądzę? Że ten cały atak na Tokarczuk nie ma z patriotyzmem nic wspólnego. Ja myślę, że Dobrzyńska dołączyła się do nagonki, żeby załatwić swoje osobiste interesy. Jakie? To proste. Kiedy przyjdzie czas na następnego polskiego Nobla z literatury, najprawdopodobniej przypadnie on Oldze Tokarczuk. Ale jeśli usunie się ją z drogi, to kto zostanie? Myślę, że nikt nie może mieć co do tego wątpliwości: Luiza „Eviva” Dobrzyńska.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 09, 2016 00:30

May 5, 2016

Powrót do Wrocławia

Na Szczecinie wyjazdy w Polskę się skończyły i jutro, w piątek 6 maja, będę miał spotkanie znowu we Wrocławiu, w kawiarni kulturalnej Barbara przy Świdnickiej 8c, godzina 18.00. Serdecznie zapraszam.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 05, 2016 11:18

May 2, 2016

Trochę o redagowaniu

Z bloga Koczowniczki dowiedziałem się, że Biblionetka narzuca autorom recenzji regulamin, według którego recenzje publikowane są w serwisie po naniesieniu poprawek przez redaktora, ale bez konsultacji z recenzentem, czy na te poprawki wyraża zgodę.

Zakładając, że autorka bloga i jej czytelnicy niespecjalnie orientują się w przepisach prawa autorskiego lub, co także możliwe, nie postrzegają się jako autorzy, których ta ustawa chroni, wskazałem w komentarzu, czysto informacyjnie, że Biblionetka łamie prawo. Pojawił się na to redaktor z kilkunastoletnim stażem, który oświecił mnie że jeśli w danym serwisie czy danej redakcji wprowadzono takie rozwiązanie, że korekty autorskiej u nich się nie przeprowadza, to – uwaga! – ustawa nie obowiązuje. Ustawa, dodajmy, korektę autorską expressis verbis nakazującą. Dla tych, którzy się nie orientują: korekta autorska (nie mylić ze zwykłą, polegającą na poprawieniu literówek), zwana fachowo nadzorem autorskim, to właśnie owe konsultacje z autorem tekstu, czy na wniesione poprawki wyraża zgodę. Chociaż „konsultacje” to złe słowo, gdyż konsultacje zakładają dyskusję i równość stron, a tu takiej dyskusji ani równości nie ma. Autor te poprawki, które uznaje za niezasadne albo które mu się zwyczajnie nie podobają, może odrzucić bez tłumaczenia się czy wyjaśniania redaktorowi czegokolwiek. Oczywiście, jeśli chce, może je z redaktorem dodatkowo omówić, dopytać, które ten uznaje za istotniejsze, a które mniej, jest to nawet wskazane, ale ostateczna decyzja, zgodnie z prawem, pozostaje w jego gestii.

Czego wspomniany redaktorzyna (bo to będzie właściwe słowo) nie wiedział i nie zamierzał przyjąć do wiadomości. Dyskusję z tym ignorantem, w której z braku argumentów usiłował na mnie przerzucić ciężar udowodnienia, że nie mam racji, mogą państwo prześledzić tutaj. I, niestety, tacy redaktorzy jak on nie są szczególnym wyjątkiem: zerowa wiedza, za to niewzruszone przekonanie o własnej racji i ograniczeniu umysłowym autora. Dodajmy do tego arogancję gazet, serwisów i wydawnictw, które nic sobie nie robią z obowiązującego prawa, i człowiek nierzadko ma okazję zobaczyć w druku swój pokancerowany tekst.

A zauważmy, że nawet w sytuacji, gdy redaktor jest kompetentny, z samej definicji redakcji wynika, że autor wszystkich poprawek nie przyjmie. Bo redakcja to nie tylko poprawienie ewidentnych błędów, ale też zaproponowanie lepszych sformułowań, a to, czy są lepsze, jest kwestią czysto subiektywną, względnie autor z takich czy innych względów będzie wolał pozostać przy swoich. Czasami redaktor może źle zrozumieć intencje autora albo zwyczajnie przeoczyć, że jego poprawka jest niezasadna, bo nikt nie jest doskonały. Bywa też i tak, że nie gra chemia między autorem a redaktorem. Redaktor obiektywnie poprawia tekst w sposób właściwy, ale autor odbiera zmiany jako niepasujące do jego utworu.

To wszystko w przypadku redaktorów kompetentnych, a przecież znacznie częściej ma się do czynienia z takimi, którzy reguły polszczyzny znają dość wybiórczo. Co więcej przy poprawianiu ani myślą sięgać do słowników, by upewnić się, że to autor się myli, a nie oni. I tak dowiadywałem się np. że mam pisać nazwy marek samochodów dużą literą albo imiesłowy z „nie” rozłącznie. Taki niekumaty redaktor jest naprawdę dużym nieszczęściem, bo, nie widząc błędów, a nie chcąc zostawić akapitu bez poprawek (żeby było widać, że pracował), poprawia tam, gdzie jest dobrze. Inni z kolei próbują pisać za autora. Poprawki w każdym zdaniu świadczą nie o tym, że autor nie potrafi pisać, tylko o tym, że redaktor nie rozumie, na czym polega redakcja.

Mam w ogóle wrażenie, że do tego zawodu trafiają ludzie, którzy nigdy nie powinni go wykonywać albo ze względów charakterologicznych, albo dlatego, że wykonują go z musu, a tak naprawdę sami chcieliby tworzyć. Ze względu na podrzędną rolę (podrzędną w sensie hierarchii, bo zawód redaktora jest szalenie potrzebny, a dobry redaktor to skarb) nie jest to zajęcie dla osób o rozbuchanym ego, tymczasem na okrągło spotyka się redaktorów, którzy zachowują się, jakby zasiadali na królewskim tronie. Druga strona medalu jest taka, co zauważyłem, kiedy sam chciałem zlecić redakcję, że większość ludzi traktuje ją jako zajęcie doskonale pozwalające uzupełnić domowy budżet, zajęcie, do którego można zgłosić się jak do sprzątania, bo przecież każdy to umie. W efekcie, kiedy oddajemy tekst do redakcji w ciemno, a nie wybranemu i sprawdzonemu przez nas redaktorowi, nasze szanse trafienia na dobrego są mniejsze niż większe.

Wszedłem na stronę Biblionetki, żeby zapoznać się ze wspomnianym we wstępie regulaminem Działu Recenzji: „Jest to podstawowy dział BiblioNETki i zarazem jej wizytówka, dlatego przestrzeganie obowiązujących w nim zasad (…) oraz poszanowanie praw autorskich mają ogromne znaczenie”. Skoro poszanowanie praw autorskich ma tak ogromne znaczenie, to dlaczego Biblionetka nie szanuje praw autorów recenzji?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 02, 2016 00:30

April 21, 2016

W Szczecinie

Jutro, tj. w piątek 22 kwietnia, będę miał spotkanie autorskie o godz. 18 w salonie ProMedia przy al. Wojska Polskiego 2 w Szczecinie. Serdecznie zapraszam. Spotkanie będzie tłumaczone na język migowy.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 21, 2016 04:22

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.