Paweł Pollak's Blog, page 32
June 21, 2012
Świdnica, Legnica
W najbliższą sobotę, 23 czerwca, będę miał dwa spotkania autorskie, w Świdnicy o godz. 11.00 i w Legnicy o godz. 16.00. Oba w księgarniach Matrasu, serdecznie zapraszam.
June 18, 2012
O narządów używaniu
Przerzucając kanały, natrafiłem na „Kropkę nad i” z udziałem Kazimiery Szczuki i Tomasza Terlikowskiego. Moniki Olejnik nie oglądam, odkąd spostrzegłem, że nie słucha albo nie rozumie, co odpowiada jej rozmówca, tylko atakuje go wcześniej przygotowanymi pytaniami, często w świetle poprzedniej wypowiedzi nie bardzo mającymi już sens (proszę porównać, jak bez agresji, za to celnie punktuje polityków Konrad Piasecki). Tym razem jednak się zatrzymałem, gdyż starcie skrajnej feministki z religijnym fundamentalistą mogło być interesujące. Akurat rozmawiali o homoseksualizmie, dyskusję zdecydowanie wygrywał Terlikowski, bo choć prezentował poglądy rodem ze średniowiecza, opakowane tylko w polityczną poprawność, to Szczuka nie potrafiła ich obalić. Nawet tak błyskotliwej myśli, że homoseksualiści używają narządów płciowych „nie do tego, do czego są przeznaczone” (cytuję z pamięci).
Jak mniemam, zdaniem Terlikowskiego narządy płciowe przeznaczone są do robienia dzieci. I dlatego antykoncepcja jest zła, bo parka hetero, stosując antykoncepcję, też nie używa swoich narządów zgodnie z ich – boskim – przeznaczeniem. W takim razie nie trzyma się kupy, że Kościół dopuszcza kalendarzyk, bo przecież, kiedy redaktor Terlikowski sypia ze swoją małżonką w dni niepłodne, to też nie używa jej ani swoich narządów zgodnie z ich przeznaczeniem. Ba, można powiedzieć, że używa ich w sposób równie heretycki (nie heterycki) jak homosie. Dla przyjemności albo dla okazania miłości.
Teza, że należy używać narządów zgodnie z boskim zamysłem, jest niewątpliwie godna uwagi. Na przykład żołądek służy nam do tego, by napełniać go pokarmem. Jak wiadomo, żeby przeżyć, musimy jeść. Ale nie wszystko. Takie ciasteczko niekoniecznie, bo nie tylko zbędne, lecz także niezdrowe. Cukier grozi cukrzycą, tłuszcz otyłością. Obfita twarz redaktora Terlikowskiego, wyraźnie anoreksją niezagrożonego, powiedziała mi jednak, że redaktor nierzadko lubi po ciasteczko sięgnąć. Dla czystej przyjemności. Ale jak rozumiem, rozgrzesza go, że owo ciasteczko to zwykle – ortodoksyjnie – papieska kremówka.
Interesująca jest funkcja wątroby. Otóż, jak wiadomo, wątroba służy do zatrzymywania trucizn. Oczyszcza organizm po zatruciu, np. alkoholem. A skoro Bóg nas w ten narząd wyposażył i alkohol powstaje w naturalnym procesie fermentacji, niewylewanie za kołnierz jest zgodne z boskim zamysłem. To by wyjaśniało, dlaczego papież Marcin IV wołał „Ergo bibamus!”, a tylu księży idzie za jego wezwaniem.
Podążając za myślą podaną przez redaktora Terlikowskiego, warto się zastanowić, do czego zostały stworzone ręce. Na pewno do pracy i do modlitwy, a nie do podszczypywania dziewcząt czy dłubania w nosie. Tu jednak ktoś mógłby słusznie zapytać, dlaczego w takim razie palce tak idealnie pasują do dziurek. Do tych w nosie i u dziewcząt.
Albo takie nogi. Niewątpliwie służą do chodzenia. Nie do latania. Jakby Pan Bóg chciał, żeby człowiek latał, wyposażyłby go w skrzydła. Technicznie rzecz wykonalna, skrzydła mają przecież anioły. Ale nie wyposażył. Nie stworzył też pegaza, a żaden latający ptak nie jest na tyle duży, by go dosiąść. Wniosek: Pan Bóg nie chciał, żeby człowiek latał. A jednak redaktor Terlikowski wsiada do samolotu i nie krzyczy, że latanie to grzech.
Pytanie teraz, dlaczego rzecz niestworzoną przez Boga – mimo że nienaturalna – Terlikowski akceptuje, a homoseksualizm odrzuca z argumentem, że nienaturalny, choć to właśnie Pan Bóg stworzył homoseksualistów. Podobnie jak i redaktora Terlikowskiego. A przecież to, że akurat miał wtedy gorszy dzień (każdemu się zdarza), wcale nie uprawnia homoseksualistów do żądania, by redaktor Terlikowski zachowywał się tak, jak oni uważają, że powinien się zachowywać.
June 11, 2012
Apostazja
Janusz Palikot dokonał publicznego aktu apostazji, co spotkało się z dość powszechną krytyką. Bo to sprawa prywatna, a nie publiczna, bo happening, a nie poważna polityka. Dziennikarzy stawiających ten ostatni zarzut merytoryczne debaty nie interesują, lecą tam, gdzie cyrk i fajerwerki, a potem się oburzają, najwyraźniej o to, że cyrkowiec podstawia im pod nos lustro, w którym mogą obejrzeć własną hipokryzję. Pytanie też, dlaczego protest przeciwko czynieniu z religii sprawy publicznej miałby się odbywać w zaciszu kościelnej kruchty. Żeby Kościół mógł go zignorować i nadal narzucać katolickie poglądy tym, którzy ich nie podzielają?
Nad Palikotem współczująco pochylił się niezawodny Tomasz Terlikowski, przestrzegając go przed piekłem, które „nie jest śmiesznym miejscem, nie jest mitem ogłupionych katolików. Jest straszną, bo wieczną rzeczywistością”. Na istnienie owej rzeczywistości Terlikowski poza Biblią, Dantem i własnym wpojonym mu w dzieciństwie przekonaniem nie ma cienia empirycznego dowodu, więc ja będę jednak utrzymywał, że to mit. „Nie wiem, czy wierzy Pan w Jezusa Chrystusa – pisze dalej Terlikowski do Palikota – (...), ale wiem (…), że Bóg istnieje, że Jezus jest Synem Bożym, który umarł i zmartwychwstał, by nas zbawić. I wiem, że to nie jest tylko opinia, narracja religijna, ale najważniejszy fakt historii”. Jak widać, wiara i przekonania redaktora Terlikowskiego tworzą byty boskie i historię świata. Ciekawe, skąd on to wszystko wie, bo zapewnienia danego człowieka, że jest Synem Bożym, zrelacjonowane jeszcze z drugiej ręki, są raczej mało wiarygodnym dowodem. I co wskazuje, że Jahwe jest bogiem prawdziwym, a Zeus wymyślonym? Bo ja nie widzę różnicy i jak dotąd żadnego przekonującego wyjaśnienia nie usłyszałem.
Palikot, jako człowiek wychowany w katolickim kraju i katolickiej wierze, doskonale zdaje sobie sprawę, jakie sankcje przewiduje miłosierny Bóg za kwestionowanie jego boskości. I Terlikowski jest przecież świadom, że nie napisał Palikotowi nic, o czym ten by wcześniej nie wiedział. Publicysta „Frondy” jako rasowy fundamentalista nie akceptuje po prostu zasady, że wolny człowiek, nie oglądając się na religię wyznawaną przez fundamentalistę, może podejmować w swoim życiu takie decyzje, jakie mu odpowiadają, w tym decyzje dla siebie niekorzystne. Zresztą, czy wylądowanie w piekle rzeczywiście jest takim złym rozwiązaniem? Chyba nikt nie ma wątpliwości – a najmniejszych sam pan redaktor – że Terlikowski pójdzie do nieba. Nie wiem, jak się na to zapatruje Janusz Palikot, ale osobiście, jeśli miałbym wybierać między spędzeniem wieczności w towarzystwie redaktora Terlikowskiego a ogniem piekielnym, zdecydowanie wolę to drugie. I tak uważam, że Pan Bóg ciężko mnie pokarał, każąc mi żyć w kraju, w którym spora część ludzi ma poglądy i umysłowość à la Tomasz Terlikowski, i nie sądzę, by w piekle mogło być dużo gorzej.
Prawdziwie ciężkie działa przeciwko Palikotowi wytoczyli jednak teolodzy: otóż może on sobie ogłaszać tyle aktów apostazji, ile mu się żywnie podoba, został ochrzczony, więc w Kościele zostanie na wieki wieków. Semel catholicus, semper catholicus. Palikot chciał zwrócić uwagę, że polski Kościół w sposób bezprawny utrudnia ludziom występowanie z katolickiej wspólnoty, a wyszła przy tym rzecz znacznie poważniejszego kalibru. No bo jeśli rzeczywiście chrzest wiąże człowieka z Kościołem na zawsze, to oznacza, że przy procedurze regulującej apostazję nie mamy do czynienia z wadliwą instrukcją, sprzeczną z ustawą zasadniczą wskutek błędu czy nadmiernej chęci przeforsowania korzystnych dla siebie rozwiązań. Kościół katolicki po prostu odmawia respektowania zasady, że „każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii”. A organizacja, która neguje porządek konstytucyjny danego kraju, jeśli nie reaguje na wezwania, by zaczęła go respektować, powinna zostać zdelegalizowana.
Też jestem ochrzczony, ale w wieku piętnastu lat doszedłem do przekonania, że nie Bóg stworzył ludzi na swój obraz i podobieństwo, tylko odwrotnie. Od tego czasu jestem ateistą. Ateistą, jak się okazuje, cały czas zaliczanym w poczet wiernych, tworzących ową 95-procentową katolicką większość. Zwłaszcza że żadnego oficjalnego aktu apostazji nie dokonałem. Nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby, sprawy formalne mało mnie interesują (nie zapisałem się np. do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i nie zamierzam). Zresztą z początku nawet nie wiedziałem, że jest taka możliwość. Kiedy o niej usłyszałem, sprawdziłem sobie nawet, co trzeba zrobić, ale gdy okazało się, że mam przedstawić akt chrztu, a moja rodzicielka nie pamięta, w jakiej parafii ta ceremonia się odbyła, bez żalu przed tą przeszkodą się cofnąłem.
Chrzest w dzieciństwie i przymuszanie ludzi, by ponosili konsekwencje decyzji, której nie podjęli, są kolejnym dowodem na to, jak w rzeczywistości słaby jest Kościół. Na dobrowolnie przystępujących w dorosłym życiu nie ma co liczyć, bo ledwie garstka z tych, którzy dopiero wtedy usłyszeliby o Adamie i Ewie, wężu, jabłku, przemianie wody w wino, chodzeniu po wodzie i wskrzeszaniu zmarłych, nie potraktowałaby tych opowieści jako bajd. A skoro tak, to trzeba wciskać je maluchom, póki jeszcze nie potrafią krytycznie myśleć i rozróżniać między rzeczywistością a zmyśleniem. A tym łatwiej się nabiorą, że ten dorosły też w te bajki wierzy, bo wpojono mu je w dzieciństwie. I tak to się kręci przez pokolenia. Ale ostatnio Kościół traci grunt, bo ludzie się kształcą, czytają, coraz częściej potrafią krytycznie myśleć i jak wezmą pod lupę swoje religijne przekonania, to często źle się to kończy. Źle dla Kościoła oczywiście. A skoro nie można przekonać, zachęcić, to siłą. Nic nowego, metoda stosowana przez Kościół katolicki od wieków. Tymczasem w demokratycznym państwie, którego konstytucja gwarantuje obywatelom prawo wyboru wyznania albo niewyznawania w ogóle żadnej religii, Kościół nie tylko nie ma prawa mnożyć przeszkód przed tymi, którzy chcą się z niego wypisać, lecz sam się powinien pofatygować do każdego, kto osiągnie pełnoletność, i zapytać, czy podtrzymuje decyzję podjętą za niego przez rodziców. A jeśli nie, to grzecznie go wykreślić. Bo rodzice to mogą zadecydować, do jakiego przedszkola zapisać dziecko, ale nie, do jakiego Kościoła będzie należało w dorosłym życiu.
Ponieważ jednak Kościół oczywiście tego nie zrobi, oświadczam niniejszym, że w Boga nie wierzę, wiary chrześcijańskiej nie podzielam, członkiem katolickiej wspólnoty się nie czuję, jednym słowem dokonuję aktu apostazji. A kościelne procedury w tym względzie mnie nie interesują, bo nigdy dobrowolnie do tej organizacji nie przystąpiłem.
June 4, 2012
Artysta (nie)dofinansowany
Swego czasu na blogu Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk przeczytałem wpis pod tytułem Czy artysta to zawód?. Przypomniały mi go teraz dwie informacje, na które natknąłem się w prasie: o zamknięciu na jeden dzień muzeów w ramach protestu artystów, że nie mają ubezpieczenia społecznego, oraz o zarobkach urzędników Ministerstwa Kultury (mających ubezpieczenie społeczne), które wynoszą, bagatela, siedem tysięcy miesięcznie.
Autorka „Cukierni Pod Amorem” dochodzi do wniosku, że uprawianie sztuki może być jedynie pasją, chyba że artysta trafia w gusta dużej rzeszy odbiorców, wtedy może się z tego utrzymywać. Jeśli nie, powinien obrać sobie inny zawód albo pogodzić się z tym, że będzie klepał biedę, bo to jest „a priori wpisane w nasz los”. Prawdziwemu artyście powinien wystarczać sam akt twórczy.
Wygłaszanie takich koncepcji na początku XXI wieku w europejskim kraju jest dosyć zaskakujące. Bo w tej części świata ludzie dość dawno doszli do wniosku, że rozwój kultury i sztuki sprzyja rozwojowi społeczeństwa, co więcej, niekoniecznie tej kultury, którą większość owego społeczeństwa chce konsumować. I z tego względu summa summarum opłaca się wspierać artystów, jeśli na wolnym rynku nie dają sobie rady. Jednak jako liberał i członek tej mniejszości, która trzyma się swoich poglądów nie tylko w niedzielę, z postulatem, że twórca ma dawać sobie radę sam, jestem skłonny całkowicie się zgodzić. I piszę to jako autor, który ze swojej twórczości nie jest w stanie się utrzymać. Decyduje rynek, nie umiesz swoich utworów czy dzieł sprzedać albo z definicji są one niesprzedawalne, zarób najpierw w McDonaldzie na obiady i rachunki. Akceptuję taki układ. Tylko jeśli wolny rynek i kapitalizm, to dla wszystkich. Wtedy nie może być tak, że artysta ze swojej pensji w McDonaldzie ma opłacać wcześniejszą sowitą emeryturę policjanta i górnika, pensje urzędników w Ministerstwie Kultury oraz dotacje dla rolnictwa i Kościoła katolickiego. A kiedy już naharuje się, biorąc nadgodziny, żeby na to wszystko starczyło i zostało mu jeszcze na własne wydatki, to w nocy nikt mu nie broni malować obrazu czy pisać książki. A jeśli nie ma już siły czy chęci, to znaczy, że nie jest prawdziwym twórcą. Swoją drogą takie postrzeganie artysty, że to człowiek, który zawsze zaciśnie zęby i bez względu na wszystko będzie się twórczo realizował, nie uwzględnia tych mimoz, które potrzebują cieplarnianych warunków i zwyczajnie nie dają rady. Talent niekoniecznie musi iść w parze z odpornością czy wytrwałością.
Model rynkowy nie wyklucza, a wręcz przeciwnie, nakazuje państwu stworzenie takich warunków, by uczestnicy rynku mieli równe prawa i równe szanse. Zapewnienie uczciwych reguł gry. Mamy artystę, który zarabia mało i nieregularnie, ale starcza mu na własne potrzeby, woli je ograniczyć, niż dorabiać w McDonaldzie. Do państwa ręki nie wyciąga, bo akceptuje, że wolny rynek. Ale państwo nie akceptuje i mówi: „Ty nam, kochany, zapłać tysiąc złotych co miesiąc, bo my musimy mieć na pokrycie deficytu w KRUS-ie i ZUS-ie. Bez względu na to, czy w ogóle coś zarobisz. Nie masz skąd wziąć, jak nie zarobisz? I jeszcze śmiesz twierdzić, że w pracy artysty to normalne, że czasami się nie zarobi? Trudno, to o ubezpieczeniu emerytalnym i zdrowotnym zapomnij”. Państwo nie musi wspierać artystów, ale nie ma prawa wyrzucać ich na margines życia społecznego, a dokładnie to teraz robi. I tego dotyczył protest, podczas którego zamknięto na jeden dzień muzea.
Problemem nie jest kwestia, czy przyjmiemy model wolnorynkowy, czy z mecenatem państwa. Każdy model ma swoje wady i zalety, każdy jest w stanie funkcjonować. Problem w tym, że w Polsce mamy deklarowany model opiekuńczy, a artystom każe się działać na wolnym rynku. Opowiada się, jaka to kultura ważna dla narodu, że wizytówka Polski w świecie, ale to puste slogany, bo wspiera się sportowców. Pieniędzy na stypendia dla twórców nie ma, ale są na pensje urzędników Ministerstwa Kultury. Po siedem tysięcy. Pracowników ministerstwa jest ponad trzystu. Gdyby tym trzystu zabrać po tysiąc złotych i dać ten tysiąc w formie stypendium trzystu artystom, to urzędnicy nadal mieliby aż nadto, a trzystu artystów mogłoby dzięki temu stypendium ograniczyć się do pół etatu w McDonaldzie i przez pozostałe cztery godziny malować, pisać i komponować. Śmiem twierdzić, że kultura polska wyszłaby na tym znacznie lepiej, niż gdyby przez całe osiem godzin smażyli hamburgery. Ale jak już państwo każe im te hamburgery smażyć, to z jakiego tytułu artyści hobbyści mają utrzymywać pracowników Ministerstwa Kultury? Jeśli przyjmujemy model rynkowy, jeśli artyści mają się martwić sami o siebie, to jaką rację bytu ma ten resort? Żadnej. A kiedy go nie będzie, w kieszeniach artystów podatników zostanie trochę więcej pieniędzy, tak że trochę więcej czasu będą mogli poświęcić, by pracować nad osiągnięciem sukcesu na wolnym rynku.
May 28, 2012
Urzędasy
Dostałem pismo z urzędu skarbowego. Jako praworządny i sumiennie płacący podatki obywatel dostałem na widok tego pisma nerwowych drgawek. Bo urząd skarbowy nie pisuje do praworządnych i uczciwych obywateli, żeby im podziękować za to, że sumiennie płacą podatki, że w ogóle płacą, dzięki czemu urząd ma na pensje dla urzędników. Urząd skarbowy pisuje do uczciwych obywateli, kiedy może się o coś przychrzanić, na przykład, że spóźnili się jeden dzień ze złożeniem jakiejś deklaracji. I wlepia im karę w wysokości jednej dziesiątej przeciętnej pensji. Kiedyś taką karę dostałem, to wiem. Komuś może wydawać się to dużo i nieproporcjonalnie do przewinienia, ale bez przesady. Przecież nie rozstrzeliwują. A mogliby. Kiedy wojsko przysłało mi wezwanie do WKU po studiach, to jak byk stało w pouczeniu, że za niestawiennictwo grozi kara śmierci. Chyba że nie ma wojny. A z tym to nigdy nie wiadomo. Ostatnio też byłem przekonany, że z nikim się nie bijemy, ale poseł Macierewicz wyprowadził mnie z błędu i poinformował, że Rosja wypowiedziała nam wojnę.
Przeczytałem rzeczone pismo, znowu nie wysłałem jakiejś deklaracji, ale tym razem nie było kary, tylko wezwanie do dosłania. Przekazałem pismo mojej księgowej, żeby dosłała co trzeba. Księgowa odpisała mi, że chodzi o deklarację VAT, której składać nie muszę, bo już ponad dwa lata podatnikiem VAT nie jestem, o czym urząd został w swoim czasie przepisowo poinformowany. I że w tym duchu mam urzędowi odpowiedzieć. Wydając trzy siedemdziesiąt pięć na list polecony. Ale nie należy się oburzać, bo wydatki obywateli stanowią część PKB i dzięki temu, że wydam na znaczek, przyczynię się do wzrostu gospodarczego. A wyższy wzrost gospodarczy to wyższe wpływy z podatków i urzędnicy skarbowi będą mieli na znaczki, żeby pisać do obywateli, że nie złożyli deklaracji, których składać nie musieli. Urzędnicy zwalczają w ten sposób bezrobocie, bo listonosz ma pracę, księgowa ma pracę, a i sami wykażą, że są potrzebni. Jakiś malkontent mógłby wprawdzie twierdzić, że urzędnicy skarbowi są potrzebni do ścigania tych, którzy działają nielegalnie, ale to naprawdę trzeba być skrajnym malkontentem, żeby nie rozumieć, że urząd „nie ma narzędzi”, by gnębić tych, którzy się do niego nie zgłosili. A jak ktoś jest tak naiwny, że chce działać zgodnie z prawem, to niech ma pretensje do siebie: za głupotę się płaci. Przecież niemowlaki wiedzą, że w Polsce przestrzegając przepisów jednej ustawy, łamie się drugą. Malkontenctwem byłoby też twierdzenie, że urzędnik powinien zrozumieć informację widniejącą na monitorze komputera, że dany podatnik przestał być VAT-owcem dwa lata wcześniej. Urząd skarbowy to nie wyższa uczelnia czy instytut badawczy, by zatrudniać w nim ludzi potrafiących czytać.
Ponieważ nieszczęścia chodzą parami, dostałem też pismo z ZUS-u. Było to ponaglenie, że mam zrobić coś, czego ZUS domagał się w poprzednim piśmie, a czego nie zrobiłem. Nie zrobiłem, bo poprzednie pismo było wysłane listem zwykłym, a te od ZUS-u wyrzucam bez czytania. Zawsze jest to informacja o stanie mojego konta emerytalnego, a ja już nie chcę się denerwować, dowiadując się, ile emerytury nie dostanę, mimo że co miesiąc płacę na nią horrendalną składkę. ZUS domagał się, żebym się stawił w ZUS-ie i wyjaśnił zaistniałe nieprawidłowości w płatności składki zdrowotnej w… 2003 roku. Dziewięć lat temu. I też się nie ma co oburzać. Przecież mogli mnie wezwać, żebym wyjaśnił, dlaczego nie zapłacił składki mój dziadek w czterdziestym trzecim. A wyjaśnienia, że był na froncie, nie uznać. Powiedzieć, że sprawdzą. Tak, jak powiedzieli, że sprawdzą, kiedy odmówiłem stawienia się, bo w związku z nieprawidłowościami w 2003 byłem wzywany w 2004 i z wszystkiego się wytłumaczyłem. Że nieprawidłowości polegały na tym, że Kasa Chorych nie przesłała moich dokumentów do ZUS-u, że ZUS brał moją kasę, nie mając na to podkładki, i że zorientował się po paru latach, że bierze kasę, której nie ma prawa brać. Czyli że wezwali niewinnego, bo nie ja zawaliłem, tylko urzędnicy Kasy Chorych i ZUS-u. Urzędnicy jednak nie przyjęli tego do wiadomości, sami siebie nie wezwali, żeby wyjaśnić nieprawidłowości, tylko ponownie obywatela po dziewięciu latach. Bo obywatel się nudzi, składka na ZUS jest tak śmiesznie niska, że obywatel zarabia na nią w trzy godziny, więc niech sobie pochodzi po urzędach. Niech zobaczy, jak urzędnicy za jego pieniądze ciężko pracują, żeby nie miał poczucia, że płaci na bandę nierobów.
May 21, 2012
Na początku stała się światłość albo dostarczyciele kontentu
W kwietniowym numerze „Bluszczu” ukazał się artykuł poświęcony przekładom literackim pt. „Tłumaczenie tłumaczy” autorstwa Marceliny Szumer i Pawła Wieczorka. Lead („zmieniają wodę w błoto, perfumy w cukierki, a sprośności w fi fi”) zapowiada, że będzie tradycyjnie: bierzemy garść przykładów i jojczymy, jacy to ci tłumacze nieudolni. I jest tradycyjnie: z góry założona teza, że tłumacze to banda fuszerów, i mający tego dowodzić miszmasz przykładów, bez umieszczenia ich choćby w historycznym kontekście, jakby zasady translatoryki dzisiaj i kilkadziesiąt czy kilkaset lat temu były takie same.
Dobór przykładów też jest tradycyjny, bo choć zaczyna się nawet ciekawie od analizy tłumaczenia wierszy niemieckiego poety Michaela Zellera, to na tym – nomen omen – oryginalne pomysły dwójce autorów się kończą i mamy standardowy zestaw: Biblia, Szekspir i Barańczak, Kubuś Puchatek i Fredzia Phi Phi. Artykuł o tłumaczeniach literackich bez przytoczenia casusu Kubusia i Fredzi wydaje się wszystkim autorom tak niekompletny jak Watykan bez Jana Pawła II.
Już przy analizie spolszczonych wierszy Zellera wychodzi na jaw, że krytycy o sztuce przekładu mają średnie pojęcie. I tak ich zdaniem dwaj tłumacze przełożyli błędnie wyrażenie „aufgeklärtem blick” jako „jasne spojrzenie” i „rozjaśnione spojrzenie”, gdy tymczasem poeta miał na myśli „rozumienie świata”. Poeta mógł mieć na myśli nawet kupę dinozaura, ale napisał „Blick”, a nie „Welt”, więc w tłumaczeniu musi być „spojrzenie”. To spojrzenie jest chyba „rozumne, rozumiejące”, a nie „jasne”, ale trudno wyrokować, nie znając kontekstu, bo „jasne” w znaczeniu „zrozumiałe” też się stosuje.
Niezwykle interesująca jest część poświęcona Biblii, „najstarszej powieści przygodowej świata”, w której Bóg to „główny bohater”. Nie bardzo wiadomo, co autorzy chcieli osiągnąć, deprecjonując w ten prymitywny sposób świętą księgę dwóch religii, skoro tematem jest nie jej treść, tylko rozbieżność pomiędzy poszczególnymi wersjami językowymi. Ale dalej robi się jeszcze ciekawiej. Otóż dowiadujemy się, że „pierwsze zdanie Biblii (…) po łacinie brzmi fiat lux, et facta est lux”. Szumer i Wieczorek musieli być napruci winem albo po ziołach, kiedy to pisali, bo pierwsze zdanie Biblii brzmi In principio creavit Deus caelum et terram, a nie trzeba znać łaciny, żeby rozpoznać, że to zacytowane przez nich nie odpowiada frazie „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”.
Wróćmy jednak do przekładów i dowiedzmy się, co z tym „pierwszym” zdaniem. Otóż „przetłumaczone na język angielski, jest prawie dwa razy dłuższe”. Czyli tłumacz popełnił faux-pas, bo nie użył linijki. Owo „prawie dwa razy dłuższe” zdanie brzmi Let there be light: and there was light. Czyli osiem słów przy sześciu łacińskich, literek też jest raptem półtora raza więcej, no ale autorzy artykułu piszą o przekładach, a nie o arytmetyce, więc na arytmetyce znać się nie muszą. A dlaczego, jak jest dwa razy więcej literek, to niedobrze? Bo daje to „dwa razy więcej okazji do przekłamań, nadużyć i nadinterpretacji”. I nie da się ukryć, że to – nomen omen – święta prawda. W wersji łacińskiej można się tylko zastanawiać, czy Bóg zapalił pochodnię, czy lampę naftową, a wersji angielskiej mamy do wyboru jeszcze żarówkę i reflektor.
Czym dla kozy pochyłe drzewo, tym dla domorosłych znawców translatoryki kilka różnych przekładów tego samego utworu. Wielu tłumaczy brało się za „Hamleta”, Szumer i Wieczorek wszystkie polskie przekłady przeczytali i błyskotliwie zauważyli, że „bodaj jedynym, co je łączy, jest imię głównego bohatera”. Dowód? Inne brzmienie tej samej frazy: „w sercu noszą strapienie”, „w sercu noszą żal”, „w sercu ich żałość winna mieszkać”, „ich sercu przystoi żałoba”. Żaden z tłumaczy nie zastąpił serca wątrobą ani żałoby radością, a mimo to zostali skrytykowani, więc nasuwa się wniosek, że krytycy spodziewali się czterech identycznych tekstów. Wydaje im się pewnie, że Bóg oprócz światłości (w pierwszym zdaniu Biblii) stworzył również idealne wersje przekładów, a tłumacz ma do nich dążyć i jego przekład będzie tym lepszy, im bardziej zgodny z tą boską wersją (która ma oczywiście tyle samo literek co oryginał). Tymczasem tłumacze mają prawo sięgać po synonimy (żal, żałość, żałoba, strapienie), więc nigdy nie powstaną dwa identyczne przekłady. Każdy tłumacz odciska na przekładzie swoje indywidualne piętno (dlatego wskazane jest, by danego pisarza przekładała jedna osoba), co wcale nie znaczy, że czytelnik otrzymuje wersje, w których zgadza się tylko imię bohatera. Inkryminowana fraza – choć za każdym razem nieco inaczej sformułowana – niesie przecież tę samą informację i daje ten sam obraz. I wszystkie cztery przekłady „Hamleta” (Witolda Chwalewika – nazywanego w artykule „Chwalewnikiem”, przecież Sumer i Wiczorek nie będą ustalać, jak naprawdę nazywa się taka trzeciorzędna persona jak tłumacz – Jarosława Iwaszkiewicza, Macieja Słomczyńskiego i Jerzego S. Sito), z których pochodzą cytaty, mogą być dobre, bo to, że się między sobą różnią, niczego przeciwnego nie dowodzi.
No i nieśmiertelna Fredzia. „Kubusia Puchatka, Krzysia, Prosiaczka (…) powołał do życia (nie, nie Walt Disney!) Alan Alexander Milne”. Wykluczenie autorstwa Disneya albo ma być żartem i jest to wtedy humor tak zwanej wysokiej próby (ha! ha!), albo Szumer i Wieczorek zakładają, że czytelnicy „Bluszczu” to ćwierćinteligenci wyrośli na kulturze obrazkowej, którzy nie wiedzą, jak brzmi pierwsze zdanie Biblii, bo zapoznawali się z nią w formie komiksu. Po tym wprowadzeniu mamy informację, że przekład Ireny Tuwim jest nader swobodny: „Hefalumpy (…) jedynie podobne do słoni, u Tuwima stały się słoniami z krwi i kości”. Jak widać, u Szumera i Wieczorek Irena Tuwim stała się Julianem Tuwimem albo ktoś nie zna zasad odmiany żeńskich nazwisk. „Fredzia Phi Phi” Moniki Adamczyk zostaje oceniona jako „wierniejsza oryginałowi, ale też kompletnie pozbawiona uroku, którego nie można odmówić pierwszemu tłumaczeniu”. Myśl, że może uroku pozbawiony jest oryginał, jakoś w głowach autorów artykułu nie postała. Nie podoba im się, że Kłapouchy to nie osiołek, tylko bury osioł Iija, i że jego prezentem urodzinowym nie jest praktyczna baryłeczka, tylko użyteczny garnek. Jeśli w oryginale osiołek Kłapouchy jest osłem Iiją i dostał garnek, to pretensje, że nie ma to uroku, proszę zgłaszać do Milne’a, a nie do Adamczyk. Wisienką na torcie są korepetycje z geografii, jakich Szumer i Wieczorek udzielają tłumaczkom utworu: „Obie jednak pomyliły się, pisząc o łożyskach rzek, bo kto uczył się geografii, wie, że lepsze byłoby określenie ‘koryto’”. Kto uczył się polskiego, wie, że łożysko to „zagłębienie wyżłobione przez płynącą wodę; koryto” (SJP pod red. Mieczysława Szymczaka).
Z równie fachową krytyką spotkał się Andrzej Drawicz za zmianę w stosunku do pierwszego tłumaczenia imienia jednej z bohaterek „Mistrza i Małgorzaty” z „Annuszki” na „Anielcię”. Dlaczego zmiana jest zła? Wyjaśnia nam to tylko połowa duetu autorskiego (nie dowiadujemy się która): „drugiej po prostu nie lubię”. Czyli tłumacz powinien był kierować się nie tylko wymogami warsztatowymi, lecz także gustem pani Szumer lub pana Wieczorka. Drawicz naraził się też tym, że głowę Berlioza potoczył „po bruku”, a nie, jak w pierwszym tłumaczeniu, „znacznie bardziej przewrotnie i adekwatnie” „po kocich łbach”. Adekwatnie to by było, gdyby w języku rosyjskim nazwa bruku z kamienia polnego również nawiązywała do kociej łepetyny, ale nie nawiązuje, więc owa przewrotność występuje tylko w przekładzie Lewandowskiej i Dąbrowskiego. I to ich przekład jest zły, bo tłumacz nie może dodawać smaczków, których nie ma w oryginale.
Żeby to wyliczanie błędów, które błędami nie są, albo chwalenie rozwiązań, które na pochwałę nie zasługują, nie wyglądało tylko na nabijanie wierszówki, Szumer i Wieczorek jako ogólniejszą refleksję o tłumaczeniach przytaczają poglądy George’a Steinera, autora książki „Po wieży Babel”. Tytuł zapisują z bykiem ortograficznym „Po Wieży Babel”, no ale już ustaliliśmy, że Biblię znają głównie ze słyszenia i nie utrwaliło się im, że słowo „wieża” nie jest częścią nazwy. Steiner zostaje przywołany ni w pięć, ni w dziewięć, bo skoro twierdzi, że społeczeństwa żyją nie w jednej różnie nazywanej rzeczywistości, lecz w zupełnie innych światach i właśnie ta okoliczność stanowi dla tłumaczy niepokonywalną barierę, to przykłady błędnych tłumaczeń, wynikających z niewiedzy czy nieudolności tłumacza, nijak tej tezy nie ilustrują. Refleksja pojawia się w środku tekstu, autorzy najwyraźniej uznają jednak, że ciekawsze od pogłębionej analizy jest kopanie bliźnich po kostkach, wracają więc do pastwienia się nad przykładami.
Kim są Marcelina Szumer i Paweł Wieczorek? Pod tekstem żadnej informacji nie ma, z tekstu wynika jedynie tyle, że na pewno nie są tłumaczami literatury. Na szczęście Pan Bóg stworzył Internet (zaraz po światłości, a przed niebem i ziemią), który wypluwa informację, że to dziennikarze prowadzący agencję Pably, zajmującą się „dostarczaniem kontentu”. Kontent ma według zapewnień wysoką kłolity, tak by riders, którzy sięgnęli po daną niuspejper, wrócili do niej zachęceni rzetelną informejszyn i fachowym opracowaniem sabdżektu. I trzeba przyznać, że nie jest to reklamowe pustosłowie, ja na przykład czuję się totalnie zachęcony, by kupować kolejne numery „Bluszczu” i dowiadywać się, co dostarczyciele kontentu zechcą jeszcze napisać o przekładach literackich. Ale nietłumacze nie powinni czuć się poszkodowani, gdyż lista dziedzin, na których Szumer i Wieczorek się znają, jest nader obszerna, więc również przedstawicielom innych zawodów mogą dostarczyć sporo kontentowej radości. Usatysfakcjonowani będą też zamawiający artykuły, to znaczy kontent, gdyż Szumer i Wieczorek deklarują, że tworzą go na kola… tfu, nie na kolanie, tylko do ręki. „Od ręki przygotujemy kontent na tematy technologie, motoryzacja, kultura, prawo”. Ponieważ nie ma deklaracji, że przygotują kontent na temat język polski, zamiast czepiać się gramatyki tej konstrukcji, należy zamawiać tekst, sorry, kontent, który Szumer i Wieczorek bez kompleksów wyprodukują. Kto wie, może nawet pokuszą się o nową wersję Biblii, jeśli zgłosi się do nich jakaś sekta, widząc ich nieortodoksyjne podejście. Przecież Biblia to też kontent. „Na początku Bóg stworzył światłość. I zobaczył, że światłość jest dobra. I oświeciło go, że ci, co jej nie widzą, powinni o niej przeczytać. Stworzył więc Bóg dostarczycieli kontentu. Potem sięgnął po ‘Bluszcz’ i powiedział: ‘O kurwa, co ja narobiłem!’”.
May 14, 2012
Tłumacz i jego pisarz
Jednym z pisarzy, w których namiętnie się zaczytywałem, był Ernest Hemingway. „Pożegnanie z bronią”, „Komu bije dzwon”, „Stary człowiek i morze” to książki, które dostarczyły mi niesamowitych przeżyć. Zapamiętałem również nazwisko ich tłumacza. Nie był to wcale omen, że w przyszłości też będę tłumaczył literaturę, to, kto przełożył powieść, obchodziło mnie tak samo mało jak większość czytelników. Po prostu mój skrupulatny charakter nakazywał mi przeczytać wszystko, co w książce wydrukowano, włącznie z datą podpisania jej do druku (było kiedyś coś takiego). A że Hemingwaya przekładał jeden człowiek, jego powtarzające się nazwisko utkwiło mi w pamięci: Bronisław Zieliński.
Kiedy natrafiłem na wydaną w 2008 r. biografię Zielińskiego autorstwa Bartosza Marca pt. „Na wzgórzach Idaho”, i z sentymentu do Hemingwaya, i z radości, że ktoś docenia rolę tłumacza na tyle, by o nim napisać, musiałem po nią sięgnąć. To zresztą chyba pierwszy w Polsce (na świecie?) przypadek, że tłumacz literatury – niebędący pisarzem i nie zdobywszy sławy w inny sposób – zasłużył sobie na książkową biografię.

Już tylko za to należałoby autora i wydawnictwo Muza wynieść pod niebiosa, ale i poza tym trudno szczędzić im pochwał: wspaniałe wydanie w twardej oprawie, z dużą liczbą zdjęć, merytorycznie bez zarzutu, widać, że Marzec starannie się do napisania tej biografii przygotował, a zebrany materiał przedstawił w atrakcyjny sposób. Naprawdę warto po tę książkę sięgnąć.
Bronisław Zieliński (1914-1985), żołnierz kampanii wrześniowej, więzień polityczny w czasach stalinowskich, tłumaczeniem literatury zajął się w latach 50., poza Hemingwayem przekładał też m.in. Capotego* i Steinbecka. Tych trzech pisarzy poznał osobiście, ale emocjonalnie najbardziej czuł się związany z Hemingwayem, i to nie tylko w relacji pisarz - czytelnik/tłumacz, ale też tej międzyludzkiej.
Spędził z nim tylko trzy dni, ale czasami już tak jest, że z najważniejszymi ludźmi w naszym życiu nie jest nam dane pobyć dłużej (jeśli ktoś sam tego nie przeżył, to mógł przeczytać właśnie w „Komu bije dzwon”). Hemingway, który normalnie takich gości unikał, zaprosił Zielińskiego do siebie i przypadli sobie do gustu – łączyła ich wspólna pasja: łowiectwo. Przy czym muszę powiedzieć, że opisy polowań były dla mnie przykre. Nigdy nie polowałem, ale kiedyś nie przeszkadzało mi, że inni polują. A teraz, gdy czytałem, jak Zieliński postrzelonego królika, który nie mógł skonać, dobijał kopniakami, co uważał za czynność wprawdzie przykrą, ale humanitarną, to mi się nóż w kieszeni otwierał. Przestrzegę jednak takich wrażliwców jak ja, że naprawdę szkoda byłoby z powodu tych opisów zrezygnować z lektury książki.
Dużym zaskoczeniem była dla mnie informacja o fatalnym stanie fizycznym i psychicznym Hemingwaya przed samobójczą śmiercią. Dotąd miałem taki obraz, że mocny mężczyzna postanowił na swoich warunkach zakończyć życie, zanim ono go złamie, a tymczasem wychodzi na to, że zdążyło złamać. No cóż, obraz pisarza, jaki mają czytelnicy (nawet mocno interesujący się samym autorem), a jego prywatne życie, to często dwa diametralnie różne światy.
Sporą część książki stanowi korespondencja Zielińskiego z Hemingwayem i Capotem (czy po części omówienie, bo spadkobiercy pisarzy nie zgodzili się na publikację wszystkich listów). Zastanowiło mnie, jak takie biografie będą wyglądały w przyszłości, skoro teraz pisarze i tłumacze wymieniają między sobą nie trwałe papierowe listy, tylko ulotne maile. Mój biograf :-) nie znajdzie żadnej mojej korespondencji z Johanną Nilsson, bo stare maile dawno zjadła któraś z awarii komputera, a nowe zeżre jedna z następnych. No chyba że Johanna robi sobie odpisy do pośmiertnego archiwum, w co jednak szczerze wątpię.
Podsumowując, „Na wzgórzach Idaho” to nie tylko książka dla tych, których interesują okołoliterackie tematy i Ernest Hemingway, czy dla tej garstki, którą obchodzą zagadnienia przekładu literackiego. To przede wszystkim opowieść o tym, jakim ciekawym człowiekiem był Bronisław Zieliński. Serdecznie polecam.
*O kłopotach z odmianą nazwiska Capote tutaj, polskie słowniki faktycznie podają błędną wymowę, Zieliński pytał o to samego pisarza i ten podał, że prawidłowa wymowa to „Kapoti”.
May 7, 2012
O kant dupy taką agencję
Człowiek ocenia swoją sytuację, porównując się z innymi, i kiedy ma od nich gorzej, jest niezadowolony. Mnie niestety przyszło porównywać sytuację polskiego autora z warunkami, w jakich tworzą Szwedzi, bo ich literaturę tłumaczę. Gdybym tłumaczył ukraińską, pewnie porównywałbym się z Ukraińcami i wtedy powodu do frustracji bym nie miał. A tak na każdym kroku widzę, jak mogłoby być dobrze, a jak jest fatalnie.
Koresponduję sobie z Johanną Nilsson i dowiaduję się, że ma nowego agenta i tenże agent z miejsca załatwił jej zamówienie opowiadania przez czasopismo. Nie powiem, zamarzył mi się ktoś taki, kto nakłaniałby czasopisma, by zgłaszały do mnie z prośbami o opowiadanie. Dotąd agenta nie miałem, bo w Polsce generalnie ten zawód nie istniał. Agencje literackie zaczęły się jednak pojawiać, toteż postanowiłem z usług takowej skorzystać, mając nadzieję, że zdejmie ze mnie całą tę akwizytorską robotę, którą polski pisarz (i tłumacz) musi wykonywać. Akurat na forum Wydawnictwa i obyczaje jedna się ogłosiła, więc do niej napisałem. Książek (w tym tłumaczonych) sporo mam na koncie, jest co wznawiać, następne przecież też będę pisał (i tłumaczył), a i podobno ciekawie o tym, co robię, opowiedzieć umiem. Wydawało mi się więc, że dla takiej agencji jestem niezłym klientem. Agencji chyba też się tak wydawało, bo i skwapliwie odpisała, a jej szef nawet się pofatygował do mojego stolika na targach, żeby osobiście ze mną porozmawiać. Ze sporą nadzieją czekałem więc na propozycje napisania czy przetłumaczenia książek, na oferty wznowień, na zamówienia tekstów do prasy, na zaproszenie na spotkania autorskie (z honorarium dla autora, bo skoro agencja żyje z prowizji, to organizacja nieodpłatnego nie ma dla niej sensu). No i czekam dalej, w tej chwili mija już półtora roku i przez te półtora roku agencja nic mi nie załatwiła. Nic, liczbowo: zero, słownie: gówno.
Nie dość tego. Po początkowej korespondencji i podaniu, co ma zamiar zrobić, więcej się do mnie nie odezwała. Od roku ze sporym okładem nie dostałem ani jednego maila! Rzeczona agencja najwyraźniej uważa, że współpracujący z nią autor ma się do niej dobijać, monitować, ustalać, czy książka została przyjęta do wydania, prosić się o odpowiedź, czyli robić dokładnie to samo, co wtedy, kiedy nie jest przez nikogo reprezentowany. A jak już autor wymusi na agencji, że ta gdzieś jego książkę wciśnie, wtedy agencja pobierze prowizję. I proszę tego nie odczytywać jako sarkazmu, że niesłusznie. Przecież oszczędziła autorowi przykrych wrażeń, bo zamiast dwudziestu wydawnictw leje na niego jedna agencja, a zawsze to przyjemniej, jak tych człowieka olewających jest mniej niż więcej.
Nie mogę jednak powiedzieć, żeby pracownicy agencji się obijali. Zwyczajnie nie mieli czasu do mnie napisać, gdyż byli zajęci redagowaniem ogłoszeń na forum Wydawnictwa i ich obyczaje, że poszukują autorów powieści dla kobiet albo tłumaczy fińskiego. Czyli agencja, zamiast skutecznie przekonywać wydawnictwa do moich książek, co jest jej zadaniem, którego dobrowolnie się podjęła, robi za słup ogłoszeniowy tychże wydawnictw. „Chcielibyśmy zaproponować państwu kryminał polskiego autora i szwedzką obyczajówkę”. „Nie potrzebujemy, teraz stawiamy na fińską literaturę kobiecą”. „Aha. To my damy ogłoszenie”.
No i proszę mi powiedzieć, jak mam teraz nie porównywać. Szwedzki agent nawiązuje współpracę z pisarzem i ostro bierze się do roboty. Dba o jego interesy i skutecznie coś mu załatwia. Polski agent umieszcza sobie pisarza w bazie danych i przestaje się nim interesować, dopóki wydawnictwa same nie powiedzą, że taki rodzaj twórczości ich interesuje. To na cholerę taki agent? Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, dlaczego rozwiązania, które z powodzeniem funkcjonują na świecie, w Polsce zawsze przybierają karykaturalną formę?
May 1, 2012
Spotkanie autorskie w Strzelinie
Jutro (2 maja, środa) będę miał dwa spotkania autorskie, ale czytelników mojego bloga zaproszę tylko na jedno. Biletem wstępu na drugie jest skazujący wyrok sądu, gdyż odbędzie się ono w więzieniu :-). Tych, którzy nie weszli w konflikt z prawem, zapraszam na godzinę 18.00 do Strzelińskiego Ośrodka Kultury przy ul. Brzegowej 10a.
April 30, 2012
Tupolew a powstanie warszawskie
W kwietniu media poświęciły sporo uwagi dwóm tematom: katastrofie Smoleńskiej i nauczaniu historii. Rozłącznie, bo na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego. Rocznicę tragicznego lotu zdominowało oburzenie komentatorów (tych antypisowskich oczywiście), że Jarosław Kaczyński przestał ograniczać się do sugerowania zamachu i powiedział wprost, że Ruscy mu braciszka ukatrupili. Tą teorią już się zajmowałem, więc drugi raz wykpiwać jej nie będę, nie zamierzam się też dołączać do chóru oburzonych na Kaczyńskiego. Problemem nie jest bowiem prezes PIS-u, tylko to, że ma się do kogo zwracać: 18% Polaków wierzy w zamach. Jakby 18% wierzyło, że Lech Kaczyński mógł dzięki swym nadnaturalnym zdolnościom wysiąść z samolotu przed katastrofą, ale się poświęcił, żeby nie opuszczać małżonki i współtowarzyszy niedoli, to Jarosław wtedy te bzdety opowiadałby na wiecach i pisał petycje do Watykanu, żeby Lecha kanonizowali. Bo Kaczyński, jak znakomita większość polityków, mówi to, co chcą usłyszeć ci, których głosy ma szanse pozyskać. Ot, taki rodzaj politycznej prostytucji uprawianej przez wszystkich od prawa do lewa. I Kaczyńskiemu wcale osądu nie zaburza miłość do brata. Jak mu ociec derektor opluli bratową, udawał, że deszcz spadł, bo rodzinne uczucia musiały ustąpić przed polityczną kalkulacją, że uniesienie się honorem nijak się nie opłaci. I taką samą kalkulacją jest głoszenie teorii zamachu, bo przecież Kaczyński nie jest świrem jak Macierewicz, żeby w nią wierzyć. Innymi słowy, gdyby trzeba było wsiąść do samolotu i polecieć na spotkanie z brzozą dla udowodnienia tezy, że tupolewy koszą brzózki jak źdźbła trawy i wychodzą z tego bez szwanku, Macierewicz by wsiadł, a Kaczyński nie (swoją drogą, prosimy o przeprowadzenie takiego eksperymentu).
Pytanie, które więc trzeba sobie stawiać, brzmi, nie dlaczego Kaczyński przestał owijać w bawełnę, tylko dlaczego mamy w Polsce aż 18% Macierewiczów. Blisko siedem milionów (!) ludzi wierzy w bzdurną teorię, której nie potwierdzają żadne poszlaki, o dowodach nie mówiąc, którą zebrane dowody obalają, która wreszcie – jeśli nie daje się wiary dowodom – nie ma sensu, bo Lech Kaczyński na reelekcję nie miał żadnych szans, a nie morduje się przeciwników, którzy politycznie i tak są trupami. Parę odpowiedzi padło i najwyraźniej uznano je za wystarczające, bo nikt tematu nie drąży. Jedno z wyjaśnień brzmi, że to ludzie prości, starsi, niewykształceni, sfrustrowani rzeczywistością. Po pierwsze, nie tylko, młodych na Krakowskim Przedmieściu nie brakło, w telewizji wypowiadał się niejeden oszołom z magisterskim tytułem, a po drugie, dlaczego podeszły wiek, brak studiów i niezadowolenie z życia mają wyłączać zdroworozsądkowe myślenie? Inni komentatorzy bagatelizują, że wszędzie są zwolennicy teorii spiskowych i wszędzie ludzie wierzą w nonsensy. W Stanach jest nawet Towarzystwo Płaskiej Ziemi. W porządku, tylko właśnie chodzi o to, że przekonanych, że ziemia jest płaska, a zdjęcia z kosmosu to mistyfikacja, są trzy tysiące, a Polaków wierzących w absurd tego samego kalibru siedem milionów. Blisko jedna piąta narodu! Czy ten naród jest jakoś biologicznie wadliwy, jakieś synapsy nie zaskakują jak należy, coś w naszym DNA się schrzaniło?
Nie wykluczam odpowiedzi pozytywnej, ale dopóki nie zostanie potwierdzona badaniem mózgu Antoniego Macierewicza, mam inne wytłumaczenie. Sami sobie gotujemy ten pasztet, wypuszczając ze szkół ludzi, którzy nie potrafią myśleć, nie umieją połączyć przyczyny ze skutkiem, przeprowadzić racjonalnej analizy danego zdarzenia czy zjawiska. A próby wprowadzenia nowoczesnej edukacji, jak właśnie w przypadku nowego programu z historii, napotykają zaciekły opór. Uczeń dalej ma bezmyślnie wkuwać, kiedy było powstanie warszawskie, jak przebiegało i dowiadywać się, jacy to jego dziadowie byli mężni i waleczni. Nie daj Boże, żeby zamiast odpytywać go z dat, które w każdej chwili może sobie sprawdzić w internecie, przedyskutować z nim, czy to męstwo i bohaterstwo miały sens. Bo to byłby zamach na patriotyzm. I opuszcza taki absolwent szkolne mury, wiedząc, że Rosjanie i Niemcy to nasi odwieczni wrogowie, wiedząc, że Polacy są dzielni i skrzywdzeni, to co ma myśleć, kiedy słyszy, że w Rosji spadł polski samolot? Przecież nikt go nie nauczył analizowania docierających do niego informacji.
A można. Swego czasu, ucząc w szkole niemieckiego, miałem klasę, której wychowawczyni, polonistka, machnęła ręką na program. Zamiast „Trenów” dała dzieciakom do czytania współczesne książki (czyli dla nich ciekawe i zrozumiałe) i nie dyktowała im do zeszytów, co autor miał na myśli, tylko z nimi debatowała, pozwalając im samodzielnie dochodzić do wniosków, niekoniecznie do tych założonych przez autorów podręczników (tych lektur zresztą podręczniki nie omawiały). Efekt? Była to jedyna klasa, która, kiedy miała o coś pretensje, potrafiła podjąć rzeczową dyskusję. Umieli przedstawić swoje stanowisko, zrozumieć stanowisko drugiej strony, wysłuchać argumentów i rzeczowo na nie odpowiedzieć. I co najciekawsze, nie byli to wcale tzw. zdolni uczniowie, powiedziałbym nawet, że poniżej przeciętnej.
Jestem przekonany, że z tych uczniów – wówczas trzynastolatków – dzisiaj w teorię zamachu wierzy jeden, góra dwóch, czyli właśnie w normie. I z nimi mógłbym tezy mojego wpisu przedyskutować. Gdybym zamieścił go na jakimś forum, dowiedziałbym się, że napisałem, że Polacy są biologicznie wybrakowanym narodem. I najpierw musiałbym wtórnym analfabetom, których produkują nasze szkoły, tłumaczyć, co rzeczywiście napisałem, a i tak do wielu by nie dotarło. Problemu nie dałoby się omówić, a jak problemu nie da się omówić, to się go nie zdefiniuje ani nie rozwiąże. To znaczy, można rozwiązać, mając większość, tylko że wtedy mniejszość wychodzi na ulice, bo nie rozumie, co się dzieje. A dużej mniejszości nie trzeba wiele świeżej krwi, by stała się większością. I kiedy ten dopływ świeżej krwi nastąpi, znowu, zamiast się mierzyć z wyzwaniami współczesnego świata, będziemy odbudowywać zakisły XIX-wieczny, za to patriotyczny zaścianek.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
