Paweł Pollak's Blog, page 28

June 27, 2013

Partia Go Go

Partia Go Go (Godson & Gowin) wbrew możliwym skojarzeniom, jakie przywodzi ten skrót, jest głęboko religijna, jak na prawdziwie polską partię przystało. Dotąd, nie wiadomo dlaczego, się tego wstydziła, ale wreszcie postanowiła wystąpić z otwartą przyłbicą i ogłosiła, że związków partnerskich w Polsce nie będzie. Trzeba zresztą uczciwie przyznać, że zwolennicy związków mieli kiepskie argumenty. Na przykład taki, że związki wcale nie zagrażają tradycyjnej rodzinie, bo przecież mąż katolik nie porzuci żony i dzieci dlatego, że będzie mógł się ożenić z sąsiadem. Tymczasem zagrażają, bo homofobia występuje u mężczyzn, którzy nie są pewni swojej seksualności i przy odpowiedniej podniecie mogliby zmienić orientację. Taki poseł Gowin na przykład jest głęboko wierzącym katolikiem i nie uznaje życia na kocią łapę. Czyli obecnie związek z posłem Biedroniem nie wchodzi dla niego w grę. Ale gdyby mógł się z Biedroniem oficjalnie związać, znikłaby przeszkoda, która teraz nie pozwoliłaby mu odpowiedzieć na ewentualne zaloty. Nic dziwnego, że poseł Gowin woli nie kusić losu i broni się przed tą ustawą rękami i nogami. Zresztą dobrze się broni, wskazując, że przyznanie praw gejom naruszałoby konstytucję (lesbijki homofobów tak naprawdę nie obchodzą; jak wyjaśnił inny poseł z partii Go Go, na lesbijki mógłby patrzeć, za co oficjalnie z partii wyleciał, a nieoficjalnie jest przez nią utrzymywany). Konstytucjonaliści mają wprawdzie odmienne zdanie, ale w swoich wykładniach ignorują okoliczność, że intencje ustawodawcy są istotne dla interpretacji prawa. A intencja twórców konstytucji, starających się zadowolić Kościół, jest oczywista: nie chcieli dopuścić, by zboczenia rozpleniły się na taki moralny i cnotliwy kraj, jakim jest Rzeczpospolita. Bo jaki mieliby inny powód, by zaznaczać, że małżeństwo może być tylko związkiem mężczyzny i kobiety?

Jedna z blogerek recenzujących „Kanalię” pouczyła mnie, że wprawdzie „piętnowanie pedofilii, nie tylko wśród księży, nie jest niczym złym” (co mnie uspokoiło, bo dotąd myślałem, że piętnowanie pedofilii wśród księży to grzech śmiertelny), „ale nie trzeba od razu pisać, że księża chodzą do agencji towarzyskich i opisywać ze szczegółami tych wizyt”, bo „żyjemy w kraju katolickim”. Przyjmuję tę diagnozę z pokorą i aprobuję, że pewna grupa ludzi nie dostanie w Polsce pełni praw obywatelskich, bo ich orientacja seksualna nie pasuje do katolickich wyobrażeń o moralności. A partia Go Go zadba już o to, by ta moralność stała się prawem. Czemu zresztą należy przyklasnąć, powinien być na przykład ustawowo wprowadzony nakaz miłowania bliźniego. Wtedy można by wsadzić do więzienia posłankę Kempę za jej uwagę w TVN24, że nie była w stanie oglądać relacji z gejowskiego ślubu, bo ją to brzydziło. Co konkretnie, posłanka Kempa nie zdradziła, ale można domyślić się, że wyobrażenie nocy poślubnej. Ciekawe, że posłance Klempie nie przyjdzie do głowy, że niektórych może brzydzić wyobrażenie, jak ona uprawia seks, ale dla nikogo nie jest to powodem, by zabraniać jej zalegalizowania związku z partnerem, z którym ten seks chce uprawiać. No, ale posłanka Kempa jest katoliczką, żyjemy w katolickim kraju, więc liczy się opinia posłanki Kempy (którą, miejmy nadzieję, partia Go Go przy takiej zgodności poglądów przyjmie do swojego grona, ratując od wypadnięcia ze sceny politycznej).

Skoro udało się spacyfikować gejów, partia Go Go powinna teraz wziąć się na przykład za antyklerykałów. Nie ma żadnego powodu, by ci w katolickim kraju bluźnili i opisywali w swoich książkach, jak księża chadzają do agencji towarzyskich. I to jeszcze ze szczegółami. A niby gdzie ten biedny ksiądz ma pójść, skoro nie ma żony? Poza tym, jeśli chodzi do agencji, to znaczy, że porządny, bo w agencjach nieletnie nie pracują. I w ogóle dyskusja na ten temat jest zbędna, skoro żyjemy w katolickim kraju. Należy wreszcie skończyć z półśrodkami w rodzaju dwóch lat więzienia za obrazę uczuć religijnych, z czego sądy orzekają tylko grzywny, zamiast posyłać bluźnierców za kratki. Autor, który zniesławia księży, choć mógłby pisać o „duchownych z powołania – dobrych i uczciwych”, powinien gnić w klasztornych lochach opalanych jego książkami.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 27, 2013 00:30

June 24, 2013

Film o Columbo

Nota na okładce nowego wydania „Kanalii”, napisana przez wydawcę, zaczyna się cytatem z książki, słowami, które stary wyjadacz Markowski kieruje do nowicjusza Lepki, kiedy ten ma swoją koncepcję, jakie działania popchną śledztwo do przodu: „Synek, to nie jest film o Columbo!”. Jakiś krytyk, mający tendencję do przypisywania autorowi poglądów bohaterów, mógłby uznać, że oceniam serial jako wydumany (i przeciwstawiam go realistycznemu śledztwu w „Kanalii”). Nic bardziej błędnego, „Columbo” to mój absolutny faworyt pośród seriali kryminalnych. I jedyny, który oglądam wciąż na nowo. Kto zabił, wiadomo i tak od samego początku, za to psychologiczny pojedynek między porucznikiem w prochowcu a zabójcą jest za każdym razem tak samo pasjonujący.

Co przenikliwsi czytelnicy już się pewnie domyślili, że będę ich katował wyliczaniem swoich ulubionych seriali kryminalnych. Tak, i to niemiłosiernie, bo z racji tego, że oglądam głównie niemiecką telewizję (polskiej unikam ze względu na niepunktualność, fatalne tłumaczenia i mordowanie gry aktorów lektorskim głosem) części z nich normalny człowiek w Polsce nie zna.

1. Pierwsze miejsce już podałem: „Columbo”.

2. Kto czytał „Między prawem a sprawiedliwością” albo jakiś wywiad na temat tej książki, wie, że jeśli nie na pierwszym miejscu, to najdalej na drugim musi być Law & Order. Z tym że tylko ten zasadniczy serial, spin-offy w postaci Criminal Intents albo Law Order Special Victims Unit średnio mi się podobają. Bardzo za to cenię niemiecką wersję tego serialu Im Namen des Gesetzes („W imieniu prawa”), bo Niemcom udało się atrakcyjnie pokazać europejski proces sądowy, nie odchodząc od realiów.

3. „Detektyw Monk” i od razu autopoprawka, ten serial też można oglądać wielokrotnie. Zwłaszcza dopóki znerwicowanym detektywem opiekowała się Sharona. Mam wrażenie, że kiedy zastąpiła ją bezbarwna Natalie, zmienili się też scenarzyści albo zabrakło im pomysłów na tak przemyślne zagadki jak wcześniej. Ale przedni humor pozostał, na przykład kiedy Monk żąda wysadzenia go z łodzi podwodnej, bo pływanie pod wodą wywołuje u niego klaustrofobię.

4. „Castle”. Za postać tytułowego bohatera, którego trzymają się takie pomysły, jak sprawienie sobie kuloodpornej kamizelki z napisem „Writer”. Za postać głównej bohaterki, która oprócz urody i inteligencji ma to coś. Za pomysłowe i misternie skonstruowane zagadki kryminalne.

5. Tatort („Miejsce zbrodni”). Pierwszy z tych seriali niemieckich. „Miejsce zbrodni” to dość nietypowe przedsięwzięcie, bo pod tym tytułem wyświetlane są de facto różne seriale kryminalne, których akcja toczy się w poszczególnych niemieckich miastach. Na początku (a Tatort ma długą tradycję, bo pierwszy odcinek wyemitowano w 1970 r.) taka była zresztą idea, że film ma bardziej opowiadać o miastach niż o ludziach, więc prowadzący śledztwo się zmieniali. Teraz śledczy są już powiązani z miastami, ale w każdym pracuje oczywiście inna ekipa. I zwykle to ona przesądza o charakterze filmu. Moją ulubioną (i większości Niemców, patrząc na statystyki oglądalności) jest ta z Münsteru. Śledztwa tam prowadzi komisarz Frank Thiel, a wtrąca mu się lekarz sądowy Karl-Friedrich Boerne. Na scharakteryzowanie Thiela można użyć słów hot dog, rower, mecz, lumpeks, a że Boerne to zadufany w sobie snob, komicznych spięć nie brakuje. Do tego ojcem Thiela jest były hippis i syn policjant ma pewien problem z tym, że tatuś pali trawkę i nią handluje. Film wyśmiewa też poprawność polityczną: Boerne ma za asystentkę karlicę, z której wzrostu ciągle się jednak naigrawa. Zwraca się do niej per „Alberich” (Alberyk), ci, którzy znają się na operze, wiedzą, o co chodzi. Ja się nie znam i musiałem sprawdzić, przyznam się zresztą do takiej ignorancji, że na początku myślałem, iż to jej nazwisko.

6. „Morderstwa w Midsomer”. Sielska angielska prowincja i gęsto ścielący się trup. Chociaż zauważyłem, że ten serial jest rekordzistą, jeśli chodzi o czas oczekiwania na pierwsze zwłoki. Ale potem worek się rozwiązuje. Znakomite jest tło muzyczne, o czym świadczy fakt, że je zauważyłem, bo jako żem niemuzykalny zwykle przelatuje mi ono koło uszu.

7. „Kryminalne zagadki Las Vegas”. Pokazanie wagi śladów kryminalistycznych w ujęciu zabójcy i przy ustalaniu, jaki był przebieg zdarzeń. To wiadomo. Ale ten serial jest też przykładem, jak daleko można odejść od realiów, zachowując wrażenie realizmu. Główne postaci to skrzyżowanie technika kryminalistycznego, laboranta i policjanta (zwłaszcza w nowojorskiej wersji), czyli coś, co w naturze nie występuje, a mimo to technik/laborant zakładający przestępcy kajdanki nie razi.

8. „Wilsberg”. Niemiecki serial, tytułowy Wilsberg to właściciel antykwariatu (choć przez cały serial nie sprzedał chyba ani jednej książki) i prywatny detektyw, ale zwykle nie chce od klientów pieniędzy i żeruje na swoim przyjacielu, urzędniku skarbowym, regularnie pożyczając od niego komórkę i samochód. Do tego irytuje zaprzyjaźnioną panią komisarz, bo ciągle pojawia się w prowadzonych przez nią sprawach i na ogół jest krok do przodu.

9. „Jesse Stone”. Też prowincja, tyle że amerykańska. Zakochany w byłej żonie policjant (w tej roli rewelacyjny Tom Selleck) zbyt często zagląda do kieliszka i zostaje z tego powodu zesłany przed emeryturą do małomiasteczkowego komisariatu. Napisałem „też prowincja”, ale atmosfera serialu jest całkowicie odmienna od tej w „Midsomer”. Posępna, depresyjna.

10. „Nowojorscy gliniarze”. W tej chwili też już klasyka, dla mnie najlepszy serial z tych pokazujących rzeczywistą pracę policjantów.

11. (nigdy nie mówiłem, że będzie tylko dziesięć) „Przekręt” (Hustle). Brytyjski serial o grupie oszustów, w przemyślny sposób naciągających bogatych drani.

12. „Jedwabne pończoszki”. Morderstwa w high society w Palm Beach. Wystarczy obejrzeć czołówkę i wiadomo, o czym będzie. Ale ze swoim zamiłowaniem do kiczu nigdy nie się kryłem.

13. Der Alte, czyli „Stary” i chodzi o wiek komisarza. Życiowe doświadczenie pomaga rozwiązywać życiowe sprawy.

14. Death in Paradise. Na ostatnim miejscu, bo świeża rzecz, ale chyba szybko poszybuje w górę. Na tropikalnej wyspie sztywny Anglik, wbity mimo rozkładającego go upału w przepisowy garnitur (chociaż teraz, kiedy żar za oknem, przestaje to być śmieszne), rozwiązuje tak zaskakujące zagadki, że rozdziawiałem buzię ze zdumienia. A jestem nie tylko wytrawnym oglądaczem kryminałów, co widać z powyższego, ale i autorem, który, jak do mnie dociera, potrafił czytelników nieźle zaskoczyć.

To by było na tyle. Jeśli kogoś nie znużył ten egocentryczny wpis, to na blogu Pasje i fascynacje mola książkowego może przeczytać wywiad, w którym między innymi wyjaśniam, jak to faktycznie jest z tym realistycznym śledztwem w „Kanalii”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 24, 2013 00:30

June 17, 2013

Jeśli a, to b, czyli logika pani sędzi

Proces (opisany przed tygodniem) przegrałem.

Na ogłoszeniu wyroku nie byłem (musiałbym specjalnie jeździć do Warszawy), uzyskana telefonicznie informacja sprowadzała się do lakonicznego „pozew oddalony”. Bardzo niemile mnie to zaskoczyło, ale, chociaż byłem pewien wygranej, nie zaszokowało. Doszedłem do wniosku, że przeważyło owo nieszczęsne zezwolenie dla wydawcy na wykonywanie osobistych praw autorskich. Najwyraźniej sędzia uznała, że w jego ramach mieściło się uprawnienie do zmiany tytułu i chociaż aż rzucało się w oczy, że dla tonącego wydawnictwa była to jedna z wielu brzytew, których usiłowało się chwycić, to prawo – w opinii tej sędzi – nie zezwalało na inne rozstrzygnięcie. Byłem w stanie to zaakceptować.

Wystąpiłem jednak o uzasadnienie, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia, no i zorientować się, jakie będą możliwości wniesienia apelacji. Musiałem odczekać dwa miesiące, gdyż tyle sędzia potrzebowała, żeby uzasadnienie napisać. A kiedy do mnie dotarło i je przeczytałem, wtedy pojawił się szok. Bo sędzia Monika D.* uznała, że dopisany podtytuł nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym.

Z koronnym dowodem, że jako podtytuł zaklasyfikowały owo rzekome hasło reklamowe wszystkie biblioteki, sędzia rozprawiła się następująco:
(…) przedstawione przez powoda wydruki świadczące o tym, że w katalogach Biblioteki Narodowej i szeregu bibliotek uniwersyteckich jego książka została skatalogowana jako „Niepełni: o miłości wbrew przeciwnościom losu”, nie przemawiają za uznaniem, że fraza zamieszczona na stronie tytułowej stanowiła podtytuł książki (…)
Za czym przemawiają, skoro całość została umieszczona w polu „Tytuł”, sędzia nie zechciała wyjaśnić. Zaznaczyła jedynie, że z treści tych wydruków nie wynikało, że sporna fraza stanowi właśnie podtytuł książki. Co stanowi, też się z uzasadnienia nie dowiedziałem. Mogłem się tylko domyślić, że zdaniem pani sędzi bibliotekarze do rubryki „Tytuł” wpisali coś, co częścią tytułu nie jest. Wszyscy jak jeden mąż.

Pozwana konsekwentnie twierdziła, że przedmiotowa fraza nie była podtytułem, lecz stanowiła hasło reklamowe (…)
„Konsekwentnie” znaczy od początku do końca tak samo, tymczasem w jednym z maili wydawnictwo przyznało, że przez zamieszczenie tej frazy na stronie tytułowej stała się ona podtytułem, a od połowy procesu zaczęło udowadniać, że miało prawo ten podtytuł zamieścić.
W takim też charakterze [reklamowym] umieszczono to hasło, jak wynika (…) z treści maili przedstawicieli pozwanej z 2009 r. i 2011 r.
Sędzia Monika D. owych rzekomych treści nie przytacza, powtarza jedynie twierdzenia adwokata wydawnictwa, ignorując moje wskazanie, że jest to nieprawda, gdyż żaden pracownik Prószyńskiego w mailach do mnie takiej tezy, że hasło reklamowe przeniesione na stronę tytułową pozostało hasłem reklamowym, nie stawiał (świetnie wiedząc, że to bzdura). A kierownik redakcji literatury polskiej napisał expressis verbis coś dokładnie przeciwnego. Szukam w uzasadnieniu, jak sędzia zdołała ten dowód obalić. Bardzo prosto. Pominęła go. Jeden z dwóch kluczowych dowodów przedstawionych przez stronę sędzia zwyczajnie zbyła milczeniem. Rozumiem, że pomijali go moi przeciwnicy, nie będąc w stanie tego dowodu obalić, ale sędzia?

Ignorowanie moich argumentów okazało się zresztą częściej stosowaną przez sędzię metodą.
(…) omawiane hasło (…) zostało (…) zaczerpnięte z noty bibliograficznej opracowanej przez powoda (…) W sporządzonej przez niego nocie na temat książki zostały zawarte sformułowania, że utwór jest poruszającą historią miłości, która rodzi się wbrew przeciwnościom losu. Tak więc to sam powód twierdził, że jego utwór jest powieścią o miłości, która rodzi się wbrew przeciwnościom losu, co potwierdza treść noty zamieszczonej na tylnej okładce książki.
Wskazałem, że notę pisałem z założeniem, że nie będę uchodził za jej autora, i że dla danych treści istotny jest kontekst. Poza tym, owszem, nie kwestionowałem, że fraza pochodzi z mojej noty, ale wskazałem, że została przerobiona przez dodanie słówka „losu”, które nie pochodzi ode mnie, i że w tej formie, nadanej przez wydawnictwo, fałszuje mój przekaz. Sędzia wydaje się w ogóle nie wiedzieć, że słowo „losu” zostało dopisane przez Prószyńskiego, a do powyższych argumentów nie odnosi się nawet półsłówkiem. Rozumiem, że może ich nie podzielać, ale chyba powinna się do nich ustosunkować?

Sędzia nie przychyliła się również do mojego stanowiska, że skoro uczestnicy rynku książki zgodnie odczytali tę frazę jako podtytuł, to jest ona podtytułem. Bo przecież nie ma żadnych przepisów, które by określały, gdzie informację o podtytule trzeba dać, jest to sprawa zwyczajowa, a zatem odbiór czytelników należy uznać za miarodajny.
Podnieść należy, że jedynie niektóre osoby komentujące książkę powoda wskazywały, że fraza „O miłości wbrew przeciwnościom losu” stanowi podtytuł książki.
W s z y s t k i e osoby, które komentowały frazę, odczytywały ją jako podtytuł. Ż a d n a nie uznała jej za hasło reklamowe. Ale sędzia zastosowała taką logikę, że skoro ktoś tej frazy nie komentował, to znaczy, że nie uznał jej za podtytuł.

Żelazna logika przebijała też z innych argumentów pani sędzi.
Co prawda na stronie przedtytułowej zwyczajowo znajdują się okrojone dane o książce, lecz gdyby pozwanej zależało na uznaniu frazy „O miłości wbrew przeciwnościom losu” za podtytuł, to taką frazę zamieściłaby ona także na stronie przedtytułowej.
Innymi słowy: wydawnictwo nie musi podawać podtytułu na stronie przedtytułowej, ale żeby uznać, że opatrzyło książkę podtytułem, musiałoby go podać na stronie przedtytułowej. Brawo, pani sędzia!

Jeżeli więc tekst „O miłości wbrew przeciwnościom losu” zamieszczony na okładce bezpośrednio pod tytułem stanowił hasło reklamowe, a nie pełnił funkcji podtytułu książki, wobec tego identyczny tekst zamieszczony na stronie tytułowej książki również pełnił rolę hasła reklamowego, a nie pełnił funkcji podtytułu książki.
Do pani sędzi nie dotarło, że miejsce umieszczenia tekstu w książce determinuje charakter tego tekstu. Tytuł rozdziału przeniesiony na okładkę przeistoczy się w tytuł książki, a nie pozostanie tytułem rozdziału. Gdyby na okładce podano nazwisko redaktora (nie zaznaczywszy kto zacz), a pisarz wniósł pozew, że bezprawnie dopisano mu współautora, czy sędzia argumentowałaby, że „skoro pan Kowalski na stronie redakcyjnej wymieniony jest jako redaktor, to również w identycznej roli występuje na okładce, a nie jako współautor książki”?

Po wybraniu okładki na stronie tytułowej postanowiono odwzorować formę tej okładki, z wyjątkiem znajdującego się na niej zdjęcia.
Taki argument przytoczył adwokat wydawnictwa. Było to kolejne z wyjaśnień, które padało dopiero na rozprawie, czyli jawnie nieprawdziwe, wcześniej wydawnictwo twierdziło, że brak protestu przeciwko haśle na okładce uznano za moją zgodę na dołożenie podtytułu, a potem, że grafik omyłkowo skopiował hasło na stronę tytułową, nigdy nie było mowy o świadomym odwzorowaniu grafiki bez zdjęcia. Nie odpowiedziałem na to twierdzenie, gdyż uznałem, że są jakieś granice absurdu. Odwzorowanie grafiki bez zdjęcia, jedynie gołego tekstu, ma tyle samo sensu, co skopiowanie obrazu z zachowaniem wyłącznie podpisu malarza.
Ale najwyraźniej sędzia była skłonna zaakceptować każdą bzdurę wygłoszoną przez pełnomocnika Prószyńskiego. Na dodatek, żeby zaakceptować to wyjaśnienie, musiała zignorować nie tylko logikę (co w jej przypadku akurat wyraźnie nie stanowiło kłopotu), lecz także fakty. Najpierw powstała okładka, a dopiero potem strona tytułowa, nie odwrotnie. Człowieka, który potrafi ocenić, czy ktoś kłamie, czy nie (a sędzia rozstrzygający spory powinien chyba tę umiejętność posiadać), musiałoby zastanowić, dlaczego „odwzorowania grafiki bez zdjęcia” dokonano dopiero po przedstawieniu autorowi do akceptacji „nieodwzorowanej” strony tytułowej. I dlaczego uznano, że tej nowej, po „odwzorowaniu”, lepiej autorowi nie pokazywać.

Ponieważ przeciwko okładce nie zgłaszałem protestów, sędzia uznała, że z tych przyczyn tym bardziej pozwana była uprawniona do zamieszczenia hasła z okładki także na stronie tytułowej (…)
O tym, że zmieniało ono wtedy swój charakter, czego sędzia nie zdołała pojąć, już pisałem. Tu ciekawe jest co innego. Fakt, że respektowałem umowę z wydawnictwem, bo przecież protest przeciwko okładce byłby naruszeniem umowy, sędzia Monika D. interpretuje na moją niekorzyść. Chyba tylko w polskim sądzie prawnik może uznać, że ścisłe przestrzeganie umowy przez jedną ze stron, uprawnia drugą stronę do działań łamiących i tę umowę, i ustawę.

Przypomnijmy w tym miejscu, że sędzia przez cały czas broni stanowiska, z którego samo wydawnictwo na rozprawie de facto się wycofało, dostrzegłszy, że twierdzenie, iż hasło reklamowe przeniesione na stronę tytułową książki pozostało hasłem reklamowym, jest nie do utrzymania. Skoro wydawnictwo się wycofało, sędzia postanowiła je zastąpić.

Za uznaniem, że fraza ta nie była podtytułem, a hasłem reklamowym przemawia (…) także sam wygląd książki w wersji ostatecznie wydanej. Na grzbiecie okładki podano jedynie imię i nazwisko autora oraz tytuł książki. Nie dodano wówczas tekstu „O miłości wbrew przeciwnościom losu”, który miałby stanowić podtytuł. Gdyby tekst ten rzeczywiście był podtytułem, to na grzbiecie książki zostałby on zamieszczony.
Jest to taki nonsens, że nawet wydawnictwo tego nie twierdziło. Pani sędzia należy najwyraźniej do tych dwudziestu pięciu procent osób z wyższym wykształceniem, które nie czytają w ciągu roku ani jednej książki, w domu na półkach zamiast książek ma bibeloty i nie jest w stanie sobie sprawdzić, że podtytułów na grzbietach nie zamieszcza się praktycznie nigdy.

Na tylnej okładce w nocie biograficznej powoda podano, że „Niepełni” są jego drugą książką. Jeśli omawiana fraza stanowiłaby podtytuł książki, na tylnej okładce we wskazanym fragmencie przedmiotową książkę określono by nie jako „Niepełni”, ale jako „Niepełni. O miłości wbrew przeciwnościom losu”.
Na tylnej okładce powieści „Buddenbrookowie” Tomasza Manna, wydanej przez wydawnictwo Książka i Wiedza w 1988 r. czytamy: Trudno w istocie uwierzyć, że jego pierwsza powieść, „Buddenbrookowie”, jest dziełem dwudziestopięcioletniego mężczyzny. Czyli pani sędzia dokonała wiekopomnego dla historii literatury odkrycia, że powieść niemieckiego noblisty wcale nie nosi podtytułu „Dzieje upadku rodziny”, bo jeśli omawiana fraza stanowiłaby podtytuł książki, we wskazanym fragmencie przedmiotową książkę określono by nie jako „Buddenbrookowie”, ale jako „Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny”.
Pani sędzia nie tylko nie orientuje się w kwestiach oczywistych dla każdego czytelnika, że podtytuł we wszelkiego rodzaju omówieniach jest najczęściej pomijany, ale łamie tutaj zasady procesu, bo ma oceniać dowody przedstawione przez strony, a nie wynajdywać – i to dopiero na etapie uzasadnienia – fakty przemawiające na korzyść jednego z uczestników sporu. Pół biedy, jakby rzeczywiście je wynajdywała, tymczasem ona je tworzy. Argument jest tak bzdurny, że na rozprawie nie wpadł na niego nawet adwokat wydawnictwa, zmuszony przecież do wymyślania nonsensów, skoro jego klient wdał się w proces, nie mając racji.

Zauważyć też należy, że pomiędzy tytułem książki „Niepełni” a frazą „O miłości wbrew przeciwnościom losu” na stronie tytułowej nie ma powiązania za pomocą znaków interpunkcyjnych takich jak kropka, myślnik czy dwukropek, co (…) potwierdza, że omawiana fraza nie została zamieszczona na stronie tytułowej wkładu w charakterze podtytułu.
Trzeci argument sędzi z tej samej serii. Nie stosuje się znaków interpunkcyjnych między tytułem a podtytułem na stronach tytułowych. Ale wiem, skąd ona tę bzdurę wzięła. W piśmie procesowym wskazałem, że zasady zapisu bibliograficznego przewidują, że o podtytule informuje się po dwukropku stojącym za tytułem właściwym (i biblioteki tak właśnie odnotowały rzeczoną frazę). Dotyczyło to katalogów bibliotecznych, ale pani sędzi się pomerdało.

W ramach opracowania redakcyjnego utworu (…) pozwana była uprawniona do wprowadzenia takich zmian na stronie tytułowej, aby zachować tożsamość między tą stroną tytułową a okładką (…)
W Prószyńskim pewnie by się zdziwili, że istnieje taki wymóg jak „zachowanie tożsamości” między stroną tytułową a okładką. I że jest to element opracowania redakcyjnego utworu. A nawet gdyby był, to przecież Sąd Najwyższy orzekł, że opracowanie redakcyjne za plecami autora jest z definicji bezprawne. Wydawnictwo wcale nie próbowało twierdzić, że miało moją zgodę albo że starało się ją uzyskać, ale najwyraźniej orzeczenia Sądu Najwyższego pani sędzia ma w nosie.

Po rozstrzygnięciu, że podtytuł nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym, sędzia w dalszej części uzasadnienia przeszła do udowadniania, że wydawnictwo miało prawo je zamieścić. Wywód w świetle jej rozstrzygnięcia całkowicie bezprzedmiotowy, bo uprawnień wydawnictwa do opatrywania książki dowolnymi hasłami reklamowymi nigdy nie kwestionowałem.

Po otrząśnięciu się z szoku zacząłem analizować, dlaczego przegrałem tę sprawę. Pierwsza przyczyna była oczywista. Sędzią mianowano osobę, która w ogóle nie powinna dostać dyplomu ukończenia studiów prawniczych, skoro trzeba na nich zaliczyć logikę. To jednak nie wyjaśniało, dlaczego przyjęła ona wszystkie twierdzenia jednej strony za dobrą monetę, ignorując kontrargumenty, ani dlaczego wspomagała tę stronę wymyślonymi przez siebie nonsensami. Pomyślałem, że wzięła łapówkę, choć zwykle jestem daleki od dopatrywania się wszędzie korupcji. Zaraz zresztą tę teorię odrzuciłem. Przyjęcie łapówki to przestępstwo, trzeba je zatuszować, tymczasem taki stronniczy, ordynarnie ignorujący fakty werdykt byłby w zasadzie gotowym aktem oskarżenia.

Moją uwagę zwróciły wywody sędzi na temat zmiany tytułu. Otóż w uzasadnieniu przeczytałem, że wydawnictwo zażądało ode mnie tej zmiany dwukrotnie: pierwszy raz przed zawarciem umowy, w styczniu 2009 r., i ponownie po zawarciu umowy. Sędzia myliła fakty, i to fakty, które w pismach procesowych nie były wspomniane na marginesie, tylko szczegółowo omówione. Prószyński domagał się zmiany tytułu rzeczywiście dwukrotnie, ale dopiero po zawarciu umowy. Tymczasem sędzia znała nawet datę wydarzenia, które nie miało miejsca. Nie przeczytała mojego pisma (albo przeczytała je bardzo nieuważnie), w którym wywodziłem, że gdyby wydawnictwo zażądało ode mnie zmiany tytułu przed podpisaniem umowy, to tej umowy bym nie podpisał (i żeby nie być gołosłownym wskazałem na casus „Gdzie mól i rdza”: wolałem odczekać, i to sporo, niż wydać wcześniej kosztem zmienionego tytułu). W tej sytuacji można się domyślić, dlaczego sędzia nie wiedziała, co było w mailach Prószyńskiego: najwyraźniej w ogóle się z nimi nie zapoznała. Adwokat wydawnictwa zreferował jej treść, więc uwierzyła mu na słowo, do moich zaprzeczeń już nie dotarła albo umknęły jej przy nieuważnej lekturze. Wszystko wskazuje na to, że sędzia Monika D. zapoznała się z materiałem dowodowym po łebkach i na tej podstawie wydała wyrok. Że wyrobiła sobie pogląd na sprawę po pierwszych dwóch pismach, resztę czytała już tylko pobieżnie, wyłapując z nich fakty, które ten jej pogląd potwierdzały, a ignorując te, które mu przeczyły. Większość ludzi tak się zachowuje, że kiedy zajmie już stanowisko w jakiejś sprawie, często zresztą bez głębszego namysłu, to się go trzyma, dopuszczając do siebie tylko zgodne z nim informacje. Jednak ktoś, kto chce pełnić rolę sędziego i rozstrzygać spory, powinien chyba być świadom, że taki psychologiczny mechanizm istnieje i mu się opierać.

Myślę też, że na wyroku zaważył jeszcze jeden aspekt, niekoniecznie nawet na zasadzie chłodnej kalkulacji. Otóż po zaangażowaniu wydawnictwa w proces widać było wyraźnie, że będzie ono walczyć do upadłego. Że nie ma takiej możliwości, by przyznało się do błędu, że nie pogodzi się z porażką przed orzeczeniem ostatecznej instancji. A to oznaczało dla sędzi konieczność pisania uzasadnienia po niekorzystnym dla wydawnictwa wyroku (strata czasu), tymczasem w przypadku autora można było liczyć na to, że z apelacji zrezygnuje ze względów finansowych.

I tak się stało, bo chociaż uzasadnienia zażądałem, musiałem pogodzić się z faktem, że na dalszą walkę mnie nie stać. Wygrałem jeden proces, ale na ściągnięcie wygranych pieniędzy nie ma szans, drugi okazał się kosztowniejszy, niż myślałem, bo trzeba powołać biegłych, nie miałem na to, by inwestować w trzeci. Zresztą nawet gdybym miał, to jaki sens ma prowadzenie sporu w systemie, w którym sędziowie nie interpretują faktów, tylko te fakty mylą i przekręcają? W którym sędzia nie rozstrzyga, czy powodowi należy się odszkodowanie za to, że pozwany pomalował mu ściany na czarno, choć umówili się na białe, ani czy umowa ewentualnie dopuszczała zmianę koloru, tylko zgadza się ze stanowiskiem pozwanego, że ściany są białe, bo pozwany tak je widzi i tak twierdził w mailu do powoda, choćby w tym mailu pisał, że przeprasza, ale biała farba mu się skończyła, więc pomalował na czarno. I nie ma znaczenia, że wszyscy goście widzą czarne ściany, bo to nie jest żaden dowód, gdyż chodzi o osoby nieposiadające specjalistycznej wiedzy w zakresie kolorystyki. Zresztą tylko niektórzy mówili, że widzieli czarne, inni dyskretnie milczeli, co znaczy, że widzieli białe. Wprawdzie jest jeszcze opinia malarzy, którzy również dostrzegli czarne, ale to wcale nie przemawia za uznaniem, iż rzeczywiście są czarne. Owszem, można powiedzieć, że trafiłem na wyjątkowo niekompetentną sędzię. Tylko na jakiej podstawie miałem przyjąć, że w sądzie apelacyjnym zasiadają sędziowie o wyższych kwalifikacjach, skoro osoba bez umiejętności i predyspozycji do wykonywania tego zawodu orzeka nie w kolegium w Koziej Wólce, tylko w warszawskim sądzie okręgowym?

*Nazwiska sędzi nie podaję z dwóch powodów: pierwszy to istnienie artykułu 212 kodeksu karnego, de facto eliminującego w Polsce wolność słowa. Drugi wynika z tekstu powyżej: co z tego, że w sądzie udowodnię swoją niewinność, skoro sędzia może wydać wyrok od czapy, ignorując fakty i dowody?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 17, 2013 00:30

June 10, 2013

„Niepełni” – sprawa sądowa

Håkan Nesser pytany, dlaczego swojej powieści nadał tytuł „Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret”, odpowiada, że najpierw miał tytuł, a potem dopisał do niego powieść (nawiasem mówiąc, znakomitą powieść obyczajową, a nie kryminalną, jak widnieje na okładce polskiego wydania). Podwędziłem mu ten tekst i mówię to samo o „Niepełnych”. Nesser ze swoim nietypowym tytułem nie miał żadnych problemów, bo tworzy w kraju, w którym o książce decyduje pisarz. W Polsce pisarz powinien oddać książkę wydawnictwu (i wyrażać dozgonną wdzięczność, że raczyło ją przyjąć) i nie wtrącać się do tego, co zechce ono z jego powieścią zrobić. W Prószyńskim po zawarciu umowy poinformowali mnie więc, że mam zmienić tytuł. Nie zapytali, czy byłbym skłonny zmienić tytuł, nie poprosili o zmianę, tylko jej zażądali. Odmówiłem (o sprawie już pisałem i szczegółowo wyjaśniałem dlaczego). W reakcji wydawnictwo przyszykowało okładkę, na której zamieściło hasło reklamowe „O miłości wbrew przeciwnościom losu”. Hasło zostało zapisane tak, by wyglądało na podtytuł, ale na przesłanych do akceptacji stronach tytułowych książki widniał goły tytuł „Niepełni”. Formalnie więc wszystko było w porządku, nieformalnie nie, ale założyłem, że protest nie ma sensu: Prószyński wyraźnie starał się obejść moją niezgodę na zmianę tytułu, dodając podtytuł, który jednak oficjalnie podtytułem nie był, i pewnie tak by mi odpowiedzieli. Nie przewidziałem, że to dopiero początek planu. Bo kiedy rozpakowałem otrzymane egzemplarze autorskie odkryłem, że owa fraza została wydrukowana na stronie tytułowej, stając się pełnoprawnym podtytułem. Napisałem wkurzony do wydawnictwa, co to ma znaczyć, i dowiedziałem się, że skoro nie protestowałem, to założyli, że się zgadzam. Napisałem jeszcze raz, tym razem informując, że jestem wkurzony i że nie przyjmuję takiego wyjaśnienia do wiadomości: wydawnictwo nie ma prawa pod żadnym pozorem zakładać mojej domniemanej zgody w tak istotnej kwestii, jak opatrzenie powieści podtytułem, a zapytanie o zgodę przy dzisiejszych środkach komunikacji nie stanowi żadnego problemu.

Mój wściekły e-mail trochę chyba pokrzyżował szyki Prószyńskiemu. Nie zapytali o zgodę, bo wiedzieli, że takiej zgody nie uzyskają, ale założyli, że kiedy dopiszą autorowi podtytuł za jego plecami i przedstawią jakiekolwiek wyjaśnienie, ten położy uszy po sobie, bo co ma zrobić. Autor jednak zaczął brykać, więc wyjaśnienie trzeba było dopracować. Dostałem zatem kolejnego maila, od wyżej postawionego pracownika, kierownika redakcji literatury polskiej, i nagle okazało się, że nikt wcale nie zakładał mojej zgody, tylko grafik się pomylił i przeniósł hasło z okładki na stronę tytułową. Kierownik redakcji mnie przeprosił i zapewnił, że przy dodrukach zostanie to poprawione, bo „umieszczenie na stronach tytułowych leadu jako podtytułu [wytłuszczenie moje, dalej będzie to istotne] jest ewidentnym naszym błędem”.

Na tym poprzestałem, choć płakać mi się chciało, kiedy brałem swoją książkę do ręki albo patrzyłem, jak znajomi wybuchają śmiechem, dostając ją ode mnie w prezencie.

Minęło parę latek i okazało się, że żadnych dodruków, które by przykryły ten nieszczęsny podtytuł, nie będzie. Napisałem więc do Prószyńskiego, że oczekuję, że wydawnictwo zrekompensuje mi skutki naruszenia moich praw autorskich w inny sposób. Ów kierownik redakcji literatury polskiej już w Prószyńskim nie pracował, odpisała mi pani Anna Derengowska, wiceprezes zarządu. Pani Derengowska w długim mailu szczegółowo wyjaśniła mi, że nikt nie naruszył moich praw autorskich: owa fraza jest hasłem reklamowym, które wydawnictwo miało pełne prawo zamieścić na okładce, bo zgodnie z umową okładka leży w jego wyłącznej gestii. Odpisałem pani Derengowskiej, że całkowicie się z jej licznymi argumentami zgadzam, sęk w tym, że są bezprzedmiotowe, bo nie mam pretensji o zamieszczenie frazy na okładce, tylko na stronie tytułowej. Kiedy pani Derengowska została wprowadzona w temat, przestała przedstawiać argumenty i przysłała mi lakoniczne oświadczenie, że wydawnictwo w żaden sposób nie naruszyło moich praw autorskich. Czyli dopóki pani Derengowska wierzyła, że ma rację, obficie argumentowała, kiedy zorientowała się, że nie ma racji, poszła w zaparte.

Złożyłem przeciwko Prószyńskiemu pozew do sądu. Wskazałem, że wydawnictwo dopisało mi podtytuł do mojej powieści, czego nie miało prawa zrobić, bo tytuł jest integralną częścią utworu, a o formie i treści tegoż zgodnie z ustawą o prawie autorskim decyduje wyłącznie twórca. Na dowód, że hasło reklamowe przeniesione na stronę tytułową uzyskało status podtytułu, przedstawiłem zarówno e-mail kierownika redakcji literatury polskiej (to wytłuszczone miejsce) oraz wyciąg z katalogu Biblioteki Narodowej, której bibliografowie nie mieli wątpliwości, że należy je odczytać jako podtytuł.

Adwokatka wydawnictwa przyjęła taką linię obrony, że fraza „O miłości wbrew przeciwnościom losu” mimo przeniesienia na stronę tytułową pozostała wyłącznie hasłem reklamowym. Przy czym, najwyraźniej nie umiejąc obalić przedstawionych przeze mnie dowodów w tej kwestii, po prostu pominęła je milczeniem. Ale przedłożyła liczne dowody potwierdzające stanowisko wydawnictwa. Przytaczam je poniżej i od razu podaję, jak na te argumenty w kolejnym piśmie do sądu odpowiedziałem.

W korespondencji e-mailowej między stronami było wielokrotnie podkreślane, że jest to wyłącznie hasło reklamowe, a nie podtytuł książki.
Nieprawda. Pierwszy pracownik wydawnictwa w ogóle tego nie klasyfikował, drugi napisał wprost, że wydawnictwo dodało podtytuł, a trzeci udowadniał, że jest to hasło reklamowe, dopóki myślał, że chodzi o okładkę, kiedy dowiedział się, że o stronę tytułową, przestał cokolwiek udowadniać i nabrał wody w usta.

Recenzenci, np. Agnieszka Tatera, „identyfikują jako tytuł utworu jeden wyraz ‘Niepełni’”.
Recenzenci nie podają pełnych danych bibliograficznych książki, co przy recenzjach jest normą. Niepoinformowanie o jakimś fakcie, w tym przypadku, że książka ma podtytuł, nie jest równoznaczne z jego zanegowaniem. Wspomniana Agnieszka Tatera nie podaje, że książka nosi podtytuł „O miłości wbrew przeciwnościom losu”, za to w tekście recenzji tę frazę omawia i jednoznacznie identyfikuje ją właśnie jako podtytuł. Pani mecenas najwyraźniej nie doczytała do tego miejsca, bo poza tym bardzo skrupulatnie pominęła wszystkie recenzje, których autorzy odnosili się do tej frazy. A ci bez wyjątku kwalifikowali ją jako podtytuł (podobnie księgarnie, sprzedawcy na Allegro, biblioteki), żaden nie uznał jej za hasło reklamowe (dodać można, że wszyscy byli zgodni, że nie jest ona adekwatna do treści powieści). Na potwierdzenie swojej tezy strona przeciwna wskazała jednak wybiórczo recenzje, w których inkryminowana fraza nie jest w żaden sposób komentowana ani odnotowana, i wysnuwa z tego nieuprawniony wniosek, że jest to równoznaczne z uznaniem jej za hasło reklamowe.

Żeby tę frazę zaklasyfikować jako podtytuł, musiałaby ona znaleźć się również na stronie przedtytułowej, a nie tylko na stronie tytułowej.
Nieprawda. Na stronie przedtytułowej zamieszcza się okrojoną informację, często tytuł nie tylko bez podtytułu, ale i bez nazwiska autora. Co można zobaczyć również w licznych publikacjach wydawnictwa Prószyński. Dla ustalenia, czy i jaki podtytuł ma dana książka, rozstrzygające są informacje podane na stronie tytułowej.

I najlepszy dowód: Powód sam przyznaje, że to jest hasło reklamowe, bo na swojej stronie internetowej napisał, że „fraza ‘O miłości wbrew przeciwnościom losu’ nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym sformułowanym przez wydawcę”.
Pozwanemu wyraźnie brakuje argumentów na poparcie swojej tezy, skoro jednoznaczne sprostowanie, że autor nie nadał książce takiego podtytułu, jaki w niej widnieje, próbuje przedstawiać jako rozbieżność między tym, co autor twierdzi w pozwie, a tym, co mówi poza salą sądową.

Poza powyższymi argumentami adwokatka przedstawiła długachny wywód, że wydawnictwo miało pełne prawo zamieścić na okładce hasło reklamowe. Podniosła również okoliczność, że nigdy przeciwko temu hasłu nie zaprotestowałem. Z wywodem w pełni się zgodziłem, wskazując, że jest on całkowicie bezprzedmiotowy, bo ani przez moment nie kwestionowałem uprawnień wydawnictwa do zamieszczania na okładce dowolnych haseł reklamowych. Tyle że pozew dotyczy nie okładki, a strony tytułowej. Co do braku protestu, to nie można udowadniać, że hasła reklamowe na okładce należą do wyłącznych kompetencji wydawnictwa, a jednocześnie twierdzić, że fakt, iż autor w te kompetencje nie wkraczał, przemawiają na korzyść pozwanego.

W kancelarii reprezentującej Prószyńskiego zorientowali się, że adwokatka dała dupy, przyjmując taką linię obrony, że hasło reklamowe przeniesione z okładki na stronę tytułową pozostało wyłącznie hasłem reklamowym. I odsunęli ją od sprawy. Jest to oczywiście moje przypuszczenie, a nie wiedza, przypuszczenie wynikłe z faktu, że kolejne pismo napisał inny adwokat, a linia obrony uległa zmianie o 180 stopni. Ale równie dobrze adwokatka mogła zmienić zawód albo umrzeć.

Zmieniona linia obrony polegała na tym, że wydawnictwo nagle przypomniało sobie, że przecież umowa uprawnia je do zamieszczenia podtytułu bez pytania autora o zgodę. W odpowiedzi na pozew taka teza nie padła nawet z tak zwanej ostrożności procesowej.

Ponieważ żaden punkt umowy nie uprawniał wydawnictwa expressis verbis do zmiany tytułu powieści, adwokat przyjął znaną skądinąd zasadę, że ilość przechodzi w jakość, i powołał się na szereg zapisów umowy, stosując taką mniej więcej interpretację, że jeśli mowa jest o dzwonach, to rzecz dotyczy kościoła. I tak do dopisania podtytułu miałoby uprawniać zezwolenie na:
1) „podejmowanie wszelkich czynności mających na celu przygotowanie utworu do wydania”;
2) na dokonanie „opracowania redakcyjnego polegającego m.in. na wprowadzeniu skrótów, śródtytułów, podtytułów (…)”;
3) „uzupełnienie utworu dla celów wydawniczych elementami, które są typowe dla utworów tego samego rodzaju i ułatwiają korzystanie z nich”;
4) „decydowanie o wszelkich sprawach wydawniczych związanych między innymi z szatą graficzną okładki oraz umieszczania na niej dowolnych napisów informacyjnych i reklamowych”.

Nie dość, że punkt pierwszy był całkowicie absurdalny, bo nadawanie książce tytułu nie jest czynnością mającą na celu przygotowanie utworu do wydania, tytuł jest integralną częścią utworu, który będzie wydawany, to jeszcze adwokat zdołał sam obalić swoje twierdzenie, argumentując, że upoważniłem wydawcę do „podjęcia wszystkich niezbędnych działań [wytłuszczenie moje] związanych z wydaniem pozycji książkowej”. Dopisanie podtytułu nie było „niezbędne”, by zakontraktowana książka mogła się ukazać.

Punkt drugi brzmiał groźnie ze względu na te podtytuły, mimo to z łatwością go obaliłem, wskazując, że zgodnie z ustawą o prawie autorskim wszelkie zmiany redakcyjne w utworze muszą zostać przedstawione autorowi do akceptacji (a ustawa stoi wyżej od umowy) i powołałem się na orzeczenie Sądu Najwyższego, wedle którego pominięcie korekty autorskiej samo w sobie jest naruszeniem osobistych praw autorskich twórcy. Tymczasem wydawnictwo dokonanej zmiany tytułu przez uzupełnienie go o podtytuł do akceptacji mi nie przedstawiło.

W punkcie trzecim adwokat przezornie nie przytoczył dalszej części zapisu, bo elementy, które wydawnictwo miało prawo dołożyć, zostały tam wymienione, podtytuł się wśród nich nie znalazł, a na ich tle widać było wyraźnie, że to zupełnie inna kategoria. Chodziło bowiem o wstęp, posłowie, indeks, przypisy, kalendarium i materiały ilustracyjne.

W dalszej części zapisu z punktu czwartego była mowa o tym, że owe informacje i reklamy nie mogą ingerować w treść utworu. Adwokat tym razem nie manipulował, wycinając fragment paragrafu, tylko postawił tezę, że inkryminowana fraza nie ingeruje, gdyż „została zaczerpnięta z noty napisanej przez powoda”.
Udowodniłem, że ingeruje, chociaż rzeczywiście została wzięta z noty, którą sam napisałem. Noty na okładce, nawet jeśli pisane przez autora, uchodzą za tekst redakcyjny, i tak wydawnictwo powinno je traktować: jako tekst, pod którym autor niekoniecznie chciałby się podpisać własnym nazwiskiem. Ale nawet jeśli nie, to stosując rozumowanie wydawnictwa, należałoby przyjąć, że ze wszystkiego, co autor o swojej książce powie lub napisze (np. w mailu), można wyjąć dowolne słowo albo frazę i tak mu wbrew jego woli zatytułować książkę. Miałem prawo wskazać w opisie na aspekt miłosny powieści, co nie oznaczało, że wyraziłem zgodę czy chciałem, by ten aspekt podkreślać w tytule. Przeciwnie, bardzo nie chciałem, bo to jest przede wszystkim powieść o samotności. Poza tym wydawca w sposób istotny zmienił treść cytatu. W nocie pisałem, że „Niepełni” to „poruszająca historia miłości, która rodzi się wbrew przeciwnościom i ma wiele przeszkód do pokonania”, mając na myśli przeciwności wynikające z traktowania niepełnosprawnych przez społeczeństwo i trudności, jakie niepełnosprawni napotykają przy szukaniu partnera. Prószyński zmienił to na „przeciwności losu”, sugerując, że bohaterowie książki musieli zmagać się z jakimiś nadzwyczajnymi wydarzeniami, tymczasem nic takiego nie ma miejsca, w okresie, kiedy ich miłość się rodzi, prowadzą oni ustabilizowane życie, niczym nieróżniące się od życia setek tysięcy niepełnosprawnych w Polsce. Ale nawet jeśli wydawca zacytowałby mnie bez przeróbek, to i tak nie miał do tego prawa, bo co z tego, że fraza jest identyczna, skoro przez wyrwanie jej z kontekstu i nadanie innej rangi niesie zupełnie inny komunikat i inną treść.

Ostatnim punktem umowy, z którego wydawnictwo wywodziło swoje uprawnienie do samodzielnego nadania powieści podtytułu, był zapis upoważniający je do wykonywania osobistych praw autorskich w moim imieniu. I tu naprawdę zrobiło się groźnie. Zdania autorytetów prawniczych były w tej kwestii podzielone: przekładając to już na tę konkretną sytuację, jedni twierdzili, że tak, wydawnictwo miało prawo dopisać mi podtytuł, inni, że absolutnie nie, bo to oznaczałoby faktyczne zrzeczenie się osobistych praw autorskich, co zgodnie z ustawą nie jest możliwe. Co ciekawe, adwokat wydawnictwa do tych pierwszych interpretacji nie dotarł. Na poparcie swojej tezy przedstawił za to wyrok sądu apelacyjnego, w którym za właściwe uznano… to drugie stanowisko. Otóż sąd nie zgodził się, by na podstawie zapisu o wykonywaniu osobistych praw autorskich przedsiębiorcy przysługiwały te wszystkie uprawnienia, które przysługują twórcy. Żeby było śmieszniej, w tamtej sprawie twórcą i przedsiębiorcą była jedna i ta sama osoba, tylko raz występująca jako piosenkarz, a raz jako osoba prowadząca działalność gospodarczą. I chociaż trudno zakładać, by przedsiębiorca Jan Kowalski chciał działać na szkodę czy niezgodnie z intencjami piosenkarza Jana Kowalskiego, to jednak sąd doszedł do konkluzji jak wyżej.

W tym miejscu powstaje pytanie, dlaczego się na taki niekorzystny czy wręcz niedopuszczalny zapis zgodziłem. Nie miałem wyboru. Prószyński jest wydawnictwem, w którym autor do podpisania dostaje gotowca i albo podpisuje, albo może spadać. A ja nie miałem już gdzie z tą książką pójść, powieści z niepełnosprawnymi bohaterami nikt nie chciał.

Podsumowując ten wątek, powołałem się na kodeks cywilny, który jasno mówi, że intencje stron są wiążące dla interpretacji umowy. Tymczasem wydawnictwo ani w trakcie przygotowywania książki do druku, ani w trakcie sporu, dopóki nie okazało się, że ów spór przegrywa, nic nie wiedziało o tym, by jakikolwiek punkt umowy dawał mu prawo do samodzielnego dopisania podtytułu. I tak, kiedy chciało tytuł zmienić, pytało mnie o zgodę. Kiedy dopisało podtytuł, wyjaśnienie brzmiało, że moją zgodę przyjęto przez domniemanie, a nie, że owa zgoda była niepotrzebna. Potem zadeklarowało, że dodruki będą realizowane bez podtytułu, a dlaczego dodruki nie miałyby mieć podtytułu, skoro nadano go zgodnie z umową? Również w korespondencji przed procesem Anna Derengowska nie twierdziła, że wydawnictwo miało prawo samodzielnie zmienić tytuł utworu przez opatrzenie go podtytułem. Ja ze swej strony nie pozostawiałem żadnych wątpliwości, że decyzje dotyczące tytułu uważam za leżące wyłącznie w mojej gestii. Czyli zamiar i intencje stron przy podpisywaniu umowy dało się jednoznacznie ustalić, wydawnictwo zaczęło twierdzić, że miało prawo dopisać podtytuł, dopiero wtedy, kiedy pierwsza linia obrony, że inkryminowana fraza jest wyłącznie hasłem reklamowym, legła w gruzach.

Oczywiście tej pierwszej linii obrony, zawalonej przez poprzedniczkę, adwokat nie mógł tak po prostu porzucić, musiał udawać, że ją podtrzymuje. Nie bardzo też mógł nadal ignorować dowód w postaci wyciągu z katalogu Biblioteki Narodowej, bo nie tylko wskazałem, że został on przez stronę przeciwną pominięty milczeniem, lecz dołączyłem także wyciągi z katalogów pozostałych bibliotek uniwersyteckich. Wszystkie bez wyjątku identyfikowały rzeczoną frazę jako podtytuł. Adwokat orzekł jednak, że jest to „subiektywne stanowisko” bibliotek, a „sposób klasyfikacji książki nie przesądza (…) o jej rzeczywistym tytule”. Subiektywne stanowiska mają to do siebie, że są rozbieżne, a nie jednolite, ale adwokat nie widział potrzeby, by tę sprzeczność rozwikłać, i nie pokusił się o wyjaśnienie, jakim to cudem specjaliści od bibliografii tak jednogłośnie się pomylili czy ulegli zbiorowej halucynacji, że hasło reklamowe przeczytali jako podtytuł. Nie zadał sobie również trudu, by wytłumaczyć sądowi, co przesądza o rzeczywistym tytule książki. Zdawał sobie chyba jednak sprawę, że nie przytacza dowodów, tylko gołosłowne stwierdzenia, bo postanowił bibliografów zdyskredytować w inny sposób. Posiłkując się wyciągiem z Biblioteki Jagiellońskiej, gdzie zapis wyglądał następująco: „Tytuł: Niepełni: o miłości wbrew przeciwnościom losu / Paweł Pollak”, wskazał, że nie można na jego podstawie wysnuć wniosku, że inkryminowana fraza jest częścią tytułu, bo wtedy należałoby przyjąć, że biblioteka również imię i nazwisko autora uznaje za część tytułu. Innymi słowy stwierdził, że w bibliotekach uniwersyteckich z Jagiellońską na czele pracują półanalfabeci, którzy nie są w stanie zinterpretować informacji podanej przez wydawcę na książce i w związku z tym dla pewności do pola „Tytuł” przepisują wszystkie informacje z okładki, w tym nazwisko autora, bo nie są pewni, czy to autor, czy może jednak bohater książki. W celu przeprowadzenia tego „dowodu” „nie zauważył” kreski oddzielającej tytuł od nazwiska autora i pominął katalogi, gdzie w polu „Tytuł” był sam tytuł z inkryminowanym podtytułem.

Z argumentem, że recenzenci i księgarze zgodnie odczytują rzeczoną frazę jako podtytuł, adwokat poradził sobie bardzo prosto, wyjaśniając, że jest to niemiarodajne, gdyż chodzi o osoby „nie posiadające specjalistycznej wiedzy”. Ten brak specjalistycznej wiedzy jego poprzedniczce nie przeszkadzał, kiedy udowadniała, że te osoby odczytują ową frazę jako hasło reklamowe, ich odbiór został uznany za niemiarodajny dopiero, kiedy jednoznacznie wykazałem, że odczytują ją jako podtytuł. „Specjalista – utrzymywał adwokat w swoim piśmie – rzeczoną frazę zakwalifikowałby w sposób prawidłowy, jako lead reklamowy”. Domniemanie, że specjalista dokonałby oceny zgodnie z twierdzeniami wydawnictwa, w sytuacji, gdy wydawnictwo żadnej takiej specjalistycznej opinii nie potrafiło zacytować, to niewątpliwie oryginalny sposób dowodzenia swoich racji. Oczywistym jest również, że ta hipotetyczna ocena hipotetycznego specjalisty byłaby obiektywną ekspertyzą w przeciwieństwie do subiektywnej opinii amatorów z bibliotek uniwersyteckich.

Ten kamuflaż, że wydawnictwo pozostaje przy pierwszej linii obrony, a nowe argumenty przytacza jedynie na wszelki wypadek, adwokat podsumował następująco: „Strona pozwana podtrzymuje swoje stanowisko, iż fraza ‘O miłości wbrew przeciwnościom losu’ nie jest podtytułem, lecz hasłem reklamowym. Powyższe potwierdza sposób zakwalifikowania publikacji przez samego wydawcę (…), który na swej stronie internetowej w sposób jednoznaczny oznacza pozycję autorstwa powoda, jako książkę pod tytułem ‘Niepełni’”. Przekładając to na polski: na swojej stronie internetowej wydawca podaje jedynie tytuł „Niepełni”, czyli żaden podtytuł nie istnieje. Innymi słowy: wydawca mówi, że książka nie ma podtytułu, więc nie ma. Ujmując to prawniczym językiem: dowodem na twierdzenie pozwanej jest twierdzenie pozwanej.

Sprzeczny z tym twierdzeniem e-mail kierownika redakcji literatury polskiej adwokat zbył milczeniem, nie zechciał również wyjaśnić, dlaczego w innych książkach Prószyńskiego podtytuł na stronie przedtytułowej nie musiał być podawany, a w mojej tak. W kolejnym piśmie do argumentów, że ze wskazanych zapisów umowy nie da się wyinterpretować uprawnień do nadania przez wydawnictwo podtytułu, ani że przy zawieraniu umowy wydawnictwo wcale takich uprawnień nie chciało dostać, a ja nie chciałem mu ich dać, w ogóle się nie odniósł. Nie przedstawił również żadnej polemiki z tezą, że zdanie wyrwane z kontekstu i przerobione nie jest już tym samym zdaniem.

Znają państwo wszystkie rzeczowe argumenty stron, proszę zgadnąć, jaki zapadł wyrok, i z jakim uzasadnieniem. Odpowiedź za tydzień.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 10, 2013 00:30

June 3, 2013

Nieswojej śliny przyjemne rozczarowanie

Nie tylko seks się sprzedaje, humor też. Wiedzą o tym redaktorzy polskich wydawnictw, więc kiedy dostaną do ręki poważną albo, co gorsza, smutną książkę, starają się jakoś uchronić czytelnika przed depresją. „Samotność liczb pierwszych” Paola Giordana dołuje jak cholera, ale o to, by czytelnik co jakiś czas się zaśmiał i porzucił myśl o podcięciu sobie żył, zadbały tłumaczka Alina Pawłowska-Zampino, redaktorka Ewa Holewińska oraz korektorki Anna Adamiak i Jadwiga Piller.

• Str. 41: „Brzydki wazon z białej ceramiki, ozdobiony skomplikowanym, złoconym kwietnym motywem, który od zawsze stał w kącie łazienki, był własnością rodziny Della Rocca od pięciu pokoleń”. – Najwyraźniej między dzbanem a jego kwietnym motywem doszło do scysji, motyw się obraził i przeniósł z dzbana do kąta łazienki.

• Str. 42: „(…) doznała przyjemnego rozczarowania”. – Czytając o przyjemnym rozczarowaniu, wpadamy w spokojny szał.

• Str. 42: „Alice (…) zbliżyła twarz na odległość kilku centymetrów od lustra (…) – Potem oddaliła się do lustra, bo to była Alice w Krainie Czarów.

• Str. 43: „Alice ucałowała swoje odbicie w lustrze wydętymi ustami. Językiem dotknęła jego zimnego odbicia”. – Poza Alice nikogo w łazience nie ma, więc zachodzimy w głowę, czy „jego” odnosi się do odbicia, lustra czy języka.

• Str. 59: „[Viola] Przykucnęła, trzymając cukierek w palcach, przeciągnęła nim po brudnej podłodze szatni. Posuwała się w kucki i przesuwała nim wolno wzdłuż ściany na lewo od Alice, tam gdzie łączyła się z podłogą i cały brud zbierał się w kłaki kurzu i kłęby włosów”. – Wcale się nie dziwimy, Alice musi ten cukierek zjeść, gdyby nas poczęstowano czymś takim, to też połączylibyśmy się z podłogą.

• Str. 66: „W czwartek Viola czekała na nią za bramą. Alice mijała ją już, z opuszczoną głową, kiedy Viola zatrzymała ją, łapiąc za rękaw. Zawołała ją po imieniu, na co Alice aż się wzdrygnęła. Natychmiast przypomniał jej się cukierek i uczucie mdłości przyprawiło ją o zawrót głowy”. – Ją już nią ją…jej!

• Str. 69: „(…) przyglądały się chłopcom grającym na podwórku w piłkę nożną”. – No, bo gdyby poprzestać na informacji, że w piłkę, to czytelnik mógłby pomyśleć, że w ręczną albo wodną.

• Str. 71: „W ogóle mało rozmawiali, ale spędzali czas razem, każdy nad własną otchłanią, chroniąc się wzajemnie i ratując, i nie potrzebując do tego słów”. – Bo jak się mało rozmawia, nie potrzeba do tego słów, można na migi.

• Str. 87: „(…) była pewna, że jest to [pewna cecha charakteru] jeszcze jeden kłopotliwy prezent otrzymany od ojca, który z biegiem lat wrósł w jej mózg”. – Taki ojciec wrośnięty w mózg to rzeczywiście kłopotliwa sprawa.

• Str. 105: „Siłą wcisnęła język między jego zaciśnięte wargi. / Denis poczuł w ustach smak nieswojej śliny i zrobiło mu się niedobrze”. – Czyli można powiedzieć, że Denis podobnie jak ślina poczuł się nieswojo. Problem przestaje być akademicki na stronie 195, bo przy zdaniu „wyartykułowała te słowa nieswoim głosem” nie wiemy, jaki sens tłumaczka chciała wyartykułować. Zaskakująco na str. 148 jest poprawnie: „Matka spała nie swoim snem, urządzenia, do których była podłączona, nie czyniły żadnego hałasu (…)”.

• Str. 131: „Do ściany przylegało łóżko, o wiele wyższe niż łóżko rodziców Mattii, oraz dwa identyczne stoliki nocne”. – Stoliki przylegały tak mocno, że zlały się w jeden, a cech płciowych tego jednego nie dało się rozpoznać.

• Str. 141: „2760889966649. (…) Postanowił, że to będzie jego liczba. (…) Po chwili wahania dwie linijki niżej napisał: 2760889966651. To jest jej, pomyślał”. – Rozumiemy, że po włosku liczba jest rodzaju nijakiego.

• Str. 295: „Następnie wyjęła paczkę herbatników, która leżała w szafce otwarta od dnia, w którym odszedł Fabio”. – „Samotność liczb pierwszych” to książka, którą redagowały redaktorki, które nie zajrzały do słownika, w którym wyjaśnia się, jak nie stosować zaimka względnego „który”, który jest trudny w użyciu.

Polski gramatyka, trudny gramatyka, a powyższa książka na tle ogólnej redaktorskiej i tłumaczeniowej indolencji wcale nie wypada najgorzej, ale do krytyki skłonił mnie wpis Pszetfurni o „Drodze 66” Doroty Warakomskiej, również wydanej przez W.A.B. Kiedyś książki tego wydawnictwa były językowo starannie opracowane, teraz mimo aż trzyosobowej ekipy redakcyjno-korektorskiej przepuszczane są rozmaite kwiatki. Trudno oprzeć się podejrzeniu, że zapis na stronie redakcyjnej informuje jedynie o tym, kto w wydawnictwie bierze pieniądze za etat redaktora i korektora, a nie, że tekst został przez te osoby rzeczywiście sprawdzony.

A tak w ogóle to „Samotność liczb pierwszych” bardzo polecam. I refleksje wywołane tą lekturą autorstwa Matyldy.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 03, 2013 00:30

May 27, 2013

Sprawa pilna

Wrocławski sąd przysłał mi do tłumaczenia jednostronicowe postanowienie nakładające grzywnę na obywatela szwedzkiego, który w naszym pięknym kraju nabroił. W piśmie przewodnim sąd zaznaczył, że „sprawa pilna”. Skoro pilna, postanowienie krótkie, to chciałem od razu przetłumaczyć, wciskając między większe zlecenia. A potem mój wzrok padł na datę wymierzenia grzywny i na datę zlecenia przekładu. 23 stycznia i 25 marca. Sędzia potrzebował dwóch miesięcy i dwóch dni, by wydać zarządzenie o tłumaczeniu, co trudno uznać za jakiś wielki pośpiech, ale kiedy je wydał, to nagle sprawa zrobiła się pilna. No, bo przecież ktoś w tym systemie musi szybko pracować i tym kimś ma być tłumacz. A jak już tłumacz przetłumaczy, to sprawa znowu przestanie być pilna i pan tłumacz poczeka sobie kolejne dwa miesiące (przy dobrych wiatrach) na postanowienie o przyznaniu płatności. Odłożyłem przekład na koniec kolejki.

Termin „sprawa pilna” to najnowszy wynalazek wrocławskich sądów. Sądy mają możliwość zlecania tłumaczeń w tempie naprawdę ekspresowym, mogą nakazać wykonanie przekładu w dniu zlecenia. Tyle że jest to płatne 100% ekstra, a sądy płacić nie chcą. Piszą więc „sprawa pilna” w nadziei, że nękany poczuciem obowiązku tłumacz uwinie się w try miga (nieobowiązkowi dawno olali pracę dla sądów za stawki sprzed ośmiu lat), ale skoro nie wyznaczono mu jednodniowego terminu, będzie można posłać go do diabła, gdyby domagał się zapłaty za ekspres. W wersji skrajnej wygląda to na przykład tak, że zadzwoniła do mnie sądowa panienka, informując, że mają pismo, którego przekład potrzebny jest na rozprawę, bez niego trzeba będzie odroczyć. Czy w związku z tym mógłbym nie wysyłać przekładu pocztą, tylko go do sądu przywieźć? Poinformowałem panienkę, że nie mógłbym przywieźć, bo zajmie mi to co najmniej godzinę, a honorarium za tłumaczenie w wysokości 24,77 zł brutto średnio mi zrekompensuje te wojaże. Myślałem, że panienka zaproponuje, że w takim razie po przetłumaczony dokument przyjedzie, ale wychodziła ze słusznego założenia, że nikt nie ma prawa od niej oczekiwać, żeby po godzinach pracy wykonywała na rzecz pracodawcy nie swoje obowiązki. Czegoś takiego można oczekiwać jedynie od tłumacza, ale jak wiadomo, tłumacz nie pracuje, bo siedzenie w domu przed komputerem trudno nazwać pracą. Spokojnie może od tego komputera wstać i zarobić uczciwie na chleb jako goniec. Wskazałem panience rozwiązanie: niech sąd zleci mi przekład w dniu zlecenia, odeślę priorytetem, tłumaczenie bez problemu dotrze przed rozprawą. Co zrobił sąd? Napisał, że „sprawa pilna”, bo rozprawa jest w dniu takim a takim. Rozumiem, że sąd nie chce szastać pieniędzmi podatników czy, w tym przypadku, stron, i często jest to rzeczywiście zasadne, ale wydatek niecałych dwudziestu pięciu złociszy w zamian za to, by do sądu nie musieć na próżno jeździć (może nawet ze Szwecji), byłby dla strony chyba do przełknięcia.

Nie byłem tak arogancki, by to tłumaczenie odłożyć na koniec kolejki, ale mogłem tak zrobić. Bo sąd, wyznaczając termin „sprawa pilna”, prawnie nie wyznacza żadnego terminu i tylko od dobrej woli tłumacza zależy, kiedy odeśle przekład. Czasami, jak się chce zaoszczędzić, można przechytrzyć.

PS. Może wyjaśnienie, dlaczego pracownice sekretariatu określam słowem „panienka”. Nie wynika to z lekceważenia ich pracy, ale z faktu, że nie są one władne podjąć żadnej decyzji, robią wyłącznie za pas transmisyjny, przez co człowiek ma zawsze wrażenie, że rozmawia z osobą niekompetentną. Sędziowie w większych miastach do rozmowy z tłumaczem się nie zniżają (sędziowie z mniejszych miast i na przykład prokuratorzy nie uważają, że spadnie im z głowy korona, jeśli omówią coś bezpośrednio z tłumaczem). Brak kontaktu z możnymi tego świata jakoś specjalnie mi nie doskwiera, ale jeśli jest problem i nie można go rozwiązać, bo panienka potrafi powtarzać tylko „sędzia tak kazał”, to jest to irytujące. Przykładowo, sąd przesłał mi do wykonania tłumaczenie z terminem trzydniowym. Zadzwoniłem do sądu.

– Nie jestem w stanie zrobić tego w trzy dni, zrobię w pięć i wyślę.
– Nie, bo sprawa jest pilna i dlatego sędzia dała taki termin.
– Jaka pilna? Przecież to jest wezwanie na rozprawę, która będzie za dwa i pół miesiąca.
– Ale my musimy to jeszcze wysłać do Szwecji.
W domyśle: u nas w wydziale papiery muszą sobie poleżeć, zanim je nadamy.
– I tak państwo zdążą.
– Nie przełożę panu terminu [czytaj: nie mam takich uprawnień], jeśli nie jest pan w stanie tego zrobić, proszę odesłać dokumenty i napisać wyjaśnienie.
– Przecież w ten sposób sprawa przeciągnie się jeszcze bardziej, niż gdybym wysłał tłumaczenie dwa dni później.
– Nic na to nie poradzę, sędzia wyznaczyła taki termin.
– To chciałbym porozmawiać z sędzią.
– Sędzia nie rozmawia z biegłymi.

Zrobiłem w trzy dni, przypłaciłem to zarwaną nocą i w efekcie chorobą. Sąd zapłacił mi po dziewięciu miesiącach i to nie z własnej inicjatywy, tylko po kilku skargach (wtedy jeszcze nie odkryłem, że można się skutecznie skarżyć od razu do ministerstwa). W jednej z odpowiedzi sędzia przewodniczący wydziału napisał mi, że do marca akta były poza wydziałem, a w czerwcu prowadząca sprawę poszła na urlop. Wywnioskowałem stąd, że ów sędzia nie wie, że po marcu następuje nie czerwiec, tylko kwiecień, a potem jeszcze maj. Jestem za tym, żeby na studiach prawniczych wprowadzić obowiązkowe zajęcia ze znajomości kalendarza.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 27, 2013 00:45

May 20, 2013

Hańba

Sejm RP nie przyjął uchwały potępiającej zabójstwo Grzegorza Przemyka i tuszowanie tej zbrodni przez władze PRL. Treść uchwały zakwestionował poseł SLD Tadeusz Iwiński, stwierdzając, że „skoro sąd nie wskazał winnych śmierci Przemyka, nie może tego też robić Sejm”.

W 2010 r. Sejm przez aklamację przyjął uchwałę w sprawie zbrodni katyńskiej: „W 70. rocznicę (…) Sejm składa hołd pamięci polskich jeńców wojennych, ofiar ludobójczego reżimu sowieckiego. Podejmując decyzję o zamordowaniu ponad 21 tys. bezbronnych oficerów Wojska Polskiego, funkcjonariuszy policji państwowej, administracji i sądownictwa, najwyższe władze ZSRR pogwałciły najbardziej elementarne zasady prawa i moralności”.

Ani Beria, ani Stalin przed sądem nie stanęli, żaden wyrok sądowy nie mówi, że za zbrodnię katyńską odpowiadają władze ZSRR, ale posłowi Iwińskiemu jakoś to nie przeszkadzało i przeciwko tej uchwale nie protestował.

Widać więc wyraźnie, że z Iwińskiego żaden legalista, po prostu szukał pretekstu, by nie dopuścić, by głośno został powiedziane, że to jego koledzy z PZPR są winni tej zbrodni i matactw po jej dokonaniu. Kolegą Stalina i Berii Iwiński się nie czuje, więc nie miał problemów z powiedzeniem, że to zbrodniarze, kolegą, czy raczej towarzyszem Jaruzelskiego i Kiszczaka czuje się i owszem, więc pokrętnymi argumentami stara się zatuszować ich odpowiedzialność. I swoją też, moralną, bo przyzwoici ludzie rzucali PZPR-owskie legitymacje, kiedy generałowie wytoczyli wojnę własnemu narodowi, kiedy ZOMO strzelało do górników w Wujku, kiedy SB mordowała księdza Popiełuszkę czy właśnie Przemyka. Towarzysz Iwiński trwał wiernie i komunistyczną ideologię porzucił dopiero wtedy, kiedy PZPR straciła władzę i trzeba się było załapać na nowe polityczne rozdanie. Komunista Iwiński ze stażem w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej od 1967 roku stał się nagle demokratą.

Problem polega na tym, że jemu i jemu podobnym na taki kunktatorski manewr pozwolono. Nie przeprowadzono dekomunizacji, nie osądzono zbrodniarzy. Członkowie PZPR mogli normalnie startować w wyborach, jakby wcześniej należeli do demokratycznej, a nie reżimowej partii, choć powinni dostać co najmniej dziesięcioletni zakaz. Zamiast powołać coś na kształt Trybunału Norymberskiego, pozwolono na jakąś szopkę przed niewydolnymi sądami, które przez dwadzieścia parę lat nie potrafią ukarać winnych (proces w Norymberdze trwał niewiele ponad 10 miesięcy!). W efekcie towarzysze dalej mogą mataczyć, tuszując tym razem nie zbrodnie swoich kolegów, ale ich odpowiedzialność. I w sumie na Iwińskiego nie ma się co oburzać. Kreatury moralne pozostają kreaturami moralnymi i nic się na to nie poradzi. Problem w tym, że pozwoliliśmy, by takie kreatury miały prawo głosu i mogły pomniejszać, relatywizować czy zakłamywać nawet morderstwa.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 20, 2013 00:30

May 13, 2013

Medicus intellectualis – badania terenowe

We wrocławskiej Akademii Medycznej kształcą się na lekarzy cudzoziemcy, w tym przybysze ze Szwecji, głównie dzieci imigrantów. Oczywiście nie przyjeżdżają do Polski ze względu na wysoki poziom nauczania, ale dlatego, że w Szwecji na studia medyczne nie udało im się dostać. Taki zagraniczniak musi okazać swoje świadectwo maturalne przełożone na polski przez tłumacza przysięgłego. Musi je okazać w kuratorium, żeby wydano mu dyplom, a nie na uczelni, żeby go przyjęła (uczelni noty nie obchodzą, tylko banknoty), więc zazwyczaj zabiera się do tego pod koniec studiów. Przybysze ze Szwecji zgłaszają się do mnie. Przybysze ze Szwecji do tłumacza języka szwedzkiego zwracają się z zapytaniem, czy i za ile przełoży im papiery, w języku angielskim. Z początku przyjmowałem, że jest to wynik automatyzmu. Studiują w języku angielskim, na co dzień posługują się angielskim, więc z rozpędu do tłumacza szwedzkiego - z nielicznymi wyjątkami - też po angielsku. Kiedyś jednak, przechodząc na szwedzki, zapytałem studenta, dlaczego nie mówi do mnie od razu po szwedzku, przecież jest oczywiste, że skoro z danego języka tłumaczę, to muszę go znać. Odpowiedź wbiła mnie w podłogę: on się nad użyciem szwedzkiego faktycznie zastanawiał, ale doszedł do wniosku, że bezpieczniej będzie jednak trzymać się angielskiego. Czyli nie automatycznie, nie z rozpędu, nie bezrefleksyjnie, tylko po namyśle człowiek kończący studia (kończenie studiów było kiedyś synonimem inteligencji) uznał, że istnieje taka możliwość, że tłumacz danego języka tego języka nie zna.

Zaciekawiło mnie, czy taki delikwent wpadnie na to, że potrafię porozumieć się po szwedzku, jeśli mu o tym nie powiem. Następna rozmowa z przyszłym lekarzem wyglądała więc następująco (rozmawiamy po angielsku):

– Pan Pollak?
– Tak, słucham.
– Czy jest pan tłumaczem?
– Tak.
– Bo ja studiuję tutaj w English Division i potrzebuję przetłumaczyć moje świadectwo.
– W jakim języku jest to świadectwo?
– Po szwedzku.
– Czyli miałbym je przetłumaczyć ze szwedzkiego na polski?
– Tak.
– Ale jak mogę przetłumaczyć coś ze szwedzkiego, skoro szwedzkiego nie znam?
Konsternacja i chwila milczenia.
– Ale pan jest tłumaczem?
– Tak, jestem.
– No bo ja potrzebowałbym przetłumaczyć moje świadectwo ze szwedzkiego na polski.
– Świetnie, tylko jak mam przełożyć świadectwo z języka, którego pana zdaniem nie znam?
Konsternacja i chwila milczenia.
– Bo ja potrzebuję przetłumaczyć świadectwo i dostałem pana dane od…

Po trzech takich rozmowach dotarło do mnie, że za wysoko postawiłem poprzeczkę, wskazówka była zbyt finezyjna albo zagmatwana, ostatecznie lekarzowi w jego pracy nikt takich skomplikowanych zagadek nie zadaje, by musiał umieć je rozwiązywać. Postanowiłem więc zadanie uprościć. Po uproszczeniu rozmowy wyglądały m.in. tak (kwestie angielskie tym razem kursywą w oryginale):

Translator? – studia medyczne to nie filologia, żeby studenci posługiwali się okrągłymi zdaniami.
– Niestety, nie rozumiem.
Do you speak English?
– Nie rozumiem, co pani do mnie mówi.
– Angielski nie?
W głosie słychać szczere zdumienie, że człowiek wykształcony, jakim jest tłumacz, nie zna światowego języka. Mnie tak samo dziwi, że ktoś może siedzieć sześć lat w jakimś kraju i nie nauczyć się języka tego kraju w stopniu pozwalającym na załatwienie prostej sprawy. Pozostaję więc przy swojej wersji.
– Angielski nie.
Doszliśmy do punktu, w którym sprawa jest banalnie prosta. Po polsku się nie dogadamy, po angielsku nie, jaki język możemy mieć wspólny?
I have some documents to translation…
– Przykro mi, ale nie rozumiem, co pani mówi.
Głęboki namysł w tle, cierpliwie czekam.
– To dziękuję.
– Proszę.

Byłem przekonany, że klient przepadł, trudno, czego się nie robi dla nauki, ale studentka nie poddała się tak łatwo. Jestem jedynym przysięgłym szwedzkiego we Wrocławiu, od opiekuna na uczelni otrzymała tylko moje dane, najwyraźniej nie wiedziała, jak poszukać innego tłumacza, więc musiała sobie poradzić. I poradziła sobie. Co znakomicie rokuje jej zawodowej karierze, bo czyż nie na tym polega praca lekarza, by w nieschematyczny sposób dawać sobie radę, jeśli pojawią się nietypowe problemy? Poprosiła kolegę Polaka, by do mnie zadzwonił. Innymi słowy, żeby porozumieć się z tłumaczem szwedzkiego, wynajęła tłumacza angielskiego, bo nawet po namyśle nie wpadła na to, że z tłumaczem języka szwedzkiego dogada się po szwedzku.

Moje badania terenowe dowiodły więc, że wrocławska Akademia Medyczna kształci na lekarzy ludzi, których poziom inteligencji nie pozwala na domyślenie się, że z tłumaczem języka szwedzkiego można porozumieć się po szwedzku. Mocno zaniepokojony zacząłem tych studentów wypytywać o ich plany. Na szczęście okazało się, że jak jeden mąż wracają do Szwecji i leczenie z ich strony mi nie grozi. A potem dostrzegłem przewrotność tej operacji i ukryty w niej genialny zamysł. Polska służba zdrowia wypada blado na tle szwedzkiej, a jeszcze te łobuzy podbierają nam lekarzy. No to my damy im lekarzy. Takich, że leczenie się w Szwecji będzie czynnością wysokiego ryzyka i żaden roszczeniowy polski pacjent nie powie już, że tam jest lepiej. I za przygotowanie tej piątej kolumny oni nam jeszcze zapłacą. Majstersztyk.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 13, 2013 00:30

April 28, 2013

Lecimy na Marsa

Holenderska firma planuje za dziesięć lat wysłać pierwszych ludzi na Marsa i właśnie ogłosiła nabór chętnych. Haczyk polega na tym, że lot jest tylko w jedną stronę, ściągnięcie marsonautów z powrotem byłoby zbyt drogie, jeśli w ogóle technicznie wykonalne. Mimo to zgłosił się cały tłum kandydatów. Z początku nie było wśród nich żadnych Polaków, ale honor naszej nacji, która wydała Pawła Edmunda Strzeleckiego i Tony’ego Halika, uratowali:

• Pan Ignacy, lat 92, emeryt – skoro nie ma górnej granicy wieku, to się zgłosił, w ten sposób zapisze się w historii jako pierwszy nieboszczyk na Marsie. Nie, wcale się nie boi się, że nie dożyje lotu, przy tych cenach trumien z jego emeryturą nie stać go na to, by umrzeć tutaj.

• Pan Zenek, lat 56, alkoholik – chce się tylko w spokoju napić, tymczasem ta ksantypa ciągle zrzędzi, a raz nawet posunęła się do tego, że ledwie napoczętą butelkę wódki wylała, takie marnotrawstwo. Na Marsie nikt mu niczego nie będzie wylewał. Jak to nie będzie czego wylewać? Holendrzy niepijący są? Nie szkodzi, nie będzie wódki, popędzi się bimberek. Dlaczego miałby to być problem, przecież na Marsie nie ma policji? Aha, nie ma z czego; jak to nie ma z czego, nie ma takiej możliwości, żeby nie było z czego, bimber da się zrobić ze wszystkiego, może Holender by nie potrafił, ale Polak na pewno tak.

• Ksiądz Jan, katecheta, lat 32 – chce dopilnować, żeby na Marsie nie było in vitro, prezerwatyw i małżeństw homoseksualnych, czyli krzewić wartości chrześcijańskie. Oczywiście, że to są wartości chrześcijańskie, należałoby zapoznać się z dekalogiem, jak się chce rozmawiać z księdzem, a przyszło z lewackiej gazety. Poza tym na Marsie też ktoś musi uczyć dzieci religii. Jak to nie będzie dzieci? Można lecieć dopiero od 18 lat? To chyba zrezygnuje, bo lubi dzieci. Nie, oczywiście, że nie w tym sensie, to były fałszywe oskarżenia, które miały na celu zniszczenie Kościoła, sam biskup tak powiedział.

• Pani Magda, lat nie poda, bo to nie ma nic do rzeczy, feministka – nie może być tak, żeby na Marsa polecieli sami mężczyźni, kiedy kobiety są lepiej wykształcone, tylko niedopuszczane do stanowisk, a te dopuszczane zarabiają mniej, więc ona poleci i przypilnuje, żeby zapłacili jej tyle samo, co reszcie załogi. Nie ma takich planów, żeby wysyłać samych mężczyzn, a kobietom płacić mniej? Nie szkodzi, na pewno kobiety będą dyskryminowane, więc i tak musi polecieć, żeby pilnować, żeby dyskryminacji nie było. Poza tym jak ona nie poleci, to wezmą jakieś młode i ładne, a to nie jest feminizm, tylko zaspokajanie męskich chuci.

• Pan Bogdan, lat 43, biznesmen – Mars nie należy do Unii, więc komornik, urząd skarbowy i wierzyciele będą mogli mu skoczyć. No i szerokie możliwości biznesowe się otwierają, nikt go tam jeszcze nie zna, więc nowy przek… biznes da się zrobić, potem przeniesie się na Wenus albo Saturna.

• Pani Anita, lat 49, działaczka stowarzyszenia Solidarni 2010 – na Marsie powinna powstać Międzyplanetarna Komisja ds. Zbadania Zbrodni Smoleńskiej. Trochę się bała, że Tusk z Putinem zestrzelą rakietę, żeby nie dopuścić do wyjaśnienia zamachu, ale potem sprawdziła, że na Marsie brzozy nie rosną, więc drugi raz nie udałoby im się wmówić ludziom, że doszło do zderzenia z brzozą.

• Pani Leokadia, lat 58, rencistka – nie chce oczywiście na żadnego Marsa lecieć, ale kandydaci na pewno będą badani i ona by się chciała tym badaniom poddać, żeby dostać wyniki, bo ma skierowanie z NFZ-u na rezonans, ale w szpitalu jej powiedzieli, że ma przyjść za trzy lata.

• Pan Grzegorz, lat 30, rzemieślnik – woli umrzeć na Marsie, mając zapewnione utrzymanie do końca życia, niż z głodu na Ziemi, a właśnie sobie policzył, że nawet jeśli ZUS nie zbankrutuje, to wypłaci mu taką emeryturę, że bez dożywiania w śmietnikach się nie obejdzie.

• Pan Sławomir, lat 35, polityk – Platforma chce, żeby każdy Polak miał ogródek na Marsie, więc leci to załatwić, poza tym może na Marsie jest ten gaz łupkowy, z którego Tusk obiecał wypłacić Polakom emerytury; oczywiście zakładanie ogródków kosztuje (zwłaszcza na Marsie!), poszukiwanie gazu też, więc tymczasowo trzeba będzie podnieść podatki, ale to tylko tymczasowo, bo Platforma jest za obniżaniem podatków, czemu cały czas daje wyraz, a że jest kryzys i podatki rosną, to już nie jest wina Platformy.

• Pan Dariusz, lat 26, doktorant – kiedy pomyśli sobie, że na Marsie oprócz niego będą tylko trzy osoby i będzie mógł w ciszy pisać doktorat, to poleciałby chociaż jutro. Bo teraz nad nim mieszka rodzina z czwórką dzieci, które drą się jak zarzynane, przemierzają pokoje tabunem albo – najczęściej – wykonują obie te czynności naraz; rodzina pod nim ma dwa psy na wypadek, gdyby jeden zmęczył się szczekaniem, a sens życia sąsiadki za ścianą sprowadza się do spania i oglądania telewizji, przy czym kobieta dużo snu nie potrzebuje, za to wyraźnie głuchnie, chociaż jest dopiero w średnim wieku.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 28, 2013 09:17

April 16, 2013

Żądza wiedzy

Wspaniała historyczka z XI LO we Wrocławiu, Franciszka Kłopot, niektóre „mądrości” uczniów zwykła kwitować twierdzeniem, że dwie rzeczy nie mają granic, miłosierdzie Boże i głupota ludzka. Studiując wpisy z wyszukiwarki, trzeba jednak do tej krótkiej listy dołożyć ludzką ciekawość.

obraźliwe rymy na Pawła

Czyżby moi adwersarze pisywali wiersze?

na początku Bóg stworzył wiersz

różne teorie na temat tego, co Bóg stworzył na początku. Ale jeśli nawet wiersz, to rozumiem, że nie o Pawle. O Szawle też nie, bo rymy te same.

akt oskarżenia kradzież roweru wzór

Leniwy prokurator?

czym legitymuje się tłumacz przysięgły przed notariuszem

Tłumacz przysięgły przed notariuszem legitymuje się wiedzom i godnościom zawodowom.

bardzo bystra i inteligentna kobieta

Nasunął mi się komentarz, kiedy zobaczyłem ten wpis, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że to prowokacja feministek, więc go nie wygłoszę.

jak zacząć tłumaczyć książki poradniki chomikuj

Może jednak nie od okradania przyszłych kolegów po fachu?

artysta nie ma pieniędzy

Skoro go okradają na Chomiku…

brak snopowiązałki

Czym jest brak pieniędzy w porównaniu z brakiem snopowiązałki...

skąd wziąć dofinansowanie na cukiernie

Na pewno nie od artysty.

szukam redaktora książki

Do szukania redaktora książki potrzebna jest świeca.

czy chłopcy zasłużyli na karę kupując sposób na Alcybiadesa

Przydałby się sposób na tego polonistę.

Terlikowski piekło

Ja myślę, że Terlikowskiemu Terlikowski raczej z niebem się kojarzy.

Terlikowski współczesny inkwizytor

Zabrać mu zapałki!

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 16, 2013 09:45

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.