Paweł Pollak's Blog, page 29

April 2, 2013

Habent dei

Katolicy wybrali sobie nowego boga, którego nazywają papieżem albo Ojcem Świętym. Używania tego drugiego określenia zabraniają im, i to wprost, ich święte księgi, ale katolik, który przestrzega norm własnej religii, byłby obecnie takim kuriozum, że nadawałby się do pokazywania w objazdowym cyrku. I proszę nie oponować, że takowym jest Tomasz Terlikowski, skoro właśnie jego żona publicznie ogłosiła, że nie dochowali czystości przedmałżeńskiej (dlaczego o tym czytam? bo głupio założyłem, że „Wyborcza” nawet w „Wysokich Obcasach” trzyma jakiś poziom). Tak na marginesie, żenujące były nie tylko sypialniano-śluzowe wynurzenia pani Terlikowskiej, ale i jej przekonanie, że ani wiara małżonków Terlikowskich, ani przyzwoitość nie gwarantują dochowania wierności i dla bezpieczeństwa lepiej zerwać kontakt z osobą, z którą p o t e n c j a l n i e mogłoby dojść do zdrady.

Wybory nowego papieża wywołały ogromne zainteresowanie, co Szymon Hołownia zinterpretował jako przejaw tęsknoty ludzi za pierwiastkiem duchowym i uznał, że konklawe sprzyja religijności. Ponieważ sam z zaciekawieniem śledziłem przebieg elekcji, a katolickiego pierwiastka duchowego potrzebuję mniej więcej tyle, ile zmarły powietrza, pozwolę sobie uznać interpretację Hołowni za nietrafioną. Konklawe przez swoją wypracowaną przez wieki otoczkę – zamykanie kardynałów w Kaplicy Sykstyńskiej, puszczanie białego dymu, wygłaszanie tego „habemus papam” – jest wydarzeniem frapującym i przyciąga również tych, którzy do religii mają stosunek obojętny. Na tej samej zasadzie niekibice oglądają Super Bowl czy finały mistrzostw świata w piłce nożnej.

A katolicy, moim zdaniem, tak mocno przeżywali to konklawe, bo kwestią było, nie kto zostanie papieżem, tylko czy kardynałom uda się znaleźć godnego następcę Jana Pawła II. Wojtyła skutecznie zdetronizował Pana Boga, który zresztą jako byt nieokreślony, niecielesny średnio nadaje się na przedmiot kultu. Masy do modlitwy potrzebują obrazka albo figurki. Niestety, Jan Paweł II nie dysponował zasadniczą boską cechą, czyli nieśmiertelnością, a Benedykt XVI w roli, do jakiej podniósł papiestwo Wojtyła i od czego odwrotu już nie ma, wypadał blado. Na dodatek abdykował, zrywając z 500-letnią tradycją, że apartamenty papieskie opuszcza się wyłącznie nogami do przodu, i trzeba było to przykre wrażenie, że papież nie jest żadnym alter ego Chrystusa, tylko zwykłym starym człowiekiem, zatrzeć. I muszę przyznać, że Kościołowi się to udało. Bergoglio ma charyzmę i katolicy mogą go ubóstwiać, bez udawania, jak to miało miejsce w przypadku Benedykta XVI, że bez problemu przenoszą ciepłe uczucia z jednego papieża na drugiego.

Franciszek od razu zaskarbił sobie sympatię tym, że w miarę poważnie traktuje ewangelijną krytykę pławienia się w bogactwie, ale przekonanie, że nie ograniczy się to do symbolicznych gestów i przełoży na całą instytucję, jest cokolwiek naiwne. Był już taki papież, który miał się rozprawiać z lewymi interesami Banku Watykańskiego, nazywał się Jan Paweł I i umarł po 33 dniach pontyfikatu. Oczywiście śmiercią naturalną, co wiadomo bez sekcji zwłok, bo po co sekcja, skoro piąte przykazanie zabrania zabijać, a chyba nikt nie ma wątpliwości, że gdzie jak gdzie, ale w centrum katolicyzmu przykazań się przestrzega. Szczytem naiwności był komentarz „Wyborczej”, że polscy biskupi spod znaku księdza Jankowskiego mogą poczuć dyskomfort z powodu skromnego papieża. Biskup, który nie widzi rozdźwięku między głoszonymi przez siebie ideami a obmacywaniem kleryka albo zalewaniem się w trupa, akurat przejmie się tym, że Franciszek nie chce mieszkać w apartamencie papieskim.

„Wyborcza” ma zresztą do papiestwa stosunek wyraźnie ambiwalentny, przed konklawe pokpiwała sobie z pedofilii w Kościele, dając pod zdjęciem obradujących kardynałów napis „Z miłości do dzieci” (pod spodem dla niepoznaki był artykuł o parze, która usiłowała kupić od Rumunów dziecko), a po konklawe ubrała się w papieskie barwy i tym wazeliniarstwem przeszła nawet samą siebie z czasów po śmierci Jana Pawła II, kiedy przez tydzień nie pisała o niczym innym (dosłownie, a nie w tym sensie, że inne tematy znalazły się na marginesie), ignorując fakt, że niczyja śmierć, nawet Wielkiego Papieża, nie zatrzymuje świata w miejscu.

W Polsce wybór papieża zakończył się dyskusją w okolicach narządów wydalniczych, czyli generalnie na poziomie, na jakim dyskusje zwykle się toczą. Ewa Wójciak nazwała papieża ch…, po czym tłumaczyła się, że tylko prywatnie, a intelektualiści napisali w jej obronie list, że Wójciak korzystała z wolności słowa. Jakby nie zauważyli, że wolność słowa nie wyklucza korzystania z kultury, a człowiek kulturalny nie nazywa swojego oponenta ch… nawet w prywatnej rozmowie. Z kolei jakiś kabareciarz zrobił sobie obiektem żartów papieskie pryknięcia. Dowcipy o prykaniu to najniższy poziom humoru, ale jednak humor, czego nie zrozumiał poseł Andrzej Jaworski, przewodniczący Parlamentarnego Zespołu ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski. Poseł Jaworski w ogóle ma kłopot z rozumieniem elementarnych rzeczy, bo wtedy zdawałby sobie sprawę, że przeciwdziałać ateizacji może jako publicysta, hobbysta czy misjonarz, ale akurat w roli posła tego mu robić nie wolno, bo jako poseł ma – jeżeli już jesteśmy przy pryknięciach – zasrany obowiązek wszystkie światopoglądy obywateli uznawać za równouprawnione.

Honorowym członkiem Zespołu Jaworskiego powinien zostać Donald Tusk, który przestraszył się, że papież mógłby poważnie potraktować jego deklaracje, że przed księdzem klękał nie będzie, i nie dostrzec, że projekty finansowania in vitro i zalegalizowania związków partnerskich składane są wyłącznie po to, by mydlić oczy naiwnym wyborcom. Tusk pośpieszył więc z depeszą gratulacyjną, zapewniając papieża, że nadal będzie pilnował, by Polska nie wyszła z mentalnego średniowiecza. Szkoda, że Franciszek jest taki skromny i nie potrzebuje podnóżkowego, bo Tusk po (oby rychłym) zakończeniu premierowania miałby widoki na międzynarodową karierę.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 02, 2013 00:30

March 19, 2013

Kryminalna Piła

Jutro rusza Festiwal Kryminału w Pile, którego będę gościem. Moje spotkanie autorskie przewidziano na czwartek 21 marca na godzinę 16.30. Poprowadzi je Jolanta Świetlikowska z Oficynki, a odbędzie się – jak większość imprez – w Regionalnym Centrum Kultury „Fabryka Emocji” przy pl. Staszica 1. Serdecznie zapraszam.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 19, 2013 04:47

March 17, 2013

Rosyjska ruletka

Posłowie Platformy złośliwie komentowali, że Jarosław Kaczyński puścił przemówienie prof. Glińskiego z tabletu, ale te komentarze wyglądały raczej na dość rozpaczliwą próbę zatuszowania, że Kaczyński (czy raczej jakiś jego doradca, wątpliwe, by sam to wymyślił) ośmieszył w ten sposób Ewę Kopacz i jej antydemokratyczne decyzje. Kopacz zasłoniła się regulaminem Sejmu, choć konstytucjonaliści orzekli, że możliwość dopuszczenia prof. Glińskiego do głosu istniała. A skoro tak, to powinien był w Sejmie wystąpić, żeby jako oficjalny kandydat na premiera zaprezentować swój program posłom, którzy będą głosowali nad jego kandydaturą. I nie ma znaczenia, że Gliński był bez szans, większość projektów opozycji nie ma szans, ale jej dobrym prawem jest ich zgłaszanie.

Oczywiście PiS-u nie ma co żałować, samo łamało demokratyczne standardy, kiedy było u władzy, problemem jest, że generalnie nasi politycy do demokracji jeszcze nie dorośli, co pokazało choćby głosowanie nad odwołaniem marszałek Nowickiej. Jedno ugrupowanie zachowało się przyzwoicie i postanowiło nie tolerować pazerności, ale skoro zgłosiło niewygodną kandydatkę (bo wcześniej byłaby kandydatem), to inne bez żalu porzuciły zasadę, że każdy klub sam wybiera sobie marszałka. A Nowicka powinna stracić stanowisko jeśli już nie za wzięcie premii, to za sposób, w jaki się z tego tłumaczyła. Pani Wanda Nowicka ma wyborców za durniów, którzy uwierzą, że jest ona całkowicie oderwana od rzeczywistości i potrafi nie zorientować się, że zarobiła ekstra czterdzieści tysięcy. I nie wiadomo dlaczego uznaje, że taki brak kontroli nad własnymi finansami, przemawiający raczej za ubezwłasnowolnieniem, ma świadczyć o jej kwalifikacjach do dalszego pełnienia funkcji wicemarszałka. Przy okazji sprawy Nowickiej wyszła też po raz kolejny hipokryzja tak zwanych feministek. Palikot chciał zastąpić jedną kobietę inną kobietą, czyli z punktu widzenia płci i parytetów zmiana byłaby całkowicie neutralna, ale prof. Środa i jej towarzyszki dostały wścieklicy, nie po raz pierwszy ujawniając, że nie walczą wcale o równouprawnienie dla kobiet, tylko o stołki dla kobiet ze swojego środowiska politycznego.

Marszałek Kopacz nie dopuściła do głosu prof. Glińskiego, bo obawiała, się że będzie on punktował Platformę, a jego zarzuty zabrzmiałyby dobitniej, niż gdyby wygłosił je Kaczyński. Kaczyński mówiłby o eksterminacji narodu polskiego przez Platformę, co jest brednią, prof. Gliński o tym, że w Polsce rządzonej przez Donalda Tuska umierają ludzie, którzy umrzeć nie musieli, co brednią niestety nie jest. I nie mówimy tu o bezdomnych odmawiających pójścia do schroniska, nie mówimy o himalaistach, którzy wiedzą, na jakie niebezpieczeństwo się narażają, i świadomie to ryzyko podejmują, mówimy o dwuipółletnim dziecku, którego rodzice nie doprosili się pomocy. Zaradni rodzice, dbający o dziecko, stracili córeczkę, bo duży europejski kraj w drugiej dekadzie XXI wieku nie potrafi zorganizować leczenia tak, by ludzie, których bez problemu można uratować, nie umierali.

W polskiej polityce demokracji jest mało, honoru nie ma w ogóle. Pół godziny po ukazaniu się gazet z artykułem opisującym śmierć dziecka na biurku ministra zdrowia powinna leżeć dymisja prezesa NFZ-u, na biurku premiera dymisja ministra zdrowia, a na biurku prezydenta dymisja premiera. Tymczasem wszyscy ci panowie cieszą się doskonałym samopoczuciem, a dwaj pierwsi ruszyli do chocholego tańca. Prezes NFZ-u posłał kontrolę do ambulatorium, by ustalić, dlaczego lekarz nie pojechał do mającego dobrze ponad 40 stopni gorączki małego pacjenta. Okazało się, w ambulatorium powinno dyżurować trzech lekarzy, a był jeden. Skandaliczne złamanie warunków kontraktu z NFZ-em, jest winny, umowa została wypowiedziana. Prezes NFZ-u nie zechciał jednak wyjaśnić, dlaczego kontraktując trzech lekarzy, płaci tyle, że ambulatorium stać na zatrudnienie tylko jednego. Nie wyjaśnił również, dlaczego mimo sygnałów o nieprawidłowościach nie sprawdzał wcześniej, czy ambulatorium należycie wykonuje kontrakt. Nie wyjaśnił, bo musiałby przyznać, że NFZ tworzy i toleruje fikcję. Za pieniądze, jakie daje, nie da się spełnić stawianych przez Fundusz wymagań. Dba się więc tylko o to, by w papierach wszystko dobrze wyglądało, a jak zdarzy się tragedia, wtedy szuka się kozła ofiarnego. Kiedy sprawa przycichnie, wszystko zostanie po staremu, w ambulatorium, które dostanie kontrakt (niewykluczone, że to samo), znowu będzie dyżurował jeden lekarz, w umowie zapisze się, że ma być trzech, i nikogo nie będzie obchodziło, że umowa nie jest przestrzegana, bo wszyscy mają świadomość, że nie da się jej przestrzegać. Do następnej śmierci.

Można powiedzieć, że NFZ nie ma nieograniczonego budżetu, że ochrona zdrowia nie jest wyłączona spod ekonomicznych uwarunkowań. Prawda. Tylko że Polska należy już do całkiem zamożnych krajów i jeśli braknie pieniędzy na zorganizowanie tak podstawowej rzeczy, jak opieka lekarska w nocy i dni świąteczne, oznacza to, że pieniądze są źle wydawane. NFZ np. poświęca masę czasu i środków na sprawdzanie, czy przypadkiem nieubezpieczeni nie korzystają z pomocy medycznej. W Polsce ubezpieczenie zdrowotne mają w praktyce wszyscy, więc taka kontrola nie ma najmniejszego sensu, ale NFZ, żeby być pewnym, że nie doszło do wyłudzenia świadczeń, każe sprawdzać, czy pacjent, którego położono do szpitala w poniedziałek, we wtorek nadal jest ubezpieczony, choć z definicji tego ubezpieczenia stracić nie można, bo obowiązuje ono jeszcze przez 30 dni po wygaśnięciu. Skoro są pieniądze na etaty dla urzędników, żeby przeprowadzali kontrolę przypominającą sprawdzanie, czy każdy samochód przemieszczający się po drogach ma przynajmniej cztery koła, to znaczy, że środków nie brakuje, tylko są marnowane. Wywalić dwóch urzędników i za te pieniądze zatrudnić dwóch lekarzy w ambulatorium.

Minister zdrowia wystąpił na konferencji prasowej i zapowiedział, że będzie naprawiał system nocnej opieki zdrowotnej. Ponieważ Bartosz Arłukowicz jest ministrem od blisko półtora roku, pojawiają się w związku z tą deklaracją dwa pytania. Pierwsze brzmi, czy minister nie wiedział, że system nie działa, i jak to się stało, że przez półtora roku się nie zorientował. Nie wiem jak państwo, ale ja uważam, że śmierć dziecka to trochę za wysoki koszt zdobywania wiedzy przez ministra Arłukowicza o tym, jak wygląda rzeczywistość w podległej mu dziedzinie. Drugie pytanie brzmi: jeśli minister Arłukowicz wiedział, że system nie działa, dlaczego przez półtora roku nic z tym nie zrobił? Bez względu na to, które pytanie jest tym właściwym, Arłukowicz powinien podać się dymisji. Albo mam lepszy pomysł. Skoro prezes NFZ-u i minister zdrowia grają z obywatelami w rosyjską ruletkę i umierający człowiek musi liczyć na szczęście, że doczeka opieki lekarskiej, proponuję, by ponosili odpowiedzialność na tej samej zasadzie. Przy każdym zgonie pacjenta wskutek wadliwego systemu (a następne są tylko kwestią czasu) jedna kula do magazynka, rewolwer do głowy i prezes z ministrem ciągną za spust. Mogą to robić na konferencjach prasowych, przynajmniej będą nieprzewidywalne, bo teraz wiadomo, jakie deklaracje padną i że bez względu na deklaracje i tak wszystko zostanie po staremu. A precedens ze strzelaniem na konferencji prasowej już mieliśmy, więc przeskok mentalny nie będzie zbyt duży. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że metoda może uchodzić za kontrowersyjną, duża rotacja na wysokich stanowiskach nie jest wskazana, ale myślę, że w tej sytuacji silna motywacja, z jaką następcy będą przystępować do pracy, zniweluje ten negatywny aspekt.

PS. Nawet nie zdążyłem napisać powyższego tekstu, kiedy kolejny śmiertelny wypadek się zdarzył. Zmarła starsza pacjentka, która w trakcie operacji ortopedycznej dostała zawału, bo czekała półtorej godziny na karetkę, mającą przewieźć ją na mieszczący się w innym budynku, ale odległy o zaledwie 150 metrów OIOM. Kobiety nie przeniesiono na noszach, bo przepisy nakazują, by transport pacjentów odbywał się karetkami.

To wydarzenie w zasadzie obala całą moją krytykę rządzących. Durny naród ma durne władze, bo jak spośród durniów wybrać mądrych? Lekarzom, dyspozytorom pogotowia i komu tam jeszcze nie przyjdzie do głowy, że dla ratowania człowiekowi życia zawsze można naruszyć przepisy, nigdy odwrotnie. Bardzo jestem ciekaw, czy taki lekarz albo dyspozytor, jadąc swoim samochodem i widząc, że z naprzeciwka pędzi na niego pijany kierowca na czołowe zderzenie, ucieknie na lewy pas czy jednak da się zabić, bo kodeks drogowy zabrania jazdy lewym pasem. To po pierwsze. Po drugie, poza literą prawa jest jeszcze jego duch. Przepisy słusznie nakazują wozić pacjentów w ambulansach, chodzi o to, by jakiś szpital w ramach oszczędności nie zorganizował sobie dowozu furmankami. Ale ideą tych przepisów jest zapewnienie pacjentom bezpieczeństwa. Czy pacjentka zostałaby narażona na jakieś niebezpieczeństwo, gdyby przeniesiono ją na noszach? I tak na te nosze trzeba ją przełożyć i zanieść do karetki, ta przecież pod jej szpitalne łóżko nie podjedzie. A nawet jeśli rzeczywiście wiązało się to z jakimś ryzykiem, to mniejszym niż bezczynne czekanie na ambulans.

W przepisach nie da się przewidzieć wszystkich życiowych sytuacji, zawrzeć wszystkich wyjątków, byłoby to zresztą niecelowe. A najlepsze prawo na nic się nie zda, jeśli będzie stosowane w sposób absurdalny, przy wyłączeniu zdrowego rozsądku. Tyle że ten zdrowy rozsądek muszą również wykazywać organa powołane do jego egzekucji. Bo domyślam się, że zachowanie lekarzy było w jakiejś części podyktowane uzasadnioną obawą, że jeśli jednak kobiecie coś się stanie podczas przenoszenia na OIOM, tępy prokurator, ignorujący ducha przepisów, postawi im zarzuty.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 17, 2013 03:21

March 11, 2013

Odleciał stojący na leżąco

Nie samą prozą człowiek żyje, czasami trzeba przeczytać wiersz. Poezja uduchowia. Strawy duchowej dostarcza m.in. Maciej Cisło, poeta, a zarazem redaktor w jednym z polskich wydawnictw.

ten stół tu nie stoi, ta książka nie leży
to, co nie ma woli, niczego nie robi
nie robi – więc nie jest; nie ma stołu, książki
to ja leżę książki, to ja stoję stoły

Podmiot liryczny stawia tezę, że jeśli stół nie wie, że stoi, znaczy się nie stoi. Następnie podmiot liryczny polemizuje z kartezjańskim postrzeganiem świata, „myślę, więc jestem” zastępując deklaracją „robię, więc jestem”. Stół nie robi, bo nie wie, że robi, ergo: podmiot liryczny został bez stołu. To znaczy stanął zamiast stołu, kulawo stanął, co podmiot liryczny sygnalizuje nam kulawą polszczyzną „stoję stoły”.

nie wiem co leży co stoi
czy wszystko czy tylko mi
czy leżąc i myśląc coś stanie
o czym myśląc

Podmiot liryczny utracił pewność, że książka leży, a stół stoi, a raczej, że podmiot liryczny, leżąc, jest książką, a stojąc, stołem, bo może być odwrotnie. Następnie podmiot liryczny informuje nas, że nawet będąc stołem albo książką, nic nie stracił ze swojej seksualności, bo doznał erekcji, i zastanawia się, czy ten pożądany stan jest tylko jego udziałem, czy nie. Potem pewnie wskutek tych myśli członek mu zwiotczał, to znaczy zwiotczał podmiot liryczny, bo członek nie wie, że wiotczeje, a jak nie wie, to go nie ma, czyli podmiot liryczny nie ma członka. Ale myśli, co musi pomyśleć, żeby mu stanął, i to byłaby erekcja fantomowa.

na przykład: tam na półce leży książka
w książce stoją słowa które
mi nie leżą
więc książka mi leży czy nie

Tu, panie psorze, nie wiem, bo on pisze teraz, że książka jednak leży, a nie że on leży z książką, to znaczy książką, chociaż wcześniej było, że książka nie może leżeć, bo nie wie, że leży, to ja już nie wiem. A jak nie wiem, to mnie nie ma i nie powinienem być zmuszany do odpowiedzi.
No dobrze, więc te słowa stoją, chociaż nie wiedzą, że stoją, a jak nie wiedzą, że stoją, to ich nie ma. Czyli ta książka jest niezadrukowana. I podmiot liryczny nie wie, czy ta czysta książka mu się podoba, czy nie, bo jakby była zadrukowana, to mogłoby w niej być coś fajnego.

a może nie mi
minie trochę czasu i nic
nie ustanie?
polegać – też nie chcę

Panie psorze, czy ja jednak mógłbym dostać do analizy ten wiersz Mickiewicza? Już nie będę mówił, że przestarzałe i nieaktualne.

usta nie mówią myśli nie płyną
i nie ustawiają się
zatem leżę i stoję zarazem

Teraz to on jest stołem i książką w jednym. Książkostół. Który nie mówi ani nie myśli. Tylko leży i stoi… kurwa, ja się powieszę. Czy jak się powieszę, to będę stał czy leżał? To znaczy podmiot liryczny, bo ja nie będę wiedział, że wiszę, więc wisieć zamiast mnie będzie poeta. Zresztą jakby to ode mnie zależało, to zawisnąłby na tamtej gałęzi, byleby nie pisał.

chyba popłynąłem

A, to trzeba było tak od razu. Najarał się.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 11, 2013 01:30

March 3, 2013

Redaktor Gnietło

Opisałem swego czasu, jak „Gdzie mól i rdza” nie przyjęto do wydania ze względu na tytuł. Ale powodów odrzucania mojej powieści było więcej i uznałem, że o jeszcze jednym warto opowiedzieć. Niech ci straceńcy, którym marzy się pisarska kariera, wiedzą, z jakimi dziwadłami zetkną się w polskich wydawnictwach.

Odpowiedź, która przyszła z oficyny… nazwijmy ją Stara Kraina, była początkowo pozytywna. Inne odpowiedzi rzadko zresztą przychodzą, dewizą polskich wydawnictw jest „lejemy na autorów z góry na dół, dopóki nie chcemy ich wydać”. Tak więc Stara Kraina, a konkretnie redaktor… nazwijmy go Gnietło, pisał, że kryminał jest bardzo dobry i będzie go rekomendował szefostwu do wydania. Jest wszak jeden tyci problem. Chodzi o prolog, który napisałem w pierwszej osobie, a który nie może być w pierwszej osobie, bo opowiadający jest ofiarą morderstwa. A jak wiadomo, trupy, ryby i dzieci głosu nie mają. Muszę przerobić na trzecią osobę.

Przeczytałem prolog (a państwo mogą go przeczytać tutaj), bo chociaż byłem przekonany, że pierwszoosobowej narracji w „Molu” nie stosowałem, to po paru miesiącach od skończenia powieści taki szczegół, że prolog różni się od reszty książki, mógł mi wylecieć z głowy. Przeczytałem i zdurniałem. Zdurnienie to jest zresztą stan, którego często doznaję w kontaktach z polskim wydawnictwami (ze szwedzkimi nie, jakby ktoś się dziwił, dlaczego ciągle zaznaczam, że polskie). Bo prolog był napisany w trzeciej osobie. Z zastosowaniem techniki mowy pozornie zależnej. Dotąd wydawało mi się, że redaktor to jest osoba, która z definicji potrafi odróżniać mowę pozornie zależną od narracji pierwszoosobowej. Pan Gnietło wyprowadził mnie z błędu.

Udzieliłem więc redaktorowi Gnietle krótkich korepetycji z teorii literatury, na co otrzymałem dramatyczną w tonie odpowiedź „Czy pan naprawdę nie widzi, że to jest w pierwszej osobie?!”.

Na takie dictum mocno się zaniepokoiłem, bo należę do tych ludzi, którzy, kiedy ktoś twardo się upiera, że czarne jest białe, zaczynają się zastanawiać, czy jednak nie mają coś z oczami. Może faktycznie nie wiem, co piszę? Ostatecznie autor to nie redaktor, wiele środków stylistycznych wykorzystuje intuicyjnie, nie mając o nich żadnej teoretycznej wiedzy. Podesłałem tekst znajomym polonistom. Odpowiedź: mowa pozornie zależna, której cechą charakterystyczną jest to, że przytoczenie również utrzymane jest w trzeciej osobie.

Napisałem więc do redaktora Gnietły jeszcze raz, wskazując na tę ekspertyzę i na fakt, że toczony przez nas spór jest w ogóle bezprzedmiotowy, bo nawet gdyby była to narracja pierwszoosobowa, to nie ma takiego wymogu, że narrator musi przeżyć, by opowiadać. Innymi słowy, jeśli pisarz uśmierca bohatera, który jednocześnie jest narratorem, wcale nie musi dokładać sytuacji wyjaśniającej, jak słowa bohatera mimo jego śmierci zdołały dotrzeć do świata. Żeby podeprzeć swoją argumentację dowodem, wskazałem na znakomitą powieść Janusza Andermana pt. „To wszystko”. Czekając na odpowiedź pana Gnietły, pogooglałem, kto zacz. Okazało się, że to poeta, a z wykształcenia… architekt. Ignorancja była usprawiedliwiona, pan Gnietło wcale nie przespał wykładów z teorii literatury, po prostu ich nie miał.

Ale przyjął do wiadomości, że ma do czynienia z mową pozornie zależną, co jednak nie skłoniło go do wycofania żądań, bym zmienił prolog, bo owa mowa „jest tak głęboka, że robi wrażenie pierwszej osoby”. Cytat może być niedokładny, bo idei kryjącej się za tym stwierdzeniem nie pojąłem. O głębokości mowy zależnej nie miałem jednak zamiaru z redaktorem Gnietłą dyskutować, bo najwyraźniej jedyne głębokości, na jakich się znał, to dołów pod fundamenty. Na dodatek argument poparty powieścią Andermana zbył milczeniem. I wreszcie cała dyskusja odbywała się w niewłaściwym momencie, czas na nią byłby w trakcie redagowania książki szykowanej już do publikacji, na tym etapie powinniśmy rozmawiać o warunkach zawarcia umowy, na ile lat, jaka zaliczka, jaki nakład. Odpisałem więc, że nie widzę potrzeby wprowadzania zmian w prologu.

Odpowiedź pocztą zwrotną brzmiała, że w takim razie mam sobie szukać innego wydawnictwa. Tego, że redaktor Gnietło zechce mi pokazać, że ma władzę i z powodu dupereli (rozmawiamy o nic niewnoszącej do fabuły zmianie stylistycznej na dwóch stronach powieści z czterystu) wycofa swoją rekomendację dla książki, nawet się spodziewałem. Nie spodziewałem się, że ma taką władzę, że ten brak rekomendacji będzie oznaczał ostateczne odrzucenie (ale nie plułem sobie w brodę, bo nawet gdybym się spodziewał, zachowałbym się dokładnie tak samo). Decyzja o wydaniu bądź niewydaniu powieści po przeczytaniu jej przez tylko jedną osobę zapada wyłącznie w wydawnictwach jednoosobowych. W pozostałych maszynopis, który nie został wstępnie odrzucony jako grafomański, czytają różni redaktorzy, recenzenci wewnętrzni, ewentualnie osoby mające głos rozstrzygający. Okazało się, że w Starej Krainie siedzi na wejściu niedouczony redaktor Gnietło i samodzielnie decyduje o odrzuceniu bardzo dobrej książki – wedle własnej oceny – bo pisarz nie chciał tak zatańczyć, jak mu pan Gnietło – fałszując – zagrał.

Z kwalifikowaniem w ten sposób książek do druku zetknąłem się po raz pierwszy. Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że w zasadzie trudno mieć o cokolwiek pretensje. Stara Kraina jest prywatną firmą i może sobie wybierać książki do wydania, jak chce. Gdyby nawet posadziła szympansa, który wrzucałby maszynopisy do pojemników z napisami „wydajemy” i „nie wydajemy”, mnie nic do tego. A redaktor Gnietło w stosunku do szympansa to niewątpliwie postęp ewolucyjny.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 03, 2013 04:17

February 15, 2013

Wznowienie „Kanalii”

A niejako premiera, bo książka ukazuje się bez zmian wprowadzonych samowolnie przez niekumatego i niedouczonego redaktora z pierwszego wydawnictwa. Z tego względu zarówno na swojej stronie, jak i w kolumnie informacyjnej na blogu zamieszczam nową okładkę, traktując obecne wydanie jako to właściwe. I bardzo proszę, by przy ewentualnych wznowieniach po mojej śmierci opierać się na nim, a nie na tym, co wydrukowały [autocenzura] z Santorskiego/Czarnej Owcy.

Dotąd wypowiadałem się o wydawcach krytycznie i trudno, żebym wypowiadał się inaczej, skoro polskie wydawnictwa w przeważającej mierze tworzą i pracują w nich ludzie o mentalności sprzedawców gwoździ. Dla których pisarz jest uciążliwym malkontentem, jeśli nie godzi się na to, by redaktor nieodróżniający „skrupić się” od „skupić się” (autentyczny przypadek z mojej książki) dowolnie przerabiał mu tekst do spółki z działem handlowym, bo tworzący go ludzie nie potrafią sprzedać tego, co autor napisze, więc to, co napisał, dopasowują do tego, co potrafią sprzedać.

Teraz jednak będę chwalił. Skoro jest za co, to chwalę. Zacznijmy od tych redaktorskich ingerencji. Oficynka redakcję oczywiście robi. Ale nie zmienia autorowi tekstu po korekcie autorskiej bez pytania go o zgodę. Niby powszechnie aprobowana norma, ale jednak w praktyce tak rzadko stosowana, że zasługuje na pochwałę (inna sprawa, że skoro trzeba chwalić za przestrzeganie prawa i dobrego obyczaju, to jest bardzo źle). Kolejny punkt to okładka. Przed wydaniem dostałem do akceptacji. Nie do wglądu, jak w Santorskim i Prószyńskim, tylko do akceptacji. Okładka mi się nie podobała, sugerowała, że „Kanalia” jest z tej samej serii co „Gdzie mól i rdza”, wykorzystany motyw nie był dla powieści kluczowy, a kolorystyka (to już subiektywna ocena) nie przyciągała wzroku. Pomyślałem sobie, że znowu wyjdę na malkontenta, ale trudno, napisałem do Oficynki, że mi się nie podoba, i wyliczyłem swoje zastrzeżenia. Taki sprzeciw w przypadku innych wydawnictw skutkuje w najlepszym razie łagodną perswazją, by sprzeciw jednak wycofać, bo już na przykład są plakaty (wydrukowane przed pokazaniem pisarzowi okładki, ostatecznie dlaczego tego pana miałoby obchodzić, co na niej będzie), albo w ogóle wskazaniem, że w tej kwestii zgodnie z umową decyduje wydawca, czyli przypomnieniem autorowi, gdzie jego miejsce i kto tu rządzi. Odpowiedź z Oficynki? „Nie ma sprawy, pisarzowi okładka musi się podobać, pracujemy nad nową”. Można? Można.

I wreszcie rzecz od strony finansowej największego kalibru. Wznowienie niebestsellera to na rynku nakierowanym wyłącznie na nowości trudne, a nawet bardzo trudne przedsięwzięcie. A Oficynka nie jest bogatym wydawnictwem i pewnie pieniądze wydane na „Kanalię” mogłaby zainwestować korzystniej. Ale dominuje myślenie obce np. Santorskiemu/Czarnej Owcy, która nie chciała wydać „Niepełnych”: mamy autora, którego uznajemy za bardzo dobrego, to w niego inwestujemy, nawet jeśli oceniamy, że w przypadku tej konkretnej książki zysk będzie mniejszy.

A ja się z tego wznowienia bardzo cieszę, „Kanalia” to dla mnie, obok „Niepełnych”, najważniejsza powieść w mojej twórczości, nie przypadkiem nie rozszerzałem nagłówka tego bloga, kiedy ukazywały się kolejne moje książki.

Fragment „Kanalii” (początek) jest na tej stronie internetowej, o reakcjach na pierwsze wydanie pisałem tutaj. Nowe wydanie trafiło do księgarń dzisiaj, przez Internet książkę można nabyć m.in. w księgarni Zbrodni w Bibliotece.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 15, 2013 14:34

February 9, 2013

Negocjator

Kiedy odkryłem, że wydawnictwo Bernikla mnie oszukało, publikując zbiór moich opowiadań pt. „Między platformą a obywatelami” (idiotyczny kamuflaż dlatego, że nadal w wolnym rzekomo kraju obowiązuje komunistyczny przepis zakazujący nazywać oszusta oszustem, nawet jeśli ma się w ręku sądowy wyrok to potwierdzający) w nakładzie znacznie niższym, niż przewidywała umowa, i domagałem się wyjaśnień, otrzymałem wyjaśnienia, których treść można zawrzeć w krótkim „Spadaj pan!”. Ponieważ zawsze staram się najpierw porozumieć, wysłałem jeszcze maila, w którym zapowiadałem, że skieruję sprawę do sądu, jeśli wydawnictwo nie przestanie jawnie zaprzeczać faktom i nie przedstawi zadowalającej propozycji, jak zamierza zrekompensować skutki złamania umowy. Tym razem Bernikla nie kazała mi spadać, tylko zastosowała szeroko stosowaną w polskich oficynach taktykę olania autora. Przesłałem więc oficjalne pismo przedsądowe i, uznając, że przy takim traktowaniu nie jestem wydawnictwu nic winien, opisałem całą sytuację na blogu (Uczciwy wydawca poszukiwany - warto przeczytać przed dalszą lekturą tego wpisu, by mieć pełen obraz).

Pisma przedsądowe mają to do siebie, że na takich łobuzów jak między innymi panowie z Bernikli robią piorunujące wrażenie. Nie zdziwiłem się więc zbytnio, kiedy nagle olewanie się skończyło i dostałem maila od samej rady nadzorczej. W mailu proszono, bym spotkał się z przedstawicielem wydawnictwa, a prośbę uzasadniono frazesami w rodzaju, że „proces sądowy nie będzie nikomu służył”. Było oczywiste, że Bernikla nie zamierzała przedstawiać żadnych satysfakcjonujących mnie propozycji, bo do tego nie trzeba gońca, który musi przejechać pół Polski, takowe bez problemu można przekazać mailem lub telefonicznie. Przedstawiciel wydawnictwa miał mnie urabiać. Plan był z góry skazany na niepowodzenie, bo jestem konkretnym człowiekiem, a nie typem brata łaty, ale nie widziałem powodu, by odmawiać. Napisałem tylko, że uważam osobiste spotkanie za zbędne, ale jeśli wydawnictwo chce, to proszę bardzo.

Ponieważ pan M. zdążył z wydawnictwa wylecieć (bynajmniej nie z powodu mojego nakładu, za oszukiwanie autorów z wydawnictw nie wywalają), pojawił się pan P. Zgodnie z moimi przewidywaniami pan P., zamiast wyłożyć na stół konkretne propozycje, zaczął mnie raczyć opowiastkami o swojej wieloletniej pracy w Bernikli, w której niestety musiał udawać, że przyjaźni się z panem M., choć tak naprawdę tego kutasa i dyletanta nie znosi. Pan P. wykoncypował, że sprzymierzając się ze mną przeciwko M., który mnie oszukał, zaskarbi sobie moją sympatię. Najwyraźniej uznał, że jestem tak wściekły na M., że nie ma ryzyka, bym sprzedawanie przyjaciela ocenił jako kurewstwo.

Następnie pan P. przeszedł do długiego wykładu, jak to wydawnictwo wspaniale promuje moją książkę. Między innymi pochwalił się imponującą liczbą rozdanych w tym celu egzemplarzy. Zapytałem, ile się sprzedało. Okazało się, że na jeden gratisowy egzemplarz przypada półtora sprzedanego. Wskazałem panu P., że jest to rekord świata, jeśli chodzi o nieskuteczność promocji, a nic dziwnego, że promocja jest nieskuteczna, skoro książki nie ma w księgarniach, a nie ma jej w księgarniach, bo wydawnictwo wydrukowało śmiesznie niski nakład. Ta uwaga w niczym nie zmniejszyła zachwytu pana P. nad działaniami promocyjnymi wydawnictwa. Jak wiadomo, promocja jest po to, żeby była, a nie żeby przynosiła jakieś efekty.

Uznałem, że pan P. dość się nagadał, i zażądałem przedłożenia konkretnej propozycji. Pan P. nie bardzo się do tego palił, wyśmiał najpierw kwotę, której zażądałem w piśmie przedsądowym tytułem zadośćuczynienia, oświadczył, że wydawnictwa nie stać na wydrukowanie pełnego nakładu, ale w końcu ujawnił, co Bernikla miała mi do zaoferowania. Otóż: ja wycofam swoje żądania i przestanę mieć pretensje, że wydawnictwo wydrukowało pięciokrotnie niższy nakład od przewidzianego umową, a wydawnictwo w zamian nadal będzie prowadziło ową wspaniałą promocję książki, przeleje mi zaległe należności za sprzedane egzemplarze, a w przyszłości będzie płaciło terminowo i nie będę już musiał monitować o tantiemy. Nie wiem, czy państwo dostrzegają szczodrość tej oferty. Bo może być z tym pewien kłopot. Jeśli więc ktoś nie zrozumiał, to precyzuję: zadośćuczynienie zero, dodruk zero, wydawnictwo dalej będzie rozdawało książki, a jeśli jakąś sprzeda, to przestanie mieć w dupie punkt umowy nakazujący autorowi wypłacać tantiemy.

Na takie dictum wstałem, powiedziałem, że zobaczymy się w sądzie, i sobie poszedłem. W domu odebrałem maila od oburzonego pana P., że jestem niepoważnym człowiekiem, bo jeśli nie satysfakcjonowała mnie propozycja złożona przez wydawnictwo, powinienem przedstawić własną i w połowie drogi byśmy się spotkali, na tym polegają negocjacje. Wyobraziłem sobie pana P. składającego propozycję kupienia samochodu za zero złotych i krzyczącego na sprzedawcę, że jeśli propozycja mu nie odpowiada, to ma złożyć własną, a nie odwracać się na pięcie – i złożyłem pozew do sądu.

Przed rozprawą wydawnictwo przysłało mi pismo, że „wobec braku możliwości rzeczowej rozmowy i rygorystycznego stanowiska wykluczającego możliwość porozumienia i ugody stron w przedmiocie realizacji umowy wydawniczej” od tejże umowy odstępuje. Zafrapowało mnie rozumienie pojęć „rzeczowa rozmowa” i „rygorystyczne stanowisko” w wydawnictwie Bernikla. Nierzeczowość najwyraźniej polegała na tym, że autor zamiast przyjąć do wiadomości bzdurne wyjaśnienie, dlaczego nakład jest niższy od uzgodnionego, i położyć uszy po sobie, śmiał udowodnić absurdalność tego wyjaśnienia, a rygoryzm na oczekiwaniu, że wysokość nakładu – jeden z najważniejszych elementów branych pod uwagę przez autora przy zawieraniu umowy – będzie taka jak w umowie, a nie pięciokrotnie niższa.

Dodatkowo wydawnictwo powołało się w swoim piśmie na klauzulę rebus sic stantibus zawartą w art. 357 kodeksu cywilnego. Zajrzałem do rzeczonego przepisu, żeby sprawdzić, co to znaczy, bo nie miałem bladego pojęcia. Okazało się, że jeśli nastąpiła istotna i niemożliwa do przewidzenia zmiana okoliczności, strona, która, wywiązując się z umowy, poniosłaby wskutek tej zmiany straty, może wystąpić do sądu, by rozwiązał umowę. Ale nie samodzielnie ją rozwiązać, co zdaje się było intencją wydawnictwa. Nic dziwnego, w sądzie musieliby wskazać, jakie to okoliczności się zmieniły, z czym mieliby spory problem, bo akurat nie doszło do masowego bankructwa drukarni, hurtownie nie wypowiedziały im gremialnie umów, owszem, jedna czy druga wojna wybuchła, tu i ówdzie przetoczyła się rewolucja, ale wszystko na tyle daleko od granic Polski, że wątpliwe było, by sąd uznał, że miało to wpływ na działalność Bernikli. W tym duchu więc im odpisałem, a ponieważ gram fair, biednemu wydawnictwu, które nie miało na adwokata, udzieliłem bezpłatnej porady prawnej: „Przed powołaniem się na jakiś przepis należy go najpierw przeczytać”.

Na rozprawie wydawnictwo ani się nie pokazało, ani nie przedłożyło żadnego pisma, co mnie zaskoczyło. Bo chociaż złamanie umowy było ewidentne i tylko głupi sędzia mógłby go nie dostrzec (inna sprawa, że mogli mieć nadzieję, że akurat taki im się trafi), to o zmniejszenie żądanego zadośćuczynienia można było powalczyć. Nie ma żadnych przepisów, które określałyby wysokość zadośćuczynienia w takiej sytuacji. Jakoś je tam sobie wyliczyłem, miałem argumenty, dlaczego chcę właśnie tyle, a nie mniej, ale bez trudu mogłem sobie wyobrazić kontrargumenty i wcale się nie spodziewałem, że sąd przyzna mi całą żądaną kwotę. Paradoksalnie byłem w gorszej sytuacji, niż gdyby wydawnictwo w ogóle nie wydało książki. Bo wtedy prawo autorskie określa wprost, że należy się podwójne dodatkowe wynagrodzenie. I po zainkasowaniu tego odszkodowania mógłbym z czystym kontem udać się do innego wydawnictwa, a teraz miałem spaloną książkę (wydawcy nie chcą wznowień, a nikogo by nie obchodziło, że książka się praktycznie na rynku nie pokazała) i żądanie musiałem ograniczyć do jednokrotnego dodatkowego wynagrodzenia. Na szczęście nie zostało zmniejszone, bo skoro wydawca nie podjął sporu, zapadł wyrok zaoczny, uwzględniający w całości moje roszczenia. Nieracjonalnych zachowań wydawnictwa ciąg dalszy nastąpił. Najpierw wnieśli sprzeciw od wyroku, ale nie tak jak trzeba, a na wezwanie sądu, by uzupełnili braki, już nie zareagowali i wyrok się uprawomocnił. Zanim to nastąpiło, dotarły do mnie wieści, że Bernikla stoi na skraju bankructwa, więc czym prędzej wystąpiłem do sądu, by przesłał mi klauzulę wykonalności. Wyrok zaoczny ma rygor natychmiastowej wykonalności, więc nie trzeba czekać na uprawomocnienie, by można było ściągać pieniądze. Ale trzeba dostać tę klauzulę. Czyli podpisany przez sędziego papiór z pieczątką. Sędzia przystawiała pieczątkę pół roku. Pan Gowin i reszta Platformy obiecywali w kampanii, że skrócą postępowania sądowe o jedną trzecią, ale minister sprawiedliwości martwi się o to, jak nie dopuścić, by jeden pan wsadzał legalnie drugiemu panu (tym drugim panem nie jest pan Gowin, jakby ktoś pomyślał, że słusznie się martwi) i nie ma głowy do takich dupereli, że sędziemu przystawienie jednej pieczątki zabiera pół roku. Ostatecznie nie on na tym traci. Bo wygląda na to, że odniosłem Pyrrusowe zwycięstwo i z zasądzonej kwoty nie zobaczę ani złotówki. Komornikowi coś się pomyliło i zamiast ściągać pieniądze z dłużnika, ściąga je ze mnie, kazał mi wnieść jakieś opłaty, a ja głupi to zrobiłem, powiększając swoją stratę.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 09, 2013 12:04

January 27, 2013

Świat Kasy

Weltbild, właściciel wydawnictwa Świat Książki, postanowił zwinąć w Polsce interes, bo mu się nie opłaca. Wydawałoby się, że po dwóch dekadach z okładem od wprowadzenia gospodarki rynkowej Polacy już się nauczyli, na czym ona polega, i przyjmą tę wiadomość z ziewnięciem, jeśli ją w ogóle zauważą. Wycofa się jedno wydawnictwo, powstanie w to miejsce inne, nie ma sobie czym zawracać głowy. Książek z pewnością nie zabraknie, a nawet jakby zabrakło, to i tak połowa narodu by tego nie zauważyła. Tymczasem zawiązała się jakaś akcja w celu ratowania Świata Książki. Zdumiony tym faktem przeczytałem uzasadnienie ratowników i zdumiałem się jeszcze bardziej. Otóż okazało się, że Świat Książki to tradycja, a tradycję należy chronić. Nikt nawet nie próbuje uzasadniać, dlaczego należy chronić, jest to po prostu aksjomat, że jak coś długo trwa, to zasługuje na dalsze trwanie, choćby nikt nie miał z tego korzyści albo byt ów był wręcz szkodliwy. Najlepszym przykładem chrześcijaństwo. Dwa tysiące lat tradycji i to obala wszelką krytykę. Szkopuł w tym, że Świat Książki niczego na pergaminach nie wydawał, powstał osiemnaście lat temu. Według ratowników aż osiemnaście lat temu. Rozumiem, że współczesny świat błyskawicznie się zmienia, ale bez przesady. Bo jeszcze trochę i będziemy płakać nad wydawnictwami zwijającymi manatki po osiemnastu miesiącach.

Kolejny argument padł ze strony analityka rynku książki Łukasza Gołębiewskiego, który przedstawił apokaliptyczną wizję, jak to wyprzedaż resztek tymże rynkiem zachwieje. Klient, który za grosze będzie mógł nabyć atrakcyjną staroć ze Świata Książki, nie kupi nowości z W.A.B. czy Wydawnictwa Literackiego. Ocena w moim przekonaniu całkowicie błędna. Miłośnik Tokarczuk zrezygnuje z jej najnowszej powieści, bo uzna, że bardziej opłaca mu się w to miejsce kupić cztery inne nieznanych mu autorów? Nonsens. Zresztą klienci taniej jatki i kupujący nowości to dwie różne grupy, więc taka wyprzedaż zwiększy jedynie ofertę dla tych pierwszych. A nawet jeśli przyciągnie część tych drugich, to tylko na jakiś czas, a na dłuższą metę zniknięcie Świata Książki będzie dla pozostałych wydawnictw korzystne. Odpadnie im konkurent, który walczył o klienta nie jak inni wyłącznie przez przedstawianie możliwie ciekawej oferty, lecz starał się tego klienta w taki czy inny sposób do kupowania swoich książek przymusić. Skutecznie, co pokazywały rankingi sprzedaży, w których Świat Książki zostawiał resztę oficyn o kilka długości w tyle. Czytelnicy wybierali powieści innych wydawnictw, bo im się podobały, a tylko w przypadku Świata Książki dlatego, że wydał je Świat Książki. To nie była zdrowa konkurencja.

Jako argument za ratowaniem Świata Książki pada też stwierdzenie, że to wydawnictwo zasłużone dla polskiej kultury. I wymienia się szereg nazwisk wyśmienitych polskich pisarzy, których owo wydawnictwo publikowało. Tyle że te nazwiska dobitnie pokazują, że Świat Książki kultura mało interesowała, stawiał na nazwiska sprawdzone, gwarantujące dochód. Nie widzę w ofercie tej oficyny serii „Młodzi polscy poeci” czy tym podobnej. I kultura polska na rejteradzie Weltbilda w żaden sposób nie ucierpi, każde wydawnictwo z pocałowaniem ręki przejmie publikujących w nim autorów.

Z chęcią bym się dowiedział, bo nie jest to dla mnie jasne, co ratownicy chcą osiągnąć. Odnoszę wrażenie, że nie do końca zorientowali się w sytuacji i wydaje im się, że nastąpiło coś podobnego do bankructwa PIW-u. Wydawnictwo chce publikować ambitną literaturę, ale nie daje finansowo rady. Tymczasem mamy do czynienia z firmą, dla której książki to taki sam towar jak pietruszka czy gwoździe. Sprzedawca pietruszki czy gwoździ nie żywi do nich sentymentu, mają mu przynosić zysk, jeśli nie przynoszą, przerzuca się na inny asortyment albo przenosi ze stoiskiem czy sklepem tam, gdzie będzie miał więcej klientów. I dokładnie to robi teraz Weltbild. Apele o wspomaganie kultury są w tym przypadku śmieszne. Chcesz pomóc kulturze, nie organizuj akcji na rzecz ratowania giganta, który tego ratunku ani nie chce, ani nie potrzebuje, tylko wysupłaj parę groszy na debiutującego autora, a nie na okrzyczany bestseller, na powieść, a jeszcze lepiej tomik poezji wydany przez małe wydawnictwo, bo jeszcze tylko w takich małych wydawnictwach publikuje się to, co uważa się za warte wydania dla samej treści, a nie według kryterium „co by tu się mogło sprzedać”. I ze względu na te małe wydawnictwa należy się z porażki giganta cieszyć, będzie dla nich trochę więcej przestrzeni.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 27, 2013 03:08

January 14, 2013

Po namyśle

Dokonałem na chłodno analizy swojego bloga, która to analiza wypadła następująco:

1. Blog ma niską oglądalność, przy czym niską obiektywnie, a nie w porównaniu z celebrytami. Jeśli nie ma się znanego nazwiska, trzeba prowadzić blog tematyczny, by zyskać więcej czytelników. W przypadku mojego bloga przejawia się to w ten sposób, że powodzeniem cieszą się wpisy z zakresu tłumaczeń, pozostałych mogłoby nie być. Szkopuł w tym, że prowadzenie bloga specjalistycznego mnie nie pociąga.

2. Poza niską oglądalnością deprymująca jest struktura zainteresowania. Wpisy zachwalające czyjeś osiągnięcia mało kogo obchodzą. Tłumek pojawia się, kiedy ktoś dostanie po głowie. Część tłumku to hipokryci, których żadne inne wpisy nie interesują, ale głośno wyrażający swoje oburzenie, że zamiast chwalenia jest krytyka.

3. Blog pochłania większą część czasu, który mogę przeznaczyć na pisanie. Zaczynałem z myślą, że blog zwiększy sprzedaż moich książek, dzięki czemu będę miał więcej czasu na ich tworzenie. Tak się nie stało. Poza niską oglądalnością bloga przyczyną może być fakt, że moja „blogowa” i „książkowa” twarz raczej się nie pokrywają. Efekt jest taki, że ograniczam się do pisania krótkich opowiadań.

Poza powyższymi punktami przeciw blogowi przemawia też okoliczność, że tracę ochotę na komentowanie rzeczywistości. Ani na rzeczywistość nie ma to wpływu, ani moich problemów nie rozwiązuje.

Jestem jednak homo scribens i bez pisania w zasadzie mógłbym się od razu powiesić. Pytanie, co pisać. Skoro nie zrobiłem kariery ani jako pisarz, ani jako bloger, jest to w zasadzie obojętne. Obiecałem jednak wydawnictwu drugą część „Gdzie mól i rdza”, a zwykłem obietnic dotrzymywać. Czuję się zresztą dodatkowo zobligowany, bo Oficynka jest pierwszym wydawnictwem, w którym nie zostałem jako autor potraktowany jako zło konieczne. A po kontaktach z takimi [autocenzura] jak Paweł K. z wydawnictwa S., Edward M. z wydawnictwa B. czy [autocenzura] z P., dopisującymi bez pytania autora o zdanie debilny podtytuł do jego powieści, człowiek naprawdę to docenia.

Ergo: skupiam się na pisaniu książki, na blogu będę pisał z rzadka. Może w stałych odstępach czasu, bo ze względu na złą kondycję psychiczną, w jakiej się znajduję, niesłychanie trudno zabrać mi się do zrobienia czegoś, czego nie robię regularnie, ale jak to wyjdzie, zobaczę. Jeśli więc ktoś jest zainteresowany moimi wpisami, to najlepiej niech włączy obserwację bloga albo zaabonuje powiadomienia.

Ten wpis jest czysto informacyjny, żeby zainteresowani wiedzieli co dalej. Ponieważ ściągnie tych, którzy normalnie nie mają nic do powiedzenia, ale lubią się wymądrzać w takich sytuacjach, wyłączam możliwość jego komentowania. Na przyszłość będę też usuwał wszystkie niemerytoryczne komentarze, nawet te podpisane.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 14, 2013 14:08

December 2, 2012

Nie piszę więcej

Mam dosyć, po raz kolejny autor skrytykowanego tekstu wpada w histerię i odsądza mnie od czci i wiary, krzycząc przy tym o moralności i kulturze, ledwie jakiś pojedynczy głos stara się go przywołać do porządku, a reszta dzielnie wspiera „sponiewieranego”. Mam też dosyć dyskusji, w których jestem zmuszony do udowadniania, że nie jestem wielbłądem, bo czytającemu w y d a j e s i ę, że napisałem coś, czego nie napisałem. Mam dosyć dopraszania się o przedstawianie argumentów i prowadzenie polemiki, zamiast moralizatorskich wykładów (z tych względów zrezygnowałem z dyskusji na forach). Mam dosyć „odważnych” anonimów, które ciągle przywołują mnie do porządku. Może za jakiś czas mi się odwidzi, ale na razie mam dosyć.
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 02, 2012 09:30

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.