Paweł Pollak's Blog, page 31

September 24, 2012

Pan pisarz? Tu tłumacz…

W bardzo ciekawych wywiadach z tłumaczami literatury jedno z częstszych pytań, jakie zadaje Tomasz Kwaśniewski, brzmi, czy tłumacz zna autora i prosi go o pomoc w wyjaśnianiu wątpliwych fragmentów. Carlos Marrodán Casas, przekładający literaturę hispanojęzyczną, powiedział, że nie widzi takiej potrzeby: tekst jest wystarczającym przekazem i autor w procesie tłumaczenia udziału brać nie musi. Niewątpliwie prawda, inne założenie powodowałoby niemożność przekładania pisarzy nieżyjących. Niemniej jednak, jeśli tłumacz ma jakieś wątpliwości, to bez dwóch zdań instancją najbardziej kompetentną do ich rozstrzygnięcia jest sam autor i warto się z nim skontaktować, jeśli istnieje taka możliwość. Bo nie zawsze istnieje. Pisarze sławni nie udostępniają swoich prywatnych adresów mailowych – ci wszyscy, którzy ciągną do sław jak muchy do miodu, pozapychaliby im skrzynki – a jeśli udostępniają, to na ogół sami tych maili nie czytają i list tłumacza może zostać bez odpowiedzi. Na pracowników wydawnictwa też nie ma co liczyć, zwykle prośbę o załatwienie kontaktu z autorem uważają za fanaberię tłumacza, a jej spełnienie wymaga od nich wysiłku, gdyż sami mają do niego dostęp jedynie za pośrednictwem agenta. Inną przeszkodą jest czasami postawa samego pisarza, który uważa, że tłumacz powinien samodzielnie poradzić sobie z tekstem, a jeśli ma z tym kłopoty, znaczy, że trafił do złego zawodu. Uspokoję jednak tych, którzy myślą o przekładaniu literatury, że takie podejście jest niesłychanie rzadkie, pisarze na ogół chętnie pomagają tłumaczom, również tłumaczom takich egzotycznych języków jak polski. Dla autora, jeśli tylko nie jest zblazowany, przekład na dowolny język to nobilitacja i dotarcie do kolejnej grupy czytelników.

Jak to wyglądało w moim przypadku? Na początku nie próbowałem kontaktować się z pisarzami. Jestem osobą nieśmiałą i ciężko było mi się przemóc. Na to nakładała się postawa pewnie typowa dla wielu: co ja, skromny, początkujący tłumacz, będę zawracał głowę uznanemu autorowi. Zmieniło się to, kiedy zacząłem tłumaczyć Johannę Nilsson. Ponieważ żadne wydawnictwo nie było zainteresowane Rebeliantką o zmarzniętych stopach i zdecydowałem się tę książkę opublikować samodzielnie, musiałem nawiązać kontakt z pisarką jako wydawca. Wywiązała się z tego bardzo miła korespondencja, Johanna szalenie się ucieszyła, że chcę ją tłumaczyć (polski był trzecim obcym językiem, w jakim miały ukazać się jej książki, wcześniej przekładano je na niemiecki i niderlandzki). I bardzo chętnie pomagała, kiedy miałem jakiekolwiek pytania do tekstu. Wtedy też zorientowałem się, że kontakt z autorem jest cenny nie tylko ze względu na językowe wątpliwości. Można również przedyskutować, co zrobić z pomyłkami, których nie wyłapał (choć powinien) redaktor. Pisałem o tym w tekście Pisarskie omyłki, jednym z pierwszych na tym blogu.

Ponieważ seanse spirytystyczne uważam za humbug, nie miałem niestety możliwości poznania Hjalmara Söderberga. Czego żałuję nie tylko z tego względu, że nie mogłem zapytać o różne rzeczy w trakcie tłumaczenia. Ten brak, myślę, zrekompensowałem jakoś, czytając wszystko, co on napisał, i większość tego, co napisano o nim. Bardziej chciałbym go poznać jako człowieka. Bure Holmbäck przyznaje się, że swojej biografii Söderberga nadał roboczy podtytuł „Portret przyjaciela” (skończyło się na „Życie pisarza”), choć nigdy autora Niebłahych igraszek nie spotkał (teoretycznie miał taką możliwość, w chwili śmierci Söderberga miał 18 lat). Żywię takie samo poczucie: że minęliśmy się w czasie, choć powinniśmy się spotkać.

Bardzo ciekawym doświadczeniem, na ile pisarz może być pomocny w tłumaczeniu, było dla mnie zlecenie przekładu moich własnych opowiadań na angielski (The Crime Quintet). Kolacjonowanie (porównanie przekładu z oryginałem) wykonałem sam. I spostrzegłem, że nieraz przyczyną błędu bywa minimalna dwuznaczność w oryginale, niezamierzona przez autora, wynikająca np. z odcieni znaczeniowych słowa, a tłumacz, który musi na jeden z tych odcieni się zdecydować (bo poszczególne odpowiedniki nie wszystkie je zawierają), dobiera niewłaściwy, przy czym trudno zarzucać mu błąd. Albo interpretacja, której tłumacz dokonuje i której dokonywać musi, by przekład nie był dosłowny, ciut za daleko odchodzi od intencji oryginału, niby na pozór wszystko jest w porządku, redaktor tego nie wyłapie, ale jednak nie do końca to samo, co autor miał na myśli. Wniosek wypływający z tego doświadczenia nie był zbyt pocieszający: gwarancją zgodności przekładu z oryginałem jest kolacjonowanie wykonane przez autora. W praktyce rzecz nie do przeprowadzenia, gdyż pisarz, nawet jeśli chciałoby mu się ślęczeć nad przekładami (zamiast w tym czasie tworzyć), musiałby znać poszczególne języki, a odsetek poliglotów wśród pisarzy jest taki sam jak w całym społeczeństwie, czyli niewielki (skandaliczną okoliczność, że w polskich wydawnictwach kolacjonowania w ogóle nie uznaje się za niezbędny element redakcji i nie widzieliby uzasadnienia, by za to płacić, pomijam). Ze swej strony mogę jednak zapewnić potencjalnych tłumaczy moich książek na angielski, niemiecki i szwedzki, że chętnie sprawdzę ich przekłady :-)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 24, 2012 02:55

September 17, 2012

Iura novit curia?

Zadzwonił do mnie pracownik szczecińskiego sądu, czy nie przetłumaczyłbym im dokumentów w sprawie. Dla tych, którzy się nie orientują: mieszkam we Wrocławiu. Dla tych, którzy się nie orientują: Wrocław to nie miejscowość pod Szczecinem. I w samym Szczecinie, i po drodze jest kilku innych przysięgłych szwedzkiego, ale mało kto chce jeszcze pracować za ustalone ponad siedem i pół roku temu stawki i czekać kilka miesięcy do roku na wynagrodzenie. Zostali tacy frajerzy jak ja, którzy uważają, że prawo ich obowiązuje. Prawo nakazuje tłumaczowi przysięgłemu wykonać tłumaczenie na zlecenie sądu. Nie można odmówić bez ważnej przyczyny. Tłumacze odmawiają z tej przyczyny, że praca za psie pieniądze ich nie interesuje. Czasami podają jakiś pretekst, częściej nie. Nie muszą podawać, bo sądy nie egzekwują prawa. Sądy nieegzekwujące prawa to jest polska ciekawostka przyrodnicza. Zamiast słać tłumaczom papiery do przełożenia, powołując się na stosowny artykuł ustawy, a wobec opornych wyciągać konsekwencje w tejże ustawie przewidziane, pracownicy sądów wydzwaniają po prośbie i szukają tłumacza frajera, który zechce wziąć tłumaczenie.

W piśmie przewodnim ze szczecińskiego sądu, podpisanym nie przez jakiegoś kancelistę, tylko przez sędziego, przeczytałem, że rachunek mam złożyć wraz z tłumaczeniem, bo jeśli zrobię to później, spowoduje to „utratę prawa do wynagrodzenia zgodnie z art. 14 ust. 1 i 2 dekretu z 26 października 1950 r. o należnościach świadków, biegłych i stron w postępowaniu sądowym”. Równie dobrze sąd mógłby mi grozić odebraniem wynagrodzenia np. na podstawie ustawy o należnościach dla inżynierów za ekspertyzy budowlane albo dla żołnierzy za udział w misjach bojowych. Bo świadkiem, stroną czy biegłym tłumacz jest w takim samym stopniu jak żołnierzem czy inżynierem. Oczywiście wiem, skąd to się wzięło. Powszechnie nazywa się tłumaczy przysięgłych biegłymi tłumaczami, ale sędzia nie powinien chyba nabierać się na potoczne określenia, tylko winien znać prawo i wiedzieć, że biegły i tłumacz przysięgły to dwa odrębne byty. Których funkcjonowanie (w tym procedury płatności) określają inne przepisy. I że dekretu o biegłych wobec tłumacza przysięgłego stosować nie można.

Procesowałem się z wydawnictwem z Bydgoszczy. Dla tych, którzy się nie orientują: z Wrocławia do Bydgoszczy jest kawałek drogi. Ten kawałek musiałem pokonać, gdyż reprezentowałem się sam. Dla tych, którzy się nie orientują: paliwo jest prawie po sześć złotych za litr. W związku z tym wystąpiłem o zwrot kosztów dojazdu i utraconych zarobków, bo zamiast pracować, tłukłem się planowaną na XXIII wiek autostradą między Wrocławiem a Bydgoszczą. Sędzia odmówiła, informując mnie, że pieniądze by mi się należały, gdybym był świadkiem, a nie stroną. Jest to nieprawda, ale niestety nie przygotowałem się na sytuację, że sędzia nie będzie znała przepisów. Kodeksu postępowania cywilnego ze sobą nie miałem, numeru stosownego artykułu na pamięć nie znam. Ponieważ wyrok zapadał zaocznie (wydawnictwo nie stawiło się na rozprawę), miałem do wyboru: odpuścić te koszty i mieć od ręki korzystny wyrok zasądzający pełne odszkodowanie, albo grać na zwłokę, co przeciągnęłoby sprawę najmarniej o parę miesięcy. Odpuściłem.

Pointa? Ten znaczek zapytania w tytule. Bo sama sentencja głosi: „Sąd zna prawo”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 17, 2012 02:55

September 10, 2012

Operacja „Podział”

Polacy, jak chyba żaden inny naród w Europie, są głęboko podzieleni. Między zwolenników nowoczesnego, neutralnego światopoglądowo państwa i tych, którzy najchętniej widzieliby sojusz tronu z ołtarzem. Jeśli posłużyć się etykietkami, strony tego sporu można by określić mianem Europejczyków i katolików. W ramach poprawności politycznej sugeruje się albo twierdzi wprost, że oba stanowiska są równouprawnione, bo każdy ma prawo w życiu politycznym do wyrażania swoich poglądów i do forsowania rozwiązań z tych poglądów wynikających. Tyle że spór nie toczy się o to, czy, jako naród, mamy kupić bmw czy audi, lecz o to, czy pojedziemy dalej samochodem czy furmanką. Z faktu, że nawet spora część uważa, że furmanka będzie lepsza, bo jazda nią jest bardziej moralna (nie zanieczyszcza środowiska, a wypadki furmanek są mniej groźne niż zderzenia samochodów), sprawiedliwsza społecznie (nie każdego stać na zakup auta) i zgodna z tradycją (Polacy przez setki lat jeździli furmankami i było dobrze, dlaczego nagle to zmieniać?), nie wynika jeszcze, że szybciej i wygodniej dotrzemy nią do celu. Porzucając porównania: ideologiczne zacięcie nie pozwala rozwiązywać problemów. Przykładowo. Mamy problem: przemoc w rodzinie. Jeśli nie ma ideologicznego zacięcia, szuka się przyczyny problemu, a poznawszy przyczynę, środków, które ją skutecznie wyeliminują. Ale kiedy się mówi, że rodzina jest święta, i żeby tej świętości nie szargać, zamyka się oczy na prawdziwą przyczynę, skutecznych środków zaradczych zastosować się nie da. A państwo, które nie zwalcza realnych problemów, tylko pilnuje, by na pokaz wszystko było zgodne z normami jakiejś religii, nie będzie zapewniało swoim obywatelom coraz lepszych warunków bytowania.

Trudno też za równoważne uznać postępowanie obu stronnictw. Europejczycy nie ingerują instytucjonalnie w poglądy katolików, nie zabraniają ich wyznawać, nie domagają się od katolików postępowania sprzecznego z ich zasadami (jeśli już, to domagają się, by katolicy respektowali swoje własne przykazania). Katolicy dla odmiany usiłują narzucać Europejczykom swoje normy moralne i wynikające z nich przepisy prawne. I nie jest to bynajmniej kwestia nadgorliwości albo mimowolnego przekroczenia pewnej granicy. Polski fundamentalista zwyczajnie nie przyjmuje do wiadomości, że inni Polacy mają prawo nie podzielać jego wiary. Dla niego jest to równoznaczne z wyrzeczeniem się polskości i zamachem na tę wiarę. Pełna akceptacja, że może sobie wierzyć w co tylko chce, nawet w krasnoludki, nie jest dla niego żadną akceptacją, dopóki niewierzący nie pada przed krasnoludkiem na kolana. Nie wolno śmiać się z krasnoludków, bo to nie jest polemika z przesądami, tylko obrażanie uczuć wierzących. A sprzeciw przeciwko ustawie, że każdy byłby zobowiązany wystawić codziennie krasnoludkom miseczkę mleka, sprzeciw z uzasadnieniem, że jeśli ktoś nie wierzy w krasnoludki, to niespecjalnie ma powód, by je dokarmiał, i trudno go obciążać dodatkowymi wydatkami (zaś brak ustawy bynajmniej nie przeszkadza wierzącym wystawiać tyle miseczek, ile zechcą), fundamentalista odrzuca, tłumacząc, że nie jest istotne, czy ktoś wierzy, czy nie, bo tu chodzi o życie, niedokarmiany krasnoludek padnie z głodu, a to będzie morderstwo, gdyż krasnoludek też człowiek, tyle że miniaturowy.

Katolicy albo nie rozumieją zasady neutralności światopoglądowej państwa (każdy buduje sobie taki kościół, jaki chce, ale prezydent do żadnego nie chodzi), zasady, która w Polsce pozostaje tylko na papierze (bo prezydent ma kaplicę i publicznie uczestniczy w katolickich mszach), albo dostrzegają, że religia w współczesnym świecie przestaje być atrakcyjnym sposobem na życie (wyłączywszy księży) i jeśli się nie będzie do niej przymuszać, szeregi wyznawców będą topnieć. Tak czy tak, szans na to, by tę zasadę zaczęli respektować, nie ma. W związku z tym proponuję: rozejdźmy się. Niech każdy zadeklaruje, która opcja jest mu bliższa, i proporcjonalnie do wyników podzielmy nasze terytorium. Katolicy wezmą tereny północno-wschodnie, by mogli wystąpić z Unii Europejskiej i odseparować się od cywilizacji śmierci, a jednocześnie swobodnie prowadzić wojny z Rosją. Nazwą swój kraj PP – Prawdziwa Polska. Będzie to monarchia, a nie republika, królem zostanie obwołany Jezus Chrystus, regentem zaś Jarosław Kaczyński. Na ministra ds. obowiązującego wyznania powoła się Tadeusza Rydzyka, prokuratorem generalnym będzie Marek Jurek, a Jarosław Gowin zostanie specjalnym pełnomocnikiem rządu odpowiedzialnym za dostosowanie ustawodawstwa PP do zasad Ewangelii. Stanowisko rzecznika rządu przypadnie Tomaszowi Terlikowskiemu, którego powieść Operacja „Chusta” będzie lekturą obowiązkową w szkołach.

W Prawdziwej Polsce za mordowanie ludzi przywróci się karę śmierci, przy czym zgodnie z głoszonym poglądem, że człowiekiem jest również zarodek i płód, karę śmierci będzie orzekało się także za in vitro i aborcję. Eutanazja zostanie zakazana, też pod karą śmierci, i, konsekwentnie, nielegalne będą również inne formy samobójstwa. Samobójcy, powiedzmy: skuteczni, będą za karę chowani pod płotem cmentarza, a nieskuteczni posyłani na stryczek (a potem pod płot).

Zdelegalizuje się homoseksualizm, nie ma żadnego powodu, by pozwalać na zboczenia. Pedałów – nazywajmy rzeczy po imieniu – ześle się na Sybir (w tej kwestii bez problemu uda się z Rosją porozumieć, tam też pedałów nie lubią). Żeby jednak nie trzeba było zsyłać arcybiskupa Paetza, naukowcy z PP dojdą do wniosku, że homoseksualizm i pedofilia z natury wśród księży nie występują, gdyż celibat pochodzi od Boga, a skoro tak, to nie istnieje fizyczna możliwość, by został złamany. Dzieci kłamiące, że jakiś ksiądz się do nich dobierał, będą poddawane próbie gorącej wody: jeśli bez oparzeń wyjdą z wrzątku, znaczy, że nie kłamały. A skoro jesteśmy przy nauce, głoszenie teorii ewolucji, tzw. kłamstwo ewolucyjne, będzie zakazane, człowieka stworzył Bóg w dzisiejszej postaci, jest to jasno napisane w Biblii i nie ma powodu, by ten fakt historyczny podawać w wątpliwość. Bluźniące piosenkarki opowiadające dyrdymały o dinozaurach nie będą mogły liczyć na łagodne traktowanie w postaci pięciotysięcznych grzywien, skoro to dla nich grosze. Worek pokutny i na kolanach do Watykanu błagać o wybaczenie!

À propos piosenkarek, występów Madonny zakaże się przez cały rok. Każdy dzień ma swojego świętego, a występując, Madonna go znieważa. Zresztą co to za pomysł, że piosenkarki muszą przyjeżdżać z Ameryki? W Iranie czy Arabii Saudyjskiej znajdą się z pewnością nie gorsze, za to stosowniej ubrane. A Madonna jest zwyczajnie kiepską artystką, skoro nie potrafi wywrzeć wrażenia na swoich słuchaczach, nie rozebrawszy się niemal do naga. Czy ktoś widział, by w Telewizji Trwam lała się krew, a mózgi rozbryzgiwały na ścianach? Nie. A przecież każdy powie, że horror w czystej postaci. Kwestia umiejętnej ekspresji. Telewizja Trwam w Prawdziwej Polsce nie tylko dostanie koncesję, ale puści się ją na okrągło we wszystkich domach. Skojarzenia z Orwellem proszę sobie od razu podarować, tym, którym Telewizja Trwam nie będzie odpowiadać, zapewni się wolność wyboru: zamiast telewizji będą mogli włączyć sobie Radio Maryja.

A kiedy w Prawdziwej Polsce zapanuje powszechna szczęśliwość, wynikająca ze świadomości, że zbawienie jest gwarantowane, i z dobrobytu, który zapewni geniusz ekonomiczny Jarosława Kaczyńskiego, postawi się mur, by przeszkodzić obywatelom niemoralnej Rzeczypospolitej w dostaniu się do tego raju szczęśliwości. Taki sam, jaki Niemcom z Berlina Zachodniego uniemożliwiał ucieczkę do NRD.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 10, 2012 02:55

September 3, 2012

Fuszeriada

Pamiętają państwo jeszcze ekspertów od Biblii? Postanowili dać mi odpór i wysmażyli polemikę, którą zatytułowali Nieukontentowany.

Na początku stwierdzają, że mój tekst jest za długi i że łatwo skróciłby go nawet „średnio uzdolniony redaktor”. Ciekawe, skąd to wiedzą, bo jeśli wnioskować z ich artykułu w „Bluszczu”, żadnego takiego nie znają. To już drugi raz, kiedy dyletant reaguje zarzutem, że moja krytyka jest za długa (oczywiście nawet nie próbując wskazać rzekomo zbędnych fragmentów), więc trochę sobie to poanalizowałem. Motywacja jest jasna: jeśli się nie potrafi odpowiedzieć merytorycznie, trzeba jakoś zdyskredytować sam tekst. Ale – skoro nie jest w sam raz – dlaczego zawsze za długi, a nie za krótki? Czy nie dlatego, że zbytnia krótkość mogłaby sugerować, że autor jakieś błędy pozostawił nieomówione?

Dowiedziałem się również, że ów hipotetyczny redaktor „wyrzuciłby kilka wulgaryzmów”. Przyjrzałem się swojemu tekstowi krytycznie, zmartwiony, że przesadziłem w rzucaniu mięsem, i rzeczywiście jedną „kurwę” znalazłem. Ale drugiej nie, żadnej cholery, gówna czy choćby dupy. Przeczytałem więc jeszcze raz, co napisałem, bo żeby wyrzucić kilka wulgaryzmów, w tekście muszą być przynajmniej dwa. I znalazłem!: delikatne uszka Marceliny Szumer i Pawła Wieczorka uraziło ohydne słowo „kupa”. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak przeprosić, że naraziłem ich na takie bluzgi. Naprawdę nie miałem świadomości, że są absolwentami szkółki niedzielnej. Skąd miałem wiedzieć? Absolwenci szkółki niedzielnej zazwyczaj znają Biblię na wyrywki.

Szumer i Wieczorek informują, że lubię „wziąć na tapetę cudzą pracę, rozłożyć ją na kawałki, by walić w nią młotkiem”. Słowo „pracę” zastąpiłbym słowem „fuszerkę”, ale generalnie się zgadzam. Sformułowanie „walić w nią młotkiem” wskazuje jednak, że wytykanie błędów państwo dziennikarstwo uznają za coś nagannego. Najpierw pomyślałem więc, że zapomnieli, co napisali we własnym artykule. To byłoby jednak dziwne, skoro dobra pamięć jest w dziennikarskim zawodzie niezbędna. Drugie wyjaśnienie, że złożyli w ten sposób głęboką samokrytykę, też odrzuciłem. Z dalszej części wynika jasno, że samokrytyką nigdy by się nie splamili. Było więc oczywiste, że jakieś różnice powodują, że państwo Szumer i Wieczorek do krytykowania innych są uprawnieni, a ja nie. I szybko je znalazłem. Ja jestem niekonsekwentny. Raptem tydzień przed recenzją ich artykułu wychwalałem pod niebiosa za doskonale wykonaną pracę Bartosza Marca, autora biografii Bronisława Zielińskiego. Poszukałem, czy Szumer i Wieczorek napisali choć jeden artykuł chwalący znakomitą robotę, jaką wykonują setki tłumaczy literackich, czy wzięli na warsztat jakiś kongenialny przekład (których przecież nie brakuje) i omówili go punkt po punkcie, by docenić czyjś wysiłek. Nie znalazłem. Nic dziwnego, to byłaby rażąca niekonsekwencja, a jak wiadomo brak konsekwencji jest godzien potępienia. Drugi trop wskazali mi sami Szumer i Wieczorek, pisząc, że jestem zadufany. No tak, w Polsce, jak się na czymś znasz i masz czelność się swoją znajomością tematu wykazywać, bez odpowiednich przeprosin, że się znasz, bez podkreślania, że twoje umiejętności tak właściwie funta kłaków warte, jesteś zadufany. Co innego, kiedy kora mózgowa żadną wiedzą niepofałdowana, wtedy masz kwalifikacje na krytyka.

Najcięższe armaty czekały mnie jednak w środku tekstu, otóż Szumer i Wieczorek postanowili zdyskredytować mnie jako pisarza. Moje pisarstwo niespecjalnie ma tu coś do rzeczy, wystąpiłem z krytyką jako tłumacz, ale najwyraźniej nie znaleźli dostatecznie negatywnej opinii o moich tłumaczeniach, by mogli ją do swojego ataku wykorzystać. Znaleźli taką o mojej powieści. Opinię napisał z zemsty inny fuszer, po którym się przejechałem, co Szumer i Wieczorek bez trudu by ustalili, gdyby posiedli umiejętność ustalania faktów. No ale dziennikarze Szumer i Wieczorek tej umiejętności nie posiedli, więc opinię wzięli i krzyknęli światu: patrzcie, czepia się nas grafoman i gryzipiórek, pismak, co sam nie potrafi dobrze zrobić tego, za co się bierze, ale nam wytyka, pisarczyk z Bożej łaski.

Dowiadując się, jaka to ze mnie pisarska miernota, byłem jednak pełen podziwu dla ich kunsztu dyskredytowania ludzi, wręcz talentu, bo tego nie można się nauczyć, to trzeba mieć we krwi. Aż przykro, że kariera zawodowa Szumer i Wieczorka przypadła na niewłaściwe czasy i muszą zajmować się tym, czego nie potrafią. W dziale propagandy KC PZPR zrobiliby błyskotliwą karierę, umiejętnie zohydzając dysydentów i opozycjonistów. Bo formalnie jest wszystko pico bello, mucha nie siada, Szumer i Wieczorek jedynie pokazali metodę, jaką rzekomo zastosowałem wobec ich tekstu, metodę wybiórczego cytowania. No to zobaczmy.

Szumer i Wieczorek twierdzą, że jeśli chodzi o tłumaczenia Szekspira, oni przytoczyli tylko opinie Stanisława Barańczaka i wskazane przez niego cytaty, a ja, nie mając odwagi polemizować z Barańczakiem, napadłem na nich. Jedno z dwojga: Szumer i Wieczorek albo nie wiedzą, co piszą, albo nie rozumieją, co czytają. Bo „złotą myśl”, że jedynym, co łączy przekłady „Hamleta”, jest imię bohatera, sformułowali sami. Frazę na poparcie tej tezy wybrali rzeczywiście z cytatów podanych przez Barańczaka. Tyle że Barańczak cytuje cały szesnastowersowy fragment i przeprowadza skomplikowaną analizę, na ile każdy z tłumaczy spełnił wymóg wierności, zrozumiałości, poetyckości i sceniczności tekstu. Z tego fragmentu Szumer i Wieczorek wyciągnęli pół linijki, do której Barańczak zresztą akurat wcale się nie odnosi, i nią uzasadniają wygłoszony przez siebie nonsens.

To, w jaki dyletancki sposób Szumer i Wieczorek referują książkę Barańczaka „Ocalone w tłumaczeniu”, jest tematem na osobny artykuł i w ogóle się tym nie zajmowałem. Ale proszę. „Tłumacz (…) liryków George’a Herberta nie sprawdził – piszą Szumer i Wieczorek (przypomnę, że chodzi o artykuł „Tłumaczenie tłumaczy” z „Bluszczu” z kwietnia 2012 – może nie każdemu chciało się spojrzeć na mój poprzedni wpis) – że w dawnej angielszczyźnie słowo ‘sweets’ znaczyło ‘perfumy’ i popełnił wiersz o… cukierkach”. Barańczak rzeczywiście zarzuca Jerzemu S. Sicie złe przetłumaczenie słowa, ale konkluzja, że Sito w miejsce wiersza o perfumach napisał wiersz o cukierkach, jest wyłącznie autorstwa naszych dyletantów. Rzeczona strofa liryku „Cnota” (Vertue) brzmi (podkreślenia moje): „Wiosno dni słodkich, pełna róż płonących, / W szkatule twojej słodycz ułożona; / Muzyka moja dla ginących / Jest przeznaczona”. W przekładzie Barańczaka: „Wiosno, pogody i róż poro słodka, / Jak puzdro perfum twój czas się otwiera, / Lecz ma kadencję swą, jak pieśni zwrotka; / Bo cały świat umiera”. Głównym punktem krytyki Barańczaka nie jest jednak pomylenie tego słowa (które dla wiersza jako całości nie ma większego znaczenia), tylko niezachowanie przez Sitę pointy wiersza, opozycji, że wszystko umiera, a cnotliwa dusza jest nieśmiertelna, opozycji dobitnie wyrażonej końcowymi wersami strof, brzmiącymi po angielsku następująco: „For thou must die”, „And thou must die”, „And all must die”, „Then chiefly lives”. Barańczak zwraca uwagę na jednolitą treść i rym w trzech pierwszych strofach i na przeciwstawienie im czwartej, co w swoim przekładzie oddaje tak: „Bo każdy dzień umiera”, „Kwiat każdy też umiera”, „Bo cały świat umiera”, „Ona żyje na pewno”. W wersji Sity zakończenia te brzmią następująco: „Bo musisz zgasnąć”, „Przyjmij śmierć oną”, „Jest przeznaczona”, „Ma w nim osłonę”. Nie wiadomo, czy Szumer i Wieczorek nie potrafią wyłapać istoty czyjegoś wywodu, czy nie potrafią tego streszczać.

Barańczak krytykuje użycie przez Sitę zwrotu „za jaje” (na nic, mieć coś za nic), kiedy mowa o śmierci. Krytykuje ze względów stylistycznych i wskazuje, że Kochanowski użył go w pogodnej fraszce, a nie w „Trenach”. W kolejnym wydaniu częściowo się z tej krytyki wycofał, zamieszczając stosowny przypis, gdyż zorientował się, że jednak również w „Trenach”: „A póki wełny skąpej prządce staje, / Śmierć nam za jaje”. Szumer i Wieczorek korzystają z tego nowego wydania (cytują teksty, których w pierwszej edycji nie było), ale z wywodu Barańczaka dotarło do nich tyle: „Gdyby w jajach chodziło o śniadanie, można by się domyślać kontekstu, jednak w zwrocie ‘śmierć za jaje’ nawet Kochanowski, który sam użył kiedyś tego sformułowania we fraszce erotycznej, nie wiedziałby, o co chodzi”.

Albo taki cytat z artykułu Szumer i Wieczorka: „Tylko patrzeć – ironizuje Barańczak – jak zwykłe jajko sadzone tłumacz uczyni ‘białkiem podejrzanej białości’, a pierwszeństwo przejazdu ‘prawicą drogi’”. Podane przykłady pochodzą z rozdziału „’Wiatr porywisty na wysokości pupy’, albo: Jak zarżnąć tępym nożem poezję amerykańską (Poradnik praktyczny w sześciu punktach)”. Szumer i Wieczorek potraktowali ten tytuł serio, samego rozdziału już nie czytali, przerzuciwszy strony, wybrali jedynie na chybił trafił dwa przykłady do swojego artykułu i nie zorientowali się, że Barańczak nie pisze o możliwych, hipotetycznych błędach, tylko krytykuje opublikowaną z tymi właśnie błędami antologię poezji amerykańskiej w tłumaczeniu Grzegorza Musiała.

„[Barańczak] prosi, by tłumacze darowali sobie przekład, jeśli chcą skrócić lub wydłużyć sonet (14 wersów: dwa czterowiersze i dwa dwuwiersze, rymy: abba, abba)”. Już na pierwszy rzut oka widać, że uwaga w nawiasie nie pochodzi od Barańczaka. „Antoni Słonimski opowiada gdzieś, jak to po wydaniu jego debiutanckich Sonetów pewien recenzent napisał: ‘Sonet na stronie 18 jest szczególnie ładny, szkoda tylko, że taki krótki!’ Sonet w wykonaniu [tłumaczeniu] Mierzejewskiego jest również całkiem ładny, szkoda tylko, że taki długi". Przytaczając anegdotkę i formułując krytykę, Barańczak nie widzi potrzeby objaśniania, dlaczego sonet nie może być za krótki albo za długi, pewnie w ogóle nie przyszło mu do głowy, że będą czytać go ignoranci, którzy tego nie wiedzą. Szumer i Wieczorek są takimi ignorantami, przy czym najwyraźniej uważają, że ich ignorancja jest reprezentatywna, zaglądają więc do Wikipedii i wyjaśniają swoim czytelnikom rzeczy oczywiste. A skąd wiem, że do Wikipedii? Bo tam w pierwszym akapicie nie jest podany układ rymów w tercynach, więc Szumer i Wieczorek, którzy „przygotowują kontent od ręki” i nie mają czasu na czytanie całych artykułów, nie wiedzą, że tercyny również są rymowane. Barańczak, chociaż humanista, potrafi też dodawać i mnożyć w przedziale do dwudziestu. Szumer i Wieczorek nie zdołali tej trudnej sztuki opanować, więc według nich dwa razy cztery plus dwa razy dwa jest czternaście.

Szumer i Wieczorek nie przyznają się również, że postulat, by tłumaczony tekst biblijny miał dokładnie taką samą długość jak oryginał, jest ich, i twierdzą, że wyczytali to u Barańczaka. Jeśli tak, to stanowią ciężki przypadek wtórnego analfabetyzmu. Barańczak nie stawia nigdzie takiego warunku („fragment monologu Klaudiusza, mający w oryginale 16 linijek, u niemal każdego tłumacza polskiego (…) wydłuża się co najmniej o 2 wersy. Jest to skądinąd zjawiskiem dość normalnym”, podkreślenie moje), nie mówiąc już o tym, by uzasadniał go w tak głupawy sposób jak Szumer i Wieczorek. Barańczak pisze o ekwiwalentności formy, owszem są takie, które muszą być identyczne (sonet w tłumaczeniu też musi mieć czternaście wersów), ale jest to wyjątek i dotyczy poezji. Biblia, szanowni państwo erudyci, nie została napisana wierszem. Ta, którą znacie, to jest wersja dla dzieci.

À propos Biblii, państwo dziennikarstwo twierdzą, że zgadzają się ze mną, że „jest to święta księga dwóch narodów”. Stanowisko, że Biblia tak naprawdę jest świętą księgą tylko Polaków i Żydów, bo to narody wybrane, a reszta podczepiła się psim swędem, mogłoby zostać poddane krytyce. Szumer i Wieczorek krytykę pewnie by odrzucili, pisząc, że pretensje nie do nich, bo oni tylko cytują pana Pollaka. Pan Pollak pisał akurat o świętej księdze dwóch religii, ale tego, że wszystko mylą i przekręcają, nasi mistrzowie pióra najwyraźniej nie są świadomi.

Pozostańmy jeszcze na chwilę przy biblijnej tematyce. Cudowny jest sposób, w jaki Marcelina Szumer i Paweł Wieczorek tłumaczą się z nieznajomości elementarnych kodów kulturowych. Po prostu stwierdzają fakt, że jest inaczej, niż napisali: „przytoczone zdanie z Biblii nie jest jej zdaniem pierwszym. Jest trzecim wersem pierwszego rozdziału”. Aha. Słoń nie fruwa, jak twierdziliśmy. Jest ssakiem. Nawet ciężkim. Napoleon nie był Chińczykiem. To Francuz. Adam Mickiewicz nie napisał „Kordiana”. Okazuje się, że był taki gość jak Słowacki i on to machnął. Ale poza tym uważamy, że ten nasz artykuł o „Kordianie” był świetny.

Wróćmy jednak do moich „przemilczeń”: otóż dopuściłem się niemal zbrodni, nie informując, że w przypadku wierszy Zellera „co poeta miał na myśli”, Szumer i Wieczorek wiedzą od Autorytetu Najwyższego, czyli od samego Poety. Szumer i Wieczorek nie zrozumieli (generalnie mało rozumieją z tego, co czytają), że ani przez moment nie kwestionowałem, że ich diagnoza, co poeta miał na myśli, może być trafna, tylko że to nie ma znaczenia, gdyż istotne jest, co poeta napisał. I polski czytelnik musi wywieść taką interpretację z tego samego tekstu, co oryginalny, a nie dostać ją zreferowaną. Skoro nie kwestionowałem interpretacji, nie było istotne, kto ją sformułował.

A opisywanie spotkania z Zellerem wymagałoby dodatkowego akapitu, gdyż jest to niezły cyrk. No ale skoro Szumer i Wieczorek się domagają… „Właśnie skończyłam mu czytać przekłady wierszy (…). Przekłady na polski, dlatego tłumaczenia musiałam objaśniać poecie po angielsku. (…) Niestety, nie było wśród nich [tłumaczy] znawcy poezji, o czym świadczyła mina Michaela. / – Łaaaadne – powiedział bez przekonania. / – Ładne, ale nie to poeta miał na myśli. / Odpowiedział mi uśmiechem pomieszanym z ulgą”. Jak widzimy, Szumer tłumaczy wiersze ad hoc na język obcy, czego nie potrafiłby nawet Stanisław Barańczak, a Marcelina Szumer jako żywo Barańczakiem nie jest. Potem, nie wiadomo dlaczego przekonana, że ta zabawa w głuchy telefon dała Zellerowi pojęcie, jak brzmią polskie przekłady jego wierszy, interpretuje sobie miny autora tak, jak jej pasuje. Ja bym tam utrzymywał, że autor odczuł ulgę, że nie musi dalej wysłuchiwać translatorskich popisów Szumer i udawać, że rozpoznaje w nich swoją poezję. A zanim szanowni państwo znowu podniesiecie wrzask, że coś pominąłem: widzę i informuję czytelników, że przestudiowaliście te wiersze z Zellerem ze słownikami w ręku. I dokładnie nic to nie zmienia: „Blick” nie można tłumaczyć jako „świat”.

„Nadal uważamy – piszą Szumer i Wieczorek – że oryginał [„Kubusia Puchatka”] jest znacznie bardziej dowcipny niż tłumaczenie Adamczyk”. Ponieważ w swoim artykule uważali, że od tłumaczenia Adamczyk znacznie bardziej dowcipne jest tłumaczenie Tuwim, trzeba przyjąć, że nie wiedzą, iż przysłówek „nadal” oznacza kontynuację. „Czytaliśmy bowiem i tłumaczenie, i oryginał – o czym również napisaliśmy w tekście, co autor (…) przemilczał”. No cóż, z faktu, że państwo piszecie o jakiejś książce, naprawdę trudno wyciągać wniosek, że ją przeczytaliście.

Skoro jesteśmy przy tłumaczeniu Ireny Tuwim: Szumer i Wieczorek stosowaną przez siebie odmianę (tłumaczenie Tuwima) wyjaśniają literówką. Takoż nazwisko Chwalewnik (zamiast Chwalewik). Potwornie złośliwy ten chochlik drukarski, który uwziął się na Szumer i Wieczorka, bo nie dość, że dodał albo pogubił im literki tylko tam, gdzie powodowało to błąd rzeczowy czy gramatyczny, to jeszcze te „literówki” z niesłychaną konsekwencją powtarzał.

Nie tłumaczą za to literówką tytułu „Po Wieży Babel”, w ogóle go nie tłumaczą, tylko wypominają mi, że to zauważyłem, bo „niewiele osób dostrzegłoby przecież różnicę” między błędną a poprawną wersją. Nie wiem, skąd u Szumer i Wieczorka przekonanie, że ludziom wykształconym nie rzucają się w oczy błędy ortograficzne, ale pretensje są zaiste znamienne: Szumer i Wieczorek nie chcą, żeby uważnie czytać ich teksty. Nie należy wnikać w to, co napisali, bo oni tworzą sieczkę, sorry, kontent, żeby zapełnić miejsce przy reklamach, a nie, żeby ją omawiano. I są bardzo zniesmaczeni faktem, że ktoś tego nie rozumie. Skrobnęli parę bzdetów, wzięli kasę i miało być git, a tu jakiś dziwny facet się czepia.

A na koniec coś pozornie z zupełnie innej beczki. Czytam sobie artykuł w „Tygodniku Powszechnym” (nr 34 z 19 sierpnia) pt. „Igrzyska na huśtawce”: „To kosztuje –mówi Henryk Szynal, prezes i trener Tarpana Mrocza – macierzystego klubu Sebastiana Zielińskiego, złotego medalisty w podnoszeniu ciężarów”; „– Kto jedzie, ma walczyć o medal – mówi twardo trener Adriana Zielińskiego”; „gdy szkoły fundują stypendia uzdolnionym sportowo dzieciakom, to potem są efekty w postaci medali – potwierdza trener Adama Zielińskiego”. Trochę się zdziwiłem, że posłaliśmy na igrzyska taką silną ekipę braci Zielińskich, którzy zdobyli trzy złote medale w sztandze, bo do mnie dotarła informacja że Polacy wrócili tylko z dwoma, z czego jeden miał zdobyć kulomiot Tomasz Majewski. Za dokładnie jednak igrzysk nie śledziłem, więc już chciałem sprawdzać, kiedy mój wzrok padł na nazwiska autorów artykułu. Myślę, że z odgadnięciem, jak brzmiały, nikt nie będzie miał problemu.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 03, 2012 02:55

August 27, 2012

Stachanowcom do sztambucha

Swoim zeszłotygodniowym wpisem wywołałem kontrowersję, uznając tempo czterech arkuszy miesięcznie za bardzo napięte i twierdząc, że zadowalająca jest stawka 800-1000 zł za arkusz. Padły kąśliwe komentarze, że skoro tak wolno pracuję, nic dziwnego, że tak dużo się domagam. Komentarze pokazujące, jak tłumacze literatury sami się ograniczają, jak nie cenią swojej pracy, jak dali sobie wmówić, że ich praca jest g… warta. Przyjmijmy, że ktoś pracuje dużo szybciej, sześć, osiem arkuszy miesięcznie. Czy wynagrodzenie sześć, osiem tysięcy miesięcznie za wykonanie przekładu, który stoi najwyżej w translatorskiej hierarchii, to jakieś przesadzone pieniądze? Gołe sześć, osiem tysięcy, czyli bez zapłaconej składki zdrowotnej, emerytalnej, bez prawa do urlopu. Poza tym tę górną stawkę, a nawet wyższą, wydawnictwa płacą: kiedy im na tłumaczu zależy i książka jest z tych schodzących w nakładzie przynajmniej kilkunastu tysięcy egzemplarzy. Do tej dolnej granicy też da się zbliżyć: propozycja, którą dostałem przed tą opisaną, opiewała na 670 złotych, bez problemu wynegocjowałem 750, a to nawet nie był kryminał.

Jeśli chodzi o wskazane tempo, to nie opierałem się tylko na własnym doświadczeniu, które zresztą jest niemiarodajne, bo nigdy nie miałem możliwości skupienia się wyłącznie na tłumaczeniu książki: jestem przysięgłym i zawsze jakąś część czasu muszę poświęcić na tłumaczenie dokumentów, a oczywiście nie prowadzę buchalterii, jaki procent czasu zajęła mi literatura, a jaki tłumaczenia uwierzytelnione. Niemając przetestowane, ile jestem w stanie „wyciągnąć”, sięgnąłem po doświadczenia innych tłumaczy, a te brzmiały, że arkusz tygodniowo to jest sporo i właściwie maks. Miesiąc to wprawdzie trochę więcej niż cztery tygodnie, ale czy rzeczywiście, o tym poniżej. Jest jeszcze inny dowód, że cztery arkusze stanowią maksimum: tyle wołają wydawnictwa. Wydawnictwa, którym zawsze się śpieszy, w których tłumaczenia muszą być zawsze na wczoraj, bo praktycznie tylko tłumacz jest przeszkodą uniemożliwiającą im szybkie wydanie książki. Gdyby powszechną normą było sześć czy osiem arkuszy w miesiącu, wydawnictwa domagałyby się takich terminów. Wierzę oczywiście, że są stachanowcy, którzy tyle robią. Przeczytałem nawet, że jeden pan bez problemu tłumaczy dwanaście arkuszy, bynajmniej nie zarywając nocy. I od dzisiaj zamierzam tłumaczenia tego pana omijać szerokim łukiem, bo jestem święcie przekonany, że wśród jego przekładów dobrych nie ma, są tylko nieskrytykowane.

Tłumaczenie literatury to nie układanie cegieł na akord, jak wydaje się komentującemu, który napisał, że wolne tempo nie najlepiej o mnie świadczy. Jeśli sam się tym para, powinien czym prędzej przekwalifikować się na kierowcę karetki. Tam rzeczywiście pośpiech jest wskazany. Nie ma zbyt wolnego tempa w tłumaczeniu literatury. Może być za szybkie, ale nigdy za wolne. Zależność jest prosta: im więcej czasu poświęci się na tłumaczenie utworu literackiego, tym przekład będzie lepszy.

Domyślam się, że ci tłumaczący sześć czy osiem arkuszy (na te dwanaście spuśćmy litościwie zasłonę milczenia) pracują nad tekstem literackim jak nad instrukcją obsługi magnetowidu. Jest odpowiednik danego słowa (broń Boże z papierowego słownika, co nie przybrało formy elektronicznej, nie istnieje), czytelnik rozumie, jedziemy dalej z koksem. Szukanie lepszych synonimów to strata czasu, termin wisi, honorarium nędzne, nie wyjdzie się na swoje. A ja szukam. Nie dużo lepszych. Odrobinę lepszych, ciut lepiej oddających sens, intencję, melodię oryginału. Nie w jednym słowniku, nie w dwóch, jeśli trzeba w dziesięciu, jeśli tych dziesięć zawiedzie, na przykład w literaturze danego okresu. O efektach można sobie przeczytać choćby w tej recenzji „Zabłąkań” Hjalmara Söderberga.

A przecież słownictwo to nie wszystko. Tłumaczenie literatury to zgrabne pisanie po polsku tego, co autor wyraził w innym języku. Z zachowaniem stylu i sensu. Zadanie, co tu dużo mówić, karkołomne. Nieraz trzeba się nagimnastykować, żeby tekst idealnie oddawał oryginał, a jednocześnie brzmiał tak, jakby od początku został napisany po polsku. Gimnastyka zabiera czasu. Ale teraz rozumiem, dlaczego czytując przekłady, widzę w tle angielski. Albo dlaczego odkrywam, że książka, którą czytam w oryginale, nie jest tą, którą czytałem w przekładzie.

Tłumacząc „Młodość Martina Bircka” Söderberga, niektórym stronom ostatni szlif nadawałem przez parę godzin, o żadnych czterech arkuszach w miesiącu nie było mowy, a nie mam bynajmniej poczucia, że poświęciłem tej powieści choćby pół minuty za dużo. Przeciwnie, za mało. Bo wyłożyłem się na opisie mostu. Przekopałem się przez źródła, poprosiłem o konsultację Andersa Bodegårda, a mimo to opisałem most, którego Söderberg nie opisał. Ja zwykły, Söderberg pontonowy. Rozwiązanie było w zasięgu ręku, bo w „Zabłąkaniach” jest to niemal wprost powiedziane, ale akurat po „Zabłąkania” w trakcie tłumaczenia „Młodości” nie sięgnąłem. Moja wina. Bo tłumacząc, trzeba czytać. Powieść to pułapka. Tekst fachowy skupia się na jednej dziedzinie, tłumacz wie na jakiej, wystarczy przestudiować specjalistyczną terminologię. W powieści autor sobie hula: a to przypomni mu się coś z jego wyjazdu na Islandię, zrobi aluzję do średniowiecznych filozofów, nawiąże do innej swojej powieści, skomentuje jakieś przelotne polityczne wydarzenie i tak dalej. Owszem, można tego nie odczytywać, bo wnikliwe studiowanie utworu jest czasochłonne, a przecież cztery arkusze w miesiącu nie najlepiej świadczą o tłumaczu. Można gnać, wyrabiając stachanowską normę, i pozostawać w błogiej nieświadomości, że weszło się na parę min. Które zresztą niekoniecznie wybuchną, w wielu przypadkach się trafi, tłumacząc gołą słowną warstwę, a jeśli nawet się nie trafi, to przecież czytelnik niekoniecznie się zorientuje, nie przyplącze się żaden krytyk erudyta (duża szansa: rzadkość w przyrodzie), i tłumacz stachanowiec utrzyma swoje dobre mniemanie o sobie. „Młodość Martina Bircka” można spokojnie przetłumaczyć, w ogóle nie zauważając, że tam jest jakiś problem z mostem. Mojej wpadki też nikt nie spostrzegł.

Ale ja tu o Söderbergu, najtrudniejszym pisarzu szwedzkojęzycznym do przekładania na polski, a przecież miałem jedynie – cytuję za jednym z komentarzy – machnąć kryminalik. No więc ja nie macham kryminalików. Tłumaczę powieści kryminalne. Machającym polecam ustawienie się na skrzyżowaniu i kierowanie ruchem, tam będą na właściwym miejscu. To, że tłumaczenie kryminału jest zazwyczaj prostsze niż tzw. ambitnej literatury, nie oznacza, że jest łatwe. Nie ma łatwych tekstów literackich do przełożenia. Jeśli jakiś tłumacz uważa, że miał do czynienia z łatwym tekstem, to znaczy, że nawet nie zorientował się, na czym polegała trudność. Też tak można. A nie widzę żadnego powodu, bym do tłumaczenia kryminału mniej się przykładał – jeśli się podejmuję, to elementarny szacunek dla autora i czytelnika nakazuje mi dążyć do tego, by wykonać je perfekcyjnie.

Krytykom umknęło, że zestawiam zarobki redaktora i tłumacza. Dwóch osób, którym płaci ta sama, rzekomo strasznie biedna firma. Przyjrzyjmy się więc temu dokładniej. Redaktor ma etat. Etat oznacza osiem godzin pracy dziennie, bez sobót, niedziel i dni świątecznych, do tego urlop. Policzmy: dwadzieścia dwa dni robocze w miesiącu razy osiem godzin daje ich 176. Średnio w miesiącu jest jeden dzień świąteczny, odejmijmy więc osiem godzin, zostaje 168. Urlop to dwadzieścia sześć dni, przyjmijmy dla równego rachunku dwadzieścia cztery i odejmijmy kolejne szesnaście godzin. Wychodzi 152 i tyle tłumacz powinien brać pod uwagę, jeśli chce obliczać tempo swojej pracy i swoje zarobki. Jeśli ktoś chce pracować więcej, jego broszka, jeśli zamierza pracować trzy miesiące bez dnia przerwy, jego wybór, ale wydawnictwo nie może tego od niego oczekiwać, a jeśli oczekuje to za ekstra stawkę, a nie w ramach normalnego honorarium. Pan redaktor nie wyłącza się z życia na trzy miesiące, dlatego że wydawnictwu śpieszy się z książką. Pan redaktor wychodzi o szesnastej z wydawnictwa i uważa (słusznie), że do ósmej rano następnego dnia to nie jego biznes. Nie wiadomo natomiast, dlaczego (niesłusznie) uważa, że tłumacz ma tej książce poświęcić cały swój czas, wyłączywszy sen. Pokazałem to w tekście „W roli angielskiej królowej”, który zamieściłem w swoim poradniku. Wydawnictwu super się śpieszy, daje tłumaczowi 50 dni na tłumaczenie (nie roboczych, zakłada, że w weekendy też będzie pracował), ale negocjacje (w ramach tego czasu) ciągle są przerywane, bo albo święto, albo pan redaktor wziął sobie dzień czy dwa urlopu. Pytanie teraz, dlaczego wydawnictwo na niegłodową pensję pana redaktora pieniądze bez większego trudu potrafi wygospodarować i jednocześnie szanuje, że redaktor ma na przykład życie rodzinne, a równoważnych dla tłumacza nie, przy czym uważa, że tłumacz to jest jakiś cyborg, który ma zapierniczać piątek i świątek. A przecież to tłumacz tworzy produkt, z którego wydawnictwo żyje, on nie powinien się prosić, że chciałby zarabiać tyle co redaktor, on bez łaski winien zarabiać więcej! Rzekomo książki są mało dochodowe i wydawnictw nie stać, żeby tłumaczom płacić więcej. Ciekawe więc, że z tych niedochodowych książek jakoś sporo firm całkiem nieźle się utrzymuje.

Jeśli podzielić sto pięćdziesiąt dwie godziny na cztery arkusze wychodzi, że na jedną stronę tłumacz ma godzinę i czterdzieści pięć minut. Właściwie mniej, bo nie ma w tym korekty autorskiej, a my już tak się daliśmy zwariować, że sporej części pracy wykonanej dla wydawnictwa w ogóle nie postrzegamy jako pracy. Jeśli zmniejszymy ten czas o połowę wedle twierdzeń niektórych, że osiem arkuszy to pestka, wychodzi pięćdziesiąt minut na stronę. Na jej „przepisanie”, na research, na sczytanie. Da się wykonać? Pewnie, że się da. Wszystko się da. W parafii mojej babci był ksiądz, który mszę odprawiał w pół godziny. Wpadał wiernym w słowo, śpiewał szybciej niż organista grał, ale w pół godziny się mieścił, nie gubiąc ani jednej formułki. Ci, dla których msza była przykrym obowiązkiem, walili do niego tłumnie, inni, jak moja babcia, dla której udział w mszy był autentycznym duchowym przeżyciem, uznawali go za pseudoksiędza. Bo ze spotkania z Bogiem zrobił ceremonię do odbębnienia. A my z tłumaczenia literatury, z artystycznego zajęcia, zrobiliśmy przeklepywanie tekstów. Zagubiliśmy świadomość, że artysta w ogóle nie patrzy na zegarek, pracuje nad swoim dziełem tak długo, aż uzna je za doskonałe. Z artystycznej duszy pozostała mentalność przodownika pracy.

Jesteśmy elitą tego zawodu. Wielu marzyło o tłumaczeniu literatury, ale przekonało się, że nie ma talentu, ci, którzy przełożyli jedną czy dwie powieści i zrezygnowali ze względów finansowych, z dumą je demonstrują jako swoje największe osiągnięcie, niejeden, przetłumaczywszy ledwie poradnik czy książkę popularnonaukową, już się nazywa tłumaczem literackim, choć na to miano jeszcze nie zasłużył, ale przecież tłumacz literacki to brzmi dumnie. Ciesząc się największym prestiżem, finansowo jesteśmy na samym dnie. W dużej mierze na własne życzenie, bo się nie szanujemy, nie negocjujemy. Daliśmy sobie wmówić, że wydawnictw nie stać, by nam dobrze płacić. Lekarze, którzy byli w podobnej do nas sytuacji (na tę zbieżność wskazałem w artykule „Tłumacz literatury” zamieszczonym na tej stronie) – też mało zarabiali, też było ich stosunkowo dużo, też nie mieli gdzie pójść, bo jak tłumacz jest uzależniony od wydawnictwa, tak lekarz od szpitala – upomnieli się o swoje, uznając, że za szanowane umiejętności należą się duże pieniądze, i dziś jest to jeden z najbardziej dochodowych zawodów. A tłumacze godzą się na ochłapy, bo jak dużo zrobią, to nominalnie uzbiera się przyzwoita sumka. No to wszystko przed wami, drodzy (czy raczej należałoby napisać: tani) państwo tłumacze. Aleksiej Stachanow wyrobił prawie tysiąc pięćset procent normy, bierzcie więc z niego przykład. Co to jest dwanaście arkuszy w miesiącu, zróbcie trzydzieści. Potem policzcie sobie, że trzydzieści po pięćset za arkusz daje piętnaście tysięcy, a to jest wręcz nieprzyzwoite, by tłumacz tyle zarabiał, wystąpcie więc do wydawnictwa, by wam obniżyło stawkę. Myślę, że z uzyskaniem zgody nie będziecie mieli problemu.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 27, 2012 02:55

August 20, 2012

Ochłapy

Odkąd przekonałem się, że w zasadzie nie ma takiej nieuczciwości czy nieprzyzwoitości, przed którą cofnęliby się polscy wydawcy, myślałem, że z ich strony nic mnie już nie zaskoczy. Myliłem się.

W połowie lipca zgłosiło się do mnie Wydawnictwo Górnosaksońskie (jesteśmy w Polsce, więc nazwa fikcyjna) z pytaniem, czy byłbym zainteresowany przekładem szwedzkiego kryminału. Odpisałem, że wstępnie byłbym zainteresowany, proszę o przedstawienie warunków. Szczerze powiedziawszy, nie liczyłem, że coś z tego wyjdzie. Kryminał nie jest ani translatorskim wyzwaniem, ani znaczącą pozycją w dorobku, rzecz to dobra dla początkujących, więc jedyna motywacja, jaka mogła skłaniać mnie do podjęcia się tej pracy, była natury finansowej. A skoro tak, to wynagrodzenie musiało być odpowiednio wysokie, rzędu 800-1000 zł za arkusz (arkusz to 40 000 znaków), by jako tako mogło konkurować ze zleceniami czysto użytkowymi. Szkopuł w tym, że wydawnictwa takich stawek raczej nie oferują. Nie odrzuciłem jednak propozycji w ciemno, gdyż, co tu dużo mówić, zdecydowanie bardziej wolę tłumaczyć literaturę niż oferty handlowe jajek, choć rozsądek nakazywałby brać tylko te drugie. Ale nie jestem nastawiony na robienie majątku, wolę zarobić mniej, wykonując pracę, którą bardziej lubię. Tłumaczenie literatury pozostaje jednak moją pracą, więc nieprzekraczalną granicą było takie honorarium, które pozwalało mi zapłacić rachunki i kupić sobie coś do jedzenia. Tu zresztą perspektywy przedstawiały się nie najgorzej, gdyż Górnosaksońskie należy do większych i lepiej prosperujących wydawnictw, a szwedzkie kryminały schodzą teraz jak ciepłe bułeczki. Nawet jeśli za sam arkusz byłoby mało, to może jakiś procent od sprzedaży podniósłby tę stawkę, może wyjściowa propozycja okazałaby się na tyle przyzwoita, że w negocjacjach dałoby się ją podnieść do akceptowalnego poziomu.

Chociaż nie miałem złudzeń, nie oczekiwałem, że wydawnictwo napisze, że renomowanemu tłumaczowi oferuje tysiąc złotych za arkusz i na tłumaczenie daje dużo czasu, bo chce mieć tekst wysokiej jakości, a rozumie, że przekład trzeba doszlifować, to w propozycję, którą dostałem, najpierw nie mogłem uwierzyć, a potem przez dwa dni na myśl o niej skakało mi ciśnienie.

Opiewała ona ni mniej, ni więcej, tylko na gołe 470 zł za arkusz bez żadnego procentu od sprzedaży. Honorarium miało być płatne – uwaga! – bez żadnej zaliczki, w całości dwa i pół miesiąca po oddaniu przekładu. Na tłumaczenie wydawnictwo dawało mi trzy i pół miesiąca, co oznaczało, że pieniądze wpłynęłyby na moje konto pół roku po podpisaniu umowy. A przez okres tłumaczenia miałem żywić się trawą, bo objętość książki wynosiła aż 14 arkuszy, czyli żeby zmieścić się w wyznaczonym terminie, nie mógłbym nawet pół minuty poświęcić na inną zarobkową pracę.

Ale to był dopiero początek hucpy. Okazało się, że te 470 zł jest za bezterminowe przekazanie praw do tłumaczenia, co oznaczało, że za kolejne wydania nie dostanę już ani złotówki. Normą na rynku jest w tej chwili licencja na 5-7 lat, za wznowienia po tym czasie tłumacz dostaje dodatkowe honorarium (ale nie 100% pierwszego), co częściowo rekompensuje mu niską stawkę (częściowo, bo większość książek nie jest wznawianych). Górnosaksońskie uznało jednak, że nie ma powodu, by do zapłaconych tłumaczowi psich pieniędzy coś dokładać, jeśli książka okaże się sukcesem, lepiej zyski zachować w całości dla siebie. Te 470 zł było też za „wszystkie znane w chwili zawarcia Umowy pola eksploatacji”. To oznaczało, że np. za sprzedaż wersji elektronicznej żadnej dodatkowej złotówki też nie dostanę. Trzeba jednak oddać Górnosaksońskiemu sprawiedliwość: faktu, że tłumacza zamierza wydymać, nie próbowało bynajmniej ukrywać i tym, którzy zapisów o przekazywaniu praw i polach eksploatacji nie rozumieją (a takich jest rzesza), wyjaśniało wprost: „Strony ustalają, że wynagrodzenie dla Tłumacza z wszystkich tytułów (świadczeń) określonych w niniejszej umowie będzie jednorazowe i łączne, w wysokości 470 zł (słownie: czterysta siedemdziesiąt złotych) brutto za arkusz autorski przekładu złożony przez Tłumacza”.

Wydawnictwo Górnosaksońskie sięgnęło jednak nie tylko po wzorce wyzysku z początków kapitalizmu, ale również po znakomicie sprawdzony i nie wiadomo dlaczego zarzucony system niewolniczy i zobowiązywało tłumacza do nieodpłatnego przełożenia do dziesięciu stron tekstów reklamowych o książce i autorze. Dziesięć stron to jest prawie pół arkusza, czyli tłumacz miał podarować Górnosaksońskiemu ponad dwieście złotych, licząc tylko według zaniżonej wyceny wartości jego pracy dokonanej przez wydawnictwo.

A może Wydawnictwo Górnosaksońskie nie przejmowało się jakością tłumaczenia, uznając, że może wcisnąć czytelnikom dowolny tłumaczeniowy chłam. Że większość i tak nie zorientuje się, że wydana powieść ma niewiele wspólnego z oryginałem, a ci, którzy się zorientują, nic nie zrobią, bo nie praktykuje się zwracania pieniędzy za tłumaczeniowe buble. Może przyjęło strategię „tanie mięso psy jedzą”, płacimy grosze, bo godzimy się na produkt tłumaczeniopodobny. Za taką interpretacją przemawiałby też termin wykonania przekładu: trzy i pół miesiąca na czternaście arkuszy. Termin wykonalny pod warunkiem zarywania nocy albo robienia przekładu na kolanie; proszę zgadnąć, co większość tłumaczy wybiera. Część świadomie zawala takie terminy, chcąc dopracować przekład, pozwala im na to częsty w umowach zapis, nakazujący wydawnictwu wyznaczenie dodatkowego terminu na dokończenie pracy, jeśli tłumacz się nie wyrobi. Ale Górnosaksońskie się przed tym zabezpieczyło, za spóźnienie dowalało karę finansową („za zwłokę w wykonaniu Utworu Tłumacz zapłaci Wydawcy karę umowną w kwocie odpowiadającej odsetkom ustawowym liczonym od wynagrodzenia”), a żeby tłumacz nie miał wątpliwości, że zamierza ją wyegzekwować, dodawało informację (bo trudno uznać to za jakąkolwiek prawną klauzulę): „Tłumacz przyjmuje do wiadomości, iż termin określony w § 1 ma dla Wydawcy szczególne znaczenie ze względu na przyjęte plany wydawnicze, ściśle powiązane z sytuacją rynkową”. I kiedy już doszedłem do wniosku, że Górnosaksońskie oczekuje ode mnie wykonania tłumaczenia według powszechnie stosowanej w polskich wydawnictwach zasady potrójnego byle (byle jak, byle szybko, byle tanio), natknąłem się na zapis, że „Tłumacz zobowiązuje się dostarczyć Utwór dobrej jakości literackiej, wykonany wiernie, bez dokonywania skrótów i zmian w tekście”. Innymi słowy, wydawnictwo chciało kupić mercedesa, płacąc za malucha.

Ktoś mógłby powiedzieć, nie ma co się oburzać, propozycja nie dla tłumacza z doświadczeniem, tylko dla debiutanta, który chce zaistnieć na rynku. Pomijając pytanie, po co pakować się na rynek, na którym dostaje się mniej niż sprzątaczka, debiutant, który nie przeczytałby proponowanej umowy – a debiutanci nie czytają – obudziłby się z ręką w nocniku. Bo wydawnictwo zastrzegało sobie, że książki wydać wcale nie musi. I ktoś pracujący praktycznie za darmo, by ujrzeć swoje nazwisko na stronie tytułowej, mógłby go nigdy nie zobaczyć. Jeśli wydawnictwo zobowiąże się do wydania zakontraktowanego przekładu, a to nie nastąpi, tłumaczowi należy się odszkodowanie. Górnosaksońskie postanowiło się przed tym zabezpieczyć, owszem, wolno mu, co nie zmienia faktu, że z takim chamskim zapisem zetknąłem się po raz pierwszy.

Przy tym wszystkim szczegółem jest fakt, że tłumaczenie miałem wykonać „z materiału własnego”. Czyli książkę, tłumaczoną na zlecenie wydawnictwa, musiałbym jeszcze sam sobie sprowadzić. Tłumaczę książki od piętnastu lat. Nigdy, przenigdy nawet najpodrzędniejsza firma krzak nie wpadła na pomysł, że może zlecić przekład i nie udostępnić tłumaczowi tekstu powieści. Co gorsza, tę książkę musiałbym kupić. Wiadomo, że jak napiszę do wydawnictwa szwedzkiego, dostanę ją za darmo. Ale co miałbym napisać? Że proszę o książkę, bo potrzebna mi jest do wykonania pracy zleconej przez polskiego wydawcę? Pomyśleliby sobie, że zwraca się do nich gość z jakiegoś bantustanu, będącego krajem europejskim tylko z nazwy. Wiem, oczywiście, że tak jest w rzeczywistości, ale akurat niespecjalnie odczuwam potrzebę chwalenia się tym przed obcymi.

Propozycję odrzuciłem, bynajmniej nie zatajając, co o niej myślę. Wywołało to oburzenie przedstawicielki wydawnictwa, która najwyraźniej uważała, że propozycja nie jest może najszczodrzejsza, ale mieści się w normie. Zapytałem więc przedstawicielkę, czy Wydawnictwo Górnosaksońskie jej pracę wycenia na 730 zł miesięcznie, bo wyliczyłem, że tyle wyjdzie mi po opłaceniu ZUS-u. Z nadgodzinami, bo jak pisałem wyżej, żeby przełożyć cztery arkusze w miesiącu, nie można pracować tylko w dni powszednie od ósmej do szesnastej. Przedstawicielka uznała oczywiście pytanie za retoryczne i nie odpowiedziała.

Przepraszam, że przeklinam, ale kurestwo ludzi prowadzących wydawnictwa jest wprost niepojęte. Szwedzkie kryminały to w tej chwili najbardziej lukratywna część beletrystyki. Górnosaksońskie nie wydaje tego kryminału, żeby promować kulturę i literaturę szwedzką, tylko żeby zarobić. Kulturę i literaturę szwedzką Górnosaksońskie ma zwyczajnie w dupie, przez lata nie opublikowało żadnej powieści szwedzkiego pisarza, konsekwentnie odrzucało wszystkie moje propozycje wydania różnych szwedzkich utworów, w tym kryminałów, kiedy jeszcze nie były popularne. Owszem, w chęci zarobienia nie ma nic zdrożnego, tylko dlaczego Górnosaksońskie, działając wyłącznie z pobudek komercyjnych, uważa, że tłumacz będzie działał dla idei? Z jakiego tytułu? Jeśli Górnosaksońskie zaproponuje mi wydanie Hjalmara Söderberga, to przetłumaczę go chętnie za pół darmo, bo wiem, że to nie jest dochodowy autor, ale gotów jestem poświęcić swój czas, by udostępnić twórczość tego wybitnego pisarza polskim czytelnikom. Ba, dołożyłem własne pieniądze, żeby utwory Söderberga ukazały się po polsku. Ale dlaczego Górnosaksońskie oczekuje, że tłumacz będzie harował za grosze, tworząc dla wydawnictwa produkt, na którym ono dobrze zarobi? Te pytania zadałem wydawnictwu, ale odpowiedzi też nie dostałem. No to zadaję je publicznie.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 20, 2012 02:55

August 13, 2012

Kryminalna piątka

Napisałem pięć opowiadań kryminalnych i planuję dalszych dziesięć, tak by powstała z tego książka. Zbiór opowiadań może jednak zawierać rzeczy wcześniej publikowane, więc te pięć udostępniłem w Amazonie. Są to Czarna wdowa, Plan dnia, Perfekcjonista, Fair play i Czysta arytmetyka. „Perfekcjonista” ukazał się też w czasopiśmie „Coś na progu”, ale z czytaniem tam należy się wstrzymać, gdyż wydawca tradycyjnie wydrukował sobie wersję redaktorską, a nie autorską. Nietradycyjnie przyznał się jednak do błędu i w następnym numerze ukaże się właściwy tekst. Czarna wdowa opowiada nie o pająku, tylko o kobiecie, która postawiła sobie za cel bogato wyjść za mąż, a potem męża milionera posłać na łono Abrahama, Plan dnia o pisarzu, którego wyprowadza z równowagi każde odstępstwo od rutyny, Perfekcjonista o fachowcu, który nigdy nie odstawił fuszerki, Fair Play o szachistach i pewnej partii szachów z niesłychanie wysoką stawką, zaś Czysta arytmetyka o wykładowcy akademickim nazbyt chętnie podrywającym studentki. Wszystkie te opowiadania złożyłem w zbiorek Kwintet kryminalny, który oczywiście korzystniej nabyć niż każde opowiadanie z osobna. Niekorzystny jest narzut dodawany przez Amazon dla klientów z Europy, bo książkę wystawiłem z ceną 2,99 USD, a nie 5,74. Można ją jednak również wypożyczyć, nie do końca wiem, jak to funkcjonuje, chyba trzeba się zapisać do jakiegoś programu. Dla niezorientowanych w temacie: książki z Amazonu czyta się na czytniku Kindle (urządzonko z niepodświetlanym, a więc niemęczącym wzroku ekranem), a nie mając Kindle’a, można wykorzystać program Kindle for PC.

Ale na tym nie koniec. Ryzykując bankructwo, zdecydowałem się zainwestować w przekład na angielski. Krąg czytelników znacznie większy, ale też konkurencja normalna, więc na razie inwestycja wygląda na chybioną, a bankructwo na realne. Polskich tytułów w Amazonie jak na lekarstwo (bo Amazon oficjalnie pozwala self-publisherom publikować tylko w angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, hiszpańskim i portugalskim), więc sprzedaje się wszystko, co jest, z czego niektórzy grafomani wyciągają wniosek, jakoby byli pisarzami. Wejście w języku dopuszczanym przez Amazon (swoją drogą należałoby ich pozwać za dyskryminację albo za tłumienie wolności słowa) okazuje się chwilą prawdy. À propos języków dopuszczanych, Amazon zablokował mi właśnie „Kanalię”, jakaś menda doniosła, że książka jest w jednym z tych „niesłusznych”. Wrzuciłem książkę na nowo, Amazon poinformował, że jest okej, ale blokady nie zdjął, wtedy książkę usunąłem, ale mimo usunięcia cały czas jest na stronie, co blokuje mi dalsze ruchy. Ale tę mendę, którą moja powieść kłuje w oczy, pragnę poinformować, że wznowienie „Kanalii” ukaże się w przyszłym roku nakładem Oficynki, więc jej krucjaty nic nie dadzą.

Wróćmy do angielskiej wersji moich opowiadań, gdyż mam tutaj mały prezent dla czytelników mojego bloga. „Czarną wdowę” a właściwie Black Widow udostępniłem za darmo, będzie do pobrania do środy włącznie. Tutaj nie trzeba brać udziału w żadnym programie, darmowa oferta jest dostępna dla wszystkich, wystarczy kliknąć w podany link i dokonać "zakupu". Tłumaczenia również zebrałem w jeden zbiorek The Crime Quintet. Jak można zobaczyć na okładkach, posłużyłem się w tym przypadku angielską wersją swojego imienia, było to spowodowane chęcią oddzielenia utworów polskich od anglojęzycznych, a że Amazon potraktował te ostatnie jako książki innego autora, znakomicie się udało.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 13, 2012 02:55

August 6, 2012

Lex Maziarski

Nowy sezon rozpocznę od tematu poruszanego przed przerwą, a mianowicie od piłki nożnej. Znalazłem antidotum na mizerię naszego rodzimego futbolu i niniejszym je przedstawiam, nie roszcząc sobie do tego pomysłu praw autorskich. Kiedy w kolejnych mistrzostwach kontynentu dotrzemy co najmniej do ćwierćfinału, prezes PZPN może spokojnie zebrać pochwały, mnie wystarczy, że przeleje na moje konto jedną swoją pensję. Tak niedużo, bo rozwiązanie jest w sumie banalne, tylko należało właściwie zdefiniować problem. Otóż my wcale nie gramy za słabo. My gramy na złym kontynencie. Wystarczy zgłosić wniosek do FIFA, że chcemy występować w mistrzostwach Azji, i polski futbol, dalej bez szkolenia młodzieży, bez zlikwidowania korupcji, bez usunięcia patologii w PZPN, wyjdzie na prostą. Nie chcę oczywiście twierdzić, że wyjdzie na tę prostą spacerkiem. Nepal czy Sri Lanka mogą być w eliminacjach poważnym przeciwnikiem, ale realne szanse na wygraną mamy, podobnie jak z Uzbekistanem czy Bahrajnem w finałach. Odruchowo powiedzą państwo, że FIFA nie pozwoli nam grać w Pucharze Azji, bo Polska leży w Europie. Trzeba się powołać na przykład Izraela. Skoro ten niewątpliwie azjatycki kraj ze względów politycznych brał udział w rozgrywkach europejskich, to my możemy – ze względów mentalnych – występować w Azji. A z przekonaniem FIFA, że mentalnie bliżej nam do Iranu i Arabii Saudyjskiej niż do Danii czy Anglii nie powinniśmy mieć najmniejszych problemów. Wystarczy sięgnąć po gazety z ostatniego miesiąca.

Wzorem właśnie Iranu i Arabii Saudyjskiej zaczęły u nas zapadać wyroki za bluźnierstwo. Tyle że dla zachowania pozorów, że mamy coś wspólnego z europejską cywilizacją, za bluźnierstwo karze się w Polsce pod hasłem naruszenia uczuć religijnych. Po skazaniu Dody, czego nie będę komentował, bo o tej sprawie już pisałem (Doda, Kościół i wolność słowa, Księży ekspert), odezwał się Wojciech Maziarski z „Wyborczej”, tłumacząc zasadę wolności słowa: ma ona chronić właśnie wypowiedzi obrazoburcze, kontrowersyjne, niewygodne, rażące innych. Maziarski, jak widać, człowiek światły, postępowy, Europejczyk pełną gębą, zwrócił się z apelem do swoich katolickich kolegów po piórze, by dostrzegli, że dzięki temu, że pozwolą mówić innym, nawet gdy ich to obraża, nikt nigdy nie zakaże mówić im. Katoliccy koledzy po piórze zapytali Maziarskiego, czy poprze zniesienie przepisów karzących za kwestionowanie Holocaustu. Okazało się, że nie poprze: „Może jeszcze kilka lat temu poparłbym, ale nie dziś, gdy wiem już o Jedwabnem i innych przypadkach polskich mordów na Żydach. Gdy widzę zalew antysemityzmu w internecie i na murach”. Czyli jak przyszło do wypowiedzi, które rażą Maziarskiego, to znalazł sobie powód, by ich zakazywać. Wolność słowa, okazuje się, nie jest bezwzględna, tylko zależna od tego, czy Maziarski wie o Jedwabnem. Domyślam się, że wie również o zalewie antyklerykalizmu w internecie i mordowaniu chrześcijan na rzymskich arenach, ale wcale nie skłania go to do uznania wyroku na Dodę za słuszny. Doda może pleść, co jej ślina na język przyniesie, bo za cel obrała sobie Biblię, Leszek Bubel już nie, bo za cel obrał sobie Talmud. O tym, co kto może pleść, rozstrzyga wrażliwość Wojciecha Maziarskiego. Lex Maziarski.

Publicysta „Wyborczej” idealnie nadaje się do przekonania FIFA, że powinniśmy grać w Pucharze Azji. Rozumowo doskonale wie, na czym polega wolność słowa, potrafi to zwerbalizować i wytłumaczyć innym. A jednocześnie mentalnie tak głęboko tkwi w Azji, że nie jest w stanie tej teorii przełożyć na praktykę i pogodzić się z tym, że ktoś będzie wygłaszał poglądy, które wedle jego przekonania obiektywnie są niesłuszne, nieprawdziwe czy aberracyjne.

Drugim naszym atutem w staraniach o piłkarski sukces jest niewątpliwie Jarosław Gowin, który z powodów religijnych chce pozbawić obywateli możliwości korzystania z osiągnięć medycyny. Od razu uspokajam, że Gowin nie należy do tej sekty, która wierzy, że skoro Bóg zesłał chorobę, to należy się z tym pogodzić i nie wolno się leczyć, jeśli Bóg zechce, sam ją wyleczy. Nadal więc będziemy mogli plombować sobie zęby i usuwać operacyjnie wyrostki. Gowin sprzeciwia się „tylko” zamrażaniu zarodków. Jak wyjaśnił, nie można zamrażać dzieci. Pewnie się państwo zdziwią, ale ja się absolutnie z Jarosławem Gowinem zgadzam. Wrzucanie dzieci do ciekłego azotu jest niedopuszczalne. Powiem więcej: to barbarzyństwo, z którym należy walczyć wszelkimi możliwymi sposobami. I nie mogę zrozumieć, dlaczego Gowin nie walczy. O ile znam się na chemii i biologii, wrzucenie dziecka do ciekłego azotu wyczerpuje znamiona artykułu 148 kodeksu karnego. Gowin nie złożył jednak doniesienia do prokuratury, że w klinikach wykonujących in vitro zabija się dzieci, tylko dąży do uchwalenia ustawy, która zakaże mrożenia dzieci z sankcją pięciu lat więzienia. Jest to mocno niepokojące, zważywszy na fakt, że Jarosław Gowin jest ministrem sprawiedliwości. No bo załóżmy, że pojawi się seryjny morderca, który będzie truł staruszków. Czy Gowin zamiast powiadomić policję, by doprowadziła mordercę przed sąd, który skazałby go na dożywocie, złoży projekt ustawy, że nie wolno truć staruszków, a tych, którzy nadal będą uprawiać ten niecny proceder, będzie zamykał na pięć lat?

Ktoś mógłby przedstawić takie wyjaśnienie, że Gowin nie składa doniesienia do prokuratury, bo wie, że mrożonym zarodkom żadna krzywda się nie dzieje. Otóż wydaje mi się to nieprawdopodobne. No bo jeśli wiedziałby, że zarodek mrozi się właśnie po to, by miał większe szanse na przeżycie, oznaczałoby to, że świadomie wzywa do – przyjmując jego nomenklaturę – mordowania dzieci.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 06, 2012 02:55

June 30, 2012

Przerwa wakacyjna

Piszę regularnie na bloga od dwóch lat i się zmęczyłem. Czas odpocząć. Na lipiec się wyłączam i zapraszam ponownie w pierwszy poniedziałek sierpnia.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 30, 2012 02:24

June 25, 2012

Euro 2012

Piłką nożną fascynowałem się do czasów studenckich, potem mi przeszło. Stało mi się obojętne, czy nasi przegrywają, czy wygrywają, bo żadnego wpływu na moje życie to nie ma, a piłka nożna obserwowana na chłodno jest grą zwyczajnie nudną (dziewięćdziesiąt minut gapienia się, żeby często nie zobaczyć nawet jednej bramki). Zdecydowanie wolę popatrzeć na bardziej strategiczny curling czy dynamiczniejszy futbol amerykański.

Piłka nożna odgrywa jednak taką rolę we współczesnym świecie, że tylko feministki mogły wpaść na pomysł, by protestować przeciwko organizacji Euro i oburzać się, że pieniądze pójdą na stadiony, a kibice na dziwki. Na stadionie można zorganizować też koncert, a większość prostytutek pracuje dobrowolnie, więc feministki powinny się raczej cieszyć, że kobiety będą miały okazję zarobić.

Mając świadomość, że na Euro będziemy musieli przygotować infrastrukturę, składającą się nie tylko ze stadionów, byłem zadowolony, że przypadła nam organizacja tej imprezy. Nie obawiałem się też kompromitacji, zakładałem, że wyrobimy się tradycyjnie po polsku, to znaczy na wariackich papierach, w kompletnym chaosie i bałaganie, ale na koniec wszystko w miarę sprawnie zagra. I nie pomyliłem się, zresztą ciężko było się pomylić, skoro zawsze tak się to odbywa, i na małą, i na dużą skalę. Nie jest to oczywiście żaden powód do dumy, jak większość wydaje się uważać. To, że oddajemy kluczowy kawałek autostrady dwa dni przed terminem, kiedy na jego zbudowanie mieliśmy parę lat, świadczy nie o zaradności, tylko o nieumiejętności planowania i organizowania. I proszę zauważyć, że była to jedyna przeszkoda, standardowa – brak pieniędzy – tutaj nie występowała. Skandaliczne jest też, że chlubimy się stadionami, lotniskami, drogami i dworcami, kiedy firmy, które je zbudowały albo odnowiły, bankrutują, bo wskutek idiotycznej zasady, że przetarg wygrywa najtańszy oferent, zasady, o której od dawna wiemy, że się nie sprawdza, a mimo to ją stosujemy, nie otrzymały należności za swoją pracę. Przypominamy gospodarza, który na przyjęcie gości wysprzątał salon, ale śmieci nie wyniósł, tylko zdążył je zagarnąć do drugiego pokoju i kolanem przyciska drzwi, żeby goście nie zobaczyli brudów.

Skoro już Euro było rozgrywane w Polsce, postanowiłem odświeżyć swoją dawną fascynację i trochę na te mecze popatrzeć, zresztą bywam takim niedzielnym kibicem i jak jest finał mistrzostw świata, to oglądam. Ciekawostką był dla mnie skład polskiej reprezentacji, w której znaleźli się piłkarze mówiący, że „jest dobra atmosfera w grupa”, a potem przechodzący na francuski. Może w kadrze, której trener również nie mówi po polsku, nie powinno to dziwić, no ale akurat trener ma prawo porozumiewać się z zespołem za pośrednictwem tłumacza, poza tym każdy się zgodzi, że Smuda nie mówi po polsku najczystszą polszczyzną. Rację ma Jan Tomaszewski, wściekając się, że nie potrafimy wystawić rodzimej jedenastki. Można zrozumieć, że kłopoty miałoby z tym Tuvalu, ale 38-milionowy kraj? Słuchaczka dzwoniąca do Trójki powiedziała, że nie jest istotne, czy zawodnik zna polski, grunt żeby strzelał bramki. Otóż jeśli zabawa polega na tym, że jedne narody grają przeciwko drugim, to jest to bardzo istotne, inaczej zabawa w ogóle nie ma sensu. Bo dlaczego nie rozwinąć wtedy twórczo zastosowanej przez nas metody, nie wziąć jakiegoś drugoligowego zespołu brazylijskiego, nie nadać mu hurtem polskiego obywatelstwa i nie wystawić do rozgrywek? Na pewno wypadłby lepiej niż nasza kadra. Bo co, Obraniak ma jednak polskie korzenie? Aha. No to po tym, jak nic nie zaprezentował na mistrzostwach, trzeba się rozejrzeć na wschodzie. Nasi wojacy pod hetmanem Żółkiewskim z pewnością trochę pogwałcili, więc kilku dobrych piłkarzy z polskimi korzeniami powinniśmy tam znaleźć.

Występ naszej reprezentacji mnie nie rozczarował, bo byłem przekonany, że Polska z grupy nie wyjdzie. Owszem, przed ostatnim meczem – kiedy Polacy psim swędem, nie wygrywając dwóch wygranych meczy, zachowali szanse na awans i zależał on tylko od nich, a nie od szczęśliwego układu w grupie – to przekonanie zaczęło się chwiać, ale nasi (i nie nasi) niezawodni piłkarze nie omieszkali mnie w nim umocnić. Jak objaśnił mi komentator, zabrakło im kondycji i sił do gry na pełnych obrotach przez dziewięćdziesiąt minut. I to mnie dobiło. Rozumiem, że można mecz przegrać. To jest sport, raz się wygrywa, raz się przegrywa (malkontentów twierdzących, że nasi zawsze przegrywają, nie słuchajmy). Kwestia, w jakim stylu. Czy ktoś może mieć pretensje do Ukrainy o porażkę z Anglią? Ale jeśli dwudziestoparoletni chłopak nie daje rady biegać przez 45 minut, a po kwadransie odpoczynku drugie tyle, to coś chyba nie działa. Ludzie biegają supermaratony, uprawiają triathlon, a on się męczy po godzinie? I przecież to jest jego praca, za którą bierze niewyobrażalne dla zwykłego obywatela pieniądze. On powinien być tak zaprogramowany, żeby paść nieżywy w 91. minucie po rajdzie przez pół boiska i zdobyciu bramki w 90.

Mecze okazały się interesujące, do ostatniego ćwierćfinału żadnych bezbramkowych remisów, ale naprawdę nie rozumiem, jak komuś może podobać się uprawiany za każdym razem pod koniec spektakl pod hasłem „dowieźmy to zwycięstwo”: celebrowanie wolnych i wrzutów z autu, dokonywanie zmian na minutę czy dwie przed gwizdkiem sędziego. Dlaczego nie można liczyć efektywnego czasu gry jak w innych dyscyplinach? Dwa razy po 35 minut i już. Słyszałem argumenty, że ze względu na relacje telewizyjne. Ale przecież koszykówkę, hokej, futbol amerykański pokazuje się w telewizji i nie ma z tym żadnego problemu. Ta nadwyżka ponad efektywny czas gry jest zawsze mniej więcej taka sama, więc bez trudu można zaplanować transmisję.

Kiedyś się mówiło o sporcie, że służy wychowaniu młodzieży, wpajając jej m.in. zasady fair play. Niestety, w tej chwili można zaobserwować, że podobnie jak w życiu fair play w sporcie też już nie ma czego szukać. Liczy się wyłącznie zwycięstwo, nieważne jak osiągnięte. Czerwona kartka dla Greka była błędem sędziego, bo polski zawodnik tylko się pośliznął. Dlaczego nie mógł się uczciwie przyznać? Czy to naprawdę jest jakaś satysfakcja wygrać dzięki pomyłkom sędziego? A tu uczciwość jeszcze by popłaciła. Bo po wyrzuceniu greckiego zawodnika z boiska Polacy uznali, że mecz mają wygrany, co omal nie skończyło się kompromitacją. A tak może nie osiedliby na laurach. Może, bo tej mentalności co Niemcy nie mają. Ci, kiedy strzelili Grekom gola, nie starali się dociągnąć z jednobramkową przewagą do końca, tylko natychmiast ruszyli strzelać dalsze bramki. No owszem, Grecy ich skontrowali, ale potem Niemcy zdobyli jeszcze trzy. Nic dziwnego, że z takim nastawieniem wygrywają. A Polacy na mecz, który muszą wygrać, wychodzą w obronnym ustawieniu, żeby przede wszystkim nie stracić gola. Jaki to ma sens, kiedy remis jest równoznaczny z porażką? Przecież trzeba zaryzykować, nastawić się na wynik trzy-dwa, a nie jeden do zera.

Chociaż może Smuda obawiał się, że wtedy skończyłoby się porażką jeden do pięciu i wolał mecz zremisować albo minimalnie przegrać, bo za pięć straconych bramek to by go zlinczowano. Trener jest zawsze odpowiedzialny, choć to nie on biega po boisku. Pewnie dlatego, że trenera można wylać, piłkarzy nie bardzo. Ale co ma zrobić trener, kiedy piłkarze w najlepszym razie średniej klasy? Smudzie trudno odmówić fachowości, facet zna się na tym, co robi (co w Polsce nie jest bynajmniej regułą). Mimo to jest winny, bo w spotkaniu z Grecją nie dokonał zmian. Nie wiem dlaczego, ale kibice są zawsze przekonani, że trener ma na ławce rezerwowych jakąś Wunderwaffe, która zmieniłaby losy meczu, ale najwyraźniej im na złość nie chce z niej skorzystać.

Ponieważ skupiłem się na pustej części szklanki, można pewnie odnieść wrażenie, że jestem bardzo krytyczny wobec Euro i występu naszych piłkarzy. Przeciwnie, dostrzegam, że ta szklanka jest w połowie pełna: organizacyjnie bardzo udana impreza, wspaniała atmosfera, infrastruktura zostanie. Sportowo wyjście z grupy też niewiele by zmieniło, bo to raczej byłoby wygramolenie się, nie te czasy, kiedy kadra Górskiego rzeczywiście zwycięsko remisowała z Anglią na Wembley, a na mistrzostwach świata wychodziła z grupy z kompletem punktów, pokonując Włochy i Argentynę. To, że teraz nie przegraliśmy wszystkich trzech meczy, a trzeci nie był o pietruszkę, i tak trzeba uznać za sukces, bo to najlepszy wynik od ćwierćwiecza.

Euro nie ominęło również świata literackiego i w majowym numerze „Magazynu Literackiego Książki” (nie mylić z tym wydawanym przez „Wyborczą”) ukazał się artykuł pt. „Pióro piłką się toczy” autorstwa Tomasza Zbigniewa Zaperta i Krzysztofa Masłonia, poświęcony futbolowi w literaturze. Nie wymieniono w nim jednak jednej z najlepszych książek o tej tematyce, a mianowicie „90 minut” węgierskiego pisarza Antala Végha. Powieść wydana w 1979 r., w Polsce ukazała się cztery lata później w przekładzie Tadeusza Olszańskiego. Narratorem jest obrońca drugoligowej drużyny, który w trakcie meczu decydującego o awansie do ekstraklasy opowiada o zdarzeniach na boisku i klubowej rzeczywistości. Rewelacyjna satyra na piłkarzy więcej myślących o pieniądzach niż o strzelaniu bramek i na korupcyjne, realnosocjalistyczne układy.

PS. Szukałem w sieci, ale nie znalazłem. Wie ktoś może, czy istnieje możliwość zobaczenia meczu Anglia – Polska z Wembley z 1973 roku w całości? Czy TVP wypuściła to na jakimś DVD?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 25, 2012 02:55

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.