Paweł Pollak's Blog, page 24
January 30, 2014
Holenderska Skandynawia
Ponieważ tłumacz mógłby się dziwić, dlaczego wymagają od niego tłumaczenia papierów, urzędnicy mu to wyjaśniają:

Od czasu najazdu niderlandzkich wikingów w Szwecji mówią po holendersku. I jak obywatel Szwecji dostanie odpis decyzji procesowej po holendersku, to może zrozumie, że nie powinien padać ofiarą popełnianych przez siebie przestępstw.
January 27, 2014
Przygodny w kwietniu!
W drugiej połowie listopada informowałem o ukończeniu drugiej części „Gdzie mól i rdza” i przesłaniu jej do wydawnictwa. W zasadzie od razu otrzymałem od Oficynki odpowiedź, że będą szykować książkę na kwiecień, ale ponieważ była to deklaracja złożona bez czytania, wolałem zaczekać z ogłaszaniem tej wieści. A nuż po lekturze, zamiast potwierdzić termin, wydawnictwo w ogóle odwoła wydanie z uzasadnieniem „naprawdę nie spodziewaliśmy się, że aż tak obniży pan loty”. Moje obawy były jednak niepotrzebne, w Oficynce książkę przeczytali i spodobała im się nawet bardziej niż „Mól”. Tak więc dla miłośników komisarza Przygodnego (i dla mnie) doskonała wiadomość: powieść rzeczywiście ukaże się już w kwietniu!
Niezorientowanym w procedurach wydawniczych wyjaśniam, że publikacja książki w pięć miesięcy od złożenia jej w wydawnictwie to jest tempo ekspresowe (mówię tu o oczywiście o normalnym wydawnictwie organizującym normalną promocję, a nie o firmach wydawniczych drukujących za pieniądze autorów) i jeśli ktoś poważnie myśli o pisarstwie, musi nauczyć się funkcjonować w perspektywie nie dni i tygodni, tylko miesięcy i lat. Choć oczywiście jest to minus tego zawodu. Bo im więcej konkretnych wydarzeń zaplanowanych w odległej przyszłości, tym czas do nich (subiektywnie) szybciej upływa, a przez to (nadal subiektywnie) żyje się krócej. No, ale osiąga się nieśmiertelność swoimi książkami :-)
Nieco już o drugiej części „Mola” napisałem, bez ujawniania zbyt wiele, bo sam spoilerów nie znoszę. Teraz dodam, że trudniej będzie odgadnąć, kto jest zabójcą. Trochę chciałem zagrać na nosie tym krytykom mądralom, którzy po trafnym wytypowaniu kto morduje w „Gdzie mól i rdza” uznali, że jest to wynik ich inteligencji i mojej nieudolności, bo tej inteligencji nie starczyło już, by dostrzec, że świadomie pozwoliłem czytelnikowi rozwiązać zagadkę. Postawiłem na grę: są wszystkie tropy, nie kamufluję ich tak, że w praktyce nie da się odgadnąć, ale próbuję wpuścić czytelnika w maliny. Jedni tę grę wygrywają, inni przegrywają, i tak miało być, bo na tym polega zabawa. Pod tym względem tej zabawy będzie teraz trochę mniej, choć nadal trzymam się zasad dekalogu Knoksa, że morderca musi pojawić się na kartach powieści dosyć szybko i że nie wolno przed czytelnikiem zatajać faktów znanych komisarzowi prowadzącemu śledztwo.
Co do odgadywania, kto zabił: o mały włos a zepsułbym ekipie Oficynki przyjemność z lektury, informując ją (choć nie wprost, też wymagałoby to pokojarzenia faktów), kto tym mordercą jest. Jak? Piszę oczywiście w Wordzie i plik z powieścią muszę jakoś zatytułować. Zwykle tytuł pliku jest tożsamy z tytułem książki (Kanalia, Niepełni), a przy dłuższych frazach wybieram najbardziej charakterystyczne słowo („Rebeliantkę o zmarzniętych stopach” tłumaczyłem w pliku „Rebeliantka”). W tym przypadku nie miałem tytułu (i, o zgrozo, nadal nie mam), więc musiałem wymyślić coś innego. Niezbyt szczęśliwie zdecydowałem się na słowo wskazujące na zabójcę. Żeby unaocznić: jeśli morderstwa dokonywałby jedyny występujący w powieści Turek (nie występuje, to przykład), mój plik nosiłby nazwę „Turek”. Pod zdradzającą zbyt wiele nazwą dotarłem do końca, doszlifowałem, dopieściłem, sprawdziłem, czy wszystko jest, jak należy, by można było posłać książkę do wydawnictwa, przyszykowałem maila, ale przy dodawaniu załącznika się zreflektowałem. Rany Julek! muszę zmienić nazwę pliku. Poszedł do Oficynki jako „Przygodny II”.
Inaczej niż zwykle znalazłem nazwisko dla mordercy (będzie jeden, co mogę z góry ujawnić, bo takiego dylematu, jak w „Gdzie mól i rdza”, czy morduje jedna osoba, czy kilka, tutaj śledczy nie będą mieli). Normalnie posługuję się książką telefoniczną, biorąc od różnych osób imiona i nazwiska, tak by tworzyły dobrze brzmiącą kombinację. To jednak zasłyszałem podczas rehabilitacji po złamaniu ręki, nosił je bodajże wujek mojej fizjoterapeutki. Od razu uznałem, że jest to świetne nazwisko dla zabójcy. Nie dlatego, że wujek miał jakiś zbirowaty wygląd (w ogóle nie miałem okazji go zobaczyć), po prostu mi podpasowało. Zanotowałem je i, mimo że sporo czasu upłynęło, wykorzystałem.
Jak to z takimi seriami bywa, drugą część można czytać, nie znając pierwszej. Zagadka jest całkowicie odrębna, bohaterów przedstawiam tak, by nowi czytelnicy wiedzieli, z kim mają do czynienia. Ale jednak lepiej zapoznać się najpierw z „Gdzie mól i rdza”, bo jeśli chodzi o prywatne losy bohaterów, chronologii nie da się przeskoczyć, a i charakterystyki tychże bohaterów będą pełniejsze. Jest czas do kwietnia :-)
January 20, 2014
Literatura piękna, czyli o tłumaczeniu książek kucharskich
Zakupiłem sobie w kiosku kryminał autorstwa M. C. Beaton pt. „Hamish Macbeth i śmierć scenarzysty” (tak nudny, że nawet chęć dowiedzenia się, kto zabił, nie skłoniła mnie do przeczytania całości) i zafrapowała mnie informacja na stronie redakcyjnej, z której wynikało, że tłumaczka, Joanna Żywina, pracowała nie na zlecenie wydawnictwa, tylko biura tłumaczeń. Dotąd żyłem w przekonaniu, że literatura jest tą dziedziną tłumaczeń, która wybroniła się przed obecnością niewykonującego żadnej pracy pośrednika. Do mnie zgłaszały się tylko wydawnictwa i trudno mi było sobie wyobrazić, że z tych nędznych stawek, jakie oferują, można wykroić jeszcze prowizję dla pasożyta. Chyba że to rozwiązanie dla stachanowców, którzy zwiększyli swoje tempo z dwunastu do osiemnastu arkuszy miesięcznie (pozostając nadal w przekonaniu, że to, czym się zajmują, jest przekładaniem literatury), by wyjść na swoje, bo że można się cenić, nie mieści im się w głowie.
Zaciekawiony, poszukałem w sieci, czy jakieś biuro oferuje tłumaczenia literatury szwedzkiej, a co za tym idzie, czy potencjalnie mogę od takowego dostać propozycję przełożenia książki. I znalazłem. Profesjonalistów pierwszej wody.
Tłumaczenia literackie to specyficzne tłumaczenia wymagające od tłumacza (…) umiejętności poetyckich przekładów (…)
Bo w każdej powieści znajdzie się jakiś wiersz?
Tłumaczenia literackie to nie tylko literatura piękna ale także popularno - naukowa, przewodniki, informatory biznesowe i inne mniejsze publikacje.
Akcja informatorów biznesowych zwykle trzyma czytelnika w napięciu do ostatniej strony.
Naszą główną specjalnością jest tłumaczenie nie tylko literatury pięknej, ale również tekstów mniej literackich takich jak przewodniki (…)
Aha. Czyli jednak przewodniki nie są całkiem literackie.
(…) tłumaczenie wszelkiego rodzaju pism i artykułów, które będą publikowane w prasie lub telewizji.
Znaczy się w telegazecie?
Każde tłumaczenie literackie na język angielski wykonywane jest przez native speakera a więc tłumacza na stałe zamieszkującego dany obszar językowy.
Jak się Jaś Kowalski przeprowadzi na dany obszar językowy, to będzie native.
Myślałem, że to cały wstęp, i pod nagłówkiem „Wybierz tłumacza z listy poniżej” kliknąłem na Tłumacz literacki języka szwedzkiego, przekonany, że dwójka w nawiasie oznacza liczbę tłumaczy współpracujących z tym wspaniałym biurem i poznam ich nazwiska. Ale natrafiłem na dalsze ogólne wywody:
Tłumaczenie literackie to tłumaczenie utworów literackich (powieści, opowiadań, powieści, nowel, sztuk teatralnych, wierszy, beletrystyki, itp.), literatury pięknej, poradników, książek kucharskich (…)
Powieść i powieść to dwie różne rzeczy, przy czym obie nie są beletrystyką, utwory literackie to literatura brzydka, nie piękna, a okoliczność, że żadna książka kucharska nie dostała jeszcze Nobla, zakrawa na skandal.
Poezja jest często uznawana za najtrudniejszy do tłumaczenia typ tekstu ze względu na trudność w interpretowaniu zarówno formy jak i treści w języku docelowym (szwedzkim). Tłumacz literacki musi przede wszystkim posiadać dobry warsztat w języku ojczystym (polskim).
W przeciwieństwie do biura Proximuss, które nie musi posiadać dobrego warsztatu w języku polskim. Kiedy tłumacz z warsztatem w języku polskim bierze się za przekład wiersza na język docelowy (szwedzki), forma z treścią spadają mu z nieba i potem biedak męczy się z interpretacją.
W trakcie pracy, nasze biuro stosuje autorski program zarządzania tłumaczeniem literackim polegający na podwójnym tłumaczeniu tekstu.
Naprawdę nie wiem, co sobie myślałem, przekładając książki bez autorskiego programu zarządzania tłumaczeniem literackim.
Oznacza to, że kiedy tłumaczy [kto? – przyp. mój] dany tekst przeznaczony do publikacji z języka polskiego na język szwedzki w pierwszym etapie tłumaczenie wykonuje polski tłumacz, najlepiej znający kontekst pierwotny. W drugim etapie tłumaczenie wykonuje native speaker języka szwedzkiego - tj. tłumacz najlepiej znający kontekst docelowy.
Ten tłumacz od kontekstu docelowego wykonuje własne tłumaczenie z pomocą pierwszego czy redaguje to pierwsze? Jeśli wykonuje własne, czy nie prościej byłoby, żeby tłumaczył od początku, konsultując się ze znawcą kontekstu pierwotnego? A jeśli redaguje, to gdzie tu tłumaczenie? Dobrze, że ci państwo nie prowadzą szpitala, strach pomyśleć, jak mogliby usprawnić operacje.
Jeżeli w dalszym ciągu jesteście zainteresowani zleceniem profesjonalnego przekładu na język szwedzki (lub z języka szwedzkiego na język polski) (…)
Już nie jesteśmy.
Okazało się jednak, że nie miałem racji, zakładając, że biuro tłumaczeń musi wykroić swoją prowizję z niskiej wydawniczej stawki. Proximuss za powyższe profesjonalne tłumaczenie literackie woła od 70 do 150 zł za stronę 1600 znaków, co daje od 1750 do 3750 zł za arkusz. Przypomnę, że koledzy stachanowcy uznają stawkę 500 zł od arkusza za bardzo przyzwoitą.
January 13, 2014
Wypadek w Norwegii
Planowałem wrócić do bloga w pierwszy poniedziałek stycznia, ale przeszkodzili mi w tym architekci z biura Snøhetta, którzy zaprojektowali budynek opery w Oslo.
[image error]Marmurowy dach, na który można wejść, nie jest płaski, lecz tworzą go zachodzące na siebie płyty, uskoki nie są zasygnalizowane inną barwą i w zapadającym zmroku (za dnia chyba też) stanowią prawdziwą pułapkę. W którą wpadłem. Przed upadkiem nie udało mi się wybronić, ale że o sporcie pojęcie mam nie tylko czysto teoretyczne, przeturlałem się i poderwałem przekonany, że z tego wydarzenia wyniosę tylko wiedzę, jak twardy jest marmur. Wcześniejsze doświadczenia też przemawiały za tym, że nic mi się nie stało. Parę lat temu złamałem sobie rękę i ból zaraz po upadku (z roweru) był nie do wytrzymania. Tutaj zdążyłem jeszcze spędzić przyjemny wieczór ze znajomymi, zanim ból w barku nasilił się do tego stopnia, bym zaczął podejrzewać, że coś jest nie w porządku. A kiedy następnego dnia nie bardzo mogłem się ubrać, stało się jasne, że muszę jechać na pogotowie. Pojechałem, trochę z duszą na ramieniu, ile mnie ta impreza będzie kosztowała, bo nie wziąłem ze sobą europejskiej karty ubezpieczenia zdrowotnego. Zawsze wracałem z wojaży zdrowy, więc jak sobie pomyślałem, że muszę po tę kartę specjalnie wybrać się do NFZ-u, a jeszcze nie wiadomo, czy mi się przyda, bo Norwegia przecież do Unii nie należy, to lekkomyślnie machnąłem ręką.
Norweska pielęgniarka na pogotowiu o kartę mnie jednak nie pytała, wystarczył jej paszport. Przeprowadziła wstępne badanie, by ocenić, na ile jestem nagłym przypadkiem, i kazała czekać na wezwanie. Kolejność przyjmowania zależała bowiem od stopnia obrażeń. W Polsce jest lepszy system, bo pacjent wchodzi do poczekalni, pyta, kto ostatni, staje w kolejce i emocjonuje się, czy dożyje spotkania z lekarzem. A jak człowiekiem targają emocje, to się nie nudzi i pięć godzin na polskim pogotowiu zleciało mi jak z bicza trzasł. Na norweskim zacząłem niecierpliwić się już po trzech, zwłaszcza że wygląd i żwawość osób zapraszanych przede mną świadczyły o tym, że albo nic mi nie dolega, albo padam ofiarą dyskryminacji. Kiedy lekarz, rodowity Norweg imieniem Abdul, wysłał mnie na rentgena z oschłością godną komunistycznej służby zdrowia i całkowicie zmienił swoje nastawienie, gdy usłyszał, że w Norwegii nie mieszkam, a jedynie spędzam święta, pierwsze wyjaśnienie musiałem wykluczyć. Zresztą bardzo za złe mu tej dyskryminacji nie miałem, bo w poczekalni przeczytałem w norweskiej gazecie artykuł o skazaniu Polaka za szmuglowanie kilograma amfetaminy (na dwa lata i miesiąc więzienia i oni się dziwią, że przemyt trwa w najlepsze).
Recepcję rentgena obsługiwała miła dziewuszka w tradycyjnej norweskiej chuście na głowie. Patriotyzm przejawia się między innymi dbaniem o stan finansów państwa (żeby miało na zasiłki i inne potrzebne rzeczy), więc dziewuszka oświadczyła, że skoro nie mam EKUZ-u, za badanie muszę uiścić pełną kwotę. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak cały następny rok pracuję, by spłacić wizytę w palesty… w norweskim szpitalu, albo jak pakuję mój bark w łupki i wracam do Polski, ale okazało się, że to raptem czterdzieści koron więcej od opłaty pobieranej od Norwegów i przewidujących możliwość zachorowania obywateli Unii (ta opłata wynosi dwieście kilkadziesiąt koron, badanie przez lekarza drugie tyle, trzeba mieć kartę kredytową, bo gotówką nie da się zapłacić).
Zdjęcie wykazało złamanie obojczyka. Nie pisałem więc, bo się zrastałem.
Poszperałem trochę w internecie, porozmawiałem z ludźmi i wynikło mi, że problem niezabierania karty jest dość częsty, a jednym z zasadniczych powodów jest wydawanie jej ledwie na pół roku (czyli w praktyce tylko na wyjazd). W innych krajach obywatele mają tę kartę po prostu w portfelu, więc jeśli ktoś nie jest idiotą i nie wyciągnie jej specjalnie przed podróżą, nie musi łamać sobie głowy, gdy złamie sobie coś innego. Pytanie, dlaczego my znowu jesteśmy lepsi. Bo urzędasy nie miałyby co robić, gdyby nie musiały obsługiwać tego tłumu, który zgłasza się do nich przed każdym okresem urlopowym?
December 16, 2013
Bure Holmbäck
To nazwisko nic polskim czytelnikom nie mówi, nic dziwnego, skoro sam Söderberg nie zyskał w Polsce większej popularności. Bo Holmbäck to znawca i propagator twórczości Hjalmara Söderberga. Ale nie jakiś tam przeciętny znawca. Bez przesady można powiedzieć, że nie ma osoby, która wiedziałaby więcej o Söderbergu i która zrobiłaby więcej dla rozpropagowania jego twórczości niż Holmbäck. A zainteresował się i zafascynował autorem „Młodości Martina Bircka” dość późno. Kiedy jako literaturoznawca przystępował do pisania swojej pracy doktorskiej, pierwotnie planował zająć się Selmą Lagerlöf. Okazało się jednak, że wszedłby koledze w paradę, przerzucił się więc na Söderberga. Jako tłumacz mogę powiedzieć „na całe szczęście”, bo jego dysertacja poświęcona „Niebłahym igraszkom” okazała się nieocenioną pomocą, kiedy pracowałem nad przekładem tej książki.
Z kolei w bibliografii mojej pracy magisterskiej poświęconej Söderbergowi jedną z najważniejszych pozycji stanowiła 600-stronicowa biografia tego pisarza autorstwa właśnie Bure Holmbäcka. Badacz pisywał też pomniejsze opracowania, jak np. „Sztokholm Hjalmara Söderberga”, i liczne artykuły.
Bure Holmbäck urodził się 18 marca 1923 roku w Fjällsjö w regionie Ångermanland (to jeszcze nie sama północ Szwecji, ale mocno powyżej Sztokholmu). Z początku nie planował kariery historyka literatury, chciał pójść w ślady ojca i zostać leśnikiem, nawet zaczął kształcić się w tym kierunku, ale w końcu wybrał studia humanistyczne w Uppsali. Pracował jako bibliotekarz w Bibliotece Królewskiej, później w Szwedzkim Radiu, gdzie m.in. kierował działem kulturalnym.
W 1984 roku z inicjatywy Bure Holmbäcka odbyła się w Bibliotece Królewskiej w Sztokholmie wystawa poświęcona Söderbergowi. Jej sukces zainspirował Holmbäcka do założenia rok później Towarzystwa Literackiego im. H. Söderberga, któremu przez następne piętnaście lat przewodniczył. Holmbäck był również pomysłodawcą postawienia pomnika Söderberga, odsłoniętego w 2010 r. Poniżej na zdjęciu Bure Holmbäck na tle właśnie tego pomnika (zdjęcie ze szwedzkiej Wikipedii).
[image error]Ostatnio Holmbäck pracował nad 17-tomowym wydaniem dzieł zbiorowych Hjalmara Söderberga. Ukazały się trzy tomy, czwartym miał być „Doktor Glas”, ale jego redakcję dokończy już ktoś inny. Bure Holmbäck odszedł 1 października.
PS. Tym smutnym akcentem kończę w tym roku blogowanie. Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli mnie czytać, i zapraszam ponownie w styczniu.
December 11, 2013
Primo


December 10, 2013
Promocja w Amazonie
Obniżyłem o połowę (z czterech dolarów na dwa) ceny dwóch swoich książek w Amazonie, „Niepełnych” i „Między prawem a sprawiedliwością”.
Ta cena będzie jeszcze przez dwa dni, potem wzrośnie, ale nadal będzie niższa od nominalnej. Promocja potrwa do niedzieli. Obejmuje ona tylko Amazon amerykański, więc jest to oferta dla czytelników ze Stanów i z Polski. W niemieckim Amazonie nie można takiej promocji w ogóle przeprowadzić, w brytyjskim owszem, ale nie jednocześnie. W ofercie cena widoczna jest bez narzutu, jaki nakłada Amazon kupującym z Polski, ale obawiam się, że nie oznacza to wcale, że go nie ma. Ale nawet z narzutem cena jest chyba atrakcyjna. Zwłaszcza dla zainteresowanych opowiadaniami, gdyż o ile jeszcze wersję papierową „Niepełnych” można nabyć w wydawnictwie, o tyle zdobycie „Między prawem a sprawiedliwością” graniczy z cudem, bo Branta zbankrutowała, a oszukańcze obniżenie nakładu spowodowało, że w obiegu jest niewiele używanych egzemplarzy.
Co istotne, żeby przeczytać te książki, nie trzeba mieć Kindle’a, z Amazonu można ściągnąć aplikację umożliwiającą czytanie na dowolnym urządzeniu.
December 9, 2013
Marża
Pracując na chlebek, zrobiłem tłumaczenie, za które wziąłem 150 zł. Klientka była rozmowna i opowiedziała mi, że po drodze do mnie trafiła do biura tłumaczeń, które za to samo tłumaczenie zażądało… trzech stów. Można by wyliczyć, że marża biura wynosi sto procent, ale byłoby to wyliczenie błędne, gdyż biuro 150 złociszy nigdy by mi za ten przekład nie zapłaciło. Z uzasadnieniem, że to jest normalna stawka, a od biura powinienem wziąć mniej, by zrobić miejsce na jego zysk.
Zysk biura musi być godziwy, bo wykonuje ono ciężką pracę, a z konstytucji, zasad moralnych i paru przysłów da się wywieść, że za ciężką pracę należy się godna zapłata. Na czym polega ciężka praca biura? Ano biuro musi najpierw przyjąć klienta. Przyjmowanie klientów jest uciążliwe, bo klienci bywają dziwni. Potem trzeba zadzwonić do tłumacza. Można zadzwonić na próżno, bo tłumacz zamiast wziąć się do roboty, poinformuje na przykład, że, wbrew przekonaniu klienta i właściciela biura, dokument, który mu przesłano, nie jest po szwedzku, tylko po angielsku, po duńsku albo po norwesku. Mylenie języka szwedzkiego z angielskim pokazuje, że aby założyć biuro tłumaczeń, wyższą wiedzą filologiczną bynajmniej nie trzeba się legitymować. Kiedy dokument jest po szwedzku, okazuje się, że tłumacz odmawia przywiezienia tłumaczenia do biura, a klient odmawia pojechania po tłumaczenie do tłumacza, i trzeba po odbiór wysłać pracownika albo kuriera. Pracownik i kurier kosztują.
Potem w biurze muszą tłumaczenie sprawdzić. Sprawdzają raz na pięć lat, ale praca nie musi być wykonywana codziennie, żeby uznać ją za pracę. Jak sprawdzą, zawsze coś znajdą, bo tłumacz – jak to człowiek – omylny jest:
– W pana tłumaczeniu jest błąd.
– Jaki?
– Pan napisał, że samochód ma pięćdziesiąt tysięcy przebiegu, a w dokumencie jest, że pięć tysięcy!
– Pięć tysięcy mil.
– Słucham?
– W oryginale przebieg podany jest w milach, nie w kilometrach.
– A to nie wiem, bo ja tylko cyferki sprawdzam, nie znam szwedzkiego.
– Mila to po szwedzku „mil”, można się domyślić.
– Ale to i tak się nie zgadza, bo to będzie niecałe…
– To nie jest mila angielska, tylko szwedzka. Mila szwedzka ma dziesięć kilometrów.
Zazwyczaj biuro przysyła skany dokumentów mailem z informacją, że oryginały zostaną przedłożone przy odbiorze tłumaczenia. Przy odbiorze okazuje się, że w biurze wykonali ciężką pracę polegającą na niepopatrzeniu, co im klient przyniósł:
– Przykro mi, ale to nie są oryginały.
– Takie nam klient dał.
– I z tego tytułu mam uznać kopie za oryginały?
– No… nie.
W biurach tłumaczeń ciężko też pracują nad wymyślaniem argumentów, jak skłonić tłumacza do obniżenia ceny, żeby skromną przecież marżę biura jeszcze powiększyć.
– Oczekujemy niższej ceny za te świadectwa, bo to są powtarzalne dokumenty.
– Wszystkie standardowe dokumenty są powtarzalne, czyli de facto żądają państwo, bym generalnie obniżył swoje stawki.
– Czy mógłby pan to tłumaczenie dla ZUS-u zrobić o połowę taniej, bo my mamy dla ZUS-u stałe ceny?
– Jakbym pracował za połowę swoich stawek, to nie miałbym na comiesięczny haracz dla ZUS-u.
– (Po uzgodnieniu ceny) Rozumiem, że tłumaczenie będzie na jutro?
– Nie, na jutro byłby ekspres. 50% drożej.
– Ekspres?!
December 2, 2013
Mimozy
W 1983 roku 41-letni wówczas Günter Wallraff postanawia sprawdzić, jak w Niemczech żyje się tureckim gastarbeiterom. Nie tylko charakteryzuje się na Turka, ale wręcz się w niego przeistacza, przenosi się do gorszego mieszkania, posługuje się łamaną niemczyzną. Żyje jako Turek, pracuje jako Turek, a swoje doświadczenia zbiera w książce pod bardzo wymownym tytułem „Na samym dnie” (Ganz unten) (po polsku w przekładzie Ryszarda Turczyna).

Trzydzieści lat później dziennikarki Ludmiła Anannikova i Anna Malinowska postanawiają sprawdzić, również wykorzystując technikę reportażu wcieleniowego, jak pracuje się w Polsce za groszowe stawki, co opisują w „Gazecie Wyborczej”.
Wallraff łapie się każdej pracy, którą wykonują Turcy. Kiedy dowiaduje się, że zarabiają na życie, testując na sobie leki, nie waha się tego zrobić. Polskie dziennikarki są ostrożniejsze. Anannikova natrafia na ofertę sprzątania szpitala. Nie decyduje się na nią, bo znajomi ją ostrzegają: „Jakąś zarazę przyniesiesz”.
Anna Malinowska dostaje pracę jako sprzątaczka w Praktikerze. Z pewnym zdziwieniem opisuje czytelnikom, że tam, gdzie zatrudnia się ludzi do sprzątania, występują śmieci: „Pełno tu kawałków folii, papierów, drewna, niedopałków”. Co gorsza, i to dla dziennikarki jest już szok: „Śmieci należy zebrać do wora i wrzucić do kontenera, na który najpierw trzeba się wspiąć”. Jak tu nie współczuć kobiecie w sile wieku, która musi się wspinać na kontener? Na tym jednak nie koniec, bo prawdziwy syf jest dopiero w pomieszczeniach biurowych: „(…) za drzwiami znajduję składane krzesła – tak oblepione brudem, że brzydzę się ich dotknąć”.
Czym przy brudnych krzesłach jest wycieranie kałuż moczu w zatkanych toaletach, któremu to zadaniu musi podołać Wallraff jako Turek Ali w ramach czystej szykany, bo dopóki hydraulicy nie przetkają rur, nieczystości nadal będą się wylewać na podłogę?
Wallraff zatrudnia się na pół roku (a to tylko jedno z jego zajęć) w hucie Thyssena. Wykonuje tam morderczą fizyczną pracę, na zmianach trwających nawet dwanaście godzin, w warunkach zagrażających zdrowiu i życiu: jako Turek nie dostaje kasku ochronnego, a kupiony za własne pieniądze musi oddać niemieckiemu pracownikowi, nie ma obuwia ochronnego i spadające metalowe części mogą mu zmiażdżyć stopy, wdycha pył zawierający metale ciężkie (stężenie pyłu nieraz jest takie, że autor pisze nie o jego wdychaniu, lecz połykaniu), pracuje w strefach zagrożonych wybuchem gazu, a kiedy zgłasza, że aparatura sygnalizuje zbyt wysokie stężenie, dowiaduje się, że jest „uszkodzona”.
Anannikova dostaje propozycję pracy przy robieniu kanapek i sałatek na nocnych 10-godzinnych zmianach. Młoda dziewczyna (jak wynika ze zdjęcia) się waha, bo jeszcze, o zgrozo, kazali jej wyrobić książeczkę sanepidu: „Kalkuluję, czy opłaca mi się iść do sanepidu dla tygodnia pracy w garmażerii i czy dam radę stać sześć nocy z rzędu. Dochodzę do wniosku, że nie”.
Bądźmy jednak uczciwi: Wallraff też przed jedną z prac rejteruje. Nie decyduje się na pracę w przestarzałej elektrowni atomowej przy odpadach radioaktywnych, a uważa, że powinien, skoro Turcy ją wykonują. W książce pisze o swoim „tchórzostwie”.
Anannikova pracuje jeden dzień jako sprzedawczyni na bazarze. Od siódmej do czternastej. Potem jeszcze musi posprzątać, ale „robi to ostatnimi siłami”. Skutki 7-godzinnego dnia pracy na dworze przy sześciu stopniach powyżej zera (ta zabójcza temperatura zostaje dodatkowo podkreślona przez redakcję)

są przerażające: „W domu jeszcze przez trzy godziny trzęsę się z zimna. Nie mogę leżeć prosto, plecy bolą. Wieczór spędzam w pozycji embriona. Następnego dnia budzę się z zakwasami w nogach i kaszlem”.
Nic dziwnego, że dziewczyna „czuje ulgę”, kiedy tego następnego dnia nie musi iść na bazar, bo szefowa okazuje się oszustką, zatrudniającą pracownice na jeden niepłatny dzień próbny. Myślę, że ulgę odczuli też czytelnicy reportażu, bo przecież wszystko wskazywało na to, że drugiego dnia pracy dziennikarka mogłaby nie przeżyć.
November 25, 2013
Bo tłumacz do dupy jest
Justyna Sobolewska zrecenzowała w „Polityce” (nr 46) powieść Marii Sveland pt. „Zgorzkniała pizda”. Czytam tę recenzję, bo tytuł skutecznie zniechęcił mnie do czytania powieści (a unikam recenzji książek, które mam w planach) i natrafiam na opinię, że „Zgorzkniała pizda” nie wytrzymuje porównania z genialnym i autoironicznym „Strachem przed lataniem”, bo jest w gruncie rzeczy tylko poradnikiem (bardzo kiepsko przetłumaczonym), jak nie być sfrustrowaną matką i mężatką. Przecieram oczy ze zdumienia i czytam to zdanie powtórnie, ale nic w nim nie przybywa. Szukam w pozostałej części tekstu, też nic. Krytyczka rozprawiła się z tłumaczeniem ujętym w nawias równoważnikiem zdania. Na marginesie, mimochodem, od niechcenia oceniła w poczytnym tygodniku, że pan Maciej Muszalski źle wykonał swoją pracę. Bez żadnych przykładów, bez choćby szczątkowego uzasadnienia, mocą swego autorytetu orzekła, że tłumacz jest niekompetentny.
No to sprawdzam, jakim autorytetem w dziedzinie przekładu literackiego, ze szczególnym uwzględnieniem literatury szwedzkiej, jest Justyna Sobolewska. Może to aktywna tłumaczka z co najmniej dziesięcioma przełożonymi tytułami na koncie? Nie. Może wykłada literaturę szwedzką na skandynawistyce? Też nie. Specjalistka od translatoryki publikująca regularnie w „Przekładańcu”? Guzik. Czy pani Sobolewska zna w ogóle język szwedzki? Nic na to nie wskazuje. Ale wie, że tłumacz źle przełożył książkę. A ja się pytam, skąd wie, skoro z oryginału jest w stanie zrozumieć tyle, ile przeciętny Chińczyk z „Pana Tadeusza”.
Dotąd krytycy literaccy dezawuowali przekłady w ten sposób, że przytaczali z tekstu jedną źle brzmiącą frazę, wskazywali na jakiś źle przetłumaczony wyraz lub zwrot i na tej podstawie stwierdzali, że przekład jest do niczego. Skoro da się zjechać powieść, nie mając żadnej specjalistycznej wiedzy, to żadna specjalistyczna wiedza – zdaniem krytyków – nie jest też potrzebna, by zjechać tłumaczenie. Co tam, że źle brzmiąca fraza może być idealnym odwzorowaniem źle brzmiącej oryginalnej frazy. Takiemu krytykowi wydaje się, że tłumaczenie polega na wygładzaniu oryginału. Co tam, że tłumaczenie owego słowa lub zwrotu niekoniecznie jest błędne, bo żeby to stwierdzić, trzeba zajrzeć do tekstu źródłowego. A na to krytyk nie ma czasu, bo wisi nad nim deadline, więc lekką ręką wyrzuca do kosza kilka miesięcy cudzej pracy, swoją wykonując na kolanie.
Żeby solidnie ocenić przekład, trzeba usiąść i skrupulatnie porównać go z oryginałem. Bo jeśli nawet wskazane błędy rzeczywiście nimi są, to jeden (choćby rażący) czy kilka nie przesądza jeszcze o jakości przekładu. Ale Sobolewska idzie w drugą stronę. Teraz po prostu krytyk będzie nam ex cathedra obwieszczał, czy tłumaczenie jest dobre, czy złe.
Nie wiem, oczywiście, czy Muszalski przełożył powieść Sveland kongenialnie, poprawnie, kiepsko czy beznadziejnie. Ale wiem z całą pewnością, że Sobolewska ma o jakości tego przekładu takie pojęcie, jak głuchoniemy o prowadzeniu audycji radiowych. Co więcej, nie odważyłbym się oceniać tłumaczenia Muszalskiego wyłącznie po lekturze polskiej wersji, a śmiem twierdzić, że mam trochę wyższe kwalifikacje od pani Sobolewskiej do analizowania przekładów szwedzkiej literatury.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
