Paweł Pollak's Blog, page 22

April 21, 2014

Kryminał sam się napisze, czyli towarzystwo dobrane pod moje zagadnienia

Pisarstwo to samotne zajęcie, więc pisarz szuka towarzystwa. Szukając towarzystwa, natrafiłem na ofertę Klubu Pisarza.

„Witaj serdecznie w elitarnym i pierwszym w kraju Klubie Pisarskim o tak szerokim zasięgu”. (Kacper Kucharski „Przyłączysz się?”)

Klub dla masowej elity.

„Bycie klubowiczem to szansa na nawiązanie nowych kontaktów, przyjaźni, a poznani ludzie zostają bardzo dobrymi przyjaciółmi ze względu na fakt połączenia się ludzi o tych samych zainteresowaniach”.

A ludzie powstają ze względu na fakt połączenia się ludzi niekoniecznie o tych samych zainteresowaniach.

Dlaczego jeszcze warto zapisać się do tego klubu? Bo gdzie indziej „nie natrafisz na towarzystwo dobrane pod Twoje zagadnienia”. (Wieszcz Narodowy „Dlaczego Klub Pisarza a nie facebook”)

A co to za towarzystwo? „(…) klub osób, które mają za cel pisać i wydawać jak najwięcej jak najlepszych bestselerów oraz uczestniczyć w życiu pisarzy”.

Piszemy zapotrzebowanie, wydajemy z magazynu najlepszy seler, jaki mamy, i staramy się nakarmić nim pisarkę, żeby uczestniczyć w jej życiu.

„Gdy podzielisz się z innymi np. kawałkiem swojej fabuły, inni klubowicze mogą wskazać Ci błędy w koncepcji, nielogiczne fragmenty, albo dodać kilka trafnych uwag, które dodadzą więcej smaku i emocji do Twojej historii; pamiętaj, że dwie głowy to nie jedna, a co, jeśli masz tych głów dziesiątki albo setki?”. („Przyłączysz się?”)

Tak, takie dwugłowe cielę jest mądrzejsze od jednogłowego, więc kiedy podzielimy się z nim kawałkiem fabuły (zamiast opłatkiem), wykoncypuje, co nie gra w całej fabule. A potem bez szkody dla cielaka jeden móżdżek będzie można usmażyć, żeby w historii było więcej smaku.

„Będąc samotną wyspą najczęściej kończy się tym, iż nasze niedokończone dzieło trafia do kosza na śmieci i nigdy nie ogląda światła dziennego. A często szkoda (…)” (Wieszcz Narodowy, „Dlaczego warto zapisać się do Klubu Pisarza”)

Rzeczywiście szkoda, że artykuły pana Wieszcza Narodowego nie pozostały niedokończone i nie trafiły do kosza na śmieci.

Wystarczy wejść do pierwszej lepszej księgarni i przewertować parę książek, by zorientować się, że polscy pisarze nie potrafią budować fabuł, sadzą byki i w ogóle odstawiają fuszerkę. Od tego tylko krok do wniosku, że po prostu nie wiedzą, jak się zabrać za pisanie książki, bo przecież teza, że w Polsce nie ma uzdolnionych ludzi pióra, byłaby z gruntu nieprawdziwa. Twórcy rzeczonego klubu dzielnie postanowili coś z tym zrobić i pisarz, który tam zajrzy, ma możliwość zapoznania się z szeregiem artykułów, zawierających wskazówki, jak powinien pisać książkę. Ewa Wiecha, autorka większości z nich (jeśli nie podano inaczej, cytaty pochodzą z jej artykułów), co prawda sama nigdy żadnej nie napisała i, jeśli wnioskować z języka, jej współpracownicy też nie, ale dzięki temu dysponują świeżym spojrzeniem, które ludziom zastygłym w rutynie może się przydać.

Taki pisarz starszej daty może na przykład nie wiedzieć, że już nie pisze się długopisem, bo „w ostatnich latach (…) najbardziej popularne stały się komputery” („Warsztat pisarski, miejsce pracy pisarza”), a konkretnie tablety, „najnowsze gadżety, które umożliwiają nam pisanie książki niemalże wszędzie. To spore ułatwienie, szczególnie, że wcześniej równie wielką mobilność wykazywała tylko zwykła kartka papieru, która przestała być wygodna” (Wieszcz Narodowy „Stosowanie nowych technologii w pisaniu książki”). „Niezawodny komputer z drukarką, dzięki czemu nie będziesz musiał się obawiać nagłego przepadnięcia utworu” („Warsztat…”) należy ustawić „przy oknie, dzięki czemu długo będziesz mógł korzystać ze światła dziennego”. Jako pisarza nie zawsze stać nas będzie na opłacenie rachunków i elektrownia od czasu do czasu wyłączy nam prąd. Z tego względu należy się zastanowić, czy nie lepsza byłaby maszyna do pisania, „której zaletą jest fakt posiadania od razu utworu w wersji ‘drukowanej’”. Jeśli nie mamy maszyny, należy „co pewien czas wydrukować nasz utwór, aby w razie utraty danych, posiadać jakąkolwiek formę dzieła”. Nam wydaje się to niewystarczającym zabezpieczeniem, ponieważ papier może spłonąć, rekomendujemy więc równoczesne rycie utworu na tabliczkach klinowych. „Aby tworzyć, trzeba mieć (…) właściwą atmosferę wokół swojej osoby”. Czyli powstrzymujemy się od puszczania bąków w pokoju, w którym pracujemy. „Dobrze by było, aby dany pokój był przeznaczony tylko do pracy, tzn. że będziesz mógł się w nim zamknąć i nie gotować jednocześnie obiadu czy też pilnował dzieci”. Dla tych, którym składnia pani Wiechy utrudnia zrozumienie zdania: piszemy w jednym pokoju, gotujemy w drugim, a dzieci zamykamy w kuchni.

Mając pokój, tablet, a jeszcze lepiej netbooka („w odróżnieniu od tabletu, posiadają one zwyczajną klawiaturę, dzięki czemu praca jest znacznie łatwiejsza”, „Stosowanie…”), możemy przystąpić do pisania naszej książki. Należy się przy tym wystrzegać błędów, ponieważ może się to skończyć tragicznie, o czym lojalnie uprzedza nas niejaka Ewa (chyba inna niż Wiecha) w nagłówku swojego artykułu: „Błędy w książkach, co powoduje porażkę tytułu”. Dowiadujemy się, że najgorsze są błędy logiczne. „Coś co sprawia, że czytelnik ma klasycznego karpika, bo nie potrafi rozeznać się w akcji. (…) Przykładowo: bohater biegnie ulicą, ściga kogoś a w następnej scenie pije herbatę. Zero wyjaśnienia kogo i dlaczego gonił oraz czy w ogóle dogonił”. Trzy błędy interpunkcyjne w tych zdaniach usprawiedliwia to, że akurat te nie są dla pani Ewy najważniejsze: „Interpunkcja współcześnie jest coraz bardziej zapominaną sprawą, co w sumie nie jest najlepszym zjawiskiem” – nie najlepszym, ale „da się z tym przeżyć, a i książkę przeczytać się da”. Wracając do logiki, to rzeczywiście oburzające, że bohater pije herbatę, trzymając czytelnika w niepewności co do tego, kogo i dlaczego gonił. Nie mówiąc już o tym, że kwestia, czy w ogóle dogonił, jest kluczowa, bo jeśli gonił na przykład takiego króliczka, to dogonienie byłoby niewskazane.

Poważnym wykroczeniem są błędy rzeczowe: „(…) jeśli akcja naszej powieści dzieje się we współczesnej Warszawie, nie możemy napisać, że znajduje się w niej Wieża Eiffla. Powód?” („Nie daj się wyśmiać, czyli na co uważać w trakcie pisania?”). Powód jest oczywisty, wieża („błędy ortograficzne to coś, co powinno całkowicie dyskwalifikować książkę”, „Błędy…”) Eiffla stała w XIX-wiecznej Warszawie, a potem Francuzi ją nam gwizdnęli. Jeśli jednak chcemy napisać, że Wystawa Światowa odbyła się w Warszawie, mamy większą swobodę: „Mało który odbiorca bierze książkę i zaczyna wyszukiwać, czy aby na pewno takie miejsca/wydarzenia miały miejsce”. Skoro jesteśmy przy miejscach, które miały miejsce, możemy przejść do błędów frazeologicznych, również przez doradczynie niezalecanych: „To naprawdę może sprawić, że nasz tekst będzie po prostu wyśmiany” („Nie daj się wyśmiać, czyli na co uważać w trakcie pisania? cz. 2”). Frazeologia może posłużyć do scharakteryzowania postaci: „jeśli (…) nasz bohater ma popisywać się inteligencją, nie wkładajmy mu do ust takich zwrotów jak: ‘Dwie lewe nogi’ czy też ‘Wybierasz się jak mrówka za morze’”. Wkładajmy mu do ust watę. Dialogi są bardzo ważne, „trudno bowiem napisać coś, co będzie jedynie narracją, i nie zabije przy okazji czytelnika z nudów”. Umarlibyśmy z nudów, gdyby Wiecha nie pisała tak elektryzująco o frazeologii.

Za to niezbyt istotne są błędy stylistyczne, bo „każdy z nas miał kiedyś w ręku książkę, którą się trudno czytało, a była uznawana za absolutny bestseller, klasyk gatunku, etc. Widocznie więc styl nie jest do końca tym, co całkowicie dyskwalifikuje książkę u wydawcy” („Błędy…”). Taki Proust pisał na przykład błędnym stylem, a jednak na klasyka się załapał.

Świadomość błędów, jakie możemy zrobić, to nie wszystko. Trzeba wiedzieć, że pisanie nie polega na tym, że „poczujemy przypływ myśli twórczej, wówczas zasiadamy do komputera i klepiemy do momentu, aż skończymy dany wątek” („Struktura książki”). Ale nie chodzi wcale o to, że wątków nie pisze się z osobna. Błąd początkującego pisarza popełniamy, zakładając, że „logika fabuły, związki między bohaterami oraz fascynujący koniec mają wyjść same z siebie”, tymczasem „(…) takie cuda zdarzają się bardzo rzadko i niestety, trzeba ułożyć sobie plan całego utworu”. Jeśli ktoś nie wie jak, pani Wiecha mu podpowie. Utwór składa się z następujących elementów:
– tytulatura („Czyli to, co wskazuje nam, że dana książka posiada dokładni taki tytuł, została napisana przez konkretnego autora i wydana w takim, a nie innym wydawnictwie”.);
– tekst główny (który dodatkowo możemy podzielić na „tomy, części, rozdziały i podrozdziały. W dramacie mamy dodatkowo akty, sceny, epilogi i prologi jak również śpiewy”; „to, którą formę podziału wybierzemy, zależy głównie od charakteru utworu oraz jego przynależności do rodzaju literackiego” – czyli w powieści nie śpiewamy, a dramatu nie dzielimy na tomy);
– elementy informacyjno-pomocnicze („czyli kwestie typowo nawigacyjne”);
– metryka książki („czyli część najmniej atrakcyjna, ale użyteczna”);
– elementy składu („czyli coś, co zależy już tak naprawdę od wydawnictwa i jego polityki”).
Co z fabułą? Co ze związkami między bohaterami? Nie wiadomo. Ale trzeba nadać im imiona. „Pisząc książkę nie sposób jest uniknąć używania nazw własnych w tym – imion i nazwisk bohaterów” („Nazwy własne w tekstach cz. 2”). Najlepiej, żeby bohaterka miała na imię Beatrycze. Dlaczego? Bo oszczędzi nam to kłopotów z odmianą – „wszystkie polskie imiona powinny być odmieniane za wyjątkiem jednego – Beatrycze (…) Co to oznacza? Że żadna osoba (oprócz Beatrycze) nie może powiedzieć: ‘Moje imię się nie odmienia’”. Jeśli piszemy powieść historyczną, musimy pamiętać, by przy odmianie nazwisk bohaterów wziąć pod uwagę „stan cywilny właściciela, tj. panna czy mężatka”.

Kiedy mamy nazwanych bohaterów, możemy mieć kłopot, do jakiej powieści ich włożyć. Nie martwmy się, Ewa Wiecha podpowie „każdemu nowicjuszowi, jakie tematy są idealne na początek!” („Doskonały temat dla początkującego”). Możemy na przykład napisać romans („Dwoje ludzi spotyka się, kłóci, rozstaje i wraca do siebie”), ale „jeśli nie kręci Cię tematyka miłosna (…) pokuś się na wątek kryminalny. (…) Zacznij od prostych motywów – morderstwo z miłości lub przez zemstę. Dodaj do tego szczyptę romansu oraz humoru, a krótki kryminał sam się napisze”. Dotąd wydawało mi się, że moja debiutancka „Kanalia” była sporym osiągnięciem, a tu proszę: sama się napisała.

Kiedy już trochę okrzepniemy, możemy pokusić się o… sorry, na napisanie bestsellera. Wybór tematu jest banalnie prostą sprawą: „Najlepszym źródłem informacji są nasi znajomi, którzy subiektywnie powiedzą, czego oczekują od aktualnych bestsellerów. Ich uwagi są cenne, ponieważ dzięki nim możesz dowiedzieć się na co aktualnie moda się kończy, a czego zaczynają poszukiwać czytelnicy” („Tematy na topie!”). Jeśli jednak nasi znajomi zaczną robić duże oczy na pytanie, czego subiektywnie oczekują od aktualnych bestsellerów, możemy skorzystać bezpośrednio z rady pani Wiechy: „Jeśli jesteś kobietą, w dodatku świeżo upieczoną mamą, spróbuj swoich sił w opisywaniu własnych doświadczeń związanych z macierzyństwem. Ojcowie są również do tego zachęcani”. Tak, opis macierzyńskich doświadczeń ojca to murowany hit.

Mimo że znaleźliśmy sobie temat, możemy mieć kłopot z jego rozwinięciem wskutek pisarskiej blokady, „(…) staniemy w martwym punkcie i nasza wena odleci w siną dal” („Sposoby na blokadę pisarską i brak weny”). Co począć, bo tkwiąc w martwym punkcie, rzeczywiście trudno gnać za weną w siną dal? Sposobów jest parę, na przykład taki: „obserwuj codzienne scenki z życia i spróbuj je przenieść na grunt swojej książki. (…) Miej oczy szeroko otwarte, bo inspiracje do pisania kolejnych scen mogą Ci umknąć sprzed nosa”. Umknąć, rzecz jasna, w siną dal.
Pomoże z pewnością uświadomienie sobie przyczyny problemu: „Blokada pisarska często wynika ze stracenia przez autora wątku”. Czy na stracenie wątku jest antidotum? Jest! „(…) warto przeglądać swoje dzieło od początku, zagłębiając się w jego fabułę oczami widza”. To ważne. Nie swoimi oczami, nie czytelnika, tylko widza. „Możliwe, że za którymś razem dalszy ciąg sam zacznie się tworzyć, bo zwyczajnie będziesz chciał, aby historia ciągnęła się dalej”. Bo pisarstwo to jest taki samograj.

„Pisanie książki / Mimo że teoretycznie ogranicza się tylko do jednej czynności, czyli faktycznego tworzenia, nie można nazwać tego prostym” („Książka – łatwiej napisać czy wydać”). Pisanie ogranicza się do faktycznego tworzenia. Więcej takich aforyzmów poprosimy. „Na nim [wydawcy] spoczywa bardzo żmudny proces, jakim jest publikacja danego utworu. Nie jest on prosty (…)”. Czyli generalnie skomplikowany ten literacki światek. Żmudny nieprosty proces, którym wydawca jest przygnieciony, „składa się z kilku etapów. Pierwszy to korekta i redagowanie tekstu, później przygotowanie do druku, w tym zaprojektowanie okładki. W międzyczasie powinna ruszyć promocja utworu. No i wreszcie – problemy z drukarnią” (tak, z drukarnią są zawsze problemy) „i pilnowanie czy wszystko idzie dobrze. A na końcu – odpowiedni kolportaż oraz dbanie o prawa autorskie twórcy. Można się zmęczyć”. I to tak, że ocieka się potem.
„Kto wygrał? / Na szali mamy cały zespół redakcyjny (…) oraz autora”. Na jednej szali? „Tak naprawdę trudno powiedzieć, kto ma gorszą pracę (…) Dlatego nie warto rywalizować i oceniać, kto ma łatwiej (…)”. Skoro gorszą, to chyba trudniej. „Wniosek – nie ma co walczyć ze sobą, kiedy tyle pracy czeka zarówno twórcę, jak i wydawnictwo!”. Ewa Wiecha wymyśliła sobie nieistniejącą walkę, by na końcu z wykrzyknieniem obwieścić, że jest ona bezproduktywna.

Wydając książkę, trzeba pomyśleć, co dać na okładkę. „Przód okładki jest miejscem, w którym nie powinno się zbytnio przesadzać z tekstem” („Hasła na okładkę – zarówno przód i tył”). Jeśli mamy zbyt długie nazwisko, pomyślmy o jego skróceniu. „To właśnie on powinien głównie graficznie przyciągać czytelnika i sprawiać, że zamarzy on o kupnie naszego dzieła”. Tekst ma przyciągać graficznie. Głównie. „Czytelnika z pewnością przyciągnie tekst: (…) ‘Akcja, której nie pożałujesz! – Jan Kowalski, krytyk’”. O tak. Ostatnio widziałem w księgarni książkę z nadrukowanym na okładce hasłem „Akcja, której nie pożałujesz! – Jan Kowalski, krytyk” i ledwo uniknąłem stratowania przez tłum wyrywający sobie z rąk ostatnie egzemplarze.
Czyli przód wiemy, a tył? „Tył książki to szansa na popisanie się naszej inwencji twórczej”.

Rzecz jasna reklama na okładce nie wystarczy, trzeba udać się do mediów. „Pierwszym krokiem, który należy uczynić to zaproponować swój utwór krytykom i recenzentom ze znanych tytułów specjalistycznych” (Ewa „Jak zareklamować swoją książkę w mediach?”). Którzy oczywiście się na naszą książkę rzucą, ale, niestety, mogą się rzucić w celach niecnych. „Jednak, uwaga – jest to krok bardzo ryzykowny, ponieważ nasz utwór wcale nie musi przypaść do gustu krytykom”. I co się wtedy stanie? „Pozytywna recenzja książki otwiera (…) wrota do potężnego świata Poważanych Autorów, zła natomiast – do Piekła Pisarzy”. Pani Ewa chyba nie zadbała o właściwą atmosferę wokół swojej osoby na czas tworzenia i miała pootwierane tubki z klejem. „(…) jaka recenzja by nie była, z pewnością będzie przedrukowywana do innych pism”. Jak widać, autorka artykułu zna od podszewki nie tylko rynek książki, ale i prasy. Poza prasą należy reklamować się również w internecie: „(…) na stronie wydawnictwa z pewnością znajdziesz się w ‘nowościach’, dzięki czemu nikt Cię nie przegapi!”. Tak, ze świecą szukać takich, którzy nie abonują stron wydawnictw.

Wydając książkę, powinniśmy orientować się w zagadnieniach prawnych z nią związanych, by nie dać się oszukać i w pełni korzystać ze swoich praw. Na przykład powinniśmy wiedzieć, że „autor nie może zrzec się faktu, że jest autorem danego utworu” („Różnica w prawa autorskiego a majątkowego”). I tak Ewa Wiecha nie może zrzec się faktu, że wymyśliła ten jakże merytorycznie i gramatycznie frapujący tytuł. „Prawo autorskie to dziedzina, która (…) pozwala (…) na ochronę naszych dóbr osobistych”. To akurat kodeks cywilny. „Prawa majątkowe najczęściej kończą się z upływem 70 lat”. 70 lat od urodzin pisarza, jego debiutu, daty ślubu czy wydania najgrubszej książki?

Ewa Wiecha nie napisała żadnej książki, co nie przeszkadza jej uważać się za pisarza, wprawdzie szarego, ale zawsze: „wielu z nas, szarych pisarzy” („Rola redaktora”). Casus Wiechy z paroma innymi przytoczonymi przeze mnie na blogu pokazuje, że staroświecki sposób na zostanie pisarzem, napisanie na tyle dobrej książki, by jakieś wydawnictwo zechciało ją opublikować, powoli staje się passé. Obecnie dostępne są znacznie prostsze i łatwiejsze metody, niewymagające talentu, a jedynie tupetu lub pieniędzy. Tak więc możemy napisać koślawą polszczyzną parę dyletanckich artykułów, zostać moderatorem forum o wydawnictwach i udzielać ignoranckich rad albo po prostu wyłożyć parę tysięcy na wydrukowanie naszych wypocin i już ogłaszamy, że zaliczamy się do pisarskiej braci. Pisarz brzmi dumnie, więc proszę o dalsze pomysły, jak można nim zostać, nie umiejąc pisać.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 21, 2014 00:30

April 14, 2014

Tödliches Gebot

Nie nabrałem bynajmniej predylekcji do obcojęzycznych tytułów, po prostu dzisiejszy wpis przeznaczony jest tak właściwie dla czytelników znających język niemiecki.

Wspomniałem już na blogu, że napisałem opowiadanie po niemiecku, a teraz informuję, że opublikowałem je w Amazonie. Jest to opowiadanie z mojego nowojorskiego cyklu, do którego należą te zebrane w zbiorze „Między prawem a sprawiedliwością”. Tytuł wpisu jest właśnie tytułem tego opowiadania.

Jemand schießt auf einen Priester in einer New Yorker Kirche. Die Detectives McWane und Sheppard versuchen den Hintergrund zu ermitteln, um dem Täter auf die Spur zu kommen. Ist vielleicht Pädophilie im Spiel? Wer wollte den Geistlichen töten und warum?

Skąd decyzja, by spróbować napisać coś po niemiecku? Od dłuższego czasu utwory starsze, do których odzyskałem prawa, zamieszczam w Amazonie w formie elektronicznej. Zacząłem od „Kanalii”, wiele się nie spodziewając, ale wyniki sprzedaży mile mnie zaskoczyły (obecnie „Kanalia” nie jest w Amazonie dostępna, bo została wznowiona na papierze). Później jednak było gorzej, zapewne również z tego względu, że w Polsce pojawiło się szereg księgarni oferujących e-booki. A ostatnio jest wręcz fatalnie i nie dotyczy to tylko moich książek. Do znalezienia się na pierwszym miejscu listy sprzedaży w kategorii „Język polski” wystarczy w danym dniu sprzedać… jeden egzemplarz.

Ponieważ Amazon nie ma polskiego forum dla autorów, zacząłem podczytywać forum niemieckie. I odkryłem, że to, co dla mnie było dobrą sprzedażą, dla niemieckich autorów też, tyle że ja liczyłem w skali miesiąca, a oni w skali jednego dnia. Ale pozazdrościłem Germańcom nie tylko większej liczby czytelników. Także bardziej wyrobionych. Self-publishing jest, jak wiadomo, doskonałą furtką dla wszelkiej maści grafomanów, również za Odrą. Tyle że niemieccy czytelnicy grafomanów wyłapują. Niejaka Simone Kaplan, która w swoim ojczystym języku pisze tak, jakby jego naukę rozpoczęła pół roku wcześniej, a o budowaniu akcji ma takie pojęcie, jak nasza nacja o budowaniu autostrad, regularnie zbiera cięgi i jednogwiazdkowe noty (za opowiadanie Klasztor dostała dwadzieścia pięć jedynek na trzydzieści ocen, a jedyna pięciogwiazdkowa recenzja jest kpiną z jej stylu), doczekała się też kilku parodii swoich utworów. Tymczasem w utworach czołowego polskiego grafomana polskawego bełkotu w miejsce literackiej polszczyzny przeciętni czytelnicy najwyraźniej nie są w stanie dostrzec.

Postanowiłem na ten rynek niemiecki wejść. Miałem co prawda za sobą nieudaną próbę wejścia na rynek angielskojęzyczny, ale z forumowych opinii wynikało, że na niemieckim jest zdecydowanie mniejsza konkurencja i zdecydowanie łatwiej się przebić. Z czym się przebijać, było oczywiste, książkę z akcją umieszczoną w Polsce mógłbym od razu spisać na straty. Na szczęście swego czasu udałem się na literacką emigrację do Nowego Jorku. Najpierw pomyślałem, by jedno z tych opowiadań po prostu przetłumaczyć. Płatne zlecenie nie wchodziło w grę, zbyt dużo kasy utopiłem w przekładach na angielski, zabrałem się więc za to sam. I poległem. Zadanie okazało się niewykonalne. Ponieważ cykl nowojorski zamierzałem kontynuować, postanowiłem w tej sytuacji kontynuować go po niemiecku. Nie miałem pewności, czy też nie polegnę, ale szybko przekonałem się, że pisanie w języku Schillera i Goethego idzie mi zaskakująco sprawnie. Zaprocentowało przy tym namiętne oglądanie kryminałów w niemieckich stacjach. Wszelkie fachowe zwroty z zakresu kryminologii i sądownictwa miałem w tyle głowy. Tylko czasami nie wiedziałem, jak je zapisać. Z seriali znałem na przykład pojęcie „gemeinzige Arbeit”, czyli „prace użyteczne społecznie”, które mogą być alternatywną karą zamiast więzienia. Niestety, w słownikach takiego zwrotu nie było. Po niedługich poszukiwaniach ustaliłem, że chodzi o „gemeinnützige Arbeit”. Aktorzy mówili niewyraźnie, ja źle słyszałem, ale rozumiałem :-)

Po napisaniu tekst powędrował oczywiście do redakcji, zrobiła ją Agnieszka Hofmann, autorka bloga Krimifantamania. Nawiasem mówiąc, pod tym względem też zachodzi różnica między polskimi a niemieckimi self-publisherami. Polscy żywią przekonanie, że sami mogą być sobie sterem, żeglarzem i okrętem i że zewnętrzna redakcja im do niczego niepotrzebna, Niemcy w większości są świadomi, że bez solidnej redakcji nie mają czego u czytelników szukać.

Czy opowiadanie „Tödliches Gebot” będzie dostępne po polsku? Bez problemu mogę je przecież przełożyć. Po (długim) namyśle zdecydowałem się tego jednak nie robić. Po niemiecku piszę dużo prostszym językiem niż po polsku, więc zwykły przekład, by to opowiadanie nie odstawało od pozostałych, nie wystarczy, musiałbym go rozbudowywać. A nie mam przekonania, że da to dobry rezultat. Podjąłem więc decyzję, że te dwie wersje językowe będą funkcjonować rozłącznie.

Przykro mi, moi drodzy stali czytelnicy, że do części mojej twórczości nie będziecie mieć dostępu, jeśli nie znacie niemieckiego, i bardzo was za to przepraszam, ale jest was, niestety, za mało i muszę szukać innych rozwiązań, jak na pisaniu zarabiać tyle, by móc się na tym pisaniu skupić. Zwłaszcza że niedawno wyłuszczono mi (właściwie to Malanowskiej, ale się z nią solidaryzuję), że pisarz nie ma jęczeć i dopominać się o stypendia, tylko zadbać o sprzedaż swoich utworów. No to staram się zadbać, tam, gdzie widzę możliwości.

Czy to oznacza, że zrezygnowałem z kontynuacji „Między prawem a sprawiedliwością” po naszemu? Nie. Dalsze opowiadania powstaną, pisania po polsku porzucać nie zamierzam, skoro w tym języku czuję się zdecydowanie swobodniej. Tyle że dłużej trzeba będzie na nie poczekać.

Rzeczonego opowiadania nie trzeba kupować, by się z nim zapoznać. Wystarczy do mnie napisać na maila pollak[małpa]szwedzka.pl, żeby je otrzymać. Dostępne są dwa formaty, pdf i prc na Kindle’a, proszę o podanie w mailu, jaki mam przesłać. W zamian oczekuję, że jeśli opowiadanie się spodoba, polecą je państwo swoim niemieckim znajomym (jeśli się nie spodoba, to oczywiście nie). Tym, którzy nie lubią zobowiązań, pozostaje wybranie się do Amazonu i wysupłanie 89 eurocentów (przekierowanie ustawiłem na Amazon.de, zamieszkali poza Niemcami muszą oczywiście przejść do obsługującego ich oddziału). Przy czym mam prośbę, by decyzję o zakupie, jeśli zapadnie, zrealizować dziś, a nie odkładać tego na dni następne. Skumulowane zakupy pomogą mi wspiąć się w rankingu sprzedaży (później też cena wzrośnie do 99 centów, ale to akurat niewielka podwyżka).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 14, 2014 00:30

April 10, 2014

Jaki to gatunek?

W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”:

A ja tam w przeciwieństwie do Magdaleny Środy uważam, że kobiety zaliczają się jednak do ludzi, a co za tym idzie, że to pojęcie obejmuje nie tylko mężczyzn.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 10, 2014 09:13

April 7, 2014

Let’s talk about money

Przeczytałem w „Wyborczej” felieton Wojciecha Maziarskiego pt. „Do czego można użyć Malanowskiej”, w którym zajął się on szczegółowym rozliczeniem kosztów wydania powieści tejże autorki pt. „Patrz na mnie, Klaro!”. A skoro o tym piszę, znaczy, że znowu będzie o pisarskich zarobkach, tym razem jednak mniej o rozwiązaniach systemowych, a więcej o konkretnych pieniądzach.

Po lekturze rzeczonego felietonu najpierw przyszedł mi na myśl passus z mojej własnej książki (wybaczą mi państwo autocytat): „(…) drugą [stronę gazety] zajmowały śmieci w postaci komentarzy. Kuriata pogardzał komentatorami, uważał ich za gorszą odmianę dziennikarzy, ba, w ogóle nie uznawał za dziennikarzy. Dziennikarz był od zbierania i przedstawiania faktów, a nie od wyrażania własnych opinii. Opinię potrafi sformułować każdy o inteligencji nieco powyżej średniej i posługujący się poprawną polszczyzną. Kuriata nie rozumiał, dlaczego sądy ludzi, którzy różnili się od reszty tylko tym, że załapali się do pracy w gazecie, uchodziły za bardziej miarodajne. Jego zdanie potwierdziła internetowa rewolucja: na forach i grupach dyskusyjnych publikowano – owszem, musiał przyznać, wśród masy bredni – znacznie ciekawsze i trafniejsze komentarze niż w „Kurierze”. Internet bezlitośnie obnażył, że potęga gazetowych komentatorów wynika w dużej mierze z przekonania ludzkości, iż słowo drukowane jest święte. Piramidalna bzdura umieszczona pod prasą drukarską zawsze nabiera pozorów sensownej wypowiedzi” („Gdzie mól i rdza”).

W drugiej kolejności felieton przywiódł mi na myśl fantastę, który zgłosił się do mnie, kiedy prowadziłem wydawnictwo. Fantasta chciał przełożyć i wydać tomik poezji szwedzkiej. Tylko proszę nie myśleć, że dlatego uznałem go za fantastę. Nie. Poezję przecież wydawałem. Fantasta był fantastą, bo uważał, że będzie to dochodowe przedsięwzięcie. Przysłał mi biznesplan, w którym dokładnie wyliczył, ile egzemplarzy sprzeda się w poszczególnych miastach. W księgarniach w Płocku miało zejść sto, w Kielcach sto dwadzieścia, a w takiej większej Łodzi dwieście pięćdziesiąt. Suma summarum nakład wychodził wyższy niż dobrze sprzedającej się powieści.

Podobny poziom sufitologii prezentują wyliczenia Maziarskiego. Zacytujmy: „druk jakieś 10 tys. zł (licząc po 3,5 zł za egzemplarz). Projekt okładki – powiedzmy tysiąc. Redakcja, korekta, łamanie – pewnie 3 tysiące. Razem 14-15 tysięcy. / Książka Malanowskiej ma cenę 39,90 zł brutto z VAT, czyli 38 zł netto. Kolportaż z tego zabiera ok. 58 proc. – zatem wydawcy z każdego sprzedanego egzemplarza zostaje jakieś 16 zł. W sumie powinno być ok. 48 tys. zł [bo Malanowska sprzedała trzy tysiące egzemplarzy]. / Odejmijmy wyżej wyliczone 15 tys. kosztów – zostają 33 tys. zł. Malanowska dostała z tego 6800 zł”.

„Jakieś”, „około”, „powiedzmy”, „pewnie” – precyzja aptekarza pedanta. Ale to małe piwo (szacunki zawsze można robić) przy pominięciu przez Maziarskiego dwóch istotnych pozycji kosztów: wydatków na reklamę i opłat stałych. Za samo postawienie książki na półce z napisem „Nowości” Empik i Matras wołają sobie od dziesięciu tysięcy złotych wzwyż (a książka Malanowskiej na takiej półce się znalazła). Ale nie trzeba znać wydawniczej specyfiki, by wiedzieć, że produkt trzeba reklamować i że trzeba zapłacić pensje pracownikom, wystarczy mieć jakie takie pojęcie, na czym polega prowadzenie firmy. Mimo to ignoranckie wyliczenie Maziarskiego zostało przyjęte na równi z podpisanym przez biegłego rewidenta i posłużyło do kolejnych napaści na Malanowską oraz komentarzy, że jak dała się wydymać przez wydawnictwo, to niech ma pretensje do siebie, bo jest frajerką.

Przyjmijmy jednak wyliczenia Maziarskiego za miarodajne: wyszło mu, że Malanowska otrzymała ponad 20% z kwoty, którą wydawnictwo zarobiło na książce. Wniosek pana felietonisty: „Faktycznie mało, kiepską umowę zawarła z wydawcą”. Równie dobrze Maziarski mógłby z wysokości swojej dziennikarskiej pensji napisać, że pięć tysięcy to jest kiepskie wynagrodzenie i pracownik słabo negocjował, skoro dostał tylko tyle. Bo 20-procentowe tantiemy są właściwie górnym honorarium dla pisarza (nie tylko na polskim rynku), znacznie częściej stawki oscylują w przedziale 10-15%. Nawet moderator forum „Wydawnictwa i ich obyczaje” o pseudonimie skajstop, który obwołał się pisarzem, choć nie umie podać żadnego tytułu rzekomo napisanej przez siebie książki, twierdzi, że dostaje 20% (bo w swojej fantazji jest pisarzem cenionym), a spokojnie mógłby twierdzić, że więcej, skoro są to honoraria, której otrzymuje we własnej wyobraźni.

Większość krytyków Malanowskiej uznała, że ta powinna wynegocjować sobie lepszą umowę. Chciałbym zobaczyć tych wszystkich mądrali, jak sami przy podejmowaniu pracy targowali się o wyższą pensję. Bo żywię podejrzenia, że znacznie częściej brali, i to z pocałowaniem ręki, tyle, ile pracodawca im zaoferował. Faktem jest, że autor ma często słabą, jeśli nie beznadziejną pozycję negocjacyjną. Nierzadko zostaje przez wydawnictwo postawiony przed wyborem: wydajemy na naszych, niekorzystnych dla pana/pani warunkach albo w ogóle. Nie twierdzę, że tak było w przypadku Krytyki Politycznej (zresztą Malanowska wydaje się mieć całkiem przyzwoitą umowę), akurat takie średniej wielkości, ideowe wydawnictwa są najporządniejsze.

Maziarski zdziwił się, że Malanowska jest sfrustrowana, bo „przecież 3 tysiące [sprzedanych egzemplarzy] to niezły wynik”. Owszem, w polskich warunkach niezły, tylko że Maziarski nie zrozumiał, że o to właśnie Malanowskiej chodzi. O uznawanie za normalną sytuacji, w której książka nominowana do dwóch znaczących nagród literackich osiąga w 36-milionowym kraju trzy tysiące nakładu. O to, że w Polsce nakłady literatury pięknej są na poziomie czeskim czy litewskim przy porównywalnej sile nabywczej, a znacznie mniejszej liczbie ludności.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 07, 2014 00:30

March 31, 2014

Flekowanie gryzipiórków, czyli polska rewolucja kulturalna

Kiedy Joanna Szczepkowska podawała w Dzienniku Telewizyjnym datę końca komunizmu, zapewne nie spodziewała się, że sama tym wystąpieniem przejdzie do historii. Kiedy Kazimierz Dejmek wystawiał „Dziady” w Teatrze Narodowym, zapewne nie spodziewał się, że skutkiem będą wydarzenia marcowe. Kiedy Kaja Malanowska ogłosiła swój prywatny „wkurw” na Facebooku z powodu niskich zarobków pisarzy, zapewne nie spodziewała się, że przyczyni się do odrodzenia liberalizmu w Polsce.

Czytam komentarze, artykuły, wpisy na blogach i jako liberałowi z przekonania serce mi rośnie. Żywiłem obawy, że po wolcie Tuska i Palikota liberalizm w Polsce umarł, a tu się okazuje, że ma potężne grono zwolenników. Bo ton wszystkich tych wypowiedzi jest jednoznaczny: Malanowska jest bezczelna, domagając się, by państwo ją wspierało jako pisarkę. Jest wolny rynek i kapitalizm, więc niech Malanowska napisze książkę, którą ludzie będą chcieli kupować i czytać, coś w stylu „Pięćdziesiąt twarzy Fleja”, jak ta słynna pisarka, jak jej tam, Rowling, wtedy zarobi, a jeśli nie chce lub nie potrafi, to wara od naszych podatków.

Ogromnie ucieszył mnie taki pogląd zwłaszcza wśród ludzi młodych, bo oznacza to, że miazmaty socjalistycznego myślenia znikają już całkowicie z polskich głów. Nie rozumiem tylko, dlaczego ci ludzie studiują na koszt państwa polskiego, czyli podatników, i uważają, że to jest w porządku, że pisarka Malanowska funduje im ze swoich skromnych zarobków zdobywanie wyższego wykształcenia. Ale całkowicie zgadzam się z opinią, że jeśli ktoś chce pisać, a nie potrafi swoich utworów sprzedać, niech uprawia pisarstwo jako hobby albo na koszt bogatego partnera. Jasne, może się zdarzyć, że jakiś talent będzie samotny albo związany z taką samą bidą jak on, że będzie miał tak nisko płatną pracę, że wolny czas przeznaczy na dorabianie, a nie pisanie, ale nasz naród jest wybrany, z pewnością talentów w nim więcej niż w mniej uprzywilejowanych nacjach, więc parę bez szkody dla wielkości naszego narodu wybranego możemy zmarnować.

Mam nadzieję, że flekujący Malanowską pójdą za ciosem i zażądają likwidacji bibliotek. Bo z jakiego tytułu książki mają być dostępne dla wszystkich za darmo? Jasno zostało powiedziane, że książka to taki sam produkt jak płyta, chleb czy komórka, a nikt nie domaga się, żeby państwo dawało mu te rzeczy za darmo. Jeśli więc ktoś chce przeczytać książkę, powinien udać się do księgarni. W zasadzie biblioteki powinny paść same, kiedy ten tłum, który naskoczył na Malanowską, przestanie z nich korzystać, a nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Bo chyba nikt nie jest takim hipokrytą, by najpierw krzyczeć, że pisarz ma się utrzymywać wyłącznie ze sprzedaży swoich książek, a potem spokojnie pójść do biblioteki i wziąć sobie jego książkę do przeczytania, nic za nią pisarzowi nie płacąc.

Lud pracujący oburzył się na Malanowską i wskazał jej, że za pracę powinna brać dokładnie tyle, ile ta praca jest warta i ani grosza więcej. Bardzo mnie to wskazanie cieszy, bo rozumiem, że lud pracujący dojrzał do konkluzji, że pracowanie przez jedenaście miesięcy w roku, a branie pieniędzy za dwanaście (czasami nawet za trzynaście czy czternaście) jest bolszewickim wymysłem i skandalem, jeśli poważnie traktujemy stwierdzenie, że mamy kapitalizm i gospodarkę wolnorynkową. I że jeśli ktoś chce pojechać na urlop, powinien sobie na niego odłożyć, a nie jeździć na koszt pracodawcy.

Jest wprawdzie taki kraj, który uznaje, że prawo do płatnego urlopu mają również twórcy, jest to Szwecja, w której tłumacz literacki ma zagwarantowany 12-procentowy dodatek urlopowy do honorarium, ale przyznajmy, że mamy tu do czynienia z aberracją. Taką samą jak dawanie stypendiów całej masie przeciętnych pisarzy. No, bo jeszcze można zrozumieć, że dałoby się stypendium takiemu Mickiewiczowi, Sienkiewiczowi czy Szymborskiej, ale Malanowskiej?! Za co? Za jej biadolenie o depresji? Depresję należy leczyć, a nie o niej pisać.

Ktoś mógłby wskazać, że dzięki licznym stypendiom dla pisarzy, nie tylko dla tych wybitnych, 8-milionowy naród jest potęgą literacką, a czteroipółkrotnie liczebniejszy literackim zadupiem, skoro stypendia przydzielane przez polskie ministerstwo kultury, zarówno ze względu na ich liczbę, jak i wysokość, spokojnie można nazwać jałmużną. Ktoś mógłby uważać, że sytuacja, w której polscy czytelnicy wiedzą, kim są Henning Mankell, Håkan Nesser albo Majgull Axelsson i czytają ich książki, a pies z kulawą nogą nie słyszał w Szwecji o Marku Krajewskim, Zygmuncie Miłoszewskim czy Joannie Bator, jest niewłaściwa. Ale nie ma w tym nic niewłaściwego. Wręcz przeciwnie. Szwecja jest bogatym, świetnie zorganizowanym i zarządzanym krajem, więc tylko z korzyścią dla Polaków byłoby, gdyby nas wchłonęła. A jak wiadomo, kultura jest największą przeszkodą przy wchłanianiu jednego kraju przez drugi. W zasadzie niedawanie polskim pisarzom stypendiów to zbyt mały kroczek do celu, należałoby pomyśleć o jakichś skuteczniejszych środkach. Nie mówię o całkowitym zakazie publikowania, ale jakaś reglamentacja by się przydała. Na początku można zacząć od takich pyskaczy jak Malanowska. Piszących dziwnym językiem, jakby na ulicy nie słyszeli, że do wyrażania głębokich myśli filozoficznych i pełnego spektrum emocji, do prowadzenia zaawansowanych intelektualnie dyskursów w pełni wystarczają w języku polskim trzy słowa: chuj, kurwa i pierdolę.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 31, 2014 00:30

March 24, 2014

Profesjonalizm

Jak każdy, lubię profesjonalistów. Ludzi, którzy sprawnie i bez zbędnego gadania robią, co mają do zrobienia. O których wiadomo, że jak się za coś wezmą, wykonają to solidnie i rzetelnie. Z taką znajomością rzeczy, że człowiek nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak daną rzecz można spieprzyć. Dlatego z pełną przyjemnością nawiązałem współpracę z prokuraturą w Łodzi. Właściwie to prokuratura z Łodzi nawiązała współpracę ze mną, bo jestem jednym z ostatnich frajerów, którzy godzą się pracować za niezmienione od dziewięciu lat stawki, ale gdybym wiedział, że łódzki profesjonalizm tak wykracza poza średnią krajową, sam bym się do nich zgłosił.

Ale, jako się rzekło, oni zgłosili się do mnie, w osobie profesjonalistki z profesjonalnego sekretariatu:
– Dzień dobry. Prokuratura z Łodzi. Mamy do przetłumaczenia dokumenty na język szwedzki, czy możemy panu przesłać?
– Z Łodzi? W Łodzi nie ma tłumaczy? Dlaczego dzwonią państwo do mnie do Wrocławia?
– Bo pan ma faks, a chcemy przesłać faksem.
– Aha. Ale faksu już nie mam. To był numer faksowy, abonament mi wygasł i nie odnawiałem.
– Czy mimo to mogę przesłać panu dokumenty?

Profesjonalistka albo założyła, że faks odbiorę za pomocą pralki, albo uznała, że nie stanowi najmniejszego problemu, by przyznać się, że twierdzenie o szukaniu tłumacza z faksem było wciskaniem kitu.

Ponieważ, jako się rzekło, frajer ze mnie, pozwoliłem sobie ten kit w postaci tłumaczenia płatnego według stawek z 2005 roku wcisnąć i po niedługim czasie odebrałem kopertę z dokumentami.

Koniowi to pan tłumacz.


W kopercie było postanowienie.

Jakbym chciał się migać, to miałbym podkładkę, bo taki byt prawny jak „biegły tłumacz” nie istnieje, a ten istniejący tłumacz przysięgły języka (nie „z języka”) szwedzkiego nie ma na imię Piotr.


Tradycyjnie wyjaśniono mi, dlaczego mam tłumaczyć:

Zgłaszam wniosek racjonalizatorski, żeby pisać, że zachodzi konieczność (uzasadniona) przetłumaczenia na język obcy. Wtedy stosowanie metody „kopiuj – wklej” bez patrzenia, co się kopiuje i wkleja, będzie miało sens.


W Łodzi (ostatecznie centralna Polska, a nie jakieś dolnośląskie zadupie) myślą, że we Wrocławiu tłumacze wyrzucają dokumenty źródłowe do kosza, więc poprosili barbarzyńcę, by tego nie robił:

Jak widać, profesjonalizm na ogół idzie w parze z estetyką.


Tłumaczenie zrobiłem, uznałem, że kwalifikuje się na specjalistyczne, więc zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem naliczyłem wyższą o 25 procent stawkę. Ponieważ księgowi wszelkich sądów i prokuratur znają tylko jeden punkt rozporządzenia w sprawie stawek przysięgłych i każdy rachunek ze stawką inną, niż ujęta w tym punkcie, jest odsyłany z pytaniem, skąd tłumacz ją wytrzasnął, napisałem na rachunku, skąd te 25 procent więcej wziąłem: „Na podstawie §3 rozporządzenia w sprawie wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego (terminologia specjalistyczna)”. W odpowiedzi dostałem poniższe pismo (z którego dowiedziałem się też, że prokuratura łódzka, po żmudnym zapewne śledztwie, ustaliła w końcu, jak mam na imię, ale straciła pewność co do tego, gdzie mieszkam):

Zgłaszam więc kolejny wniosek racjonalizatorski, żeby pracowników wydziału budżetowo-administracyjnego prokuratury łódzkiej przeszkolić w zakresie umiejętności czytania i rozszyfrowania skomplikowanych skrótów (str. to strona, nie godzina), a następnie wyrobić w nich nawyk, że otrzymany dokument najpierw się czyta, a potem ewentualnie odsyła, nie zaś odwrotnie.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 24, 2014 01:30

March 22, 2014

Ściągawka

Dzisiejsza „Wyborcza”, zamieszczając orędzie Putina, poczuła się w obowiązku wyjaśnić, dlaczego to robi:

Czytelnicy sami rozeznają, że mają do czynienia z przemówieniem pełnym fałszywych oskarżeń, półprawd, insynuacji, przeinaczeń i logicznych niekonsekwencji? Z przemówieniem wyuzdanego cynizmu, w którym kłamstwo obleka się w majestat prawdy?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 22, 2014 04:06

March 20, 2014

Po opuszczeniu spódniczki

Zboczeńców zwabionych tytułem żegnam, a tych czytelników, którzy gryzą palce ze zniecierpliwienia, nie mogąc się doczekać drugiej sprawy Przygodnego, informuję, że prace nad wydaniem trwają i właśnie dostałem ostateczną wersję okładki. Będzie ona wyglądała tak:


Tym razem z okładką poszło gładko, pierwsza propozycja właściwie przypadła mi do gustu. Właściwie, bo dziewczyna na zdjęciu miała odsłonięte majtki, co moim zdaniem sugerowało, że tematem książki jest pedofilia (a nie jest). Ale poprosiłem o opuszczenie spódniczki, prośba została spełniona, i można się okładką zachwycać :-) Krytykować też można, ale ponieważ mnie się podoba, krytyka nie zostanie wzięta pod uwagę :-)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 20, 2014 10:18

March 17, 2014

Kaja, nie daj się!

Kaja Malanowska, autorka nominowanej do Nike powieści „Patrz na mnie, Klaro!” dostała rozliczenie sprzedaży swojej książki, z rozliczenia wynikło, że zarobiła 6800 nowych złotych polskich, co jest kwotą przyzwoitą, dopóki nie rozłoży się jej na 16 miesięcy, przez które autorka nad książką pracowała. Malanowska rozłożyła, wyszło jej dużo mniej niż zasiłek dla bezrobotnych, więc dziewczyna się wkurzyła i rzuciła na fejsie paroma bluzgami pod adresem rynku czytelniczego.

Bluzgi nie spotkały się ze zrozumieniem kolegów pisarzy. I tak Jakub Żulczyk uznał, że lewicująca pisarka nie powinna publicznie narzekać na niskie zarobki, czyli się „mazgaić”, bo pisarstwo nie jest „zawodem pierwszej potrzeby społecznej”, a i tak ma nieźle jak na to, że „mieszka w kraju pełnym biednych, oszukanych, zadłużonych, głodnych ludzi”. Jak rozumiem „zawody pierwszej potrzeby społecznej” to dla Żulczyka górnik, hutnik i traktorzystka. Co do biednych i głodnych ludzi, to Żulczyk ma najwyraźniej jakieś wizje, że w Polsce udało się w pełni zaprowadzić komunistyczny raj, tymczasem to nie w Polsce, a w Korei Północnej. Do porządku Malanowską przywołał też Jacek Dehnel, wskazując, że gdyby pisała ona albo tłumaczyła wiersze, zarabiałaby jeszcze mniej. W zasadzie do Dehnela nie można mieć pretensji, że używa takich argumentów, pięty należałoby obić ministrowi edukacji, że w polskiej szkole nie uczą logiki i sztuki dyskusji. Bo wedle takiego rozumowania cieszyć się powinien każdy, kto zarabia więcej niż hinduski pomywacz. Cieszyć się Malanowskiej nie kazał Wojciech Orliński, tylko polecił, by stukała szybciej w klawiaturę. Myliłem się więc, sądząc, że chłopcy stachanowcy, zalecający mi, bym zamiast targował się z wydawnictwami, tłumaczył po dwanaście arkuszy miesięcznie, są odosobnieni w swoim postrzeganiu literatury jako zajęcia równoważnego z układaniem cegieł na akord. Z deklaracji Malanowskiej, że „pierdoli pisanie” ucieszył się Krzysztof Varga, oceniając, że „to jest najlepsze, co Malanowska dla literatury może uczynić”, a w świetle tej oceny posługiwanie się sformułowaniami „pierdolić pisanie” należy uznać za wysoki poziom kultury.

Malanowska ma oczywiście rację, że pisarstwo to zawód, ma prawo poczuć się sfrustrowana, że ten zawód jest w Polsce tak nisko opłacany, i ma prawo dać temu publicznie wyraz.

Atak na Malanowską wynika z faktu, że Polacy, w tym sami pisarze, na ogół nie uznają pisarstwa za normalny zawód. W naszym kraju pokutują na temat pisarstwa dwa poglądy: jeden, że pisarz to artysta, a artysta nie tworzy dla pieniędzy, tylko dzieła ku pokrzepieniu serc, drugi, że pisanie to nie jest prawdziwa praca, bo kiedy człowiek pisze, to się nie poci. Przy czym to z artystą dotyczy tylko pisarzy. Nikt nie ma problemu z tym, że muzyk negocjuje odpowiednio wysoką stawkę za koncert, a malarz nie oddaje obrazu za grosze. I nikt nie zarzuca im, że tworzą sztukę wyłącznie dla hajsu, a taki zarzut pojawia się natychmiast (vide tytuł felietonu Vargi), kiedy pisarz upomina się o godziwe honorarium. Jeśli chodzi o pocenie się, to ciekawe, że ta komunistycznej proweniencji interpretacja jest często łączona z pierwszą. Żulczyk pisze, że książki są dla niego „najświętsze”. Ale umówmy się, że książki nie są święte (poza Biblią i Koranem), to opowiedziane fikcyjne historie. Ich wymyślenie i napisanie wymaga zdolności i warsztatu. Przelanie na papier tego, co się wymyśliło, wymaga czasu i umiejętności. Za poświęcony czas na zrobienie jakiejś rzeczy, jeśli potrzebne są do tego określone umiejętności, ludziom się płaci, uznając, że wykonali jakąś pracę.

Jeśli przekonamy tych, którzy ze swoimi poglądami na temat pisarstwa tkwią w XIX wieku albo w PRL-u, pojawia się słuszne skądinąd zastrzeżenie, że płacenie za pracę, z której owoców mało kto chce korzystać, to lewactwo i komunizm. Szkopuł w tym, że jeśli chodzi o kulturę, jest to przyjęta ideologia w większości krajów europejskich (jeśli nie we wszystkich). Osobiście nie mam problemu z tym, by kultura była wyłącznie domeną wolnego rynku, ale – o czym pisałem już w artykule Artysta (nie)dofinansowany – jeśli wolny rynek to dla wszystkich, bo nie może być tak, że pisarz ma zarabiać tylko na sprzedaży swoich książek (więc zazwyczaj mało), ale z tych niskich zarobków oddawać haracz na utrzymanie urzędników ministerstwa kultury, na wcześniejsze emerytury górników czy na zasiłki dla bezrobotnych. Albo na telewizję publiczną. A teraz jest tak, że Malanowska z tych 6800 ma zapłacić telewizji publicznej 308 zł, bo ta rzekomo pełni jakąś misję, tyle że zamiast programów naganiających Malanowskiej czytelników, nadaje komercyjną sieczkę w pogoni za kasą z reklam. Ale nawet gdyby w najlepszym czasie antenowym były programy o książkach, to skoro Malanowska ma płacić na te programy, sama powinna dostawać stypendium za to, że tworzy coś, o czym w tej prawdziwej telewizji publicznej by rozmawiali.

Pisarstwo jest normalnym zawodem, ale nie takim, jak każdy inny. Piekarzem może zostać każdy, pisarzem nie. I chociaż coraz więcej ludzi pisze, to jednak cały czas pisarze tworzą stosunkowo wąską grupę, posiadającą określone predyspozycje. Do tego uznaje się, że owoce ich pracy są danemu narodowi niezbędne. A ponieważ nie da się tych owoców sprowadzić z zagranicy, państwo musi wspierać własnych pisarzy. I polskie państwo też taką filozofię wyznaje w przekonaniu (może błędnym), że kultura polska i język polski to jest coś, co warto zachować i rozwijać, tyle że za tą filozofią nie idą żadne działania realnie poprawiające sytuację ludzi pióra.

A jakie to mogłyby być działania? Przede wszystkim porządny system stypendialny, zamiast tego listka figowego, który jest obecnie. Skąd wziąć środki? Wystarczy, że Ministerstwo Kultury przestanie funkcjonować jako Ministerstwo Dotowania Kościoła Katolickiego i Lizania Dupy Hierarchom. Przez sześć lat Zdrojewski dał na Świątynię Opatrzności Bożej 44 miliony złotych, czyli ponad 7 milionów rocznie. Z tego można ufundować co roku ze 150 stypendiów oscylujących wokół średniej krajowej. To nie są teoretyczne pieniądze, nie trzeba ich znikąd ściągać, nie trzeba zmieniać prawa, Ministerstwo Kultury tę forsę ma, tylko woli ją dać panom w czarnych sukienkach, choć ci swoje fanaberie powinni finansować za pieniądze własne i tych, którzy wierzą w opowiadane przez nich bajędy. Gdyby Zdrojewski miał blade pojęcie, co znaczy państwo neutralne światopoglądowo, stu pięćdziesięciu pisarzy mogłoby się poświęcić wyłącznie pisaniu. Przez rok albo dłużej, bo dawanie rocznego stypendium tylko w Polsce jest przejawem niezwykłej hojności (obecnie są też stypendia półroczne), w normalnym kraju jak Szwecja, o czym pisze Milena Rachid Chehab w artykule „Pisarska lista płac” („Gazeta Wyborcza” z 14.03.2014), pisarz może liczyć również na stypendium „dwuletnie, pięcioletnie, a w końcu nawet trwające do emerytury”. Chociaż z tą emeryturą to bzdura, dziennikarz jak to dziennikarz, sorry, dziennikarka jak to dziennikarka pisze artykuł, tradycyjnie nie uznawszy za stosowne sprawdzić faktów, bo to ostatnie stypendium jest 10-letnie i niekoniecznie dostaje się je w takim wieku, że w trakcie jego pobierania dociągnie się do emerytury. Dostała je np. Carina Rydberg, której książkę „Za krawędzią nocy” przełożyłem, choć do emerytury sporo jeszcze jej brakuje.

Rachid Chehab pisze też o tym, że szwedzcy pisarze dostają tantiemy od wypożyczeń swoich książek w bibliotekach. Również tutaj myli fakty, bo kwota, którą państwo wypłaca specjalnej fundacji za każde wypożyczenie, to nie jest 1,2 korony, tylko 1,41 korony i z tego do pisarza nie trafia 70%, tylko 60% (0,85 korony) (reszta rzeczywiście idzie na wspomniane wyżej stypendia). Rachid Chehab nie chciało się nawet sprawdzić kursów walut, bo to nie jest pięćdziesiąt groszy, tylko czterdzieści. Ale, co najważniejsze, Rachid Chehab nie wie (nie wymagajmy od dziennikarza, żeby wiedział, o czym pisze), że to wcale nie jest szwedzki system, tylko europejski i Polska od dawna jest zobowiązana do jego wprowadzenia. Niestety, Donald Tusk boi się, że tępy, bo nieczytający naród nie zrozumie, że jego wprowadzenie nie wymaga wprowadzenia opłat za korzystanie z bibliotek. A to rozwiązanie poprawiłoby dolę polskich pisarzy na dwa sposoby: po pierwsze zyskaliby dodatkowe źródło wynagrodzenia, po drugie wytrąciliby złodziejom z ręki argument, że skoro nic nie mają z wypożyczeń swoich książek, to można ich okradać.

Piractwo to jest kolejne pole do popisu. Złodzieje mogą sobie używać dowolnych argumentów, dlaczego okradają pisarzy, ale prawo na to nie pozwala, a państwo jest od tego, żeby prawo egzekwować. Niestety, tylko państwo amerykańskie, które potrafi złodzieja złapać, choćby uciekł do Nowej Zelandii. W Polsce wystarczy, że złodziej ucieknie na Cypr (nadal Unia Europejska), i państwo jest bezradne. Czy raczej nie tyle bezradne, co dla polskiego państwa jest to doskonała wymówka, by złodzieja nie ścigać. Nie wymagajmy od polskiego policjanta czy prokuratora, który sam ma pewnie niezłą biblioteczkę ściągniętą z Chomikuj, by chciał jego właścicielom zrobić krzywdę. Kiedy złożyłem zawiadomienie przeciwko udostępniającym tam ukradzione mi pliki, dostałem odmowę wszczęcia postępowania. Odmowa bazowała na ekspertyzie, którą policjant (w stopniu aspiranta) sam sobie napisał (bo po co zawracać głowę biegłym), że nie mogło dojść do przestępstwa, gdyż regulamin rzeczonego serwisu powiada, iż służy on do przechowywania i udostępniania wyłącznie plików legalnych. Ta doniosła myśl prawnicza, z której wynika tyle, że nożem nie da się zamordować człowieka, jeśli producent napisze w instrukcji, że przeznaczony jest on do krojenia chleba, została w pełni zaakceptowana przez prokuratura. Dopiero sąd kazał obu panom zająć się sprawą, no to się zajmują i szukają Chomika na Cyprze tak, żeby go nie znaleźć.

Malanowska podkreśla, że nie tyle chodzi jej o same pieniądze, co o fakt tymi pieniędzmi wyrażony, że tak niewielka liczba czytelników zechciała zapoznać się z jej książką. Spotkało to się z takimi reakcjami polemistów, że powinna pisać mądrzej lub atrakcyjniej i lepiej organizować sobie promocję albo wydawać w lepszym wydawnictwie. Tymczasem znowu Malanowska ma rację, bo to nie chodzi o to, czy ona sprzeda ten tysiąc czy dwa więcej, tylko o generalnie niską liczbę czytających i kupujących książki.

Zacznijmy od tych czytających. Diagnoza, że literatura kuleje, bo ma konkurencję w postaci stu pięćdziesięciu kanałów telewizji cyfrowej, internetu, gier komputerowych i czego tam jeszcze, jest z gruntu nieprawdziwa, skoro ta sama literatura ma się w najlepsze w Stanach, w Skandynawii, w Niemczech, we Francji, w Hiszpanii czy nawet w Rosji. Czytanie powieści jest atrakcyjną formą spędzania czasu, tylko przeciętny Polak o tym nie wie, bo w domu nikt mu o tym nie powiedział, a w szkole katowano go Jankiem Muzykantem, Trenami, Dziadami, opisami nadniemeńskich łąk i innymi niestrawnymi dla współczesnego człowieka rzeczami, skutecznie utwierdzając w przekonaniu, że nie ma na świecie nic nudniejszego niż zadrukowane kartki książkowego papieru. Dopóki nie wywalimy tej całej wybitnej narodowej papki do kosza i nie wprowadzimy jako lektur współczesnych utworów ze średniej półki (a więc przystępnych w odbiorze) poruszających problemy, którymi uczniowie żyją, nie wyrobimy w Polakach nawyku czytania. I żadne akcje, promocje ani zaklinanie rzeczywistości nie pomogą. Dopóki będziemy upierać się, że każdy Polak ma czytać Mickiewicza, większość nie będzie czytała niczego, jeśli uznamy, że wystarczy, by Mickiewicza znała elita, możemy mieć czytający naród. Niestety, ta prosta prawda nie ma najmniejszych szans, by przebić się do głów zaczadzonych XIX-wiecznym patriotyzmem.

Skoro Polak książki nie potrzebuje, to jej nie kupuje, a nie dlatego, że jest za droga (jak pisze Malanowska). W Polsce książki rzeczywiście dużo kosztują w stosunku do zarobków, ale dokładnie to samo tyczy się większości rzeczy. Wycieczka zagraniczna też jest dla Polaka droższa niż dla Niemca, Szweda czy Francuza, ale jednak biura podróży dobrze prosperują. To nie jest kwestia cen, tylko priorytetów. I nie ma żadnej innej metody na obniżenie cen książek niż doszlusowanie z naszym PKB do poziomu PKB tych bogatszych krajów. A to nastąpi tym szybciej, im mniej pomysłów środowiska Krytyki Politycznej zostanie wprowadzonych w życie.

PS. Po napisaniu powyższego tekstu przeczytałem komentarze pod wspomnianym artykułem „Wyborczej” i choć nie jestem w internecie od wczoraj, zaskoczyła mnie skala agresji i ilość inwektyw pod adresem Malanowskiej, z których za najłagodniejsze należy uznać wysyłanie do pracy na kasie w Biedronce. No, ale skoro pan Varga może być zdania, że utwory osoby niewątpliwie potrafiącej pisać są zbędne, jeśli nie odpowiadają panavargowym wymaganiom, co się dziwić internetowym idiotom, że jest im bez różnicy, czy Malanowska będzie pisać, czy pracować jako kasjerka w dyskoncie. Najwyraźniej Polacy (w tym pan Varga) polskiej literatury nie potrzebują, nie zależy im, by była możliwie różnorodna, bogata, wszechstronna, by przebiła się na świat. No to zwijajmy ten interes, ja osobiście nie mam z tym żadnego problemu, właśnie napisałem swoje pierwsze opowiadanie po niemiecku.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 17, 2014 01:30

March 10, 2014

Sufitologia stosowana albo o szczodrości pana Z.

Są przymiarki do wprowadzenia ustawy zakazującej obniżania przez rok ceny nadrukowanej na książce. Tego typu rozwiązanie funkcjonuje między innymi w Niemczech i we Francji. Myślałem, że z artykułu Justyny Sobolewskiej pt. „Lub księgarza”, zamieszczonym w „Polityce” nr 9, dowiem się, jak to wygląda gdzie indziej, ale kiedy przeczytałem, że takiej „ustawy nie ma też w Szwecji, przy czym tutaj sytuacja jest zupełnie wyjątkowa, bo państwo dotuje cały proces produkcji książki”, dowiedziałem się tyle, że specjalistka od przekładów literatury szwedzkiej do pisania artykułu zasiadła zielona jak szczypiorek na wiosnę i raczy mnie faktami niczym gość spod budki z piwem: „Panie, a w Szwecji to…”

Po pierwszej reakcji, że bzdura, naszły mnie jednak wątpliwości. Sobolewska wzięła za artykuł kasę od „Polityki”, „Polityka” bierze kasę od czytelników za udostępnianie im artykułu Sobolewskiej, też w internecie, z uzasadnieniem, iż rzetelny research wymaga czasu i pracy, więc owoce dziennikarskiego wysiłku trudno oddawać za darmochę. Pomyślałem więc sobie, że może pani dziennikarka rzetelnie sprawdziła, tylko ja nie jestem na bieżąco.

Wszedłem zatem na stronę Kulturrådet, by odzyskać wiarę w rzetelność dziennikarzy „Polityki”. Kulturrådet (Rada Kultury) to agenda szwedzkiego Ministerstwa Kultury zajmująca się właśnie przydzielaniem dotacji m.in. na książki. W zakładce „Literatura i wspieranie czytelnictwa” trafiłem najpierw na informację o warunkach dofinansowania książek już wydanych. Pomyślałem sobie, że tym nieprzytomnym szwedzkim wydawcom, którzy w przeciwieństwie do Justyny Sobolewskiej nie wiedzą, że państwo dotuje im cały proces produkcji książki, owo szczodre państwo szwedzkie wybacza gapiostwo i pozwala ubiegać się o dotację post factum. Ale nie. Okazało się, że przed wydaniem można starać się o dofinansowanie tylko na większe projekty, nie na pojedyncze tytuły, i wydawca musi dysponować wkładem własnym. No cóż, na kasę po fakcie nie można kręcić nosem, nawet jeśli bankowi trzeba odpalić odsetki za pożyczkę na wydanie książki. Taki szwedzki wydawca, który od pani Sobolewskiej dowiedział się, że państwo szwedzkie finansuje jego działalność, czyta więc warunki i mina mu rzednie, bo dowiaduje się, że dotacji z automatu mu nie dadzą, jego książka musi zostać oceniona wyżej od innych. A gdy tak się stanie, przyjdzie czas na modły, by nie cieszyła się zbytnim powodzeniem: jeśli nakład powieści z dodrukami przekroczy w ciągu pół roku pięć tysięcy egzemplarzy, kasę trzeba będzie oddać.

Mimo powyższych informacji nadal nie miałem pewności, że artykuły do „Polityki” można pisywać, za źródło faktów mając sufit. Słowo „produkcja”, jeśli chodzi o książkę, kojarzy się przede wszystkim z drukiem. Może więc państwo szwedzkie wręcza wydawcom banknoty w drzwiach drukarni. Wrzuciłem odpowiednie zapytanie do wyszukiwarki, ale znalazłem tylko dotacje na druk rozpraw naukowych. Kurczę, to może chodzi o finansowanie pisarzy? Jeśli książka jest produktem, pisarz jest jej producentem. Może państwo szwedzkie każdemu, kto pisze książkę, zapewnia wikt i opierunek? Poszukałem. Owszem, w Szwecji stypendiów od groma, ale niekoniecznie państwowych, do tego chętnych na te stypendia niemało i żeby się załapać, trochę więcej niż pierwszy rozdział pierwszej powieści trzeba napisać.

Ponieważ jestem naiwny i wierzę w ludzi, wiary w panią Sobolewską też nie chciałem tak bez walki porzucać. Znalazłem na jej korzyść argument, że miała na myśli sam fakt dotowania książek, a tylko niezbyt szczęśliwe sformułowanie (ostatecznie kto powiedział, że trzeba umieć precyzyjnie się wysławiać, żeby publikować w „Polityce”?) spowodowało, że odczytujemy, iż chodziło jej o wszystkie wydawane książki. Ponieważ jednak miewam przebłyski rozsądku, kiedy to przestaję w ludzi wierzyć, zapytałem się, czy książek nie dofinansowują wszystkie państwa na świecie. Stu dziewięćdziesięciu dwóch nie chciało mi się sprawdzać, zajrzałem więc na stronę ministerstwa kultury państwa najmniejszego pod względem liczby ludności, czyli Tuvalu. I rzeczywiście, Tuvalu dofinansowało w 2013 roku wydanie ośmiu książek. Może w liczbach bezwzględnych niedużo, ale na dziesięć tysięcy mieszkańców z okładem to nieźle. Dla porównania Polska dofinansowała wydanie… ośmiu. Nie, coś pokręciłem. Sprawdzam. Nie znajdowałem się na stronie tuvalskiego, tylko polskiego ministerstwa kultury. Powinienem był od razu zwrócić uwagę, że jedna z książek, które uzyskały dotację, została wydana przez rzymskokatolicką parafię. Bogdan Zdrojewski, minister kultury katolickiej, najwyraźniej nie miał pewności, czy sześć milionów na Świątynię Opatrzności Bożej zapewni mu zbawienie, albo jakiś drobny grzeszek mu się zdarzył, i postanowił dodatkowy odpust sobie wykupić.

Muszę powiedzieć, że jak plemienna mentalność jest mi obca i kiedy na przykład w jakiejś katastrofie giną ludzie, nie dzielę ich na Polaków i nie-Polaków i z powodu śmierci tych pierwszych nie odczuwam większego przygnębienia niż z powodu śmierci tych drugich, kiedy „nasi” zdobywają medale na jakiejś sportowej imprezie, ani mnie to ziębi, ani grzeje, tak na wieść, że polskie ministerstwo zebrało w 2013 roku środki na dofinansowanie ośmiu książek wzbogacających naszą kulturę, poczułem nieodpartą dumę, że jestem Polakiem. No bo, proszę państwa, rozbicie dzielnicowe, samowola szlachecka, liberum veto, Batoh, potop, Targowica, rozbiory, jedna wojna, druga wojna, komunizm, Smoleńsk, po tym wszystkim powinniśmy żywić się szczawiem i mirabelkami, a stać nas, żeby dofinansować wydanie ośmiu książek.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 10, 2014 01:30

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.