Paweł Pollak's Blog, page 18

September 8, 2014

Książka do grobu

W 30 dni z książkami już się bawiłem, ale że dużo czasu minęło, postanowiłem zabawić się ponownie, kiedy zabawa odżyła na blogach z nowymi pytaniami. Niestety, okazało się, że nie do końca z nowymi, część się powtarzała. Nie mając ochoty na te same, postanowiłem ten zostaw zmodyfikować. Zamieszczam go poniżej, najpierw bez odpowiedzi, żeby można było wygodnie skopiować, jeśli ktoś zechce wykorzystać go na swoim blogu.

Dzień 1 – Najlepsza książka, którą przeczytałeś w zeszłym roku
Dzień 2 – Najnudniejsza przeczytana książka
Dzień 3 – Ulubiony wiersz
Dzień 4 – Książka, która początkowo ci się nie podobała, a potem okazała się jedną z lepszych
Dzień 5 – Książka, którą chcesz przeczytać od dawna, ale jeszcze tego nie zrobiłeś
Dzień 6 – Książka, którą lubisz i która jednocześnie cię drażni
Dzień 7 – Najbardziej przereklamowana książka
Dzień 8 – Książka, która cię rozczarowała
Dzień 9 – Książka, przy której zaśmiewałeś się do łez
Dzień 10 – Lektura szkolna, którą byłeś zachwycony
Dzień 11 – Ulubiona powieściowa scena
Dzień 12 – Ulubiony powieściowy cytat
Dzień 13 – Bohater, z którym się utożsamiasz
Dzień 14 – Najbardziej irytująca bohaterka
Dzień 15 – Najegzotyczniejsza książka, jaką przeczytałeś
Dzień 16 – Ulubiony duet autorski
Dzień 17 – Najgrubsza przeczytana książka
Dzień 18 – Książka z najbardziej zaskakującym zakończeniem (tylko zakończenia proszę nie ujawniać)
Dzień 19 – Książka, który nigdy nie powinna zostać napisana
Dzień 20 – Książka z najlepszą okładką
Dzień 21 – Książka o najciekawszym tytule
Dzień 22 – Książka, którą byś polecił osobie nieczytającej
Dzień 23 – Pisarz, z którym chciałbyś osobiście porozmawiać
Dzień 24 – Pisarz, któremu dałbyś Nobla
Dzień 25 – Głośna książka, której nie przeczytałeś
Dzień 26 – Dawno przeczytana książka, która zrobiła na tobie takie wrażenie, że do dziś ją pamiętasz
Dzień 27 – Książka, którą czytałeś najdłużej
Dzień 28 – Książka, której przytrafiło się coś złego, kiedy ją czytałeś
Dzień 29 – Ulubiony autor, który nie pisze po angielsku
Dzień 30 – Książka, z którą chciałbyś zostać pochowany

A teraz moje odpowiedzi:

Dzień 1 – Najlepsza książka, którą przeczytałeś w zeszłym roku
Paolo Giordano „Samotność liczb pierwszych”. Jak zwykle moje lektury znajdują odzwierciedlenie w moich powieściach, więc jedna z bohaterek „Zbyt krótkiego szczęścia” przyznaje się do przeczytania tej książki.

Dzień 2 – Najnudniejsza przeczytana książka
Jokum Rohde „Księga Jonasza”. Kolega przełożył to z duńskiego, więc chciałem się zapoznać i dzielnie przez te smęty przebrnąłem, a potem dowiedziałem się od kolegi, że nawet redaktorzy poodpadali przy czytaniu.

Dzień 3 – Ulubiony wiersz
„Między nami nic nie było” Adama Asnyka.

Dzień 4 – Książka, która początkowo ci się nie podobała, a potem okazała się jedną z lepszych
„Kochający na marginesie” Johanny Nilsson. Dostałem od Johanny tę książkę razem ze „Sztuką bycia Elą”. Przeczytałem obie i napisałem do autorki, że „Sztuką” jestem zachwycony, tłumaczę i szukam wydawcy, ale z „Kochających” rezygnuję, bo mi się nie podobają. Potem jednak wydawca „Sztuki” zamówił u mnie też przekład „Kochających” i podczas tłumaczenia odkryłem, że to znakomita powieść.

Dzień 5 – Książka, którą chcesz przeczytać od dawna, ale jeszcze tego nie zrobiłeś
Biblia. To znaczy Stary Testament, bo Nowy (w odróżnieniu od licznych katolików) przeczytałem od deski do deski.

Dzień 6 – Książka, którą lubisz i która jednocześnie cię drażni
„Bieguni” Olgi Tokarczuk. Z jednej strony kunszt i klasa znakomitej pisarki, a z drugiej, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebne eksperymentowanie z formą opowieści.

Dzień 7 – Najbardziej przereklamowana książka
Wydana w wydawnictwie powiązanym (towarzysko, finansowo, reklamowo) z „Gazetą Wyborczą” i sprzedawana w Publio. Jaki to tytuł, można niemal codziennie przeczytać w tejże gazecie.

Dzień 8 – Książka, która cię rozczarowała
„Adwokat” Phillipa Margolina. Bardzo spodobały mi się „Dowody zbrodni”, więc, jak to mam w zwyczaju, sięgnąłem po kolejną książkę tego samego autora, a tu niemiłe zaskoczenie, rzecz bez pomysłu i bez ikry.

Dzień 9 – Książka, przy której zaśmiewałeś się do łez
A kto nie śmiał się przy „Lesiu”.

Dzień 10 – Lektura szkolna, którą byłeś zachwycony
„Giaur” Byrona. Nigdy nie cierpiałem, czytając lektury, ale żebym wpadał w zachwyt, też nie można powiedzieć. Za to przy frazach „Giaura” zaczęła pojawiać się myśl „piękne to jest”. I później już częściej postrzegałem lektury jako książki, które ktoś o dobrym guście podsuwa mi do przeczytania.

Dzień 11 – Ulubiona powieściowa scena
Jak w „Sposobie na Alcybiadesa” gogowie odkrywają, że „czwororęczni” ósmoklasiści mało co wiedzą.

Dzień 12 – Ulubiony powieściowy cytat
„Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje. Prawie tyle, co dom. Choć grób, mówią, też dom, tylko że na tamto życie. Bo wieczność, nie wieczność, a swój kąt powinien człowiek mieć”. Specjalnie nauczyłem się na pamięć tego pierwszego akapitu z powieści „Kamień na kamieniu” Wiesława Myśliwskiego, żeby zachęcać nim do przeczytania książki.

Dzień 13 – Bohater, z którym się utożsamiasz
Ostatnio to chyba z Robinsonem Crusoe, mam poczucie, że żyję na bezludnej wyspie.

Dzień 14 – Najbardziej irytująca bohaterka
Izabela Łęcka z „Lalki”. Miałem ochotę udusić gołymi rękami.

Dzień 15 – Najegzotyczniejsza książka, jaką przeczytałeś
„Obieżyświat. Nowe Przygody” Macieja Kuczyńskiego. Miałem niecałe dwanaście lat, teraz pamiętam tylko odurzenie azjatyckimi klimatami i fascynację opisywaną grą, czymś w rodzaju rugby na koniach, gdzie za piłkę służył korpus kozła (jeśli dobrze pamiętam – nazwy nie udało mi się odszukać).

Dzień 16 – Ulubiony duet autorski
Bez dwóch zdań Maj Sjöwall i Per Wahlöö. Z ich kryminałami zetknąłem się na studiach. Wtedy na polski przełożone były z tej serii tylko cztery tytuły, na szczęście dosyć szybko musieliśmy czytać książki po szwedzku, więc w tym języku mogłem kontynuować.

Dzień 17 – Najgrubsza przeczytana książka
Tego to nie wiem. Pewnie jakieś trzytomowe dzieło w rodzaju „Potopu” Sienkiewicza.

Dzień 18 – Książka z najbardziej zaskakującym zakończeniem (tylko zakończenia proszę nie ujawniać)
Zaskoczyło mnie zakończenie „Wichrowych Wzgórz” Emily Brontë. Typowałem zupełnie inne, potem musiałem przyznać, że moje było bez sensu, jej logiczne, zamykające całość jak ostatni kawałek puzzle.

Dzień 19 – Książka, który nigdy nie powinna zostać napisana
„Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Autora wymieniam, bo widziałem fragment niemieckiego teleturnieju, w którym zawodnik na pytanie, jaki tytuł nosi biografia Muhammada Ali, po krótkim, acz intensywnym namyśle odparł: „Mein Kampf”.

Dzień 20 – Książka z najlepszą okładką
„Er ist wieder da” Timura Vermesa (polskie wydanie: „On wrócił”). Co do samej książki, to chociaż mi się podobała, przyznaję rację krytykom, że banalizowanie Hitlera, wykorzystywanie zbrodniarza do wskazania problemów, które są niczym w porównaniu z jego zbrodniami, i (niewłaściwe) pokazywanie go tak, że czytelnik nabiera do niego sympatii.

Dzień 21 – Książka o najciekawszym tytule
Dla mnie taką niezmiennie pozostaje „Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret” Håkana Nessera. Świetna powieść o dojrzewaniu chłopaka w latach 60. ubiegłego wieku (a nie kryminał, jak widnieje na okładce polskiego wydania).

Dzień 22 – Książka, którą byś polecił osobie nieczytającej
Podstawowe kryterium: ciekawa, z wartką akcją, taka, którą się czyta jednym tchem. A konkretny tytuł, to już zależnie od upodobań gatunkowych adepta czytelnictwa (jeśli nie czyta, to na podstawie filmów można ustalić).

Dzień 23 – Pisarz, z którym chciałbyś osobiście porozmawiać
Z Cariną Rydberg. Baba nie odpowiada na moje maile, żeby dała zgodę na wydanie „Za krawędzią nocy” w formie elektronicznej.

Dzień 24 – Pisarz, któremu dałbyś Nobla
Do niedawna takim moim murowanym kandydatem był Tadeusz Różewicz, a nowego jeszcze sobie nie znalazłem.

Dzień 25 – Głośna książka, której nie przeczytałeś
Trylogii Millennium Stiega Larssona.

Dzień 26 – Dawno przeczytana książka, która zrobiła na tobie takie wrażenie, że do dziś ją pamiętasz
„Sto lat samotności” Márqueza. Choć może bardziej od treści pamiętam, jakie wrażenie na mnie zrobiła :-)

Dzień 27 – Książka, którą czytałeś najdłużej
Nie wiem, czy rzeczywiście najdłużej, ale dokładnie pamiętam, że „Dzwon Islandii” Halldora Laxnessa czytałem równo rok. A pamiętam, bo zacząłem latem nad jeziorem i skończyłem następnego lata nad tym samym jeziorem.

Dzień 28 – Książka, której przytrafiło się coś złego, kiedy ją czytałeś
W trakcie czytania przeze mnie nie ucierpiała żadna książka :-)

Dzień 29 – Ulubiony autor, który nie pisze po angielsku
Na swój użytek dodam „ani po szwedzku”, żeby wyłączyć drugi częsty język. I powiem Juliusz Verne. Oczywiście nie teraz, tylko kiedyś.

Dzień 30 – Książka, z którą chciałbyś zostać pochowany
Z „Kanalią” i z „Niepełnymi”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 08, 2014 00:30

September 1, 2014

Będąc Wielką Pisarką, czyli o skutkach łączenia wody sodowej z alkoholem

Poprzedni weekend, sobota, około południa. Czekając na start drugiej edycji LiteraTury, rozglądam się po strzelińskim rynku. Ludzi praktycznie nie ma, ale do imprezy jeszcze trochę czasu zostało. W knajpianym ogródku dostrzegam siedzące przy stoliku postaci w białych strojach: pisarze, bo na biało mieliśmy się ubrać. Podchodzę, żeby pogadać i lepiej się poznać. Odbyło się wprawdzie spotkanie zapoznawcze, ale jest nas za dużo, żeby wszystkich od razu spamiętać.

Jedna z pisarek, nazwisko raczej znane, pociąga piwo z kufla. To powoduje moją rezerwę, bo o ludziach, którzy piją od południa i na dodatek w pracy – a my, było nie było, jesteśmy w pracy – mam nie najlepsze mniemanie. Rezerwa objawia się tym, że się nie przysiadam, tylko przystaję. A po pięciu minutach odchodzę, bo tyle mi wystarczy, by się zorientować, z jakim typem mam do czynienia. Ze skrajną egocentryczką, która nie potrzebuje rozmówców, a jedynie słuchaczy, cudzej wypowiedzi słucha tylko po to, by się w odpowiednim miejscu móc wtrącić z tekstem „A ja…”, nigdy nie zadaje interlokutorowi pytań, bo i po co, skoro za grosz jej nie obchodzi, co ktoś poza nią ma do powiedzenia.

W ten sposób poznałem Wielką Pisarkę. Odwrotnie to nie zadziałało, bo przez te pięć minut nie wzbudziłem żadnego zainteresowania Wielkiej Pisarki, byłem jedynie kolejną parą uszu, które odeszły od stolika tak samo anonimowe, jak do niego podeszły. Ale przyszło mi zatęsknić za tym ignorowaniem mojej osoby, bo kiedy Wielkiej Pisarce podpadłem, usłyszałem, że włażę w dupę Wielkiemu K., czyli dowodzącemu zespołem organizującym całą imprezę, oraz zostałem nazwany pożytecznym idiotą, żeby zacytować tylko to, co nadaje się do cytowania.

Ale nie uprzedzajmy faktów. Zapomniawszy o Wielkiej P., w przekonaniu, że nie będę już miał z nią większego kontaktu, udaję się pod wieżę, gdzie organizatorzy ze stowarzyszenia Sztukater rozstawiają stoisko z naszymi książkami. Idzie im to jak po grudzie. Niewiele myśląc, organizuję sobie stolik i rozkładam na nim swoje książki. Okazuje się to doskonałym pomysłem, nie giną w masie pozostałych, informacja, że wyłożone kryminały są autorstwa tego gościa, który je sprzedaje, sprawia, że czytelnicy się zatrzymują. Opowiadam im o swojej twórczości, niektórzy kupują. Po jakimś czasie dołącza do mnie inna autorka, która przez Wielką P. też zostanie uznana za pożyteczną idiotkę. Dokłada swoje książki i teraz zachęcamy, że jeśli kogoś nie interesuje kryminał, może nabyć powieść obyczajową.

Nasze wysiłki, by nakłonić przechodniów do podejścia do stolika, parodiuje jedna z zaproszonych śpiewaczek, wołając „ciepłe bułeczki sprzedajemy”. Osobiście się nie gniewam, cieszę się, że śpiewaczce poprawił się humor, bo dziesięć minut wcześniej była pogrążona w czarnej rozpaczy, że organizatorzy przewidzieli jej występ na stojąco, a ona musi mieć krzesło. Jej dramatycznie ze łzami w oczach powtarzane „Jak ja będę śpiewała bez krzesła?” naprawdę chwytało za serce, bardziej niż żale dziecka, które od trzech dni nic nie jadło. Tylko proszę mnie nie pytać, dlaczego sobie tego krzesła nie skombinowała. Naprawdę nie wiem. Może dlatego, że w Carnegie Hall artystom przynoszą.

Ze spotkania autorskiego w wieży wychodzi jedna z pisarek starszego pokolenia. Kręci głową i wyraźnie zdegustowana mruczy pod nosem, że młodziutka wolontariuszka, które je prowadziła, robiła to „nieprofesjonalnie”. Nie wiem, kim jest ta pisarka, jej nazwisko podczas prezentacji nic mi nie powiedziało, ale to wcale nie znaczy, że normalnie nie udziela wywiadów Beresiowi i Szczuce. Pytam Pożyteczną Idiotkę, która ma już swoje spotkanie za sobą, jak ocenia prowadzenie. Dowiaduję się, że dziewczyna nie ma wprawdzie doświadczenia, w tym wieku trudno mieć, ale jest solidnie przygotowana, stara się i ogólnie wypada pozytywnie. Moje spotkanie w niedzielę potwierdzi opinię Pożytecznej Idiotki: wolontariuszka chce się uczyć, korzysta z udzielanych jej wskazówek i ma dryg do prowadzenia takich rozmów. Ale oczywiście doświadczenie powinna zdobywać gdzie indziej, a nie na imprezach typu LiteraTura, które swoją obecnością zaszczyca pisarska crême de la crême.

Pytam też o frekwencję. Jest źle. Ludzi praktycznie nie ma, wygląda na to, że chodzimy sami na swoje spotkania. Zresztą widać to też na dole, rynek jest pustawy, mało kto przychodzi zajrzeć na stoiska. Organizatorzy mimo że mają nagłośnienie, nie zapowiadają poszczególnych spotkań, nie rozdają żadnych ulotek je reklamujących. Następnego dnia odkryję kolejną przyczynę tej nikłej frekwencji: plakat imprezy jest fatalny, zapowiada wielkie wydarzenie kulturalne, wymienia uczestników, tyle że nie ma słowa gdzie, kogo i o której godzinie można spotkać. Czytelnik albo słuchacz ma sam sobie ustalić.

Czas na posiłek. Serwują w miejscowym liceum, idziemy tam. Na miejscu chlew. Jedzenie wyłożone na ławkach w foliowych workach w postaci zmarzniętych brył, które po rozłupaniu mamy sobie podgrzać w mikrofalówce. Do rozłupywania są plastikowe łyżki i nożyki, zużyte wszędzie się walają. Konsystencja potraw jest taka, że trudno ustalić, co przygotowano, nie ma nikogo, kto by informował, posprzątał, podawał, by całej tej, nomen omen, kuchni nie było widać. Ironizuję, że prawdziwy Hilton, ale zostaję.

Pod wieczór łapie nas deszcz, zwijam swoje stoisko, bo nie mam parasola, i idę na spotkanie autorskie jednego z kolegów. Niestety, nie ma gdzie usiąść, bo organizatorzy uznali, że widzowie będą stać (poroniony pomysł), do tego odbywają się dwa spotkania równolegle, a akustyka wieży jest taka, że jedno zagłusza drugie. W parę osób uznajemy, że wolimy pogadać ze sobą przy piwie. Trudno też, żeby autor miał do nas o to pretensje, wiadomo, że tak naprawdę liczy się obecność ludzi z zewnątrz, a to, czy ktoś z „białych” przyszedł, czy nie, jest bez znaczenia, cały czas rozmawiamy przecież ze sobą prywatnie, wymieniamy doświadczenia i poglądy.

I rzeczywiście, w lokalu koleżanka opowiada pasjonująco o swojej książce poświęconej haftom kaszubskim. Niestety, dosiada się do nas Wielka P. i informuje, że piękne hafty to wychodzą po paru piwach. Ale to dopiero początek. Wielka P. jest w wyśmienitym nastroju. Później przyzna się, że wypiła cztery piwa, a z mojego doświadczenia wynika, że oliwa, która daje sobie w szyję od południa, zwykle zaniża ilość wypitego alkoholu przynajmniej o połowę. Później też dowiemy się, że Wielka P. leczyła tymi piwami stres związany z fatalną organizacją imprezy (taki sposób radzenia sobie ze stresem jest objawem pewnej choroby; Wielka P. wprawdzie twierdzi, że normalnie nie pije, ale dla tej choroby to typowe, że człowiek się do niej nie przyznaje). Pierwsze kłopoty Wielkiej P. zaczęły się już przy dojeździe do Wrocławia, bo miała nienaładowaną komórkę, co spowodowało perturbacje w ustaleniu, z której stacji organizatorzy mają ją odebrać. Ktoś mógłby naiwnie uważać, że za ładowanie komórki odpowiada jej właściciel, ale dla Wielkiej P. jest oczywiste, że w chwili, kiedy informuje organizatorów o rozładowującej się baterii, z lądowiska przy siedzibie organizatora podrywa się helikopter, leci w stronę pociągu, a odpowiednio wyszkolony wolontariusz spuszcza się na drabince i przez okno podaje Wielkiej P. naładowaną komórkę. Na dworzec po Wielką P. przyjeżdża inny autor, co ją oburza. Ktoś inny może by się nawet ucieszył, że odbiera go człowiek, z którym z definicji ma więcej wspólnych tematów, uznał, że to przecież obojętne, jakim samochodem się jedzie, grunt, że jest transport, ale dla Wielkiej P. to najwyraźniej afront. Będąc Wielką Pisarką nie odebrał mię przędstawiciel organizatora. Następne pretensje dotyczą tego, że odcinek autostrady, którym można dojechać w stronę Strzelina, jest płatny, o czym nikt Wielkiej P. ani jej kierowcy nie uprzedził, w efekcie ani kierowca, ani pasażerowie nie mają gotówki. Nie da się co prawda wjechać na autostradę bez świadomości, że jest ona płatna, bo jeśli nawet nie zauważyło się znaku drogowego, który o tym informuje, to na bramce trzeba pobrać bilet, ale Wielkiej P. i jej towarzystwu najwyraźniej się to udało. I Wielka P. opisuje nam w formie thrillera szukanie drobnych, by zebrać na opłatę przy wyjeździe, chyba chcąc zasugerować, że gdyby nie zdołali ich znaleźć, samochód zostałby na wieki wieków na autostradzie. Niestety, organizator zawalił na całej linii i nie przekazał Wielkiej P., że również na dolnośląskiej prowincji można się posługiwać kartami płatniczymi. Nie chcę go tu bronić, bo taki brak informacji jest skandaliczny, ale niech na surowej ocenie jakoś zaważy fakt, że przynajmniej poinformował Wielką P., gdzie leży Strzelin, bo bez tego najwyraźniej nigdy nie zdołałaby tam dotrzeć.

„Nikt mi nie powiedział” jest częstym zarzutem Wielkiej P. Nikt jej na przykład nie powiedział, że w internacie, w którym mieszkamy, jest zakaz spożywania alkoholu, więc Wielka P. jest oburzona, że portierka grozi nam wezwaniem policji, kiedy w nocy mocno hałasujemy, a stołowa zastawa nie pozostawia wątpliwości pod wpływem czego. Co prawda wieczorem, kiedy decydujemy się przenieść z knajpy do internatu, o tym zakazie rozmawiamy (i świadomie decydujemy się go zignorować), ale Wielka P. nas nie słucha. Właśnie opowiada swój kolejny świński dowcip. Bo od haftów Wielka P. przeszła do tematyki seksualnej, ze szczególnym uwzględnieniem onanizmu. Sadzi jeden gruby dowcip za drugim, wtrąca, jakie skojarzenia wywołują u niej neutralne słowa w ustach rozmówców („jak okulista, to pewnie onanista”), popisuje się znajomością sprośnych wierszyków. Zdaje się w ogóle nie zauważać, że jej teksty kwitowane są nie śmiechem, tylko zażenowanym milczeniem, że nikt z towarzystwa nie podejmuje rękawicy i nie opowiada dowcipu z tej samej kategorii, że usiłujemy wrócić do rozmów o literaturze. Chociaż przepraszam, to ostatnie akurat zauważa, bo się włącza: „Nienacki miał kompleksy, dlatego jeździł czerwonym cabrio, wyrywał na nie laski i dymał je po spotkaniach autorskich”.

Kontynuujemy imprezę w internacie, kiedy pojawia się Wielki K. Wielki K. jest, powiedzmy, bardzo specyficznym typem: do wszystkich o wszystko ma pretensje, naskakuje na ludzi często w nieprzyjemny sposób, nigdy nie przyzna się, że coś zrobił źle. Można sobie z nim poradzić, tylko trzeba się zorientować, co to za osobowość, i z jednej strony nie pozwolić sobie wejść na głowę (kto będzie pokornie wysłuchiwał, ma przerąbane), ale z drugiej nie reagować na pretensje, z których nic nie wynika i które nic nie wnoszą. Wielkiemu K. nie podoba się, że mieszkamy w innych pokojach, niż wcześniej przydzielone. Uprawia sztukę dla sztuki, bo nie ma to najmniejszego znaczenia, nie ma też zamiaru nas przenosić i temat zostałby zamknięty, gdyby puścić to mimo uszu, ale próba wyjaśniania, dlaczego tak się stało, prowadzi do dyskusji. Jałowej. Potem Wielki K. pyta, czy ktoś ma jakieś życzenia. Wielka P. zgłasza, że chce pomidorów i ogórków, i okrasza to pretensjami (skądinąd słusznymi), że wcześniej warzyw nie było. Wielki K. odrzuca zarzut, Wielka P. traktuje to chyba jako odmowę, bo zaczynają się kłócić. Wielka P. nie zna jeszcze dobrze Wielkiego K., nie wie, że ten werbalnie nie przyzna się do zarzutu, ale de facto tak i następnego dnia będzie czekała na nią skrzyneczka pomidorów i ogórków (rzeczywiście czekała, tylko nie było ich czym pokroić, bo nie dano nam noży :-).

W późniejszej relacji Wielka P. będzie twierdzić, że Wielki K. groził nam opublikowaniem jakichś zdjęć na Facebooku. Najwyraźniej w tym momencie jeszcze się ze mną solidaryzuje, bo Wielki K. wcale nie kieruje groźby pod naszym adresem, lecz wyłącznie pod moim, w reakcji na to, że dwukrotnie złośliwie zwracam mu uwagę, żeby nie mówił „Norwedzy”, tylko „Norwegowie” (złośliwie, bo niektóre słowniki dopuszczają tę pierwszą formę, ale Wielki K. o tym nie wie). Trzeba być naprawdę kiepskim psychologiem, żeby nie dostrzec, że po prostu nie umie znaleźć ciętej riposty (a do tego, że robi błędy, się nie przyzna), ale we wspomnieniach Wielkiej P. urasta to do rozmiarów groźby karalnej. Wielka P. zresztą szybko przestaje traktować mnie jako sojusznika, bo w pewnym momencie mam jej tak dosyć, że na nią naskakuję, ujawniając, co o niej myślę.

Do nocy dyskutujemy o imprezie. Bronię organizatorów. Nie mam w tym momencie świadomości, jaką organizacyjną katastrofą jest impreza, o wielu faktach dowiaduję się dopiero następnego dnia, zakładam, że pretensje wynikają z zetknięcia się z Wielkim K., które na początku rzeczywiście może być szokiem, z koncepcji imprezy (autorzy mają sami wychodzić do czytelników), która rzeczywiście pisarzowi nie musi się podobać, i zwykłych organizacyjnych niedoróbek, które pisarze z zadartym nosem potrafią rozdmuchać do niebotycznych rozmiarów. Ale uznaję racje Wielkiej P., że na przykład niedopuszczalne jest, by prowadzący spotkanie autorskie miał włączony telefon i odchodził porozmawiać, kiedy ktoś do niego dzwoni. W drugą stronę to nie działa. Wielka P. nie chce słuchać, że współpracuję z tymi ludźmi od dawna, że zorganizowali mi sporo udanych spotkań autorskich. Dowiaduję się, że uprawiam dumping, bo nie dostaję za te spotkania pieniędzy. Jakoś nie przypominam sobie, bym wysiudał Wielką P. z jakiegoś spotkania, dlatego że biblioteka czy szkoła musiała jej zapłacić, a mnie mogła zaprosić za darmo. Przypominam sobie za to całą trasę, w której uczestniczyłem razem z cenionymi autorem powieści dla młodzieży. Ceniony Autor ma od groma płatnych spotkań, ale przyjął zaproszenie od Sztukatera, uznając, że spotkanie bezpłatne jest formą reklamy. I jeśli wobec kogoś stosował dumping, to chyba sam wobec siebie.

To, że śmiem bronić organizatorów, zamiast bezwarunkowo i bezkrytycznie podporządkować się opinii Wielkiej P., w połączeniu z tym, że mam ją za osobę, która wyżej sra, niż dupę ma (wedle jej sformułowania, nie mojego), wywołuje jej niepohamowaną wściekłość. Moje relacje z Wielkim K. zostają określone zwrotami, które nie nadają się na tym blogu do powtórzenia, mimo że niejeden wulgaryzm można w moich tekstach znaleźć. Mogę tylko powiedzieć, że nikt mnie w życiu tak nie zjebał, żeby zastosować poetykę i sposób wyrażania się Wielkiej P. Mniej uwłaczające byłoby, gdyby mnie opluła. Przy tym wszystkim Wielka P. wyraża zatroskanie o moją godność, gdyż z drugiej ręki dowiedziała się, że Wielki K. pomiata mną na spotkaniach autorskich. No to chroń mnie, Panie Boże, przed takimi przyjaciółmi jak Wielka P., z wrogami, którzy mną „pomiatają”, radzę sobie sam.

Następnego dnia Wielka P. tokuje na ganku, po raz n-ty powtarza, że zmarnowała dwa dni, bo mogła przez ten czas pisać, po raz n-ty żali się, że wyłożyła pieniądze na pociąg, i informuje, że zabiera się z imprezy, ale nie autobusem organizatorów, bo nic więcej od nich nie przyjmie. Z tego też względu nie zjadła śniadania. Co prawda wypiła kawę, którą również dostarczyli nam organizatorzy, gdyż bez kawy nie może wytrzymać, jednak po wypiciu kawy mogła już w pełni zademonstrować swoją bezkompromisowość. Niestety, tylko współuczestnikom, gdyż nikogo z organizatorów nie ma. Też jestem świadkiem jej heroicznego protestu, ale już się nie odzywam, nie zamierzam więcej z Wielką P. rozmawiać, cieszę się, że to wulgarne, ordynarne babsko zniknie mi z oczu.

LiteraTura II była organizacyjną katastrofą i to trzeba przyznać. Warto jednak by się skupić na zarzutach rzeczywiście zasadnych, a nie mieć pretensje o to, że nie można się z organizatorem porozumieć, bo nie naładowało się komórki. Albo kręcić nosem, że warunki w szkolnym internacie nie odpowiadają tym w trzygwiazdkowym hotelu, skoro z góry było wiadomo, gdzie będzie się nocować. Albo robić z igły widły, że organizatorzy raz nie podstawili autobusu (mieszkamy sześć kilometrów od Strzelina), skoro tylu uczestników ma samochody, że z dojechaniem nie ma najmniejszego problemu. Albo zgłaszać pretensje, że na spotkaniu zapoznawczym nie ma widzów, bo nie wyczytało się w programie, że to spotkanie zapoznawcze, a nie dla publiczności.

Drugą kategorią zarzutów są pretensje o koncepcję imprezy. Autorzy mają być ubrani na biało, mają być aktywni, zachęcać czytelników, spotkania autorskie odbywają się na stojąco. Tak sobie wymyślili organizatorzy. Można tej koncepcji nie akceptować i po prostu odrzucić zaproszenie. Można akceptować częściowo i wziąć w imprezie udział, uznając, że plusy przeważają minusy. Można z koncepcją polemizować, wskazywać na jej praktyczne niedogodności (biały strój zbyt szybko się brudzi) czy że nie daje zamierzonych wyników, ale trudno zakwalifikować niepodobającą się komuś koncepcję jako złą organizację. To tak, jakby Wielka P. została zaproszona na wesele abstynentów, po czym urządziła dziką awanturę, że nikt jej nie uprzedził, że abstynenci nie piją, ona wprawdzie też nie pije, ale na weselu wóda musi być, bo zawsze na weselach jest, i ona jak do państwa młodych nie przepije, to będzie nieszczęśliwa.

I wreszcie zarzuty zasadne. Jedna sprawa to posiłki, rzecz mniej ważna, bo można było na Hilton machnąć ręką i pójść na pizzę, i tak następnego dnia wszyscy zrobili. Druga, kluczowa, to niemal całkowity brak publiczności. Przyjechaliśmy, żeby zaprezentować swoje książki, opowiedzieć o swojej twórczości, i nie mieliśmy komu. A organizatorzy mieli w ręku samograj, ich zaproszenie przyjął zagraniczny autor poczytnych horrorów, nazwisko z pierwszej światowej ligi. Tymczasem na pierwszym spotkaniu z Zagranicznym Autorem we wrocławskiej księgarni, jeśli nie liczyć osób powiązanych z LiteraTurą (pisarzy lub organizatorów), było mniej ludzi, niż przychodzi na spotkania autorskie nieznanego szerszej publiczności Pawła Pollaka. Skoro organizatorzy nie potrafią przy bardzo głośnym nazwisku przyciągnąć setki osób, żeby potem dla innych autorów siłą inercji pozostało po piętnaście, to jest to wyłącznie ich nieudolność, której żadne zewnętrzne okoliczności nie usprawiedliwiają.

Ale jest też kwestia reakcji. Człowiek przyjeżdża, orientuje się, że nic nie działa. Zaproszeni muzycy dowiedzieli się na przykład, że nie ma sprzętu, który im obiecano, i nie mają na czym grać. Czy siedli w knajpie i wściekając się na organizatora, tankowali jak Wielka P.? Która zresztą swoje tankowanie wyjaśnia dosyć oryginalnie, że nie miała co pić, bo w knajpie nie podawano kawy (dla tych, którzy nie orientują się w strzelińskiej gastronomii: dwieście metrów dalej znajdował się lokal z kawą). Nie. Zakasali rękawy i załatwili sobie sprzęt we własnym zakresie. Pisarka, która ma mieć spotkanie równolegle ze mną, widząc, jak te spotkania wyglądają, proponuje, żebyśmy połączyli siły: nie będziemy rozbijać na dwie grupy skąpej publiczności i nie będziemy się nawzajem zagłuszać. A też mogłaby, zamiast szukać rozwiązań, uznać, że nic tylko się uchlewać.

Powiedzmy, że ktoś jest niezaradny albo, jak Wielka P., przyzwyczajony, że wszystko podsuwa mu się pod nos. W porządku. No to niech postawi na imprezie krzyżyk, weźmie swojego laptopa, którego ma ze sobą, i niech pisze, skoro goni go termin oddania książki. Zamiast biadolić i w kółko powtarzać każdemu, kto chce słuchać i kto nie chce słuchać, że organizatorzy zmarnowali mu dwa kluczowe dni życia i niemal pozbawili środków do życia, zmuszając do wydania własnych pieniędzy na pociąg. Swoją drogą ciekawe, że tak bezkompromisowo zwalczająca „dumping” Wielka P. przyjeżdża z dość daleka na imprezę, za którą nie tylko nie dostanie honorarium, ale nawet zwrotu kosztów podróży (a zwrot kosztów jest standardem; miałem blisko, to pojechałem, gdyby impreza odbywała się w miejscu zamieszkania Wielkiej P., nie przyjąłbym zaproszenia).

Moje osobiste plusy i minusy LiteraTury. Sprzedałem trochę swoich książek, przy czym bywałem już na imprezach, gdzie zeszło mniej, czyli plus. Liczyłem jednak, że sprzedam więcej, że Zagraniczny Autor okaże się magnesem dla czytelników, a mnie skapnie. Czyli minus. Spotkanie autorskie na minus, nie licząc „białych”, była jedna osoba, czyli na mnie i koleżankę wypadło po pół, co stanowi frekwencyjny rekord na dole skali. Spotkanie z Wielkim K., które dla Wielkiej P. okazało się traumą, dla mnie jest neutralne, Wielki K. nie waży się na mnie krzyczeć. Odnowienie znajomości z ludźmi, których poznałem podczas pierwszej edycji, oraz nawiązanie nowych trzy plusy. Spotkanie z Wielką P. minus jak stąd do Moskwy. Mimo to towarzysko do przodu, bo każda z osób, którą polubiłem, jest tak ciekawym i fantastycznym człowiekiem, że jej poznanie warto było okupić nawet spotkaniem z kimś do tego stopnia nieprzyjemnym co Wielka P. Zawodowo raczej kiepskawo, ale w przypadku nieznanego autora spotkanie, na którym pojawia się jeden czytelnik albo żaden, jest przykrym chlebem powszednim. I dlatego nie ma powodu, żeby rozdzierać szaty. A kiedy człowiek widzi, jak Wielka P., która zna tylko aule nabite publicznością po brzegi, której normalnie spotkania organizuje zawodowa agencja PR, a nie amatorskie stowarzyszenie, która nocuje w Astoriach, a nie w internatach, którą ugaszczają francuskimi specjałami, a nie łazankami z mikroweli - toczy pianę i histeryzuje, jakby ktoś jej wymordował rodzinę albo wybuchła trzecia wojna światowa, to przesłania mu to skalę organizacyjnych niedoróbek. Bo wtedy cała uwaga skupia się na histeryczce, całość z rzeczy wkurzającej staje się śmieszna i groteskowa.


PS. To miała być pointa, ale okazuje się, że Wielka P. nie ograniczyła się do obsmarowywania organizatorów (do czego ma święte prawo). Podobno grozi im sądami i prokuratorem, choć żadnego przestępstwa nie popełnili (jeśli ktoś naruszył przepisy, to Wielka P. pijąc w internacie), podobno udało się jej też doprowadzić do tego, że jedna z sieci księgarskich zerwała ze stowarzyszeniem współpracę. Jeśli to prawda, oznacza to, że Wielka P. małostkowo mści się za… no właśnie, za co? Organizatorzy nikogo nie oszukali ani nie działali w złej wierze, nie zorganizowali tej imprezy, żeby się kosztem pisarzy wzbogacić, tylko chcieli zrobić coś dobrego dla kultury, zebrać pieniądze na dom dziecka. Zgoda, totalnie im nie wyszło, położyli imprezę koncertowo, ale jeśli dla Wielkiej P. jest to powód, żeby ich niszczyć, to powiem tak: Sztukater organizacją LiteraTury II owszem sięgnął dna, ale Wielka P. przez swoją reakcję plasuje się pod trzymetrową warstwą mułu.

PS II. Będę kasował wszystkie komentarze, pozwalające zidentyfikować Wielką P., więc proszę bez nazwisk i linków.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 01, 2014 00:30

August 28, 2014

Propozycja wydawnicza

Opowiadanie pt. „Propozycja wydawnicza” udostępniłem niecały rok temu blogowi Książki Oli jako tekst towarzyszący wywiadowi. Ponieważ później usunąłem je ze swojej strony, powstała paradoksalna sytuacja, że moje opowiadanie jest dostępne tylko na cudzym blogu. Likwiduję więc ten paradoks, kończąc wakacyjny cykl powtórkowych tekstów.

PROPOZYCJA WYDAWNICZA

(Opowiadanko żart, choć tym, dla których to są realia, wcale nie jest do śmiechu)

„Staremu śniły się lwy”. Ostatnie zdanie, ostatnia kropka i euforia. Mój pierwszy utwór, nad którym pracowałem blisko rok, był gotowy. Wcisnąłem Ctrl+P i z niecierpliwością patrzyłem, jak drukarka wypluwa kolejne kartki. W końcu trzymałem w ręku moje dziecko. Jako jego matka odczuwałem niesłychane szczęście, zapomniawszy już o bólach porodowych, jako ojciec patrzyłem na nie z dumą, widząc w nim samą doskonałość. Tę doskonałość musiał jeszcze dostrzec jakiś wydawca, co w przypadku debiutanta wcale nie było oczywiste, ale w tej chwili nie miałem wątpliwości, że w księgarniach w działach z literaturą piękną między Hellerem a Hłaską pojawi się moja książka. Przejrzałem strony internetowe wydawnictw, żeby dowiedzieć się, w jakiej formie powinienem przesłać tekst. Dobrze, że to zrobiłem, bo okazało się, że jedne prosiły o wersję elektroniczną, uznając nadsyłanie maszynopisów za niedopuszczalne, skandaliczne, wręcz zbrodnicze („proszę szanować lasy”, „czy państwo naprawdę chcą, żeby nam się urwał sufit?”), a drugie wręcz przeciwnie („dbajcie o nasze oczy, oślepniemy, czytając to wszystko na monitorach!”). Trzymając się ściśle zaleceń, wysłałem moje dzieło do dwudziestu oficyn i zacząłem niecierpliwie wyczekiwać odpowiedzi. Każdy dzwonek telefonu, każdy niebieski pasek zapowiadający nowego maila wywoływał u mnie palpitację serca, ale dzwonili i pisali członkowie rodziny, znajomi i współpracownicy. Wydawcy nie. Po miesiącu zrozumiałem, że moje nadzieje na błyskawiczną odpowiedź wynikały jedynie z niecierpliwości debiutanta. Po dwóch miesiącach byłem całkowicie spokojny, bo dowiedziałem się, że wydawnictwa dostają po kilka propozycji dziennie i potrzebują czasu, żeby je wszystkie przeczytać. Po trzech miesiącach nabrałem przekonania, że mój tekst trafił do redakcyjnych koszy, plastikowych lub wirtualnych. Po czterech pożałowałem, że zachciało mi się zostać pisarzem. Po pięciu zadzwoniłem do wydawnictwa Wabik, które podawało na swojej stronie internetowej, że udziela odpowiedzi w ciągu kwartału. – Pan chyba żartuje – redaktor, który znalazł dla mnie czas już po moim dziesiątym telefonie, był bardzo zdziwiony oczekiwaniami, że wydawnictwo odpowie w obiecanym terminie – dostajemy tyle maszynopisów, że redakcja wygląda jak Biblioteka Narodowa, nie mamy ludzi, żeby przeczytać to w trzy miesiące, czeka się co najmniej rok. Ta odpowiedź – choć nie wyjaśniała, dlaczego Wabik podaje termin, o którym z góry wie, że go nie dotrzyma – paradoksalnie mnie ucieszyła. Dotychczasowy brak reakcji nie oznaczał jeszcze odrzucenia mojej propozycji. I rzeczywiście. Powoli zaczęły spływać odpowiedzi. Mailem. Odmowne. „Pański utwór nadaje się do publikacji – pisało wydawnictwo Beris – ale, niestety, na najbliższe dwa lata mamy już wypełniony plan wydawniczy”. Odpisałem grzecznie, że nie śpieszy mi się, mogą mnie umieścić w planie wydawniczym na trzeci rok. Moja cierpliwość została milcząco odrzucona. „Dziękujemy za nadesłanie Pańskiej twórczości, ale nie mieści się ona w naszym profilu wydawniczym” – oceniło wydawnictwo Symbol. Zdziwiłem się, bo przed wysyłką starannie zapoznałem się z ofertą wszystkich wydawnictw, żeby nie fatygować tych, które wydawały inny rodzaj literatury. Jeszcze raz przejrzałem książki Symbolu, których całkiem sporo mam na półkach. Nie potrafiłem dostrzec, pod jakim względem wypadam z profilu. Aż w końcu mnie oświeciło: patrzyłem na tytuły, a powinienem na autorów. Symbol wydawał noblistów. Ja Nobla w dorobku nie miałem. Ale okazało się, że może być gorzej. Wydawnictwo Kazimierz i S-ka postanowiło nie owijać w bawełnę i przywaliło mi z grubej rury: „Grafomania, przy której Mniszkówna to wybitna pisarka. Nie wiemy, czym powinien Pan się zajmować, ale wiemy, czym nie powinien: pisaniem”. Najpierw ogarnęło mnie oburzenie, że przecież się nie znają, potem ochłonąłem i dotarło do mnie, że jednak się znają, nie byli to przypadkowi ludzie, tylko tacy, którzy na literaturze zęby zjedli. Ocena renomowanego wydawnictwa musiała być miarodajna. Pogrążyłem się w rozpaczy. Z marzeń o pisarstwie nici. Uroczyście spaliłem oryginał i przyszykowałem sobie stryczek. Kiedy wszedłem na taboret, komórka rozbrzmiała arią toreadora z „Carmen”. Uznałem, że powinienem odebrać. Ostatecznie samobójstwo nie jest powodem, żeby być niegrzecznym. A że komórkę miałem w kieszeni spodni, grzeczność nie wymagała ode mnie żadnego wysiłku. – Dzień dobry, moje nazwisko Brysz, jestem właścicielem wydawnictwa Pergamin. Rozluźniłem pętlę, odpowiedzi odmowne przychodziły mailem, nikt wcześniej do mnie nie dzwonił. Czyżby telefon oznaczał przyjęcie tekstu? Ale dlaczego mieliby wydawać grafomana? – Bardzo nam się spodobało co pan napisał… Tak nerwowo zdejmowałem pętlę, że w trakcie omal nie przewróciłem taboretu. – … i chcemy zaproponować panu publikację. – Bardzo się cieszę. Z wysokości podestu ukłoniłem się publiczności, dziękując za przyznaną właśnie Nike. – Ma pan niewątpliwie talent. Zapomniałem o groszowej Nike i odebrałem noblowski czek na milion dolarów. – Kiedy przyśle nam pan resztę? Czyżbym nie posłał całości? Przecież pedantycznie sprawdzałem, czy w każdej przesyłce jest kompletny maszynopis. – Jaką resztę? – No, resztę książki. Tego, co pan napisał, jest za mało, książka musi mieć minimum siedem i pół arkusza, czyli trzysta tysięcy znaków. Między okładkami musi być dużo papieru, żeby czytelnik zechciał wyłożyć te dwadzieścia parę złotych. A taniej książka nie może kosztować, bo się nam nie opłaci. Nigdy nie zetknąłem się z taką miarą jak arkusze ani nie kupowałem książek na kilogramy. – A moja ile ma tych arkuszy? – Dokładnie nie wiem, bo nie przysłał nam pan wersji elektronicznej... Pamiętałem, że Pergamin jej nie chciał. – ...na moje oko nawet nie połowę tego. – Ale to jest zamknięta całość. – Trzeba będzie rozbudować albo dopisać drugą część. Nasz redaktor panu pomoże. Tekst jest bardzo dobry, ale trzeba go przeredagować. Właściwie napisać od nowa. Zbaraniałem. – Znaczy się redaktor będzie jako współautor? – Pół miliona dolarów wyparowało z mojego konta. – Tylko bez sarkazmów proszę – obruszył się wydawca. – Bo zakończymy tę rozmowę. – Przepraszam – uznałem, że lepiej się pokajać, niż udowadniać, że wcale nie siliłem się na sarkazm. – Na przykład trzeba będzie odmłodzić głównego bohatera. Reklamodawców interesuje target w przedziale 16-49 lat i bohater musi być w tym wieku, żeby konsumenci mogli się z nim utożsamić. – Reklamodawców? – nie nadążałem za tokiem rozumowania interlokutora. – Przecież w książkach nie zamieszcza się reklam. – W książkach nie. Ale w prasie i telewizji tak. Myśli pan, że jakaś gazeta opublikuje recenzję powieści, jeśli obok nie będzie mogła zamieścić reklamy? Albo że telewizja puści film nakręcony na jej podstawie, jeśli reklamodawcy nie będą chcieli przy nim dać przynajmniej godziny reklam? Może i puści w ramach misji, ale o trzeciej nad ranem! Film na podstawie mojej powieści, zabrzmiało to jak najsłodsza muzyka. – Co ja gadam, o trzeciej też nie puści, bo w telewizji rządzą teraz prawicowcy, a pan dał akcję na Kubie. Czy pan nie wie, że Kuba ciągle jest komunistyczna, a Castro wiecznie żywy? Reklama w „Naszym Dzienniku” i Radiu Maryja z góry odpada. – Myślałem, że Radiu Maryja nie wolno puszczać reklam – zauważyłem nieśmiało. Brysz westchnął przeciągle. – Pan może z tej Kuby niedawno do nas przyjechał? Kto się kogo boi? Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ojca dyrektora czy ojciec dyrektor Krajowej Rady? Uznałem pytania za retoryczne i pominąłem milczeniem. – Musi pan przenieść akcję z Kuby do Polski, najlepiej przedwojennej, teraz to modne, wie pan, Krajewski i te klimaty. – Ale to nie jest kryminał, poza tym akcja dzieje się na morzu – zaprotestowałem. – Polska też ma morze, którego wcale nie musi się wstydzić. Tego patriotycznego argumentu nie potrafiłem obalić. – Brakuje mi seksu – oznajmił niespodziewanie wydawca. Z początku nie wiedziałem, czy seks skojarzył mu się z Kubą, czy z Radiem Maryja, zwykle to księżom wszystko kojarzy się z seksem, a nie seks z księżmi. Potem naszła mnie jednak obawa, że Tadeusz Rydzyk przywiódł mu na myśl koalicję, której patronował, PiS-u z Samoobroną, ta ostatnia seksaferę i że pan Brysz domaga się teraz ode mnie seksu za wydanie książki. Rozważałem, jak dyplomatycznie z tego wybrnąć, nie zrażając go zdecydowaną odmową. – Przykro mi, chętnie bym pomógł, ale jestem hetero… – W książce! – Aha. Ale tam nie może być seksu, bo kobiety w ogóle w niej nie występują. – Za co Szczuka pana zaszczuje, zgodnie z parytetem połowa bohaterów powinna być płci żeńskiej. Ale ja akurat nie jestem zwolennikiem parytetów. Nie szkodzi, że nie ma kobiet, bohater może się onanizować. Podczas połowu się poranił, czyli zasada dwóch płynów zostanie zachowana. – Zasada dwóch płynów? – powtórzyłem niezbyt mądrze, bo nigdy w życiu nie słyszałem o zasadzie dwóch płynów. – Sperma tryska / Krew się leje / I książka schodzi / Jak świeże ukleje – wyrecytował sprzedawca. To znaczy, wydawca. – Ojciec dyrektor to zaakceptuje? Jako duchowny katolicki na pewno uznaje masturbację za grzech. – A Unię Europejską za szatana, ale kasę stamtąd ciągnie jak narkoman kokę. À propos uklei, nie może pan używać takich trudnych słów jak „marlin”, trudne słowa zrażają czytelników. Żyjemy w kulturze obrazkowej, czytelnicy w znakomitej większości, mówię to panu w zaufaniu, są półgłówkami. – Ale marlin to nazwa ryby, nie mogę użyć prostszego synonimu. Jak ktoś nie wie, niech sprawdzi w Wikipedii. Zresztą zawsze można dać przypis. – Wiem, że nazwa ryby, przecież mówię, że à propos uklei. A czytelnik nie będzie nigdzie szukał, jak od razu nie zrozumie, to się zniechęci. Musi pan zamienić tego marlina na rekina. – Wtedy zakończenie będzie bez sensu! – I tak jest bez sensu. Powinien być happy end. Że on tę rybę doholowuje w całości, na przystani czeka na niego blond piękność i dumna z jego wyczynu oddaje mu się na pomoście. Według badań rynkowych książki ze szczęśliwym zakończeniem osiągają o dwadzieścia siedem procent wyższe nakłady niż te, w których bohaterowie umierają. – Teraz rozumiem, dlaczego po „Romeo i Julii” Szekspir napisał „Sen nocy letniej”. Tym razem sarkazm był zamierzony, ale wydawca go nie dostrzegł. – Wtedy nie prowadzono jeszcze badań rynkowych i Szekspir nie miał pojęcia, jak pisać. Gwarantuję panu, że w dzisiejszej wersji Romeo i Julia byliby szczęśliwym małżeństwem z trzydziestoletnim stażem. – Raczej rozwodnikami. – Co? – Dzisiaj ponad połowa małżeństw się rozpada, więc żeby trafić do tej większej grupy, Szekspir musiałby z Romea i Julii zrobić rozwodników. – Ma pan rację. Widzę, że zaczyna pan chwytać, o co w tym wszystkim chodzi – stwierdził wyraźnie zadowolony właściciel wydawnictwa. – W takim razie z pewnością nie będzie pan się sprzeciwiał zmianie tytułu. – Dlaczego?! Na jaki?! – Na jaki, to nie wiem, ustalimy to z hurtowniami. A zmienić trzeba, bo rozmawiałem z panią Alicją z działu handlowego i ona mówi, że tytuł jest niefortunny. Who the fuck is Alice? – Z hurtowniami? Handlowcy mają decydować o tytule mojego dzieła? Przecież tytuł leży w gestii autora. – Formalnie tak, ale to oni muszą sprzedać książkę. I od razu panu powiem, że na tak bezbarwny tytuł się nie zgodzą. Musi być coś dużo bardziej dynamicznego, na przykład „Walka żywiołów” albo „Starcie gigantów”. – Jakich żywiołowych gigantów? Przecież główny bohater jest słabym starcem! – Już uzgodniliśmy, że go pan odmłodzi. Najlepiej tak do trzydziestki. Pan sam ile ma lat? Coś mnie tknęło, żeby się do moich pięćdziesięciu trzech nie przyznawać. Zacząłem się obawiać, że zaawansowany wiek jest niemile widziany nie tylko w przypadku literackich bohaterów. – Właśnie trzydzieści. – Świetnie. Najlepszy czas na debiut. Człowiek jest już na tyle dojrzały, że ma coś mądrego do powiedzenia, i na tyle młody, że nadaje się do pokazywania na spotkaniach autorskich. Zrozumiałem, że w charakterze objazdowej atrakcji już nie wystąpię. – Czyli bylibyśmy dogadani. Proszę nanieść omówione poprawki i przesłać nam nową wersję. Wydawca się rozłączył, a ja przeniosłem wzrok na pętlę zwisającą z żyrandola. Może jednak zdążyłem popełnić samobójstwo i wylądowałem w pisarskim piekle?
(2010)
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 28, 2014 10:47

August 25, 2014

Skreślamy szóstki!

Zrobiłem tłumaczenie dla sądu w sprawie o rozbój i sędzia postanowił przyznać mi wynagrodzenie. Ładnie z jego strony i nawet poganiać nie musiałem, 22 lipca wysłałem dokumenty, już 8 sierpnia (kto współpracuje z sądami, ten wie, że w tym "już" nie ma krzty ironii) zostało wydane poniższe postanowienie:

Przeczytałem je, bo na ogół czytam wszystko, co mi instytucje przysyłają. Wyjątek zrobiłem dla pism Sanepidu i Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska (albo jakoś tak), kiedy złożyłem skargę na hałasujące pod oknami tramwaje. Wywołało to spór kompetencyjny między tymi dwiema instytucjami, które zaczęły słać sobie kilkunastostronicowe elaboraty z wywodami, że nie jedna, tylko druga powinna się sprawą zająć. Jako zainteresowany dostawałem kopie, które płynnym ruchem bez czytania posyłałem do kosza.

Wróćmy jednak do postanowienia. Przeczytawszy, dowiedziałem się, że sędzia przyznał mi należność na podstawie dekretu z 1950 roku o należności świadków, biegłych i stron w postępowaniu sądowym. Stroną tego postępowania nie jestem, bo na nikogo nie napadłem ani nie zostałem napadnięty. Świadkiem też nie, bo o trzeciej nad ranem śpię grzecznie w swoim łóżku, a nie szlajam się po ulicach. Wychodzi na to, że sędzia uznał mnie za biegłego. Ale biegłym również nie jestem, bo wtedy na przykład miałbym uprawnienia na pięć lat, a nie dożywotnio, i byłbym ustanowiony przy wrocławskim sądzie, a nie na całą Polskę.

Pomyślałem, że wyjaśnienia zagadki, dlaczego sędzia wobec tłumacza przysięgłego stosuje przepis dotyczący świadków, biegłych i stron, muszę szukać w tym drugim przywołanym akcie prawnym: w rozporządzeniu Ministra Sprawiedliwości w sprawie kosztów przeprowadzenia dowodu z opinii biegłych w postępowaniu sądowym. Ale tu niespodzianka: akt został uchylony. Nie, bynajmniej nie w tym czasie, kiedy pismo do mnie szło, a teraz, kiedy przesyłki dostarcza InPost, rzeczywiście potrafi to dłużej trwać. Uchylenie nastąpiło ponad rok temu i od maja 2013 rzeczone rozporządzenie ma taką samą moc prawną jak dekret Zygmunta I ograniczający prawa handlowe Żydom lwowskim.

Troszkę się zaniepokoiłem, bo skoro sędzia nie przyznał mi należności na podstawie rozporządzenia Ministra Sprawiedliwości w sprawie wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego, to mógł mi przyznać kwotę inną niż określoną w tymże rozporządzeniu. „Inną” znaczy też wyższą, ale praktyka życiowa i doświadczenie podpowiadają, że kiedy instytucja państwowa może dać mniej, to da mniej. Sprawdziłem więc, na jaką kwotę wystawiłem rachunek, i odetchnąłem z ulgą, bo dostałem dokładnie tyle, ile – zgodnie z wymienionym rozporządzeniem – mi się należało. Czyli sędzia na podstawie przepisów, które nie mają w tym wypadku zastosowania, a po części już nie obowiązują, wydał prawidłowe postanowienie. Domyślam się, że kiedy chodził do szkoły, ułamek 16/64 skracał przez skreślanie szóstek. Grunt, że wynik właściwy, jaką metodą się do niego doszło, to sprawa drugorzędna.

Ponieważ mam jeszcze tłumaczyć na rozprawie zeznania napadniętego Szweda, zastanawiam się, na jakiej podstawie sędzia przyzna mi wynagrodzenie za tłumaczenie ustne. Bo przecież przepisów, które tłumacza przysięgłego nie dotyczą albo już wygasły, jest od groma, i trzymanie się cały czas tych samych byłoby nudne. Dlaczego nie miałby wydać postanowienia opartego na ustawie o grzebalnictwie i konstytucji PRL?

W Polsce można zostać sędzią, mając elementarne kłopoty z logiką, a zatem opieranie się na niewłaściwych przepisach zapewne nie będzie stanowiło przeszkody w karierze. Nasz sędzia awansuje do Sądu Okręgowego, zamiast złodziei będzie sądził morderców i skazywał ich na podstawie ustawy o uboju rytualnym.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 25, 2014 00:30

August 21, 2014

LiteraTura II Strzelin 2014

W najbliższy weekend 23-24 sierpnia odbędzie się druga edycja LiteraTury, w której wezmę udział. Imprezę tym razem będzie gościł Strzelin. Szczegóły na stronie organizatora, stowarzyszenia Sztukater. Serdecznie zapraszam.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 21, 2014 10:41

August 18, 2014

Papier czy elektronika

Kiedy pojawia się temat elektronicznego czytania, momentalnie tworzą się dwa obozy, zwolenników i przeciwników. Przy czym jedni i drudzy są uprzedzeni do tej formy czytania, której nie preferują. Argumenty pojawiają się dopiero post factum i, jak to w Polsce, nie służą temu, by coś ustalić, tylko by bronić z góry założonej tezy. I tak z jednej strony mamy „postępowców”, dla których dana powieść staje się warta przeczytania dopiero wtedy, kiedy pojawi się w formie elektronicznej, choć na papierze fabuła jest dokładnie taka sama, a z drugiej „konserwatystów”, którzy oświadczają, że wolą czytać na papierze, choć nigdy czytnika w ręku nie mieli i równie dobrze mogliby oświadczać, że wolą żytnią od sake, w sytuacji, gdy tej drugiej nigdy nie pili.

Dla obu stron ważniejszy od treści, będącej przecież istotą książki, staje się nośnik, za którego pomocą ta treść jest przekazywana. I zamiast dyskusji o tym, co pisarz chciał nam przekazać, mamy dyskusję, czy lepiej z jego myślami zapoznać się z czytnika, czy z zadrukowanych kartek.

Owszem, w tym sporze więcej argumentów mają zwolennicy elektronicznego czytania, co wynika z faktu, że każdy postęp daje nowe możliwości. Sam ogromnie doceniam, kiedy najdzie mnie w niedzielę ochota na książkę, której nie mam w swoich zbiorach, że mogę wejść do internetu i po wyszukaniu interesującej mnie pozycji w kilka sekund mieć ją na czytniku. Albo to, że wyjeżdżając na urlop, nie muszę zastanawiać się, ile książek ze sobą wziąć, i rozstrzygać kwestii, czy lepiej dźwigać, czy ryzykować, że to, co zabrałem, przeczytam, zanim urlop dobiegnie końca. Argumenty zwolenników papieru są natury bardziej estetyczno-sentymentalnej. Książka to ładny przedmiot, pomieszczenie wypełnione woluminami ma niepowtarzalną atmosferę.

Sporu nie ma co szczegółowo przytaczać, dlatego że jest on w dużej mierze bezprzedmiotowy. Zarysowana w tytule alternatywa jest fałszywa, ponieważ nie ma konieczności dokonywania wyboru. Żyjemy w czasach, kiedy mamy dwa nośniki, i wszystko wskazuje na to, że nieprędko się to zmieni. Nawet najwięksi orędownicy książki elektronicznej przestali wieszczyć śmierć papierowej w perspektywie góra dekady, a grafomani, dla których e-booki wydawały się ziemią obiecaną, przesiedli się na „współfinansowanie”, bo koniecznie chcą mieć swoje wypociny drukiem. Skoro mamy dwa nośniki, to można korzystać z obu i moim zdaniem to jest najrozsądniejsza postawa. Zarówno oddanie swojego księgozbioru na makulaturę po kupieniu czytnika (zawsze może się zepsuć), jak i bronienie się przed korzystaniem z czytnika, bo książka pachnie (pachnie klej i jego tubkę zawsze można sobie podczas czytania na Kindle’u otworzyć) zasługuje na popukanie się w czoło.

Co jest istotne, komfort czytania jest dokładnie taki sam, z lekkim wskazaniem na czytnik, dlatego że można ustawić sobie dowolną wielkość czcionki. Tutaj mamy lekki paradoks, bo ta funkcja czytnika będzie najbardziej przydatna osobom starszym, które nowinkom technicznym są najbardziej niechętne.

Opowiadając się za tym, by bez rezygnowania z czytania na papierze dać sobie nowe możliwości, jakie wiążą się z czytaniem elektronicznym, dostrzegam, nazwijmy to drętwo: potrzebę działań edukacyjnych w tym zakresie. Ostatnio ukazał się w „Wyborczej” wywiad z dziewczyną prowadzącą na Facebooku stronę z cytatami z książek. Zapytana o elektroniczne czytanie odpowiada, że jest przeciw, bo ją oczy bolą od komputera. Rozmawiam z młodą dziewczyną, która książki dosłownie połyka. Pytam ją, czy wie, co to jest czytnik. Pierwsze skojarzenie, jakie ma, to czytnik kart. Precyzuję, że chodzi mi o czytnik do e-booków. Wtedy mówi, że to coś w rodzaju tabletu. No właśnie nie. Czytnik od tabletu i komputera różni się ekranem, wykonanym w technologii elektronicznego atramentu, niepodświetlanym, przez co doskonale imituje on kartkę papieru i tak samo jak papier nie męczy wzroku. Złudzenie jest do tego stopnia, że kiedy odebrałem zakupionego Kindle’a, chciałem zerwać z niego naklejoną kartkę z tekstem. Żadnej kartki nie było, tekst znajdował się na ekranie.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 18, 2014 00:30

August 13, 2014

Gatunek: tłumacz

W ramach uszczęśliwiania moich czytelników tym, co napisałem wcześniej, kolejny powtórkowy tekst:

Wędrując sobie po sieci, natrafiłem na artykuł o zawodzie tłumacza. Ponieważ ten właśnie zawód wykonuję, artykuł mnie zaciekawił i go przeczytałem. Po przeczytaniu spadłem z krzesła. Po wdrapaniu się z powrotem na krzesło, postanowiłem to kuriozum skomentować.

Znawcy przedmiotu wiedzą, że nie ma tłumaczeń idealnych i każde stanowi mniej lub bardziej wierną trawestację, przeróbkę oryginału.

Znawcy przedmiotu wiedzą, że istnieje takie pojęcie, jak przekład ekwiwalentny. Zapewniający czytelnikowi te same wrażenia co oryginał. Trawestacja ma się tak do przekładu, jak odbicie w krzywym zwierciadle do odbicia w lustrze.

Ponieważ jednak kwestia tłumaczenia jest skomplikowana, wśród tłumaczy rozróżnia się najrozmaitsze odmiany: tłumacza literackiego, przysięgłego, kabinowego, symultanicznego i kilka innych.

No i dowiedzieliśmy się, że tłumacz to coś w rodzaju zwierzęcia, które występuje w bardzo ciekawych odmianach. Równie dobrze można podzielić chirurgów na neurochirurgów, chirurgów mających uprawnienia biegłego sądowego, kardiochirurgów, chirurgów wykonujących operacje serca i kilku innych. Tłumacz kabinowy i symultaniczny to jedno i to samo. Tłumaczenie symultaniczne to tłumaczenie jednoczesne, a kabina jest sprzętem takie tłumaczenie umożliwiającym.
Tłumaczy można podzielić na pisemnych i ustnych. W zasadzie są to dwa odmienne zawody, bo wymagają przeciwstawnych predyspozycji. W niektórych językach, na przykład w niemieckim i szwedzkim, na określenie tych dwóch specjalności występują dwa różne słowa. Tłumaczy ustnych można podzielić na symultanicznych i konsekutywnych (w tym wypadku tłumacz czeka, aż mówiący zakończy wypowiedź lub jej część, i dopiero wtedy tłumaczy). Pisemnych w zależności od rodzaju tłumaczonych tekstów na technicznych, ekonomicznych, literackich itd. To trochę płynne, bo na ogół rzadko przekłada się tylko jeden rodzaj tekstów, ale rzeczywiście można mówić o specjalizacji. Tłumacz przysięgły to osobna kategoria. Jako jedyny musi mieć formalnie potwierdzone umiejętności. Pisemnie zajmuje się głównie tłumaczeniem dokumentów, a jego pieczątka nadaje tłumaczeniu moc urzędową, natomiast ustnie tłumaczy w sytuacjach oficjalnych (proces sądowy, ceremonia ślubna, przesłuchanie przez policję itp.).

Predyspozycje: Choć liczba osób znających języki obce jest spora, to nie każdy może zostać tłumaczem.

Święta prawda. Choć każdy umie biegać, nie każdy może zostać sprinterem.

Tłumacz nie tylko bowiem musi znać język, ale musi go opanować doskonale.

Święta prawda. Jak ktoś chce zostać sprinterem, musi biegać szybciej od innych.

Nie wystarczą tu predyspozycje językowe – konieczny jest jeszcze talent językowy w dziedzinie komunikacji słownej.

A jak ktoś nie ma „talentu językowego w dziedzinie komunikacji słownej”, to może zostać tłumaczem pisemnym czy nie?

Niezbędne są umiejętności łatwej komunikacji z innymi, a więc talenty interpersonalne (jeśli pracuje z ludźmi).

Jeśli pracuje w kabinie, to pracuje z ludźmi czy nie?

Potrzebna jest wyobraźnia, dokładność i precyzja w wyrażaniu się oraz myśleniu.

Można powiedzieć, że tak samo jak przy pisaniu artykułów.

Jak każdemu filologowi, tłumaczowi potrzebne jest także tzw. ucho językowe, a więc większa niż przeciętnie wrażliwość na słowo.

Myślałem, że ucho językowe to takie z dłuższym płatkiem i już chciałem iść do lustra sprawdzić, czy nadaję się na tłumacza, ale na szczęście doczytałem do końca. Tylko nie wiem, co to jest ta wrażliwość na słowo. Że niby jak tłumacz usłyszy słowo „rozpacz”, to płacze, wybucha śmiechem, kiedy ktoś powie „radość”, a dyskretnie rzucone „seks” go podnieca?

Jeśli chce być tłumaczem symultanicznym, musi mieć odpowiednią prezencję i kulturę bycia

Bo, jak wiadomo, tłumacz konsekutywny może tłumaczyć na spotkaniu biznesowym w dresie, a przysięgły w trakcie rozprawy sądowej na kacu.

a także refleks i umiejętność koncentracji, nawet w zgiełku

W jakim zgiełku jak ma kabinę?

Jeśli chce być tłumaczem przysięgłym, powinien być odpowiedzialny

Właśnie. Odpowiedzialność to jest najważniejsza cecha tłumacza przysięgłego. No bo jakby taki nieodpowiedzialny przetłumaczył na przykład akt ślubu, to potem nie wiadomo by było, czy ten akt ważny, czy nieważny, a jak to tak na kocią łapę?

jeśli zaś ma zamiar zostać tłumaczem literackim, powinien być zarazem pisarzem

O w mordę jeża! A ja pisarzem zostałem dopiero po przetłumaczeniu dziesięciu książek. To znaczy, że te dziesięć się nie liczy?

i posiadać dar przekładania nie tylko słów, ale i wyobrażeń, kontekstów kultury, a nawet melodii języka.

– Redaktorze, książkę tłumaczowi odesłać do poprawki.
– Dlaczego? Przecież przekład jest dobry.
– Gdzie tam dobry? Wyobrażeń nie przetłumaczył ani kontekstów kultury!
– Jakich kon...
– Melodii języka też nie przełożył, fuszer jeden, pan słyszy melodię?
– Nic nie słyszę, cicho jest.
– No właśnie. Odesłać!

Z chwilą, kiedy rozwinęły się kultury różnych narodów, a ich relacje stały się częstsze, pojawił się też zawód tłumacza

To jest oczywiście propaganda tych samych wrażych sił, które utrzymują, jakoby człowiek pochodził od małpy. Zawód tłumacza pojawił się, kiedy Pan Bóg pomieszał języki budowniczym wieży Babel. Wtedy szatan przyniósł na grzbiecie tłumacza, żeby mogli kontynuować budowę. Tłumacz to po prostu szatańskie nasienie.

Dziś translatologia, czyli wiedza o przekładzie językowym

W odróżnieniu od jakiego przekładu?

jest dyscypliną uniwersytecką (...). I choć wiedzy o przekładzie nie naucza się na odrębnych studiach, na wielu filologiach w kraju prowadzi się specjalności translatologiczne, często bardzo praktyczne i pod kątem określonych potrzeb rynku pracy.

To jak, naucza się wiedzy o przekładzie, czyli teorii, czy praktycznego tłumaczenia?

Współcześnie praca tłumacza znacznie się zmieniła. Pojawiły się słowniki elektroniczne, urządzenia do tłumaczeń kabinowych, nagłośnienie i technika multimedialna.

Przed pojawieniem się nagłośnienia tłumacz biegał do każdego słuchacza na sali, co znacznie wydłużało proces tłumaczenia, nie mówiąc o tym, że musiał mieć dobrą kondycję. Dzięki słownikom elektronicznym tłumacze, którzy nie znają alfabetu, nie tracą masy czasu na szukanie słówek w papierowych.

Tłumacz to profesja bodaj najbardziej prestiżowa wśród filologów i jedna z najbardziej atrakcyjnych. Co prawda, nie jest on bardzo widoczny w miejscach, gdzie pracuje (jego rolą jest tłumaczenie, a nie prezentowanie się mediom)

I dlatego chowa się w kabinie.

jednak często pojawia się w ciekawych miejscach

Wyskakuje z kabiny i woła „a kuku!”.

a jako autor tłumaczeń literackich jest znany z książek oraz czasopism.

Że niby piszą o nim książki i artykuły? O mnie, łobuzy, nie piszą. Protestuję!

Jako tłumacz przysięgły należy do grupy zawodów wolnych stosunkowo nieźle wynagradzanych. Z tych wszystkich powodów tłumacz należy do zawodów elitarnych, szanowanych i nieźle wynagradzanych.

Należy do nieźle wynagradzanych i z tego powodu należy do nieźle wynagradzanych?

Tłumaczem można zostać jedynie kończąc studia filologiczne dowolnej specjalności (dowolny język) na jednym z uniwersytetów, akademii pedagogicznych czy też uczelni niepaństwowych.

A ten bezczelny typek Boy-Żeleński śmiał przetłumaczyć kilkadziesiąt książek bez dyplomu filologii. Spalić!

Część z nich proponuje specjalności translatologiczne wybierane na wyższych latach studiów, ale generalnie ośrodków kształcenia tłumaczy nie jest w Polsce wiele.

No to jak? Tłumaczem można zostać po filologii, tych jest w Polsce od groma, ale ośrodków kształcenia tłumaczy jest niewiele?

Żeby je [studia filologiczne] ukończyć, trzeba sporo wysiłku, choćby dlatego, że już na początku studenci mają wszystkie zajęcia w języku obcym (mimo że nie znają go jeszcze dobrze).

Na takich kierunkach jak skandynawistyka, japonistyka czy bohemistyka nie znają w ogóle. To są dopiero mózgowcy, nie rozumieją, co do nich mówią, a studia kończą.

Kto jednak myśli, że filologia obca to szkoła językowa na wysokim poziomie – myli się bardzo. Wszędzie, a szczególnie na uniwersytetach studia te mają charakter właśnie filologiczny, co oznacza, że uczy się tu także historii i teorii języka, a także jego kontekstu

Studia filologiczne mają charakter filologiczny. Benedykt Chmielowski lepiej by tego nie wyjaśnił.

Filolog musi być przecież specjalistą od języka w ogóle, a dopiero potem od języka specjalizacji.

Jak to ładnie powiedziane.

Program filologii obcej nie jest zbyt elastyczny – wymaga zaliczenia wielu przedmiotów obowiązkowych

W odróżnieniu na przykład od takich studiów medycznych, gdzie zalicza się głównie przedmioty dowolne.

Najważniejsze są bloki przedmiotów gramatycznych (językoznawczych) oraz literackich.

A nam się wydawało, że praktyczna nauka języka.

Na wszystkich studiach filologicznych można wybrać orientację między językoznawczą a literaturoznawczą.

I na tym polega wyższość filologii nad seksem, w którym, jak wiadomo, orientacji sobie wybrać nie można.

Zazwyczaj od początku studenci muszą zdeklarować wybór konkretnej specjalności translatoryki, którą będą się zajmować. Do wyboru są specjalności tłumaczy konferencyjnych, przekładu literackiego, przekładu słowa żywego i tłumaczenia pisemnego tekstów specjalistycznych.

Bo na konferencjach tłumaczy się słowo martwe.

Wśród nauczanych tu dziedzin można wymienić główne bloki: strategie i techniki tłumaczenia oraz nowoczesny warsztat tłumacza i najnowsze środki techniczne. Z przedmiotów czysto translatologicznych należy zaliczyć blok pod nazwą tłumaczenie ustne, w ramach którego odbywają się sesje tłumaczeniowe.

Bloku pod nazwą tłumaczenia pisemne nie należy zaliczać do przedmiotów czysto translatologicznych?

Do tego dochodzi stylistyka języka polskiego (fonetyka i poprawność wymowy, frazeologia, analiza struktury tekstu)

Fonetyka i frazeologia są działami stylistyki?

W ostatnich latach w Polsce zmalał rynek pracy dla tłumaczy profesjonalnych, bo – w związku z lepszym wykształceniem sekretarek czy asystentek – to one przejęły częściowo funkcje tłumaczy. Tłumacz nie jest już – jak kilkanaście lat temu – zawodem egzotycznym.

Może uporządkujmy fakty. Do 1989 roku tłumacz był zawodem egzotycznym, bo Polska była odcięta żelazną kurtyną, a w naszym bloku wszyscy i tak porozumiewali się po rosyjsku, gdyż młodzież socjalistyczna w duchu braterstwa, pojednania i przyjaźni między narodami wkuwała ruskie słówka z takim zapałem, że aż jej z uszu gwizdało. Po przełomie otworzył się rynek pracy dla tłumaczy profesjonalnych. Niestety, jak na złość zmieniliśmy jeden blok na drugi, weszliśmy do Unii i tłumaczy wyrugowały sekretarki i asystentki. Tłumacze już nogami przebierali, że będą w unijnych instytucjach pracować, bo to istna wieża Babel (tak, ta sama, której tłumacz zawdzięcza swe istnienie), a tu guzik. Te skubane sekretarki i asystentki pokazały tłumaczom wała i same pojechały do Brukseli.

Wciąż jednak wysokiej klasy profesjonaliści, niezbędni w kontaktach rządowych, samorządowych, administracyjnych i w prywatnym biznesie, są niezbędni i poszukiwani.

I to jest ta nisza, w której tłumacze – po skurczeniu się dla nich rynku pracy wskutek podstępnych działań sekretarek i asystentek – znaleźli zajęcie. No jak mogli nie znaleźć, skoro są niezbędnie niezbędni.

Tłumacze mogą jednak wykonywać swoją pracę w innych dziedzinach, np. tłumaczyć filmy, instrukcje sprzętu (tłumaczenia techniczne).

Ale chyba z tą niszą coś nie tak, skoro muszą szukać pracy w innych dziedzinach.

Można też jako tłumacz współpracować z firmami na stałe albo zostać tłumaczem niezastąpionym, specjalistą, który opanował specyficzne słownictwo pewnej branży.

Tylko że jak drugi tłumacz opanuje to specjalistyczne słownictwo, będzie mógł go zastąpić. I wtedy będzie to tłumacz zastępowalny.

Specyficzną stroną tego zawodu są tłumaczenia literackie – najczęściej w formie zleceń od wydawnictw.

To się zdziwią ci, którzy myśleli, że tłumacze literaccy większość zleceń dostają z zakładów mięsnych.

Są intratne

No to zobaczmy. Wydawnictwo Red Horse podaje na swojej stronie internetowej, że płaci tłumaczom 450 zł za arkusz wydawniczy. Arkusz to 22,2 strony czyli wychodzi 20,27 zł za stronę. Tłumacz przysięgły języka angielskiego dostaje 23 zł za stronę. Wynika z tego, że literacki zarabia niewiele mniej od przysięgłego. Sęk w tym, że strona tłumaczenia literackiego liczy sobie 1800 znaków, a uwierzytelnionego 1125, czyli jest o 37,5 % mniejsza. I o ten sam procent musimy pomniejszyć wynagrodzenie tłumacza literackiego, żeby móc porównać te dwie wielkości. Wychodzi, że tłumacz literacki, jeśli też rozliczałby się w stronach 1125-znakowych, dostawałby 12,67 zł za stronę. Ponad 10 zł mniej niż przysięgły. A dodajmy jeszcze, że stawka 23 zł dla tłumacza przysięgłego jest stawką urzędową płaconą przez sądy i prokuraturę, na wolnym rynku jest ona znacznie wyższa.

na pewno dają dużo zadowolenia, ale dodatkowo wymagają literackiego wyczucia, a czasem talentu.

To prawda, że tylko czasem wymagają talentu. Widać to po licznych przekładach.

Wielu tłumaczy pracuje na zasadzie zleceń na tłumaczenia symultaniczne lub kabinowe.

A inni pracują na zasadzie zleceń na tłumaczenia pisemne lub pisane na papierze.

Wreszcie w Polsce można zostać tzw. tłumaczem przysięgłym. Droga do tego jest jednak dłuższa, bo po studiach trzeba zdać egzamin organizowany przez Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich i dopiero potem można zacząć działalność.

Jeśli ktoś chce zdawać egzamin na przysięgłego w Stowarzyszeniu Tłumaczy Polskich, to lepiej, żeby przystąpił do niego w Stowarzyszeniu Hodowców Kur. Tam łatwiej zda, a uprawnienia będzie miał dokładnie takie same, czyli żadnych.

Np. same tylko stawki tłumaczeń za stronę formatu A4 wahają się w przedziale od 20 do 40 zł

Stronę formatu A4 zapisaną petitem czy czcionką dla osób słabowidzących? Wielkością obiektywną jest liczba znaków (włącznie ze spacjami) gotowego tłumaczenia i tak w Polsce rozlicza się tłumaczenia. Łączną liczbę znaków dzieli się przez określony przelicznik (najczęściej 1800) i w ten sposób uzyskuje się liczbę stron. Podany przedział cenowy też jest wzięty z sufitu. Są osoby gotowe tłumaczyć za 10 zł za stronę (choć ich tłumaczenia nadają się wyłącznie do czytania dla rozrywki), natomiast renomowany tłumacz od 40 zł dopiero zaczyna negocjacje.

Ta zredagowana kulawą polszczyzną mieszanina bredni, przekłamań, humoru zeszytów i oczywistości nie byłaby warta uwagi, bo w internecie, w którym może publikować każdy niedołęga umysłowy, podobne kwiatki nie są niczym niezwykłym, gdyby nie informacja znajdująca się pod artykułem, że tekst pochodzi z książki pt. „Zawód z pasją”. Ignorantami (słowo „autor” byłoby niewłaściwe) są Paweł Hebda i Jerzy Madejski, a cudeńko opublikowało wydawnictwo Park, które na swojej stronie internetowej wystawia sobie laurkę: „Każdej publikacji towarzyszy troska o merytoryczny i edytorski poziom. Za główny cel postawiliśmy sobie stałe utrzymywanie wysokiego poziomu naszych publikacji, przekazywanie rzetelnej wiedzy (...)”. Merytoryczny poziom, wysoki poziom, rzetelna wiedza. A jakże.

 •  1 comment  •  flag
Share on Twitter
Published on August 13, 2014 00:30

August 11, 2014

Zaproszenie na czat

Dzisiaj, zamiast wpisu, zaproszenie na czat, który odbędzie się wieczorem na Facebooku, na stronie serwisu Książka zamiast kwiatka. Na pytania będę odpowiadał od 21.00 przez godzinę. Serdecznie zapraszam.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 11, 2014 00:30

August 4, 2014

Wieszcza narodowa

Dotychczas za najbardziej kopnięte uważałem szwedzkie feministki. Nieodmiennie po wysłuchaniu w radiu czy telewizji, jak to kobiety w Szwecji są gnębione, prześladowane i flekowane, nie mogłem na sztokholmskiej ulicy otrząsnąć się ze zdumienia, że prowadzą samochody, a nie spacerują grzecznie na smyczy trzy kroki za swoimi panami.

Fanatyzm ma jednak to do siebie, że zawsze potrafi wznieść się poziom wyżej, choćby pozornie wydawało się to niemożliwe. I tak austriackie feministki przebiły swoje szwedzkie koleżanki, domagając się (skutecznie!) zmian w hymnie narodowym. Kłuło je w oczy, że w hymnie mowa jest o ojczyźnie wielkich synów (Heimat bist du großer Söhne), i teraz Austriacy pieją, że ich kraj to ojczyzna wielkich cór i synów (Heimat großer Töchter und Söhne).

Ponieważ nasze rodzime feministki z Magdaleną Środą na czele dzielnie małpują (małpa – rodzaj żeński, żeby nie było, że użyłem niepoprawnego politycznie słowa) swoje bardziej zaawansowane w walce o wprowadzenie matriarchatu koleżanki, tylko czekać, jak feministyczna rewolucja kulturalna (skojarzenia z inną rewolucją kulturalną jak najbardziej na miejscu) zawita do Polski.

Na pierwszy ogień pójdzie zapewne nasza epopeja narodowa. Przecież to niedopuszczalne, by w tytule takiego utworu występował jedynie mężczyzna, skoro naród składa się w połowie z kobiet. Co więcej, jak wynika z badań wybitnych badaczek, kobiety czytają więcej od mężczyzn, bo ci później zaczynają mówić, chłopcy w szkole składają sensownie literki dopiero od trzeciej klasy, podczas gdy dziewczynki już w zerówce, i w ogóle faceci są jacyś niedorozwinięci. Dołożenie „Panu Tadeuszowi” towarzyszki będzie też aktem sprawiedliwości dziejowej za wieki prześladowań i niedopuszczania kobiet do głosu. Utwór Mickiewicza (jako osobnika płci męskiej nie musimy go pytać o zdanie, czy odpowiada mu majstrowanie przy jego dziele) winien zatem nosić tytuł „Pan Tadeusz i Zosia”. Hm. Dalej mamy nierówność, bo niby dlaczego Zosia, skoro nie Tadeuszek? A zatem „Pan Tadeusz i Zofia”. Hola, hola! On „pan”, jakby dziedzic jakiś albo i hrabia, a ona co? Zwykła dziewka, posługaczka może? Niedoczekanie! „Pan Tadeusz i pani Zofia”. W zasadzie jest dobrze, ale… Kobiety mają przecież pierwszeństwo. Umówmy się, że feminizm feminizmem, równouprawnienie równouprawnieniem, ale w drzwiach należy je przepuszczać. Przynajmniej w Polsce. Czyli „Pani Zofia i pan Tadeusz”. Można zasiąść do czytania. Czytamy i widzimy, że ten pan Tadeusz jakąś arcyważną postacią wcale nie jest. Gdyby kazać uczniom wskazać głównego bohatera, mało kto by go wybrał, nie mając podpowiedzi w tytule. Wniosek? Niepotrzebny tam jest. „Pani Zofia” brzmi idealnie.

Pisarze mężczyźni to seksiści, o czym świadczą takie tytuły jak „Pan Wołodyjowski”, „Ojciec Goriot”, „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, „Chłopi”, „Trzech panów w łódce, nie licząc psa”, „Stary człowiek i morze”, „Chłopcy z Placu Broni”. Zastanawia więc, jak mężczyzna, w dziewiętnastym wieku!, mógł zatytułować swój poemat „Pani Zofia”. Czyżby historycy pomylili się co do płci Mickiewicza? Niewykluczone, historycy – mężczyźni! – przerabiają przecież historię na swoją modłę, udało im się na przykład wmówić szerokim rzeszom, że Kopernik wcale nie była kobietą. Na dodatek takie doskonałe dzieło mogła stworzyć tylko pisarka, gdyż, jak wynika z badań, kobiety piszą lepiej od mężczyzn, są lepiej wykształcone i częściej studiują kierunki związane z pisarstwem. Hm. A może Mickiewicz była kobietą w męskim ciele? Tak, wydaje się to prawdopodobne, przecież w XIX wieku nie dokonywano operacji zmiany płci. Czyli nie żaden Adam, tylko Ewa. Nasza wieszcza narodowa Ewa Mickiewicz dała Polakom, to znaczy Polkom i Polakom, epopeję narodową pod tytułem „Pani Zofia”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 04, 2014 00:30

July 31, 2014

Komentarze

Władysław Zdanowicz oskarżył mnie publicznie, że blokuję jego komentarze na swoim blogu. Wyjaśniłem mu prywatnie, że to bzdura, ale nie przyjął tego wyjaśnienia do wiadomości, nie sprostował ani nie usunął swojego wpisu, więc i ja jestem zmuszony publicznie się do tych zarzutów ustosunkować.

Po pierwsze są one bardzo nieeleganckie, bo kiedy się kogoś o coś oskarża, to przede wszystkim należałoby mu dać prawo do obrony. Czasami wymieniamy maile, ale Zdanowiczowi nie przyszło do głowy, by z tej drogi skorzystać i zapytać, niby dlaczego zacząłem blokować jego komentarze, skoro wcześniej bez problemu je zamieszczał, a kiedy wyrażał opinie mi nieprzychylne, nie kasowałem ich, tylko z nimi polemizowałem. Gdyby zapytał, dowiedziałby się, że o niczym nie wiem, komentarzy, które próbował zamieścić i które się nie ukazały, w ogóle nie widziałem, w spamie też ich nie ma.

Po drugie, kiedy się kogoś o coś oskarża, to należałoby się nad zasadnością zarzutów zastanowić. Nie weryfikuję komentarzy przed publikacją, pojawiałby się wtedy komunikat, że komentarz ukaże się po zaakceptowaniu przez moderatora. Skoro taki komunikat się nie pojawia, a komentarze ciągle się nie ukazują, to chyba można się domyślić, że nie poluję na nie i nie usuwam w sekundę po zamieszczeniu, tylko nastąpił jakiś błąd techniczny.

Wniosek tym bardziej uzasadniony w przypadku kogoś, kto regularnie czyta mojego bloga, bo naprawdę trzeba dużo złej woli, by przeoczyć, że nieprzychylne i krytyczne komentarze zostawiam. Usuwam jedynie naprawdę chamskie i z rzadka takie, których autorzy mnie umoralniają, zamiast podjąć dyskusję. Pierwsze nie wymaga uzasadnienia, co do drugiego jest ostrzeżenie w opisie. Jeśli kogoś banuję na stałe (były dwa takie przypadki), to ogłaszam to w komentarzu do komentarza, który wyczerpał moją cierpliwość.

Moje pytanie do państwa: czy ktoś jeszcze miał takie problemy jak Zdanowicz? I czy ktoś wie, dlaczego tak się dzieje?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 31, 2014 10:14

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.