Paweł Pollak's Blog, page 17

October 27, 2014

Cztery i pół grosza

Jest projekt nowelizacji prawa autorskiego, wprowadzający w końcu tantiemy dla pisarzy i tłumaczy od wypożyczeń ich książek z bibliotek. Tylko proszę nie myśleć, że Platformę pod nową premier nagle zaczął obchodzić los twórców. Ewę Kopacz obchodzi wyłącznie to, że Komisja Europejska dowali Polsce kary, jeśli to rozwiązanie nie zostanie wprowadzone. Platforma zwlekała i zwlekać będzie do ostatniej chwili (czyli chyba do końca przyszłego roku), bo na te tantiemy trzeba wyłożyć pieniądze z budżetu, a przecież dla polskiego rządu (jakiegokolwiek) dać coś twórcom, to niemal dyshonor.

Tantiemy od wypożyczeń funkcjonują w innych krajach europejskich, w niektórych od dawna. Niestety, jesteśmy w Polsce, gdzie wszystko przybiera karykaturalną formę. I chociaż zasady są jasne: owe tantiemy nie mogą wiązać się z opłatami za biblioteki ani nie powinny uszczuplać dotychczasowego budżetu bibliotek, rząd polski, zamiast poszukać dodatkowych środków, wymyślił sobie, że po cichu przerzuci ten koszt na czytelników. Do artykułu 28 został mianowicie dodany ustęp drugi w brzmieniu: „Pobieranie opłat przez jednostki wymienione w ust. 1 [czyli generalnie biblioteki], w granicach potrzebnych dla pokrycia kosztów ich działalności nie stanowi osiągania bezpośrednio lub pośrednio korzyści majątkowej”. Innymi słowy: biblioteki nie mogą brać od czytelników pieniędzy, ale wzięcie pieniędzy na czynsz, zakup książek i pensje pracowników nie jest braniem pieniędzy od czytelników. Dobrze, że mająca obywateli za durniów Omilanowska nie została ministrem sprawiedliwości, bo jeszcze do kodeksu karnego mogłaby wprowadzić zapis, że okradanie ludzi nie jest wprawdzie dozwolone, ale zabranie komuś paru rzeczy na własne potrzeby nie jest kradzieżą.

Łatwo sobie teraz wyobrazić, co się będzie działo: biblioteki zaczną pobierać opłaty, a bibliotekarze będą tłumaczyć rozzłoszczonym czytelnikom, że to dlatego, że trzeba pisarzom wypłacać tantiemy od wypożyczeń. Na taki niuans, że to chamski rząd próbuje zatrzymać w budżecie pieniądze, które ma obowiązek z tego budżetu wyłożyć (damy na tantiemy, ale mniej na biblioteki, które zrekompensują to sobie opłatami), nikt oczywiście nie zwróci uwagi. Rozwiązanie, które po części miało też ukrócić piractwo, obalając argument „jak biorę książkę z Chomika, to nie okradam autora, bo równie dobrze mogę wypożyczyć z biblioteki i autor też nic z tego nie ma”, obróci się teraz przeciwko pisarzom, a usprawiedliwienie złodziei będzie brzmiało „skoro to takie pazerne gnoje, że przez nich muszę płacić za bibliotekę, to trudno, żebym miał jakiekolwiek skrupuły, piracąc ich książki”.

A ile dostaną pisarze dzięki czytelnikom, których opłaty nie skłonią do przeniesienia się z biblioteki do Chomika? „Wartość wynagrodzeń za użyczanie należnego [tak w projekcie] twórcom i wydawcom w danym roku kalendarzowym, odpowiada 5% wartości zakupów zbiorów dokonanych przez biblioteki publiczne w poprzednim roku kalendarzowym, w tym 75% kwoty wypłacane jest twórcom, a 25% wydawcom”. Jaka to konkretnie kwota? Pracownia Bibliotekoznawstwa BN podaje, że w 2012 roku (nowszych danych najwyraźniej nie ma) biblioteki publiczne zakupiły książek za 73 253 893 złote. Wydały też ponad 10 mln złotych na prenumeratę czasopism, ale wątpię, by była ona brana tutaj pod uwagę. Nie wiem, co z publikacjami elektronicznymi, ale po pierwsze są to kwoty oscylujące wokół miliona, a po drugie pominę wypożyczenia e-booków, więc wyliczenie na podstawie samych książek powinno być miarodajne. A tych książek wypożyczono w 2012 roku 117 918 374. Są to wypożyczenia do domu, ustawa najwyraźniej nie ma obejmować udostępnień na miejscu: „Wynagrodzenie (…) nie przysługuje za udostępnianie utworów na terenie bibliotek publicznych dla celów badawczych lub poznawczych”. Niby jest ograniczenie, ale ponieważ wszystko da się podciągnąć pod cel poznawczy, więc pewnie to taki zapis, który ma pokazać, że rząd jest hojny, bo za udostępnianie też płaci, ale w praktyce twórcy nie zobaczą ani grosza.

Mamy dwie konkretne liczby, ale trzeba uwzględnić jeszcze parę aspektów i to, niestety, da się zrobić tylko szacunkowo. Z tej liczby wypożyczeń część to książki, do których prawa autorskie wygasły. Jak duża część? W grę wchodzą nie biblioteki szkolne, w których hurtem wypożyczane są lektury, tylko publiczne, gdzie większym wzięciem cieszą się nowości, więc przyjmijmy, że 10%. Zwłaszcza że spora część tych utworów ze względu na datę wydania udostępniana jest właśnie tylko na miejscu. Idźmy dalej. Nie są to tylko polskie książki, również zagraniczne. Jak kształtują się proporcje? Podaje się, że liczba przekładów i utworów rodzimych wypada mniej więcej pół na pół, ale zagraniczne pozycje ukazują się w większych nakładach. To znaczy, że również częściej są wypożyczane. Przyjmijmy relację 65% do 35%. Za przekłady również będą tantiemy, tłumacz dostanie 30% tego, co pisarz.

Mamy wszystkie liczby, możemy przystąpić do rachunków. Pięć procent z kwoty, jaką biblioteki przeznaczyły na zakup, to 3 662 694,65 zł. Liczba wypożyczeń pomniejszona o 10% wynosi 106 126 537 (w zaokrągleniu). Na tę liczbę wypożyczeń 65% czyli 68 982 249 to przekłady, a 35% czyli 37 144 288 oryginalne utwory polskie. Mamy więc równanie z dwiema niewiadomymi:

37 144 288•x + 68 982 249∙•y = 3 662 694,65
gdzie x to kwota, jaką ma otrzymać autor, a y kwota, jaką ma otrzymać tłumacz. Ponieważ y = 0,3x:
37 144 288 • x + 68 982 249∙•x • 0,3 = 3 662 694,65
37 144 288 • x + 20 694 674,7 • x = 3 662 694,65
57 838 962,70 • x = 3 662 694,65
x = 0,06
Sześć setnych złotówki, czyli 6 groszy. Z tego autor ma oddać wydawcy 25%, czyli zostanie mu cztery i pół grosza.

Cztery i pół grosza.

Autor za wypożyczenie książki ma otrzymywać tantiemy w wysokości czterech i pół grosza.

Niemożliwe.

Sprawdziłem wyliczenia, bo może się gdzieś rąbnąłem. Wyszło tak samo.

Cztery i pół grosza.

Kurwa.

Prawie dziesięć razy mniej niż w Szwecji. Czy tamtejsza przeciętna pensja jest dziesięć razy wyższa niż w Polsce? Nie. Jakieś trzy i pół raza. Symptomatyczne jest też, że Szwedzi bardziej cenią tłumaczy. Dostają oni połowę tego, co pisarze, a nie mniej niż jedną trzecią. 30% z sześciu groszy to 1,8 grosza, odjąwszy 25% dla wydawcy, zostaje 1,4 grosza. Wysiłek tłumacza przysparzającego kulturze polskiej światowe dzieła rząd polski wycenia na jeden i cztery dziesiąte grosza.

Kurwa.

W świetle tych zawrotnych kwot jasne stają się absurdalne z pozoru zapisy ustawy, jak na przykład ten, że pieniądze dostaną tylko ci twórcy, którzy się zarejestrują. Wiadomo, że część (przynajmniej w pierwszych latach) przegapi, inni uznają, że gra niewarta świeczki, przez co te okruchy dla pozostałych staną się odrobinę większe. Także przez to, że maksymalną kwotę, jaką może dostać pisarz, ograniczono do pięciomiesięcznego średniego wynagrodzenia. Bo to przecież byłby skandal, gdyby bardzo popularny autor zarobił z tantiem od wypożyczeń pełną krajową roczną pensję. A zatem w duchu socjalistycznej równości najlepsi oddadzą tym słabszym swoją nadwyżkę.

Jeśli będzie komu oddać, bo ustawa przewiduje, że wynagrodzenia nie będą wyliczane na podstawie rzeczywistej liczby wypożyczeń, tylko szacunkowej, na bazie wykazów z wytypowanych bibliotek. Wziąwszy pod uwagę, że bibliotek publicznych jest ponad osiem tysięcy, a średni nakład beletrystyki to trzy tysiące trzysta egzemplarzy, z czego przecież do tych bibliotek nie trafia ani całość, ani nawet większa część, może się okazać, że jakiś twórca (np. silnie osadzony w danym regionie) będzie wprawdzie często wypożyczany, ale nie w tych bibliotekach, w których będą dokonywane obliczenia. A jak podaje Pracownia Bibliotekoznawstwa BN 90% bibliotek publicznych jest skomputeryzowanych, więc prowadzenie realnej statystyki nie stanowiłoby żadnego problemu.

Proszę mi wytłumaczyć, jak to jest, że minister rolnictwa może załatwić rolnikom 27 groszy za kilogram zutylizowanych jabłek i to od ręki po pojawieniu się problemów ze skupem, a minister kultury dopiero pod batem Brukseli łaskawie daje pisarzom i tłumaczom odpowiednio 4,5 i 1,4 grosza. Jednocześnie de facto przerzucając ten koszt na czytelników. Czy w budżecie brakuje pieniędzy? Przecież 280 milionów na kopalnię się znalazło. Ktoś powie, norma. Demokracja demokracją, ale na partię, która górnikom nie da, zagłosować w Polsce nie można, bo taka partia nie istnieje. Szkopuł w tym, że nawet komuniści nie wpadli na pomysł, żeby dokładać do kopalni, w której skończył się węgiel. A „wolnorynkowa” Platforma tak. Twórcom zaś nie da, bo jest wolny rynek i mają sobie radzić sami. To jest dogmat obowiązujący również we wszystkich partiach (czyli na taką, która wesprze twórców, też w Polsce zagłosować nie można), nawet jeśli poza tym realizują lewacki program. Przeznaczając te 280 milionów na tantiemy za wypożyczenia, rząd mógłby dać pisarzom po 15 groszy i miałby zapewnione finansowanie na ćwierć wieku naprzód. Ale przecież Omilanowska to nie Sawicki, nie będzie się bić o twórców. Dała im jałmużnę i niech się cieszą. Chociaż, przepraszam, złe słowo. Jałmużna starcza na bułkę i daje się ją w taki sposób, że ta bułka nie staje obdarowanemu kością w gardle. No, ale Omilanowska jest ministrem od niedawna, jeszcze się musi tej kultury nauczyć.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 27, 2014 01:30

October 23, 2014

Doktor Jekyll w Krakowie

W najbliższy weekend wybieram się do Krakowa na targi, będzie mnie można spotkać na stoisku portalu Duże Ka (A42) w sobotę w godz. 17.00-18.00 i w niedzielę w godz. 11.00-12.00. Jak to ktoś powiedział, na blogu jestem Mr Hyde, w realu doktor Jekyll, więc bez obaw można podejść :-)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 23, 2014 00:30

October 20, 2014

Samobój z ataku pozycyjnego

Patrzę na sondaże i oczom własnym nie wierzę, Tusk odszedł, Kopacz przyszła, i Platformie urosło. Czy któraś z pustych obietnic PO została w ten sposób zrealizowana? Czy nastąpiła obniżka podatków? Czy zostały skrócone o jedną trzecią postępowania sądowe? Czy weszła ustawa o in vitro? Czy objęto rolników podatkiem? Przecież nie. Czy Kopacz zapowiedziała, że którąś z tych obietnic zrealizuje? Ależ skąd. Więc jak można być tak durnym, by przepraszać się z Platformą, dlatego że premier inaczej się nazywa i zmienił płeć? Ale może źle interpretuję ten wzrost i do Platformy wcale nie wracają rozczarowani liberalni wyborcy, tylko napływają nowi, którym Tusk rzucił kiełbasę przed swoim wyjazdem do Brukseli. Nagle się okazało, że rząd ma sporo pieniędzy do rozdania. Najwyraźniej kryzys się skończył, kryzys, który do Polski nie dotarł, bo byliśmy zieloną wyspą, ale przez który Platforma podniosła podatki i który np. od blisko dziesięciu lat uniemożliwia zrewaloryzowanie tłumaczom przysięgłym stawek (wiem, że kryzys trwa krócej, ale rząd się tak, nomen omen, tłumaczy), Tuskowi zleciała z nieba mamona i postanowił kupić sobie wyborców. Niestety, mojego głosu Tusk ani Kopacz nie chcą kupić. Nie, to nie. W takim razie idę głosować na PiS. Miałem to zrobić dopiero w przyszłych wyborach parlamentarnych, ale skoro rząd postanowił realizować program opozycji, to chcę dać wyraz swojemu przekonaniu, że program opozycji winna realizować opozycja.

Tusk z Platformą są bezczelni, bo w zasadzie bez ogródek mówią swoim pierwotnym wyborcom: wy na nas i tak zagłosujecie, bo boicie się PiS-u, więc my będziemy mieli was gdzieś i waszym kosztem będziemy dbali o wyborców Kaczyńskiego. Ta strategia przeszła w poprzednich wyborach i najwyraźniej ma szansę przejść w następnych. Tyle że w ten sposób liberalni wyborcy będą podtrzymywać fikcję, że mają jakiegoś politycznego reprezentanta. Gdyby od PO się odwrócili, zostawiając jej głosy tylko PiS-owskiego elektoratu, którego interesy PO de facto reprezentuje, PO by padła, a na jej gruzach powstałaby partia rzeczywiście modernizująca Polskę, rzeczywiście dbająca o neutralność światopoglądową państwa, rzeczywiście stwarzająca przestrzeń do działania dla ludzi zaradnych i aktywnych.

Tak więc w wyborach do sejmiku województwa mój głos idzie na PiS. W wyborach do rady miejskiej nie będę głosował. Nie głosuję, odkąd odkryłem, że rada kompletnie nie jest zainteresowana egzekwowaniem uchwał, które podejmuje. Otóż rajcy uchwalili zakaz puszczania psów luzem na terenach miejskich parków. Zakaz bardzo mi się podoba, bo uprawiam jogging i czuję się nieswojo, kiedy podbiega do mnie obcy pies, a jak jeszcze ujada, to zwyczajnie się boję. Niestety, właściciele psów to, nazywając rzecz po imieniu, hołota, która nie zamierza respektować żadnych przepisów, więc zwróciłem się z prośbą do straży miejskiej o pojawianie się tam, gdzie biegam, bo biega też tam cała masa kundli, a straż miejska jest od tego, by wymierzać mandaty, jeśli kundel nie jest na smyczy. Dostałem odpowiedź, która, jeśli zajrzało się pod grzeczną formę i odcedziło wodę, w treści sprowadzała się do stwierdzenia: „Wisi nam to, nigdzie nie będziemy łazić”. Napisałem zatem do prezydenta miasta, który strażników nadzoruje, by przypilnował, żeby ci raczyli wykonywać swoją obowiązki. Prezydent odpisał mi, że strażnicy bardzo aktywnie walczą z nieprzestrzegającymi przepisów właścicielami psów, a na dowód podał, że przez rok wymierzyli bodajże sto siedemdziesiąt mandatów. Muszę powiedzieć, że nic mnie u rządzących nie wkurza równie mocno, jak kryjące się za takimi argumentami przekonanie, że obywatel to debil, który nie umie liczyć ani logicznie myśleć. Sto siedemdziesiąt mandatów na rok oznacza jeden na dwa dni. Tymczasem wystarczy przejść się wałem nadodrzańskim, żeby w ciągu pół godziny spotkać dziesięć osób łamiących przepisy, a zatem przy „intensywnym ściganiu” sto siedemdziesiąt mandatów strażnicy wystawiliby w ciągu jednego dnia. Do tego dochodziła okoliczność, że doskonale wiedziałem, że mandaty straż wystawia nie z własnej inicjatywy, lecz dopiero po skargach, bo sam złożyłem skargę na jedną panią, do której nie docierało, że nie życzę sobie, by jej kundel doskakiwał do mnie ujadając, kiedy biegnę. W końcu zgłosiłem to strażnikom i dopiero wtedy ukarali ją mandatem. To znaczy, nie od razu. Najpierw musiałem im wskazać, gdzie pani mieszka, bo do wezwania przyjeżdżali na przykład po półtorej godziny i bezradnie rozkładali ręce, że nie wiedzą, kogo ścigać. Ponieważ prezydent leciał sobie w kulki, napisałem do rady miejskiej, która z kolei nadzoruje prezydenta, by przypilnowała, żeby ten raczył wykonywać swoje obowiązki, a do nich należy pilnowanie, czy ze swoich obowiązków wywiązuje się straż miejska. Dostałem odpowiedź, że w sprawie nic się nie da zrobić, bo ciężko złapać srającego psa na gorącym uczynku, a kiedy gówno ostygnie, to trudno ustalić, kto je zostawił. Chociaż widywałem już strażników, którzy tak odwracali głowy, by przypadkiem nie zobaczyć, że pies wali na chodnik, a właściciel nie ma zamiaru sprzątać, nie wdałem się w polemikę, gdyż nie zasrywania miasta przez kundle dotyczyła moja skarga. I to właśnie panom i paniom rajcom napisałem, że moje pisma dotyczą nie uchwały o sprzątaniu, tylko o nakazie wyprowadzania psów na smyczy. Dostałem ponownie odpowiedź, że ciężko złapać srającego psa itd. Radni udawali, że wskazywana przez mnie uchwała nie istnieje, nie mówiąc o tym, żeby chcieli cokolwiek zrobić, by ją egzekwowano. A skoro tak, to pojawiało się pytanie, po co w ogóle ją podjęli. Żeby mieć poczucie, że na diety zarobili? No to beze mnie. Nie widzę powodu, bym swoim głosem dawał ciepłe posadki ludziom, którzy mnie lekceważą i zajmują się uchwalaniem przepisów, z góry zakładając, że będą one martwe.

Został jeszcze prezydent i tutaj idę głosować na kandydata bez szans, żeby Rafał Dutkiewicz miał mniejszy procent, bo kwestią nie jest, kto wygra (sondaże dają Dutkiewiczowi miażdżącą przewagę), tylko jakie dotychczasowy prezydent będzie miał poparcie. I szczerze powiem, że nie rozumiem, jakim cudem zwycięstwo w kieszeni ma polityk, który na krytykę, że Łódź ma znacznie większy budżet obywatelski niż Wrocław, arogancko oświadcza mieszkańcom, że jak im się nie podoba, to mogą wyprowadzić się do Łodzi, który wyrzuca sześć milionów złotych na zdjęcia Marilyn Monroe, który nic nie zrobił, żeby miasto nie było zasrane przez psy (jeśli się nie chce egzekwować przepisów, to można zlecić komuś sprzątanie, jak to ma miejsce np. w Berlinie). I dzięki temu Wrocław będzie zasraną Europejską Stolicą Kultury, bo prymityw prezydent nie rozumie, że do teatru nie wchodzi się w butach obsmarowanych gównem. O wjeżdżaniu służbowym samochodem pod tramwaj w czasie prywatnej eskapady i wciskaniu mieszkańcom kitu, że wracał od biskupa, choć ptaszki ćwierkają, że wycieczka była związana z aktywnością, której akurat biskupi nie pochwalają, nie wspomnę. Swoją drogą to kuriozalne: przedstawiciel władzy publicznej w kraju konstytucyjnie neutralnym światopoglądowo uważa, że usprawiedliwia go wyjaśnienie, że służbowym samochodem pojechał złożyć nad ranem życzenia świąteczne katolickiemu biskupowi.

Wyszło więcej o uciążliwych właścicielach psów (do samych psów nic nie mam) niż o polityce, ale to dlatego, że mój kontakt z nią jest ograniczony, bo przestałem oglądać polską telewizję. Kiedy kot obluzował mi kabel doprowadzający polskie programy, zauważyłem to dopiero wtedy, gdy chciałem obejrzeć mecz ze Szkocją. Do pierwszej bramki dla Szkotów, bo nie byłem naiwny i nie uwierzyłem, że zwycięstwo z Niemcami to było coś więcej niż gigantyczny fuks. Przypadkiem zresztą tego fuksa obejrzałem. Wróciłem do domu z otwarcia biblioteki w wiosce o nazwie Potasznia, które to wydarzenie miałem uświetniać swoją osobą, ale jako mało ważny uświetniający uświetniałem pod innym imieniem, bo pani, która przemawiała na otwarciu, nie uznała za stosowne sprawdzić albo zapamiętać, jak mam na imię – i włączyłem telewizor, żeby zobaczyć, jaki jest wynik. Akurat trafiłem na bramkę, więc zacząłem oglądać, czekając, aż Niemcy wyrównają. Niestety, „Czesny”, jak nazwisko naszego bramkarza wymawiał niemiecki komentator, cały czas im przeszkadzał, a potem nastąpił cud, przy którym wskrzeszenie Łazarza to był pikuś, i nasi strzelili drugiego gola. Ale w meczu ze Szkocją niemal wszystko wróciło do normy, a typuję, że do pełnej wróci w Gruzji, gdzie nam nakopią, i tak skończą się rojenia o awansie. Znowu będzie odbywało się pozbawione sensu liczenie, że jak wygramy wszystkie pozostałe mecze, to awansujemy, pod warunkiem, że Gibraltar zremisuje z Niemcami, a Szkocja wygra dwanaście do zera z Irlandią. Tę swoją opinię opieram nie tylko na przeszłych doświadczeniach, ale i na wypowiedzi Zbigniewa Bońka (obok Tomaszewskiego drugi człowiek w Polsce, który rzeczywiście zna się na futbolu), że Polacy nigdy nie będą w stanie tak prowadzić ataku pozycyjnego jak Niemcy czy Hiszpanie. A śmiem twierdzić, że kontrą to można raz na jakiś czas cudem wygrać mecz z dużo lepszym przeciwnikiem, a nie regularnie odnosić zwycięstwa nad równorzędnymi czy trochę słabszymi.

Ponieważ oglądam telewizję niemiecką, a nie polską, trochę żyję w tamtej rzeczywistości i dotarło do mnie, że Niemcy dyskutują, czy rzeczywiście zasadne jest karanie współżyjącego ze sobą rodzeństwa, jeśli odbywa się to za zgodą obojga i jeśli nie planują mieć dzieci. Taka dyskusja zamarzyła się profesorowi Janowi Hartmanowi w Polsce, o czym obwieścił na swoim blogu. Filozof najwyraźniej uznał, że skoro Polska sąsiaduje z Niemcami, jest razem z nimi w Unii Europejskiej i wykazała swoją wyższość w najważniejszej dyscyplinie sportu, to nie ma powodu, by Polacy nie potrafili ze sobą rozmawiać w równie cywilizowany sposób jak Niemcy. I dość boleśnie przekonał się, że mentalnie tkwimy w średniowieczu, że jesteśmy państwem de facto wyznaniowym (gdyby słyszał wyjaśnienia Dutkiewicza po rozbiciu służbowego samochodu, wiedziałby to wcześniej): został wyrzucony z Twojego Ruchu (gratuluję hipokryzji, panie Palikot), usunięty z komisji etyki przy ministrze zdrowia, znieważony przez „Wprost”, które zasugerowało, że chce sypiać z własną córką, zwyzywany w internecie od zboczeńców, żydów, pedofilów czy jakie tam jeszcze epitety „kulturalnym” obrońcom katolickiej etyki przyszły do głowy. Niemcy mogą dyskutować, czy jest sens utrzymywać religijnie motywowane przepisy, Duńczycy mogą dyskutować, ale Polacy nie, bo Polacy stoją moralnie wyżej od tych zdegenerowanych narodów. Tylko organicznie są niezdolni do skutecznego prowadzenia ataku pozycyjnego.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 20, 2014 00:30

October 13, 2014

Słynny awanturnik :-)

Evanart powraca. Może nie w wielkim stylu, raczej w kulawym, ale jest (szkoda, że zniknął na czas mojego eksperymentu). Jeszcze bez własnej strony, ale na portalu ProPosterus zapowiada, że grafomańskiej twórczości czytelnikom nie zabraknie. A w oczekiwaniu na wybitne gnioty, Ewa Matusz, twórczyni Evanartu, prezentuje nam swoją byłą autorkę:

LUIZA DOBRZYŃSKA-Gwiezdna Wojowniczka pióra czy Internetowego Fora?

A nie foruma?

Luiza Dobrzyńska autorka wielu książek o tematyce S-Fiction.

Super Fiction!

Pasji pisania oddała się już ponoć w wieku 12 lat ! Wydała 12 e-booków.

Dwanaście e-booków na dwunaste urodziny to jak tysiąc szkół na tysiąclecie.

Ogromna fanka Star Wars

Zdaje się, że „Star Treka”, a jako zagorzały wielbiciel „The Big Bang Theory” wiem, że mylenie tych dwóch seriali uchodzi wśród nerdów za świętokradztwo.

i posiadająca kopalnie wiedzy na ten temat.

Phi, żeby posiadała kopalnię diamentów, to by było coś.

Uwaga! Po rozmowie z tą panią o Gwiezdnych Wojnach , chce się sięgnąć po lekturę.Przećwiczyłam to na własnej skórze.

Dziękujemy za ostrzeżenie, że z tą panią o „Gwiezdnych wojnach” nie należy rozmawiać, i cieszymy, że ktoś za nas nadstawił skórę.

Wydawnictwa nie kwapią się do wydania książek Luizy Dobrzyńskiej na własny koszt,

Bo, jak twierdzi, trzeba mieć do tego nazwisko, plecy, znajomości albo status celebryty. 99% pisarzy zadebiutowało bez nazwiska, pleców, znajomości i statusu celebryty, pisząc po prostu dobrą książkę, ale kiedy nie potrafi się czegoś dokonać, to się opowiada dyrdymały, że winny jest świat i wszyscy wokół.

zapytaliśmy się dlaczego tak jest-odpowiadają nam jednym zdaniem: Już to gdzieś czytali i obawiają się o plagiat.

Żeby nie stała mu się krzywda?

Tylko te „plagiaty” cieszą się ogromną popularnością

Jakieś liczby można prosić?

Dość ostro o pisarce na swoim blogu wypowiada się słynny awanturnik Paweł Pollak

To ja :-)

który niestety tylko tym wypływa na powierzchnie w internecie.

Ja bym tam powiedział, że do powierzchni internetu trochę brakuje, ale mam rurkę, przez którą oddycham i wyglądam na szerokie wody internetu. To się chyba peryskap nazywa.

Zarzuca jej grafomanie, płytkość pisania i wzajemne przyklaskiwanie sobie

Wzajemne przyklaskiwanie sobie? Sugerujecie, że ma rozdwojenie jaźni? A głębokości pisania Dobrzyńskiej nie sondowałem, zatem płytkości zarzucać nie mogłem.

Cyt „Mogę żywić podejrzenie, że nią jest (bo którejś tam z kolei książki nie jest w stanie wydać w normalnym wydawnictwie) „

Nawet wyrwanym z kontekstu cytatem nie udało się udowodnić stawianej tezy, a jak brzmi pełna moja wypowiedź, można przeczytać w komentarzach do wpisu Pisarz, self-publisher, grafoman.

Tylko czy osoba o tak bogatym języku w literaturze swojej-można nazwać jej styl jako płytkość pisania?

My byśmy powiedzieli, że tu nie głębi, a giętkości brakuje.

Niewątpliwie jest królową internetu, forach

Królową forach? Forach ze dworach? A gdzie i kiedy była koronacja? Od dawna już nam miłościwie panuje?

i tam gdzie jak to się mówi potocznie jest akcja jest dym

Była akcja i wszystkie przecinki poszły z dymem?

Niejednokrotnie cicho dodaje oliwy do ognia w różnych plotkach i ploteczkach . Nie odnajduję tego u: Grocholi, Joanny Opiat-Bojarskiej, Marty Grzebuły-Łukomskiej, Doroty Masłowskiej etc. Pisarze oddający się swojej pasji nie bawią się w to. Po prostu tworzą.

Czyżbyśmy doczytali się krytyki? I kto to jest Masłowska? Prosimy nie wymieniać jakichś wannabe pisarek w zestawieniu z takim wybitnym nazwiskiem jak Grzebuła.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 13, 2014 00:30

October 6, 2014

Mamusiu, ta pani mnie zgwałciła!

Wrażliwców od razu uspokajam: nie będzie o molestowaniu seksualnym małych chłopców. Będzie o literaturze, ale, że tak powiem, od dupy strony. Jeśli ktoś uważa, że to niewłaściwa strona, niech spojrzy na działania nowej premiery (właściwa forma, panie feministki?): sto milionów dla górników znalazła natychmiast, o wykonaniu unijnej dyrektywy, by pisarze dostawali tantiemy od wypożyczeń swoich książek w bibliotekach, cicho sza. (Pytanie pomocnicze dla mało kumatych: Gdzie pani premia ma polskich pisarzy?)

Skoro jesteśmy przy kasie, to ostatnio modne stało się upominanie o nią przez artystów na Facebooku. Tak postanowiła zrobić i publicystka Kinga Dunin, choć akurat upomniała się o pieniądze nie od państwa, lecz od pana, konkretnie Ignacego Karpowicza, pisarza. Podobno nie oddał jej długu, a prośby, by to zrobił, miał skwitować słowem, które wyraża „gwałtowną prośbę o szybkie oddalenie się w nieustalonym kierunku”. Ponieważ wśród Polaków zasada audiatur et altera pars w odróżnieniu od Roma locuta, causa finita nie cieszy się szczególną popularnością, Karpowicz natychmiast po wezwaniu Dunin zgodnie i powszechnie został uznany za łobuza i pozbawionego honoru cwaniaka.

Nic dziwnego, że pisarz postanowił dać odpór, ale poza honorem zabrakło mu dobrego doradcy PR. Mógł napisać, że nie oddał, bo pożyczka miała być bezzwrotna, a kiedy się dowiedział, że nie, to chciał oddać, ale nie miał z czego, bo wydawnictwo indagowane o tantiemy kazało mu spierdalać, a on tego maila do Kingi forwardował, żeby wyjaśnić brak płatności, niestety, został opacznie zrozumiany. Dla każdego w środowisku takie tłumaczenie byłoby w pełni wiarygodne, parający się piórem wiedzą, że wypłacanie pisarzom tantiem jest dla wydawnictw czynnością trudną i niewdzięczną i starają się jej unikać jak mogą.

Niestety (niestety dla siebie, a ku uciesze gawiedzi, w tym i mojej) Karpowicz postanowił wierzycielkę zdyskredytować i oskarżył Kingę Dunin o to, że go seksualnie molestowała, a następnie zgwałciła:

Gdy obowiązki zawodowe zmuszały mnie do odwiedzenia stolicy, nocowałem u Kingi Dunin. (…) Za trzecim czy czwartym razem zaproponowała mi, żebym spał z nią w jej „małżeńskim” łóżku. „Będzie ci wygodniej niż na tym wąskim łóżku w pokoju gościnnym”. Niezbyt mi się ten pomysł spodobał, ale bałem się, że jeśli odmówię, straci mną zainteresowanie, nie będę mógł jej lepiej poznać, być przy niej. (…) Niestety, spanie z czasem przestało być tylko spaniem, lecz łączyło się z dotykaniem, a potem z regularnym molestowaniem seksualnym.

Te wyjaśnienia, dlaczego zgodził się spać z Duninową w jednym łóżku, każą powątpiewać w pisarski warsztat Ignacego Karpowicza. Istnieje coś takiego jak prawdopodobieństwo psychologiczne postaci i każdy redaktor napisałby na marginesie wołami „Czy bohater ma trzynaście lat?!”. Bo tylko trzynastolatek mógłby uwierzyć, że chodzi o wygodę, i być zaskoczonym, że pani zmierzała do czegoś innego. Wyjaśnienie „chciałam tego pana lepiej poznać i dlatego pozwalałam, żeby mnie obmacywał i gwałcił” jest w ogóle kuriozalne. Po co lepiej poznawać człowieka, który zmusza nas do robienia czegoś, na co nie mamy ochoty? Taka potrzeba jest psychologicznie uzasadniona tylko wówczas, gdy jesteśmy w tym człowieku zakochani. Ale wtedy przecież dążymy do tego, by znaleźć się z nim w jednym łóżku.

Jak widać, Karpowicz nie zadbał, by wiarygodnie przedstawić kłamliwe motywy, dlaczego uległ awansom Duninowej. Ta na oskarżenia zareagowała odesłaniem go do psychiatry lub prokuratora, ale relacjom intymnym nie zaprzeczyła, jedynie temu, że wyglądały tak, jak Karpowicz je opisuje. Czyli mamy dosyć jasny obraz sytuacji: starszej krytyczce zamarzyło się, by młodszy o jakieś dwadzieścia lat pisarczyk jej dogodził. Pisarczyk się zgodził, bo widział w tym interes, liczył, że krytyczka będzie go promować, najwidoczniej co do wartości swoich książek nie jest szczególnie przekonany, skoro uznał, że wymagają takiej podpórki. Gdzieś w trakcie tej relacji pisarczyk dostał od krytyczki trzynaście tysięcy złotych i zapewne nie zostało jasno powiedziane, na jakich zasadach je dostaje. On potraktował je jako bonus za swoje usługi, ona najwyraźniej jako bonus warunkowy, kiedy usługi się skończyły, zażądała zwrotu. A Karpowicz, poniekąd słusznie, uznał, że skoro zapracował, to nie ma powodu, by oddawał.

Jak ocenić tę relację? Jeśli starsza pani chce sobie wziąć żigolaka, to dopóki nie ma męża, którego by w ten sposób zdradzała, jest to jej święte prawo, nie ma w tym nic nagannego czy niemoralnego (oczywiście nie bierzemy pod uwagę absurdalnej oficjalnej moralności katolickiej) i nikogo nie powinno to obchodzić. Jeśli pisarz chce sobie dorobić czy zarobić jako żigolak, to również nikomu nic do tego. Przynajmniej dopóki w swoich książkach nie pokazuje żigolaków w złym świetle, bo wtedy przypominałby księdza, który nawołuje innych do wstrzemięźliwości, a sam sypia z gosposią. Co więcej, pisarz żigolak (albo pisarka prostytutka) to model, który z braku stypendiów należałoby w naszym kraju rozpropagować, bo wynagrodzenie godzinowe jest takie, że dużo czasu zostawałoby na pisanie przy zapewnionej egzystencji. Może politycy sfinansowaliby program przekwalifikowywania się piszących z obecnych zawodów na seksualnego usługodawcę? Byłoby to zgodne z zasadą, że pomagać należy, dając wędkę, a nie rybę. Wprawdzie Tusk obiecał całą ławicę ryb, a premier Kopaczka już się zabrała za ich rozdawanie, ale przecież chyba nikt nie myśli, że ktoś z rządzących mógłby wpaść na taki poroniony pomysł, że pisarzom można z tej ławicy dać choćby wychudzoną płotkę. Wróćmy jednak do Dunin i Karpowicza. Problemem nie jest ich transakcja, problemem jest waluta tej transakcji. Ty ze mną śpisz, a ja w zamian za to promuję twoje książki, które, powiedzmy sobie szczerze, żadną wielką literaturą nie są. Czyli robimy czytelników w bambuko. I to mi się nie podoba.

To jednak nie koniec tej historii. Dunin w trosce o to, żeby czytelnicy nie byli robieni w bambuko, ujawniła, że Karpowicz sypia z sekretarzem kapituły Nagrody Nike. Jakichś durnych homofobów zainteresowało, że sekretarz jest płci męskiej, ale płeć sekretarza jest kompletnie nieistotna (chciałbym dożyć czasów, kiedy w ogóle nie będę musiał tego pisać). Istotna jest funkcja i tutaj naprawdę powinniśmy docenić, że kuśka pana Karpowicza ma tak doskonale ustawiony radar, że zawsze trafia w tę dziurkę, która jej właścicielowi (właścicielowi kuśki oczywiście) przynosi najwięcej korzyści. I proszę w moim podziwie nie dopatrywać się ironii, jest to szczery podziw (i szczera zazdrość) faceta, który nie umie się zakręcić, nie umie poznawać właściwych ludzi, nie wie, z kim gadać, komu i jak się podlizywać, żeby jego książki wypłynęły na szersze wody.

Dunin podała, że sekretarz zamawia w „Gazecie Wyborczej” teksty o książkach. Jurorzy nagrody stanowczo zaprzeczyli, jakoby sypianie z sekretarzem przybliżało kogokolwiek do jej zdobycia, gdyż jest to funkcja czysto techniczna, ale tej informacji nie zdementowali. Przy czym przyznam się, że ja jej nie rozumiem. Co to znaczy „zamawia teksty”? Recenzje książek w „Wyborczej” to są artykuły sponsorowane? Nie została też zdementowana informacja Dunin, że sekretarz może proponować członków jury. W regulaminie wprawdzie tego nie ma, ale taka praktyka mogła się ukształtować. Z regulaminu wynika za to, że sekretarz może zgłaszać książki do nagrody oraz że na jego ręce składają propozycje podmioty, które do takiego zgłaszania nie są uprawnione. Czyli sekretarz może utrącić jakąś książkę, jeśli uzna, że będzie ona zbyt dużą konkurencją dla dzieła jego kochanka, albo zgłosić dzieło kochanka, jeśli wydawnictwo nie zechce tego zrobić, uznając, że ma lepiej rokujące pozycje. Podejrzeniom sprzyja też to, że sekretarz nie chce się ustosunkować do sprawy, a cała sytuacja daleka jest od tej, w której żona Cezara pozostaje poza wszelkim podejrzeniem, ale twierdzenie, że w celu zdobycia (nominacji do) Nike trzeba się przespać z właściwą osobą, wydaje mi się nieuprawnione. Żeby dostać (nominację do) Nike, trzeba wydać książkę w wydawnictwie, które zamawia w „Wyborczej” reklamy, i w tym należy upatrywać problemu, że nagroda de facto środowiskowa jest reklamowana i odbierana jako nagroda obiektywnie wskazująca najlepszą polską książkę. Ale nie jest to bynajmniej grzech tylko Nike, że nagrodę i nominacje przyznaje się wyłącznie swoim.

Ten mój wniosek, że łóżko nie prowadzi do Nike, można uznać za sprzeczny z podziwem dla obrotności Karpowicza, ale to, że dana droga nie prowadzi do danego celu, wcale nie znaczy, że nikt się nią w tym kierunku nie udaje. Ludzie często podejmują błędne działania, bo mają złe informacje lub nietrafnie oceniają sytuację, albo działania niewystarczające, gdyż skuteczne pozostają poza ich zasięgiem. Może Karpowicz chciał sypiać z jakimś jurorem, ale żaden nie był zainteresowany i nasz żigolo uznał, że lepszy rydz niż nic. Bo w to, że akurat w sekretarzu kapituły zakochał się przypadkiem, po tym jak wskoczył do łóżka Duninowej, trudno mi uwierzyć.

Sprawa Karpowicza to druga afera związana z tegoroczną Nike. Pierwszą było żądanie Marcina Świetlickiego, domagającego się wycofania nominacji dla jego tomiku poezji pt. „Jeden”, bo nie chciał uczestniczyć w konkursie organizowanym przez instytucję, która wytacza procesy poetom za ich poglądy. Organizatorzy jego żądanie zignorowali, a zetknąłem się z opinią, że słusznie, bo książka żyje własnym życiem i pisarz nie ma (i nie powinien mieć) wpływu na to, co dzieje się z nią po wydaniu. Argument logiczny i bardzo przekonujący i długo myślałem, zanim wpadłem na to, że oparty na błędnej przesłance. Mianowicie na tej, że w konkursie biorą udział książki. Nie. W konkursie biorą udział autorzy. Nagrodę dostaje autor za jakąś książkę, a nie książka. Co za tym idzie, również nominacja jest dla autora, choć używa się sformułowania, że nominowane zostają książki. A autora nie można zmuszać, żeby uczestniczył w czymś, w czym uczestniczyć nie chce, bo to jest zamach na jego wolność osobistą. Ergo: organizatorzy mieli psi obowiązek książkę Świetlickiego z konkursu wycofać.

Wróćmy do głównego bohatera wpisu. Pojawiły się deklaracje, że skoro to takie moralne zero, to więcej po jego książki deklarujący nie będzie sięgał. I kontrargument, że do wielu pisarzy można mieć pretensje o ich życiorys, ale twórczość należy od życiorysu oddzielać. Nieważne, że autor jest prywatnie mendą, ważne, co i jak pisze. Generalnie zgadzam się z tym drugim argumentem z jednym małym „ale”. Otóż gdyby Karpowicz na przykład (z przykładami pozostajemy w poetyce sytuacji) obnażał się publicznie na spotkaniach autorskich albo wyłudzał pieniądze od staruszek, to sprawa jest jasna, z jakością jego twórczości nie ma to nic wspólnego. Ale jeśli sypia z podstarzałą krytyczką, żeby tę twórczość wypromować, to czytelnik rzeczywiście może mieć wątpliwości, czy warto po nią sięgać, skoro wymaga aż takich poświęceń.

I na koniec wróćmy do tejże krytyczki. Oświadczyła na fejsie, że „gówno wpadło do wentylatora i chlapie”, ale ona jest ponad to i od sprawy trzyma się z daleka. I utrzymuje, że ona żadnego gówna do wentylatora nie wrzucała, bo dług to sprawa prywatna, a nie intymna i nie pisała o nim w mediach, tylko na prywatnym profilu. Prywatny profil, do którego ma dostęp każdy, kto chce, to dość oryginalna konstrukcja. „Przyzwoici ludzie nie używają do rozgrywania publicznie osobistych porachunków”, poucza Dunin. W pełni się zgadzamy. Przyzwoici ludzie ściągają od byłych kochanków dług sądownie, a nie wzywając do nagonki, i nie ogłaszają wszem wobec, z kim ten kochanek obecnie współżyje. Do tego wentylatora to Dunin z Karpowiczem sypią po równo i obficie. A gówno rzeczywiście lata, obryzgując czytelników, którzy nie spodziewali się, że ze strony elity kulturalnej coś takiego na nich poleci. Ale jaka elita, taka kultura.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 06, 2014 00:30

September 29, 2014

Wezwany przed oblicze waginy

Dowód na publikowanie tekstów niespełniających żadnych norm wydawnictwa ze współfinansowaniem zbyły milczeniem, zresztą trudno było się spodziewać innej reakcji – jeśli ktoś prowadzi nieetyczną działalność i ma tego świadomość, raczej stara się na ten temat nie dyskutować. Jedna z platform self-publishingowych była jednak tak bezczelna, że zamieściła pod wpisem reklamę swoich usług, którą usunąłem. Później chciałem owej platformie bliżej się przyjrzeć, ale że wpisywałem nazwę z pamięci, coś pomyliłem i wylądowałem ponownie na stronach Warszawskiej Firmy Wydawniczej. A tam natrafiłem na fragment opublikowanej przez to pseudowydawnictwo książki Adriana Saddlera pt. „Żyjmy wiecznie!”:

Nie zdążyłem odpowiedzieć. Wyłączyła się.

Bo to była kobieta cyborg. Po skończonej rozmowie się wyłączała.

Zresztą i tak nie byłbym w stanie wycedzić słowa, bo kompletnie mnie zatkało. Poznana zeszłego wieczoru kobieta proponowała mi seks! Zrobiło mi się gorąco, a serce zaczęło walić jak szalone.

Opóźniona reakcja, bo propozycja dotarła do niego, kiedy ją zwerbalizował. Tylko dlaczego wcześniej go zatkało?

Podświadomie czułem, że to nie blef. Pospiesznie narzuciłem marynarkę i wyszedłem z pokoju. W biegu zamówiłem taksówkę. Po żądanym czasie byłem pod drzwiami Gabrieli.

Wyznaczyła mu czas na dotarcie, ale, uf!, zdążył.

Mieszkała w wolnostojącym, dwukondygnacyjnym domu z ogrodem.

Narrator (i autor – tak samo mają na imię) podniecony, ale dom zauważył i opisał.

Wyciągnąłem dłoń w stronę dzwonka i już miałem nacisnąć, kiedy pomyślałem o Pati. Nie. Tak nie można… A właściwie… dlaczego nie? Przecież nie jesteśmy parą. Umówiliśmy się ledwie jeden raz. Nie mam wobec niej żadnych zobowiązań. Trzeba rwać ten kwiat, korzystać z życia! A Luiza? Ech… Przecież jej też tutaj nie ma i nawet nie wiem, czy cokolwiek nas łączy…

Dylemat moralny przezwyciężony.

Zadzwoniłem. Gabriela otworzyła ubrana jedynie w krótki, koronkowo wykończony peniuar. Stożki jej sutków przebijały przez delikatność czerwonej tkaniny. Rude, kręcone włosy opadały jej naplecy, dając swobodę skupienia wzroku na odkrytych ramionach.

Dobrze, że te stożki nie przebijały przez delikatność naplecy, bo wtedy swobodę skupienia wzroku na czymkolwiek diabli by wzięli.

Jedną dłoń opierała na talii, drugą podtrzymywała kieliszek wypełniony szampanem.

Bo tak przyjmują nas kobiety, które chcą seks.

Zmierzyłem ją od góry do dołu,

Przy zbyt dużej różnicy wzrostu seks jest niewygodny.

zatrzymując spojrzenie na czerwonych paznokciach u stóp, które wzniesione na przezroczystych platformach zapraszały na ucztę cielesnych przyjemności.

Wzniesiony na platformach mętnego stylu autor zaprasza na ucztę duchowych nieprzyjemności.

Przestąpiłem próg i… straciłem panowanie nad sobą. Zamiast się przywitać, padłem na kolana, zniżyłem głowę i zacząłem lizać nieosłonięte butami palce. Robiłem to łapczywie. Mój umysł ogarniała pewność, że tak właśnie musi być, że jest to obowiązek, który mam za zadanie bezwzględnie wypełnić.

Nasz umysł ogarnia pewność, że tak wcale nie musi być, że pisanie książek to nie jest obowiązek, który autor ma za zadanie bezwzględnie wypełnić

– Ty napalony samcze! – uraczyła mnie niewybrednym epitetem

Słownictwo do tego stopnia niewybredne, że tylko wśród kiboli takie można usłyszeć: „Podejdź, napalony samcze, a przyj… ci kastetem”.

i wylała zawartość kieliszka wprost na moją świeżo ogoloną głowę.

Przeszła jej ochota i chciała go ochłodzić? Chyba się nie udało:

Nie dość, że zdopingowała mnie tym do jeszcze większego oddania,to zacząłem mimowolnie sapać i mruczeć jak jaskiniowiec.

A nam się wydawało, że jaskiniowcy nie sapią ani nie mruczą, tylko krzyczą „jabadabadu!”.

Po chwilach adoracji,

czyli sapania i mruczenia…

wstałem i wziąłem ją na ręce. (…) niosłem swoją boginię do sypialni, a pomagał mi w tym popęd i choćbym miał ją tak nieść na sto metrów przez płotki, dałbym radę, trzymałem bowiem ucieleśnienie kobiecości.

To byłaby ciekawa dyscyplina: 100 metrów przez płotki panów wspomaganych popędem z ucieleśnieniem kobiecości na rękach.

W pomieszczeniu panował półmrok. Czerwone, upięte kotary zasłaniały okno. Zawieszone na wytapetowanych na różowo ścianach lampki kinkietowe (...)

Akcja dzieje się w dawnym burdelu.

Położyłem ją na wielkim łóżku z baldachimem i rozchyliłem uda.

Technika szwankuje, uda rozchylamy kobiecie.

Poddała się ochoczo i już za chwilę piłem ze źródła.

A z tego źródła to czego można się napić?

Było gorące. Pulsowało chucią. Degustowałem zachłannie. Szalałem z podniecenia. Nigdy przedtem żadna kobieta nie wezwała mnie przed oblicze waginy w tak bezpośredni i wulgarny sposób.

Nam tu ewidentnie brakuje przydawki. Wezwała przed marsowe oblicze waginy? Przed jaśniejące? Nie wolno zostawiać czytelnika w takiej niepewności co do oblicza!

To, co się działo, było spełnieniem fantazji, a odbywało się niczym według scenariusza filmu porno.

Też mamy wrażenie, że autor pisząc, spełnia swoje fantazje, ale z porno nie ma to nic wspólnego, porno nie służy do rozśmieszania ludzi.

Wielokrotnie marzyłem o tak ordynarnym i niewyszukanym zaaranżowaniu schadzki. Napalona rozpustnica zadzwoniła do mnie, kazała przyjechać i się posiąść.

Jasne, kazała się posiąść.

Autor onanizuje się tak przez 566 (!) stron, a niektórzy uznają tę żałosną grafomanię za literaturę i wystawiają szmirze pozytywne noty. Ludzie, czy wy naprawdę nie widzicie, co czytacie?!

A nawiązując do wpisu sprzed tygodnia, to szczerze jestem ciekaw, w jakich słowach WFW zachwaliła autorowi tekst, by nakłonić go do zostawienia u niej kasy (za 566 stron dość sporej). I ile policzyła mu za redakcję, której nie wykonała?

PS. Mam problem z wołaczem od „samiec”. Tutaj jest podane, że „samcu”. Mój słownik (Szymczak) odsyła do wzoru deklinacyjnego, który podaje, że albo tak jak w miejscowniku (stróżu), albo przez dodanie końcówki „e” (chłopcze). A bliżej „samcowi” do „chłopca” niż do „stróża”. Jak to wygląda w innych słownikach?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 29, 2014 00:30

September 22, 2014

Pszygody komisaża Maciejewskiego, czyli jak wydawałem ze współfinansowaniem

Dziewięciu „wydawnictwom”, które wydają książki za pieniądze autorów, postanowiłem zaproponować pozbawiony sensu i najeżony błędami tekst (do przeczytania tutaj), informując, że jest to fragment kryminału pt. „Torowy zabójca”. Owe „wydawnictwa” to: Novae Res, Radwan, Poligraf, Psychoskok, Białe Pióro, Warszawska Firma Wydawnicza (WFW), Witanet, MyBook i E-bookowo. O Witanecie wcześniej nie słyszałem, wynalazłem w sieci, wiem, że MyBook to troszkę inny model, a E-bookowo książki elektroniczne, ale też chciałem przetestować. Nie zrobiłem tego oczywiście pod własnym nazwiskiem, tylko przedstawiłem się jako Adam Sobieski (drugie dno czytelne dla tych, którzy znają którąś z książek o komisarzu Przygodnym). Ponieważ wystąpiłem w roli debiutanta, wsparłem się opinią „znajomych”, „wszystkich co czytali” oraz własną, że skonstruowałem ciekawą zagadkę (mail do „wydawnictw” w tym samym miejscu co fragment rzekomej książki).

Na propozycję pierwsze zareagowało Białe Pióro. Można powiedzieć, że chcąc zarobić, przygnało, omal nie łamiąc sobie nóg, bo maila wysłałem w sobotę o 18.26, a odpowiedź przyszła o 20.07. Odpowiedź jednak niezupełnie po mojej myśli:

Panie Adamie, my musimy mieć cały tekst, bo go wstępnie formatujemy, tak jak do druku. Jeżeli jest zbyt obszerny to go minimalizujemy tzn czcionkę, interlinie itp,aby koszty były jak najmniejsze. Proszę przesłać całość, szybko wycenie i opisze proces wydawniczy. Ewa

W zasadzie mogłem sobie odpuścić, bo już z powyższego jasno wynikało, że pani Ewy (nazwiska nie podała) jakość tekstu zupełnie nie interesuje, tylko objętość, nie pisze o przeczytaniu czy sprawdzeniu utworu, tylko o jego wycenie, ale postanowiłem temat pociągnąć. Z dwóch względów: koszt także mnie interesował, a poza tym uświadomiłem sobie, iż w mailu nie zrobiłem żadnych błędów ortograficznych, i uznałem, że trzeba to niedopatrzenie nadrobić, by pani Ewa miała jasność, z kim ma do czynienia. Z brakiem całego tekstu (nie upadłem jeszcze na głowę, żeby w tym stylu pisać dwieście stron) poradziłem sobie jak dotąd, czyli grając paranoika:

Bardzo dziękuję za odpowiedź, nie spodziewałem się tak szybko. Czy to znaczy, że ten fragment się państwu spodobał? Bo całości to bym nie chciał wysyłać, jeśli nic nie wiem, to znaczy ile mniej więcej by kosztowało wydanie, bo przecież nie musi być dokładnie i czy mi państwo zabiorą prawa autorskie, bo słyszałem, że jest takie ryzyko. Nie mówię, że nie mam do państwa zaufania, ale jeszcze nie wydawałem książek i chociaż akurat o państwu czytałem, że są państwo pożądni to wolę być ostrożny. Mam nadzieję, że się państwo nie pogniewają, ale mój znajomy, który mnie ostrzegał mówi, że na początku trzeba wydawnictwo sprawdzić, bo ma złe zdanie o wydawnictwach, chociaż państwa to nie dotyczy.

Pani Ewa okazała się jednak uparta:

Panie Adamie, ja osobiście nie słyszałam o kradzieżach tekstu lub pomysłu. Rozumiem Pana obawy, ale ja naprawdę mogę wycenić mając cały tekst. Jeżeli ma Pan obawy, proszę dodawać w e-mailach zdanie o zakazie bezprawnego wykorzystywania tekstu itp i e-maile zachować. W naszym wydawnictwie nie miało miejsca i nie będzie miało, przywłaszczenie czyjegoś tekstu. To po prostu nieetyczne. Proszę porozmawiać z naszymi autorami na facebooku, czy nam ufają, jak wydajemy, jaki jest z nami kontakt itp. Jeżeli Pana zdecyduje się przesłać tekst wówczas wycenię i opisze dokładnie proces wydawniczy. Pozdr Ewa

Czyli pytanie o jakość tekstu pozostało bez odpowiedzi, „pożądne wydawnictwo” wyraźnie ten aspekt nie interesuje, mam przesłać cały tekst, ale o tym, że może zostać odrzucony, nie ma mowy, jest mowa o wycenieniu i opisaniu dokładnie procesu wydawniczego. Może ktoś ma inną opinię, ale dla mnie jest to jednoznaczna deklaracja wydania książki.

Drugie „wydawnictwo”, MyBook, też zażądało całości, ale w odróżnieniu od Białego Pióra wypowiedziało się na temat przesłanego fragmentu:

Żadne wydawnictwo nie podejmie ostatecznej decyzji na podstawie 10 stron. Na oko ma Pan szanse, aczkolwiek liczba błędów ortograficznych jest potworna. Każdy edytor tekstu (Word czy Open Office) ma wbudowany moduł poprawiania ortografii - proszę z niego skorzystać przed wysłaniem pełnego tekstu, ułatwi to redakcji czytanie i ocenę.

Każdemu normalnemu wydawnictwu 10 stron bełkotu w zupełności wystarcza do stwierdzenia, że autor jest skończonym grafomanem, ale w MyBooku „na oko” dostrzegli w „Torowym zabójcy” potencjał. Domyślam się, że oko było kaprawe i zachodzące bielmem.

E-mail z „wydawnictwa” Psychoskok zaczynał się niedobrze:

Zanim odpowiem coś zacytuję: "– Denata. Leży na torach w Lasku Włoszczowskim." " W tym domku, co go znaleźliśmy też nic nie ma. Zagadkowe. " Moje pytanie...oni przenieśli sobie tego trupa na tory?

Bardzo dobre pytanie (szkoda, że tylko jedno), ale nie czekając na odpowiedź, Psychoskok zadeklarował:

Panie Adamie, jeśli wydamy Panu te książkę to będzie musiała ona przejść przez korektę. Jest sporo błędów ortograficznych i innych. W tej chwili wchodzi w rachubę tylko wydanie 100 % Autor. Nawet jeśli zdecyduje się Pan na ebooka to będę obstawała za tym, aby korekta była przeprowadzona (ogólnie w przypadku ebooka można z niej zrezygnować)

Grunt, że w rachubę wchodzi wydanie. Pan Adam jest człowiekiem zamożnym, parę tysięcy w tę czy we w tę nie gra dla niego roli, gotów jest na ten wydatek, byleby zostać pisażem.

Żadnych problemów nie robiło „wydawnictwo” Poligraf:

Chętnie nawiążemy z Panem współpracę w zakresie wydania Pana książki. Poniżej przedstawiam kalkulację wydania Pana książki.

Dowiedziałem się, co chciałem, że za taką a taką kwotę by wydali, więc zaprzestałem korespondencji, ale okazało się, że ze szpon Poligrafu nie tak łatwo się wyrwać. Przede wszystkim zapytanie o publikację książki zostało prawem kaduka potraktowane jako zapisanie się na Poligrafowy newsletter:

Witam, jako, że rozpoczęliśmy wspólną korespondencję, zostałeś dopisany do naszej bazy mailingowej

Spam obejmował instrukcje, jak przebiega wydanie książki w Poligrafie, wywody, że wydanie w Poligrafie jest najlepszą formą wydania, porady, jak kasę do zostawienia w Poligrafie zdobyć przez crowdfunding, oraz reklamy książek Poligrafu. Do tego byłem zachęcany, bym zapisał się do Klubu Grafomana, zwanego dla niepoznaki Klubem Pisarza, oraz zarekomendowano mi dyletancki poradnik Grażyny Grace Tallar.

Po dwóch dniach dowiedziałem się, że ze mnie szczęściarz, bo zgłosiłem się do Poligrafu we właściwym momencie:

Chciałam zawiadomić, że mamy teraz ograniczoną czasowo ofertę promocyjną dla nowo wydawanych książek.
Otóż do każdego tytułu proponujemy gratis:
- mailing reklamowy z nowo wydaną książką do ponad xxxx naszych subskrybentów (wartość: xxxx zł)
- dwutygodniową reklamę banerową tytułu w naszej księgarni internetowej OceanKsiazek.pl (wartość: xxxx zł)
- własną stronę internetową dla Autora (wartość: xxxx zł)
- reklamę tytułu na portalu KlubPisarza.pl (wartość: bezcenne :-)
Łączna wartość gratisów to ponad xxxx zł!

Ponieważ nie zareagowałem na chęć sprezentowania mi czterocyfrowej kwoty będącej sumą trzech czterocyfrowych, po tygodniu dostałem monit:

Witam, Panie Adamie,nie otrzymaliśmy od Pana odpowiedzi. Czy jest Pan w takim razie nadal zainteresowany współpracą?

Nie byłem, bo dostałem ofertę z Warszawskiej Firmy Wydawniczej (WFW):

Bardzo dziękuję za nadesłanie propozycji wydania książki. Gratuluję pomysłu, odwagi i inicjatywy.

Też uważałem swój pomysł za świetny, choć zdaje się, że z przedstawicielką wydawnictwa mówiliśmy o innym pomyśle.

Poniżej przedstawiam kalkulację kosztów oraz kilka najważniejszych informacji plus proponowaną umowę. (…) Ze względu na tekst, który uważam za dobry (oczywiście na podstawie przesłanego fragmentu), ceny bardzo zaniżyłam i zaproponowałam nasze działania.

Twierdzenie, że „Torowy zabójca” to dobry tekst, jest tak samo prawdziwe, jak teza, że Angela Merkel w przedbiegach wygrałaby każdy konkurs piękności, gdyby tylko stanęła w szranki. Inne „wydawnictwa” nie chwaliły tekstu, dlaczego robi to WFW? Można się domyślić, że ze względu na konkurencję. Jeśli połechce się ego autora, zwiększa się szansa, że zapłaci za wydanie tam, gdzie go chwalą, nawet jeśli w „wydawnictwie”, z którego dostał suchą kalkulację kosztów, będzie taniej. Taką samą psychologiczną podpuchą jest twierdzenie o zaniżeniu cen.

Artykuł 286 paragraf 1 kodeksu karnego mówi: Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd albo wyzyskania błędu lub niezdolności do należytego pojmowania przedsiębranego działania, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.

WFW okłamuje autora co do poziomu otrzymanego tekstu, czyli ewidentnie wprowadza go w błąd, żeby na nim zarobić (nie sprzedając książkę, bo jej się sprzedać by nie dało, tylko każąc mu przepłacić za wydanie), co w świetle zacytowanego przepisu jest przestępstwem. Ale w sumie reszta „wydawnictw”, chcących wydać „Torowego zabójcę”, też podpada pod ten paragraf, bo człowiek, który tak pisze, a jest przekonany, że tworzy zdatną do wydania powieść, pozostaje w błędzie lub jest niezdolny „do należytego pojmowania przedsiębranego działania”.

Z pozostałych Novae Res i Witanet odrzuciły propozycję, Radwan i E-bookowo w ogóle nie odpowiedziały.

Jeśli chodzi o koszta, dostałem tylko dwie kalkulacje. Pierwsza wyglądała następująco: Z otrzymanego tekstu zakładamy 272 str. gotowej książki cz-b., (format: 145x205 mm, oprawa miękka, okładka kolorowa, foliowana, papier na wnętrze: offset 80g). Koszt wydania pierwszych 500 egz.: 9050 zł; (…) Koszty obejmują wszystkie prace potrzebne do wydania książki i umieszczenia jej na rynku księgarskim (a więc również skład i łamanie, indywidualny projekt okładki, podwójną korektę, druk i oprawę). Z pierwszego nakładu 18 egzemplarzy jako egzemplarze obowiązkowe (zgodnie z Ustawą) trafi do bibliotek narodowych (…)

Zgodnie z ustawą do bibliotek (głównie uniwersyteckich, nie narodowych, bo taką mamy tylko jedną) należy przekazać 17 egzemplarzy obowiązkowych. Ale to, że „wydawnictwo” zamierza nam podwędzić jeden egzemplarz, jest drobnostką w porównaniu z tymi kosztami. Bo 500 egzemplarzy można wydrukować offsetem, a przy takiej książce bez problemu dostaniemy ofertę druku w cenie 4 zł za egzemplarz, jeśli nie mniej. Czyli maksymalnie 2000 zł. Jeśli weźmiemy ceny z drugiej kalkulacji, korekta i redakcja: 1630 zł, skład i łamanie: 1270 zł, okładka: 800 zł, wyjdzie maksymalnie 5700. Czysty zysk „wydawnictwa” co najmniej 3350 zł.

Drugi kosztorys przewidywał nakład 50 egz. autorskich - egzemplarze dla Pana plus nasz nakład wydawniczy, na początek około 100-250 egz., ceny redakcji, łamania i okładki, jak podałem wyżej, a za druk 2390 zł, razem: 6090 zł netto, 6394,50 zł brutto.

To drugie „wydawnictwo” nie jest takie pazerne jak pierwsze i trudniej się zorientować, że zawyża koszty. Druk 300 egzemplarzy rzeczywiście tyle mógłby kosztować, ale firma najpewniej zamierza wydrukować tę dolną liczbę. Jeśli ktoś podaje widełki, to zwykle potem z tych widełek bierze wartość dla siebie najkorzystniejszą. A koszt druku 150 egzemplarzy to, jak można sprawdzić na kalkulatorach drukarni cyfrowych, ok. 1200 zł. Okładka owszem, może kosztować 800 zł, ale za 300-500 zł też się dostanie. Z redakcją i korektą spokojnie można się zamknąć w 100 zł za arkusz, książka ma 11,5 arkusza, czyli 1150 zł, a nie 1630 zł. Poza tym można mieć wątpliwości, czy redakcja w ogóle byłaby wykonywana, bo tekstu „Torowego zabójcy” zwyczajnie zredagować się nie da, trzeba by go napisać od nowa, co oznaczałoby, że „wydawnictwo” przez redakcję rozumie pobieżne sprawdzenie tekstu albo w ogóle przepuszczenie go przez korektę w Wordzie. Że „wydawnictwo” nie jest zbyt uczciwe, dowiadujemy się z następnego passusu:

To koszt przewidziany dla Pana, natomiast suma kosztów wydania wyniesie około 15 tysięcy złotych, z czego wynika, że przynajmniej połowę kosztów pokryje wydawnictwo.

Jakie to są te dodatkowe koszty, „wydawnictwo” nie ujawnia, a jedynych, jakich nie ma w kosztorysie, to reklama. Tyle że wydawnictwa ze współfinansowaniem płatnych reklam nigdzie nie zamieszczają. Czyli znowu oszustwo, wmawianie autorowi, że „wydawnictwo” współfinansuje jego książkę, co ma w nim wyrobić przekonanie, że reprezentuje ona co najmniej przyzwoity poziom.

(…) zgodnie z ustawą wymaganą ilość przesyłamy do bibliotek, między innymi do Biblioteki Narodowej (zgodnie z Ustawą z dnia 7 listopada 1996 roku o obowiązkowych egzemplarzach bibliotecznych - w sumie 24 egz.)

Czyli to „wydawnictwo” w przekonaniu (słusznym), że autorzy do ustawy nie zajrzą, kradnie im po 7 egzemplarzy. Ciekawe po co? Chyba tylko wychodząc z założenia, że jeśli autora da się na czymś okantować, to grzech byłoby tego nie zrobić.

Podsumowanie. Za dwie średnie krajowe można zostać w Polsce pisarzem, bo przypomnę, że autorzy publikujący w tego rodzaju „wydawnictwach” za pisarzy się uważają i za pisarzy chcą uchodzić. Umiejętność pisania nie jest potrzebna. W czasie odkładania moniaków do skarbonki tworzymy dowolny tekst, nie mając pojęcia o gramatyce ani ortografii. Prawdopodobieństwem zdarzeń ani logiką nie musimy się przejmować. Akcja może być całkowicie pozbawiona sensu, nikt nie wymaga od nas, byśmy mieli coś mądrego do powiedzenia. Mniejszy lub większy bełkot posyłamy do „wydawnictw”, gdzie bynajmniej nie będziemy musieli prześlizgiwać się psim swędem: połowa przyjmie nas z otwartymi rękami. Bulimy niecałe siedem tysiaków i dzięki Białemu Pióru czy Psychoskokowi nasze wypociny wzbogacą polską literaturę. Jak nazywamy się Sobieski, to nasza książka stanie na półce w Bibliotece Narodowej niedaleko powieści Sienkiewicza. A co? Czy Adam Sobieski to gorszy pisarz niż taki Sienkiewicz? Przecież nie. Tylko nie legitymuje się znanym nazwiskiem, nie ma pleców ani nie jest celebrytą. Gdyby Sienkiewicz nie dostał po znajomości Nobla, też nie miałby szans na publikację w normalnym wydawnictwie i byłby skazany na wybór między Poligrafem a WFW.

Pytanie, ilu takich Sobieskich dzięki tym firemkom wydało już swoje książki. Ile takich grafomańskich gniotów trafiło do bibliotek i na księgarskie półki? Ile zostało wysłanych do czytelników kupujących przez internet? Albo odstraszając wyrobionych od polskich (prawdziwych) pisarzy, albo ucząc niewyrobionych, że coś na takim poziomie jest literaturą z prawdziwego zdarzenia. Czy Adam Sobieski i Warszawska Firma Wydawnicza mają wyznaczać standardy współczesnej literatury polskiej?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 22, 2014 00:30

September 18, 2014

Człowiek smutny, bo martwy, czyli znajdź pan błąd

Witam! Nazywam się Adam Sobieski, napisałem kryminał i chciałem zapytać czy państwo chcą go wydać i ile by to kosztowało. Kryminał ma tytuł „Torowy zabójca”, to jest mój debiut, ale znajomi mówią, że nie można odgadnąć kto zabił i dlatego pomyślałem, że warto go wydać. Wszyscy co czytali mówią, że im się podobało. To jest o seryjnym mordercy, który morduje kobiety, ale zagadka jest bardzo ciekawa. Wysyłam 10 stron, bo wolę nie pokazywać całej dopóki się nie dowiem, czy państwo chcą wydać. Znajomy, który się zna ostrzegał mnie, że lepiej nie wysyłać całej książki. Ale cała ma 220 stron, 70 312 wyrazów i 461 406 znaki ze spacjami. Znalazłem, że takie dokładne informacje starczą żeby powiedzieć, ile trzeba zapłacić za wydanie. Zwracam się do państwa, bo znalazłem że państwo są dobrym wydawnictwem, które nie odrzuca debiutantów. Czekam na odpowiedź czy państwo chcą wydać. Serdecznie pozdrawiam. Adam Sobieski

To był mail, który wysłałem do dziewięciu wydawnictw ze współfinansowaniem, załączając poniższy bezsensowny, najeżony błędami fragment rzekomej powieści. Proszę zgadnąć, czy została przyjęta do wydania, a jeśli tak, to przez ile tych wydawnictw. Odpowiedź w poniedziałek.

Aha, ponieważ niektórzy blogerzy na poważnie uznają grzebulaturę za literaturę i wystawiają jej pozytywne noty, to gdyby komuś chciało się w komentarzach wskazać, dlaczego tekst jest bez sensu i jakie błędy zawiera (przykładowe, bo wyliczenie wszystkich, z objaśnieniami zajęłoby więcej miejsca niż sam fragment), wyświadczyłby im przysługę.


Adam SobieskiTorowy zabójca Rozdział I Komisaż Maciejewski nie był wyspany. Dlatego nie zrozumiał kiedy Kowalski powiedział do niego, że mają trupa. – Jakiego trupa? – zdziwił się Maciejewski. – Denata. Leży na torach w Lasku Włoszczowskim. Lasek Włoszczowski to był park. Pojechali do tego parku. W parku była już ekipa, która się uwijała. Wszyscy technicy mieli białe kombinezony, kryminalistyka się rozwijała. – Odciski palców – powiedział do nich komisaż. – I DNA. – Tak, mamy – powiedział technik. – Odciski palców są tego seryjnego zabójcy. DNA też jego. To znowu on. Niestety. – Niestey – powiedział komisaż. – Kto jest ofiarą? – Męszczyzna – powiedział technik – Lat czterdzieści osiem, ale nie wiemy kto bo nie ma dowodu osobistego ani nikt go tu nie zna. W tym domku, co go znaleźliśmy też nic nie ma. Zagadkowe. – Tak zagadkowe – przyznał komisaż. Wiedział co technik myślał. Każda ofiara wcześniej miała przy sobie dowód osobisty. Jakby zabójcy nie przeszkadzało, że wiedzą kogo zabił. A tu jakby się ukrywał. Ale to nie było wszystko. Kowalski zauważył jeszcze jedną różnicę. – Nie ma medalionu. – Co? – Z jego włosami. Każdej ofierze wkładał do medalionu swoje włosy. Dlatego mamy jego DNA. – Masz rację.
Wrócili na komisariat. Na komisariacie był tłok. – Poraszka – powiedział Kowalski. – Tak – przyznał komisaż. – Co o tym myślisz? To może być on? – A co ty myślisz? Że podżucono jego DNA? – Dlaczego nie. Teraz wystarczy papierosa wziąść albo szklanke z której pił. – Czyli może nie on. Szkoda. Już myślałem, że go mamy. Kowalski włąnczył muzykę. Najbardziej lubił pop i rocka ale też Dodę. – Jak on znowu zamorduje taką podobną do Dody, to się załamię. Komisaż nie odpowiedział. Myślał. Musieli go dopaść, żeby nie było za późno. Dopaść i zamknąć w więzieniu. Szkoda, że nie było kary śmierci. Maciejewski najlepiej posłałby go na powieszenie. To już była szósta ofiara. Sześć ofiar, wszystkie uduszone w parku Włoszczowskim. Wszystkie leżały na torach. Dlaczego na torach? Tego nie wiedzieli. Ale prasa nazywała go torowym zabójcą. Przypomniał sobie, że musi pójść na konferencję prasową. Nie chciał tam iść, nie lubił dziennikarzy, zlatywali się jak muchy do dżemu kiedy kogoś zabito, a gdzie szacunek dla zwłok. A potem musiał pójść do domu do tej kobiety, z którą się nieopacznie ożenił i teraz nie mógł się z tego małżeństwa uwolnić. Żeby ten seryjny zabójca zabił jego żonę, to by się ucieszył, ale on zabijał tylko ładne kobiety takie jak Doda. Szkoda że Doda wybierała piłkaży, a nie komisaży policji. – Mam raport z sekcji – przerwał te nie wesołe rozważania komisaża Kowalski. Kowalski miał prawie dwa metry i brązowe włosy. Komisaż zazdrościł mu wzrostu, bo sam był niski. Ale włosów nie chociaż sam był łysy. – Super – Ucieszył się komisaż. – Co w niej pisze? – Że samobójstwo było upozorowane. Naprawdę zginął od strzału. Kula weszła pod łopatką, ale żadna broń nie pasuje. Śmierć na miejscu. – To źle. Jakby przeżył mogliśmy mieć świadka. Kowalski pokiwał głową, że komisaż ma rację a potem podniósł na niego wzrok. – Musimy złapać drania. Tego dnia pojechali do domu. Komisaż do żony a Kowalski pod miasto. Samochód mu się zepsuł, więc jechał pociągiem. W pociągu starał się rozwiązać zagadkę ale nie miał pamięci wzrokowej i jak nie widział miejsca zabójstwa, to nie umiał sobie poradzić, a pociąg nie przejeżdżał przez park Włoszczowski.
Następnego dnia nie mieli przełomu. Komisaż myślał, że może trzeba umożyć sprawę. Ale przyszła na komisariat kobieta. – Pani go zna? – To mój mąż. Komisaż podrapał się po włosach. Coś mu nie pasowało. Nie wiedział co. Ale potem sobie przypomniał że męszczyzna miał czterdzieści osiem lat a ta kobieta była bardzo młoda. Może udawała żonę? – Żona? – zapytał podejrzanie. – Żona. Pan pewnie myśli, że jestem za młoda – odgadła, co myślał bo była bardzo inteligentna. – Druga żona. Tamta była stara. Komisaż pomyślał, że jego żona też jest stara i że jak ta kobieta nie ma teraz męża, to mógłby się z nią ożenić, ale nie pozwalała mu etyka. Maciejewski był z tego dumny, że miał wysoką moralność. – Myśli pani, że ona go zabiła? – Nie wiem, ale jak ją dla mnie rzucił to mu groziła. Komisaż miał motyw. Motyw to było 50 procent złapania zabójcy, drugie 50 był dowód, że był na miejscu zbrodni, a trzecie że miał możliwość zabicia. Czyli Maciejewskiemu do złapania mordercy jeszcze dwie trzecie brakowało. Na razie był na początku drogi. Westchnął. – Kto po nim dziedziczy? – wtrącił się niespodziewanie Kowalski. – Ja. Maciejewski uświadomił sobie, że przez ten nagły zwrot motyw też przepadł. Bo spadkobiercy zawsze mieli motyw. Czyli musiał podejrzewać obie żony. A może miał jeszcze kochankę. Wtedy jako motyw wchodziłaby zazdrość. Zazdrość i pieniądze są najczęściej. Myślał czy zapytać żonę o kochankę, ale zrezygnował. Mogła nie wiedzieć albo się nie przyznać. – Dziękujemy pani. Proszę nie wyjeżdżać z miasta. Kowalski uśmiechnął się obleśnie. – Ładna dupa. Chciałbym ją przelecieć. Maciejewski nie lubił, kiedy Kowalski tak mówił, ale nic się nie dało na to poradzić, bo Kowalski był kobieciarz. Postanowił zmienić temat: – Co myślisz? – Chyba jest niewinna. Kiedy ją zapytałem o ten spadek miała w rękach husteczkę, ale jej nie ścisnęła, nic nerwowo nie zrobiła. Nie, nie kłamała, po tylu latach w policji poznaję to lepiej niż wartograf. Ale wykrywacz kłamstw nie mógł być dowodem w sądzie. Ciężka sprawa, pomyślał Maciejewski ale nic nie powiedział. Ale wieczorem poszedł do knajpy na spotkanie z informatorem. Informatorem był Włodek. Miał spruchniałe zęby i dlatego nazywano go Bezzębny, to taka ironia była, bo zęby jeszcze miał, tylko spruchniałe. Maciejewski wsadził go do więzienia za sutenerstwo czyli za dawanie klientom prostytutek, którym zabierał połowę kasy. Prostytucja była legalna, ale sutenerstwo nie i dlatego wszystkie burdele w mieście nazywały się agencjami towarzyskimi, ale policjanci wiedzieli, że to przykrywka. Zwłaszcza Kowalski, który do tych agencji chodził. Maciejewski sam nigdy by nie poszedł do prostytutki nawet jak jego żona była taka gruba i stara. Cześć przywitał się Włodek czyli Bezzębny, który usiadł plecami do ściany żeby widzieć drzwi. Odkąd siedział w więzieniu nigdy się do nikogo nie obracał tyłem, ale nie chciał powiedzieć dlaczego, musiał mieć jakieś strasznie traumatyczne przeżycie. – Dzień dobry. Maciejewski powiedział dzień dobry bo chciał przypomnieć Bezzębnemu, że ma do niego mówić pan a nie ty, ale Bezzębny to ignorował. – Mam dla ciebie super info ale musisz mi zapłacić. – Wiesz, że za informacje nie płacę. Mogę cię zapuszkować. – Przecież nic nie zrobiłem. – Każdy coś zrobił. Taką Maciejewski miał filozofię, która już nieraz go uratował. – No dobra. Ten torowy zabójca jest niewinny. Maciejewski był zdumiony. Tak zdumiony że walnął ręką w stół aż pociekło piwo z ich kufli. – Jak to niewinny? Zabił sześć osób a teraz może siódmą! Bezzębny się skulił jakby się przestraszył i wytarł rękawem plamę z piwa. – Ale ja mówię teraz o tej siódmej. To nie on. To naśladowca, który go wrabia. Dlatego podłożył jego odciski palców i DNA. To fałszywy trop. Komisaż musiał pochwalić Kowalskiego że przewidział podżucenie DNA. – A kto to jest? Bezzębny nachylił się komisażowi do ucha i wyszeptał nazwisko. – Kurwa mać. Maciejewski aż zaklął chociaż nigdy nie przeklinał, nie lubił jak policjanci przeklinali. Potem był stereotyp, że w policji wszyscy klną i piją a tak wcale nie było, on na przykład był abstynentem. To był znany dziennikarz sportowy, specjalizujący się w piłce nożnej. A że teraz był mundial, to ciągle był w telewizji. Tyle że nie było Polaków jak zwykle. Kiedyś to były czasy, rozmarzył się Maciejewski, Górski, Wagner, Lubański, Szarmach, Lato, Boniek, a nie ta chałastra teraz, która nie była w stanie kopnąć dobrze piłki. Ale żeby dziennikarz był mordercą? Może bezzębny był nie informatorem, tylko dezinformatorem. Ale jaki byłby jego motyw? Komisaż pomyślał, że musi porozmawiać z dziennikarzem, tylko nie wiedział jak. Taki sławny komentator był celebrytą, chociaż czasami powiedział coś śmiesznego przy komentowaniu na przykład, że Szurkowski był cudownym dzieckiem dwóch pedałów. A do celebryty niełatwo było się dostać. Nie była to wprawdzie królowa angielska, ale jednak. Trzeba będzie poprosić Kowalskiego o pomoc, on był dobry w radzeniu sobie z czymś takim. I rzeczywiście, dwa dni później komisaż Maciejewski zadzwonił do drzwi willi na Bałutach. Willa była bardzo elegancka, bogato zdobiona, musiała strasznie dużo kosztować, ale na pewno dziennikarz dużo zarabiał. Maciejewski westchnął, że chciałby dużo zarabiać, ciągle niemiał pieniędzy, nawet buty zaczęły mu przeciekać, a na nowe nie było go stać. Tak, to miał być pojedynek nędzarza z bogaczem, ale Goliat nieraz wygrywał z Dawidem. Dziennikarz otworzył, był wyższy niż się wydawał w telewizji, ale to dlatego, że rozmawiał z jeszcze wyższymi koszykażami. Nie spodziewał się go i zamrugał oczami, ale zaraz się opanował i przybrał maskę. Komisaż już wiedział, że nie pójdzie mu łatwo. – Dzień dobru, komisaż Maciejewski z komendy wojewódzkiej. Chciałbym zamienić z panem kilka słów. – W jakiej sprawie? – wąskie oczy dziennikarza jeszcze się zmrużyły, wyglądał jak hiena szykująca się do ataku na ofiarę. Albo Maciejewskiemu tak się skojarzyło bo uważał dziennikarzy za hieny. Maciejewski postanowił od razu przejść do ataku. – W sprawie zabójstwa w Lasku Włoszczowskim? – Lasek Włoszczowski? Gdzie to jest? Maciejewski pogratulował sobie w duszy. To był pierwszy błąd. Dziennikarz udawał. Każdy wiedział gdzie jest Lasek Włoszczowski. Ale odpowiedział jakby nigdy nic. – Koło wiaduktu kolejowego. Znaleźliśmy tam kolejne zwłoki torowego zabójcy. – Kogo? Maciejewski pomyślał, że dziennikarz udaje, ale potem zobaczył w jego oczach, że naprawdę nie wie. No tak, to był młody człowiek, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, a to było to pokolenie, co interesowało się tylko swoją działką i niczym innym. Wiedza ogólna zanikała, erudytów było mało, nikt już nie oglądał „Miliarda w rozumie” tylko wszyscy jakieś głupie teleturnieje, w których nic nie trzeba było wiedzieć. – Seryjny zabójca, która zostawia zwłoki na torach. Na kolejowych jak teraz albo na tramwajowych. – Aha. A co ja mam z tym wspólnego? – Niech mi pan powie. Przez sekundę mierzyli się wzrokiem. Potem dziennikarz spuścił wzrok. Maciejewski wtedy zobaczył, że miał długie rzęsy. Może był gejem. Seryjni zabójcy często mieli jakieś zaburzenia seksualne. Chociaż Maciejewski był pod tym względem postępowy i uważał, że geje powinni dostać swoje prawa, może adopcję dzieci nie, ale przeciwko związkom partnerskim Maciejewski nic nie miał. – Wolałbym nie rozmawiać tak na zewnątrz. – O przepraszam, zapraszam w moje skromne progi. Czym chata bogata. Maciejewski usiłował się zoriętować, czy mieszka tu druga osoba, a jeśli mieszka, czy jest to mężczyzna czy kobieta, chociaż oczywiście nic to nie mówiło, mógł być brat albo matka. – Proszę usiąść. Maciejewski usiadł, ale nie zdjął płaszcza. To dawało mu dystans do przesłuchiwanego. – Co pan robił wczoraj między dwudziestą a dwudziestą drugą? – Pyta mnie pan o moje alibi? – dziennikarz udawał oburzonego. – Wszystkich pytam o alibi – wywinął się komisaż. – Każdego musimy sprawdzić, to rutynowe pytanie. – Komentowałem mecz. – Jaki? – Legia-Widzew. Odpowiedź padła tak szybko, że Maciejewski wiedział, że dziennikarz nie kłamie. Gdyby kłamał, musiałby się zastanowić. Ale postanowił się upewnić. – Jaki był wynik? – Dwa jeden dla Legii. Odpowiedź też była szybka. Dziennikarz pamiętał. Albo sprytnie załatwił sobie alibi. Maciejewski zastanawiał się, jak to dało się obejść. Czy jednak alibi było prawdziwe a Bezzębny kłamał? Albo ktoś podpuścił Bezzębnego? Kto? Prawdziwy zabójca? Trzeba było zbadać otoczenie Bezzębnego. Maciejewski westchnął. Potwornie zagmatwana sprawa. – Mamy informacje, że miał pan zatarg z zabitym. To był blef, ale skuteczny. – Informacje od kogo? – zjerzył się dziennikarz. – Nieważne. – Ważne, bo nieprawdziwe – pozbierał się dziennikarz. – Czyli pan zaprzecza? – Oczywiście, że zaprzeczam. Nie miałem z nim zatargu. W ogóle go nie znam. To się zgadzało. Nie znaleźli żadnego powiązania między ofiarą a dziennikarzem. Ale seryjni zabójcy mordowali nie tych, których znali. Dlatego tak ciężko było ich złapać. Maciejewski podrapał się po włosach i myślał, jakie pytanie dalej zadać. Czasami miał trudności z wymyśleniem pytania. Wiedział, że nie był orłem, ale był solidnym rzemieślnikiem. Dlatego zawsze w końcu łapał zabójców. Tylko tego torowego wciąż nie mógł złapać. Postanowił, że jak go złapie, pójdzie na emeryturę. Jako ukoronowanie kariery. Może nawet jakąś nagrodę dostanie. Od komendanta stołecznego albo od samego prezydenta miasta. Należałaby mu się. Przez całą karierę nie dostał żadnej nagrody a naprawdę sobie zasłużył.
Obserwowali go z samochodu, w którym strasznie się pocili. Od kilku dni był straszny upał, teraz też słońce waliło z nieba, a nie mieli klimatyzacji. W służbowych samochodach nie było a samochód komisaża ciągle nie był naprawiony. Musiał zrobić awanturę mechanikowi. I komendantowi, że kupił samochody bez klimatyzacji. Kto to widział, żeby polski policjant dusił się jak śledź w wodzie. – Jest – zauważył go Kowalski. – Gdzie? – komisaż nie był taki spostrzegawczy. – Tam. Wychodzi z domu. Rzeczywiście Bezzębny wyszedł z domu dziennikarza. To było podejrzane. Najpierw na niego doniusł, ateraz go odwiedzał. Musieli coś knuć. Jakby nie knuli dziennikarz nie rozmawiałby z kimś, kto na niego donosił. Szli zresztą obok siebie jak koledzy od serca. Ktoś na nich czekał. Wsiedli do Volvo i pojechali z piskiem opon. Detektywi pojechali za nimi z wyłączonymi światłami, żeby się nie zdradzić, że ich śledzą. Śledzeni przejechali most nad Wisłą i zapuścili się w wąskie uliczki podejrzanej ulicy. – Wiedziałem, że tu przyjadą – komisaż był dumny ze swojej dedukcji. Ale zdumiał się, kiedy zobaczył kto wysiadł z samochodu. To była żona zamordowanego! Czyli miał słuszność, że od początku ją podejrzewał. – Widziałeś to – zapytał Kowalskiego. Kowalski pokręcił głową. – Widziałem. Cholera. – Tak, cholera. Czekali co się będzie działo, ale oni trzej poszli na górę. – Może będą uprawiać grupowy seks – zarechotał obleśnie Kowalski. – Przestań to poważne zabójstwo, a ty myślisz o seksie. – Każdy facet myśli o seksie. A z taką laską to już koniecznie. Lepsza nawet od Dody. Ale czekali i nic się działo. Potem ta laska wybiegła z bramy cała zakrwawiona. – Zarżnęli ją – przestraszył się Maciejewski. – Łap ją. Wybiegli z samochodu ale nie mogli laski dogonić, to była adrenalina, uciekała aż niewytrenowany Maciejewski zgubił oddech, dopiero Kowalski ją dopadł i przewrócił na ziemię. – Mam cię! – Puszczaj gnoju! Kowalski się zdziwił, że nazywa go gnojem. Dotąd miał powodzenie u kobiet i nigdy go nie obrażały. Więc założył jej kajdanki. Potem pomyślał, że kajdanki są fajne do seksu, ale była cała zakrwawiona. Kojarzyło mu się to z menstruacją. Dobiegł do nich Maciejewski, cały zadyszany, na olimpiadzie w sprincie nie miałby żadnych szans. W maratonie zresztą też nie, może w biegach średnich. – Czemu się pani z nimi spotkała? – Z kim? No tak zgrywała głupią. Jedni przestępcy często kryli drugich nawet jak dostali kulą albo nożem. Zawieźli ją na komisariat, ale dalej nie chciała nic powiedzieć, więc poszła na dołek. Bo komisaż myślał, że jak posiedzi to zmięknie. Ale nie zmiękła. Następnego dnia była tak samo twarda. Nonsens pomyślał Maciejewski, ale nie wiedział do czego. Zwłaszcza że przyszedł komendant z pretensjami, że nie mają postępów w śledztwie. Polityczny dupek, pomyślał Maciejewski. Podlizywał się prokuratorowi, bo prokurator zawsze naciskał jak szły wybory, żeby zostać jeszcze raz wybrany. Demokracja, kurwa, powiedział Kowalski, który też słyszał komendanta. Najgorszy system, ale lepszego nie ma. Postanowili zagrać vabank i przywieźli Bezzębnego i dziennikarza na konfrontację. Ale nic z tej konfrontacji nie wyszło i znaleźli się w ślepym korytarzu. – Dalej nic nie mamy – powiedział Kowalski. Maciejewski tylko smętnie pokiwał głową. Nie lubił przyznawać się do poraszki. Bo wierzył, że poraszka zawsze może odwrócić się w zwycięstwo. Taka była jego filozofia życia i przez tą filozofię wygrywał. I dlatego postanowił zakończyć swoje nieopaczne małżeństwo i powiedział żonie, że z nią zrywa. Rozpłakała sie, krzyczała, ale pozostał nieugięty. Z kobietami niestety trzeba twardo i dlatego się nie ugiął. Chociaż jego w środku też bolało przecież byli długo razem. Potem się zezłościła i powiedziała, że go oskubie, ale się nie zmartwił, bo nic nie miał. I nawet najlepszy adwokat by jej nie pomógł. Zresztą spisali intercyzę więc był zabezpieczony. Matka dobrze mu doradziła a śmieli się z niego, że jak słucha matki to jest maminsynek.
– Sprawa torowego zabójcy dalej nierozwiązana – mówił reporter. – Dlaczego policja nic nie robi, dlaczego naraża społeczeństwo na niebezpieczeństwo. Pytamy przechodniów czy czują się bezpiecznie. Na ekranie pokazała się młoda blądynka. Od razu się Maciejewskiemu nie spodobała. Napewno nie była przechodniem tylko podstawioną aktorką. I rzeczywiście. – Ja się wogle nie czuję bezpiecznie, bo jestem podobna do tych ofiar i boję się sama chodzić musi ze mną chodzić mój chłopak, z którym chodzę. Bardzo to nie szkodzi, bo on lubi ze mną chodzić, ale czasami jest za dużo szczególnie wtedy, jak chcemy go obgadać z przyjaciółką. Także uważam, że policja się nie wysila i powinna robić więcej. Maciejewski zły rzucił pilotem w telewizor a potem go wyłączył i przeszedł do ponurych rozważań. Dlaczego nic mu się nie układało? Życie osobiste, śledztwo, nic, kompletnie nic. Jakby ktoś go zaczarował klątwą, powiedział nic ci się nie uda i to się spełniało. Nie chciał się porównywać z Kowalskim, ale Kowalski miał wszystko lepiej. To było niesprawiedliwe. Zadzwoniła komórka. Musiał ją poszukać, bo nie wiedział gdzie dzwoni, ale po sygnale doszedł. – Halo? – To ja. – Kto? – nie poznał go po głosie. – Kowalski. Znowu mamy trupa. Nie zgadnie pan gdzie. – Na torach. – Tak, ale w wesołym miasteczku. W zamku strachu. – Już jadę. Sezon już się skończył i miasteczko było już zamknięte, dlatego odrazu się zorientowali, że trup już dłużej leżał, tylko nikt go nie odkrył. Pewnie to było czwarte morderstwo, a nie piąte, jeszcze przed tym męszczyzną z Parku Włoszczowskiego. Musieli zatkać nosy bo strasznie śmierdział. Patolog też zakrywał chociaż miał doświadczenie. Czasami mordercy zaskakiwali nawet tych doświadczonych. Patolog był kobietą i ofiara też. – Jak zginęła? – zapytał komisaż, ale patolog nic nie powiedział. Powiedział że da odpowiedź dopiero po sekcji zwłok. Komisaż tego nie lubił, ale nie mógł nic poradzić. Nie mógł kobiety zmuszać. Wiedział że patolog była waleczna feministka i nie pozwalała sobie dmuchać w zupę. – Chociaż ogólnie – poprosił. – Cztery ciosy nożem. Wszystkie w serce. Nóż sprężynowy, ale nietypowa klinga. Coś wam to mówi? Nic nie mówiło. Ale czwarta ofiara i cztery ciosy nożem to było zastanawiające. Maciejewski rozejrzał się, ale zobaczył tylko jadącego w jego stronę świecącego kościotrupa. Krzyknął z przestrachu. – Haha – zaśmiał się Kowalski, który uruchomił kościotrupa. Maciejewskiemu nie podobało się, że Kowalski się wygłupia na miejscu zbrodni, ale go nie skrytykował. Nie chciał zadrażniać stosunków w pracy. A był za mało asertywny żeby powiedzieć to tak, żeby Kowalski się nie obraził. Albo żeby nie powiedział, że niema poczucia humoru. Miał poczucie humoru. Zawsze jak opowiadał dowcipy przy wódce, to wszyscy się śmieli. Gdzie te czasy. Westchnął i popatrzył z powrotem na martwą kobietę. Tym razem brunetka. Nie pasowała do shematu. No i nie uduszona, tylko nożem. I nie w parku Włoszczowskim, tylko w wesołym miasteczku. Ironia. Miasteczko wesołe, a człowiek smutny, bo martwy. Chociaż niby martwy nic nie czuje, ale na pewno nie cieszy się, że dalej nie żyje. Maciejewski znowu westchnął. Życie było do bani. To już mógł powiedzieć. Smutna taka refleksja jak ma się dopiero dwadzieścia pięć lat. Zawołał Kowalskiego, żeby przestał straszyć ludzi kościotrupem i mu pomógł. Zapytali techników o DNA i odciski palców. – Ma odciski palców na ciele – powiedział technik. – Ktoś ją dotykał? – zapytał komisaż. – Obmacywał – zaśmiał się Kowalski. Maciejewski chciał go upomnieć, ale technik się zgodził. – Tak, chyba się z kimś całowała. Jak weźmiemy DNA ze śliny, będziemy wiedzieli z kim. – Zróbcie tak. I tu czekała ich ogromna niespodzianka. Całowała sie z męszczyzną z parku Włoszczowskiego. To była ogromna sensacja. Mieli powiązanie między dwoma ofiarami, dotąd tego nie było. Ale nie wiedzieli, co ich łączyło. Romans, dłuższy związek, małżeństwo czy przygodny seks? Teraz dużo ludzi uprawiało przygodny seks, to było to rozluźnienie norm obyczajowych, co się nie podobało Maciejewskiemu. Nie był jakoś specjalnie katolikiem, ale mu się nie podobało. Męszczyzna pracował w wesołym miasteczku, ale nie w zamku strachów, tylko na stszelnicy, gdzie podawał karabiny, ale to jednak wyjaśniało, dlaczego znaleźli ją w miasteczku, na pewno się tu dla niepoznaki spotykali. Śledztwo posuwało się do przodu.
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 18, 2014 00:30

September 15, 2014

Stan Nowy Jork przeciwko…

O tym, że piszę „Stan Nowy Jork przeciwko…” informowałem prawie cztery (!) lata temu. Miało to być kolejne opowiadanie z cyklu „Między prawem a sprawiedliwością”, ale wyszła minipowieść. Chciałem ją najpierw upchnąć w wydawnictwie kioskowym, bo pojawiła się wtedy taka seria niezbyt długich kryminałów, a pociągnięta za język kioskarka ujawniła, że bardzo ładnie się sprzedają, ale się nie udało. Ponieważ gdzieś w tamtym okresie nawiązałem współpracę z Oficynką, tekst trafił do nich. I się przeleżał. Oficynka miała w planach serię, do której ta książka objętościowo pasowała, ale start serii ciągle się przesuwał. Ja z kolei nie nalegałem na wydanie, bo nie byłem do końca przekonany, że chcę to mieć jako osobną książkę, zastanawiałem się nad włączeniem tego utworu do drugiego tomu „Między prawem a sprawiedliwością”. Nie wycofywałem jednak książki z wydawnictwa, bo poza objętością „Stan Nowy Jork…” różnił się od opowiadań z tego cyklu tym, że nie jest w nim rozpatrywany żaden problem etyczny (czasami wyjdzie coś innego, niż człowiek chce napisać). A skoro się różnił, to wcale nie byłem pewien, czy chcę go w tym drugim zbiorze mieć. Przyjąłem więc postawę wyczekiwania: zobaczymy, co życie przyniesie. Wyda Oficynka książkę, to wyda, a jeśli nie wyda, ostateczną decyzję, czy włączyć „Stan…” do zbioru opowiadań, podejmę, kiedy będę je miał wszystkie gotowe. Postawa może nie była głupia, ale oparta na założeniu, że w rozsądnym czasie je napiszę, które to założenie okazało się błędne. I tak zrobiła się druga połowa 2014 roku, opowiadań dalej nie miałem, co więcej, ponieważ zabrałem się za pisanie po niemiecku, było jasne, że w najbliższej przyszłości też nie powstaną. W tej sytuacji, skoro z dwóch alternatyw pozostała jedna, jakby ujęła to pewna tłumaczka, przestałem rozważać, czy owies, czy siano, i upomniałem się w wydawnictwie o książkę. Tam powiedzieli, że w przyszłym roku, ale ponieważ była pełna zgoda, że za długo już leżała, porozumieliśmy się, że awansem udostępnię ją w wersji elektronicznej.

Zrozpaczona kobieta chwyta za broń i dokonuje masakry w nowojorskiej dzielnicy Queens. Sprawę przejmuje prokurator Edward Harrison i ma nadzieję szybko ją zamknąć, kiedy odkrywa, że jedna z ofiar zginęła w inny sposób, niż to początkowo wyglądało. Rusza śledztwo, które doprowadza do procesu. Prokurator przedstawia w sądzie świadków oskarżenia i dowody, ale jego uwagę coraz bardziej zwraca dziwne zachowanie obrońcy…

Tradycyjnie trzymam się Amazonu, ale zanim dam mu wyłączność, książka będzie dostępna też na moim blogu. Niedługo, więc proszę łapać okazję. Koszt 6,90 zł (taniej niż w Amazonie), do wpłaty na mój rachunek 55 1140 2004 0000 3602 4195 1126, informację o wpłacie proszę przesłać mailem na pollak[małpa]szwedzka.pl, pocztą zwrotną wyślę książkę. Tekst jest w dwóch formatach, prc na Kindle’a i pdf, w cenie są oba, ale jeśli ktoś nie potrzebuje obu formatów, to proszę w mailu wskazać preferowany.

Postanowiłem też pięć egzemplarzy udostępnić blogerom (jeśli będą zainteresowani). Chętnych na egzemplarz recenzencki proszę o zgłoszenie się mailem pod ten sam adres co powyższy albo w komentarzu z podaniem linku do bloga. Wyboru dokonam arbitralnie, a nie w kolejności zgłoszeń. Liczba pięciu egzemplarzy jest orientacyjna, jeśli będzie więcej ciekawych zgłoszeń, to ją zwiększę, jeśli mniej, to ograniczę. Ponieważ w przeszłości blogerzy brali od mnie książki, a potem ich nie czytali, oczekuję dżentelmeńskiego zobowiązania się do przeczytania utworu. Czy potem zaowocuje to recenzją i jaką, nie ma już znaczenia (bo zawsze można uznać, że nie ma o czym pisać), ale branie książki i odkładanie jej na lata na półkę, uważam, jest nie w porządku.

I jeszcze fragment (od początku):

Na ekranie pojawił się pasek z napisem Breaking news, więc Edward James Harrison uniósł głowę znad czytanej książki. Od pewnego czasu wiadomości go nudziły, z nawyku sięgał po prasę i włączał telewizor, ale w gazecie przebiegał tylko wzrokiem nagłówki i fragmenty artykułów, a w trakcie oglądania CNN uciekał od rzeczywistego świata w świat powieści. Podnieceni reporterzy informowali o kolejnym szaleńcu, który chwycił za broń i zaczął strzelać do ludzi wokół. Jednak i ta sensacyjna wiadomość nie zrobiła na Harrisonie większego wrażenia. Nawet na ogromne nieszczęścia człowiek staje się nieczuły, jeśli regularnie się powtarzają, a tak, niestety, było z masakrami. Niecały rok temu wojskowy psychiatra w bazie Fort Hood w Teksasie zastrzelił trzynaście osób, a nie dalej jak przed tygodniem kierowca z hurtowni piwa w Connecticut zabił ośmiu współpracowników. Ponadto Harrison jako prokurator musiał przywyknąć do morderstw, wypracować sobie chłodne podejście, bo emocje nie pomagały w doprowadzaniu zabójców za kratki. Już miał wrócić do Dostojewskiego – coraz chętniej sięgał po klasykę, a że amerykańską całą znał, zwrócił się ku drugiej wielkiej literackiej nacji – kiedy z ekranu padło słowo, które sprawiło, że wziął pilota i podgłośnił. Owym słowem było „Queens”. Masakra rozgrywała się nie w odległym Teksasie czy sąsiednim Connecticut, tylko tutaj, w Nowym Jorku. W dzielnicy będącej pod jurysdykcją jego urzędu. To oznaczało, że jego wolny dzień dobiegł końca. I rzeczywiście, wypowiedzi reporterów zagłuszyła melodia America the Beautiful z odłożonej na stolik komórki. Bez spoglądania na wyświetlacz wiedział, kto dzwoni. – Włącz CNN – powiedziała Amanda Cooper swoim ciemnym, lekko nosowym głosem, tak przyjemnie brzmiącym w odróżnieniu od piskliwych głosików słodkich blondynek. – Właśnie zacząłem oglądać. – To nie przeszkadzam. Zdzwonimy się, jak będziemy wiedzieli więcej. Odłożyła słuchawkę bez żadnego „cześć” czy „na razie”. Kiedy trzeba było działać, jego młoda asystentka stawała się uosobieniem efektywności. Nie chciała ryzykować, że wskutek wymiany grzecznościowych zwrotów nie dotrze do nich jakiś istotny szczegół. Harrison skupił się na telewizyjnym obrazie, na którym z okien mieszkania w trzypiętrowej kamienicy buchał gęsty dym. Informację, przy jakiej ulicy znajduje się budynek, reporter już podał albo pominął, a Harrison sam nie potrafił zlokalizować, w której części Queens rozgrywa się ten dramat. Z relacji dziennikarza wynikało, że sprawca, a właściwie sprawczyni – co było nietypowe, w zdecydowanej większości takich masakr dokonywali mężczyźni – oddała najpierw strzały w tym mieszkaniu, potem je podpaliła i na piechotę udała się w stronę Jamaica Hospital Medical Center, strzelając po drodze do przechodniów. Wymienione w nazwie szpitala osiedle, Jamaica – bynajmniej nie zamieszkane w większości przez imigrantów z karaibskiej wyspy – umiejscowiło Harrisonowi zdarzenia. Skoro sprawczyni nie wzięła samochodu, podpalone mieszkanie musiało znajdować się w miarę blisko lecznicy. Reporter oddał głos koledze, który stał przy policyjnych taśmach odgradzających wejście do szpitala. Ten zrobił na Harrisonie nieprzyjemne wrażenie, niezbyt potrafił ukryć, że bardziej cieszy go, że ma okazję relacjonować coś sensacyjnego, niż martwi tragedia ranionych i zabitych ludzi i ich rodzin. Na razie były trzy śmiertelne ofiary, dwie w tym podpalonym mieszkaniu, trzecią osobę kobieta zastrzeliła po drodze, bilans ze szpitala nie był jeszcze znany, ale dochodząca stamtąd kanonada uzasadniała obawy, że na tych trzech się nie skończy. NYPD i SWAT musiały dotrzeć na miejsce już po wejściu przez kobietę do szpitala, inaczej z pewnością nie dostałaby się do środka. Teraz nie miała szans na opuszczenie go inaczej niż w trumnie lub w kajdankach. Z zawodowego punktu widzenia to, czy zabójczyni przeżyje, interesowało Harrisona najbardziej. Nie chciał się do tego przed sobą przyznawać, ale wolałby, żeby dosięgła ją kula wystrzelona czy to z własnego, czy z policyjnego pistoletu. Przy takim czynie psychiatrzy obrony mieli szerokie pole do popisu i niejednokrotnie z dobrym skutkiem udowadniali, że sprawca działał w amoku, za który przecież nie odpowiadał. CNN wróciła do pierwszego reportera, bo ten miał najświeższe informacje: zidentyfikowano zwłoki w mieszkaniu, byli to 41-letni Richard Albrough i jego 8-letni synek Richard junior. Obaj zginęli od strzałów w głowę. Richard senior rozszedł się niedawno ze swoją żoną Nancey, zdobywając prawo do opieki nad chłopcem. Sąd uznał, że mający stałą pracę informatyk zapewni dziecku lepszy byt niż bezrobotna matka. Argumenty Nancey, że jest bezrobotna, bo utrzymywał ją mąż, a ona zajmowała się domem, sędziego nie przekonały. Z tych faktów reporter wnioskował, choć nie miał dowodów, że to Nancey Albrough dokonała zemsty na byłym mężu, a wiedząc, że nie będzie mogła zajmować się synem, zastrzeliła również i jego, by oszczędzić mu życia bez rodziców. To nie wyjaśniało, dlaczego kobieta strzelała dalej i czego szukała w szpitalu, ale gdyby ta konkluzja była słuszna, mieliby do czynienia z tak zwanym rozszerzonym samobójstwem: zdesperowany człowiek najpierw zabija bliskie mu osoby, którym powinien zapewnić opiekę, ale nie jest w stanie tego zrobić (albo uważa, że nie da rady), a potem samego siebie. Nancey Albrough raczej nie zabijałaby synka, gdyby zakładała, że po tym wszystkim „tylko” trafi do więzienia.
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 15, 2014 00:30

September 10, 2014

Czytać marsz!

Opinia z Lubimy czytać o „Kanalii”:

Dzięki Czytelnikowi Maciasowi (jeszcze raz dziękuję ;)) natrafiłam na tę niepozorną książkę i zadaję sobie pytanie gdzie ja byłam przez te wszystkie lata??? Książka została wydana w 2006, potem było drugie wydanie w 2013.

Paweł Pollak napisał klasyczny kryminał w najlepszym stylu i połączył go z warstwa psychologiczno - obyczajową. Z tej symbiozy powstała perełka literacka.

Akcja jest spójna, logiczna i inteligentnie poprowadzona. Bohaterzy, bez zbędnym opisów, przekonująco nakreśleni. Największe jednak wrażenie zrobił na mnie dramat głównego bohatera (chyba tak można go nazwać), którego porażająca spowiedź jest rozpisana na ostatnie kilkanascie stron powieści.

Przed panem Pollakiem czynię głeboki ukłon, a wszystkim tym, co nie czytali nakazuję to zrobić. Tak: ja nie proszę, ale nakazuję ;)

Proszę zatem wykonać polecenie :-)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 10, 2014 23:32

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.