Paweł Pollak's Blog, page 15

February 22, 2015

Grafomański knebel

W polemice z Patrycją Żurek wyraziłem pogląd – przyznaję, trochę na wyrost – że selfy chcą zakazać krytyki swojej twórczości. Ale się nie pomyliłem. Proszę państwa, Marta Grzebuła wnosi przeciwko mnie pozew. Nie potrafi odpowiedzieć na krytykę, nie umie jej zignorować, więc chce zamknąć mi usta, ścigając mnie sądownie. Mamy więc kolejne wyznaczane przez selfów „standardy”. Najpierw zaśmiecanie polskiej literatury grafomańskimi utworami, a ponieważ spotyka się to z krytyką, nie polemika i obrona swoich tekstów (co osoba mająca się za pisarza i przekonana do swoich rozwiązań chyba powinna umieć zrobić), tylko dążenie do wyeliminowania krytyki. Co, niestety, może być skuteczne. Ja się pani Grzebuły i jej procesów nie boję (i jutro zapraszam na kolejną analizę jej „wybitnej” twórczości), ale ilu blogerów odważy się napisać, że dostało do ręki grafomański twór, skoro będzie im za to groził proces? Czas chyba pomyśleć o jakichś systemowych rozwiązaniach wobec wydawnictw ze współfinansowaniem i ich autorów, skoro ci ludzie nie chcą i nie potrafią respektować przyjętych na rynku literackim reguł, zanim nie zniszczą oni do cna polskiej literatury.

Część zarzutów już znam, bo Grzebuła ujawnia je na swoim profilu facebookowym, gdzie trwa festiwal nienawiści i zagrzewanie Grzebuły do walki. Swoją drogą ciekawe, że pani Grzebuła, która ciągle krzyczy, że ją obrażam, choć nie potrafi wskazać ani jednego epitetu, który dowodziłby prawdziwości tej tezy, nie ma żadnego problemu z tym, że obrażają mnie komentujący na jej profilu, używając określeń „kreatura”, „parapet” „człowiek chory” (to pan Marcin Królik - gratuluję kindersztuby i towarzystwa), „mały, zajadły człowieczek” (to Luiza Dobrzyńska, selferka, która nie napisała jeszcze ani pół zdania polemiki, za to z epitetów i opinii „psychologicznych” wygłaszanych pod moim adresem zebrałby się już spory tekst). Za najbardziej kuriozalny zarzut należy chyba uznać „spowodowanie zmniejszenia dochodów ze sprzedaży książek, co znacznie wpłynęło na status majątkowy mojej rodziny”. Mamy, proszę państwa, nową jakość w krytyce literackiej: przed zjechaniem książki recenzent będzie musiał odłożyć na odszkodowanie dla pisarza, skoro w wyniku negatywnej recenzji temu ostatniemu może spaść sprzedaż. Aż dziw, że Frank Rich, krytyk „New York Timesa”, przez którego Józefowicz musiał się zabrać ze swoim „Metrem” z Nowego Jorku, nie zgnił w więzieniu. Wedle standardów wyznawanych przez selfy powinien.

„Wierzchołkiem moich oszczerstw” jest zaś rzekomo wygłoszone przeze mnie zdanie „zrobię wszystko by ją zwalczyć”. Według prawników Grzebuły zdanie „stwarzające poczucie zagrożenia dla osoby przeciw której jest ono wymierzone”. I Grzebuła (która najwyraźniej nie rozumie słowa „oszczerstwo”) żali się: „w domyśle - wyeliminować, a to już lekka przesada, a co to ja jestem? stonka :-) by mnie tępić”. Muszę powiedzieć, że zdurniałem, bo nigdy nic takiego nie napisałem. Co więcej, nie jestem w stanie powiedzieć, jaki tekst Grzebuła ma na myśli. Jedyny mówiący o zwalczaniu, i to nie Grzebuły, a grafomanii, jaki kojarzę, brzmi: „I do tego, żeby zajmować się grafomańskimi tekstami, nie muszę mieć powodu ani usprawiedliwienia. Mogę to robić z nudów albo dlatego, że taką mam fantazję. Mogę to robić dla podbicia statystyk (…) Mogę to robić w ramach zwalczania grafomanii wchodzącej do normalnego obiegu literackiego, bo uważam to zjawisko za wyjątkowo szkodliwe”. Jeśli rzeczywiście Grzebule chodzi o ten tekst, to wyraźnie widać, jak zafałszowuje ona moje wypowiedzi, do jakiego stopnia ten jej pozew jest dęty, i że jego celem jest wyłącznie leczenie urażonego ego oraz doprowadzenie do sytuacji, w której nikt nie będzie mógł ostrzegać czytelników, że Marta Grzebuła serwuje im grafomańską papkę.

Bardzo ciekawy jest następujący passus: „(…) gdy na portalu lubimyczytac.pl recenzent dał mu negatywna opinię, o powieści jego autorstwa to go zelżył. (…), nie uszanował, tak jak ja to robię, słów krytyki...”
Marta Grzebuła rzeczywiście szanuje krytykę. Dopóki jest uładzona, ugrzeczniona, dyskretnie wskazująca błędy (nie za dużo naraz, żeby autorki nie urazić). Ale jak krytyka jest dotkliwa, ujawniająca, że ta pani to pisarskie beztalencie, to Grzebuła chce jej sądowo zakazać.
Oczywiście informacja o zelżeniu przeze mnie recenzenta jest ordynarnym kłamstwem, a do takich kłamstw Grzebuła częściej się posuwa: oskarżyła mnie (i ani się z tego nie wycofała, ani nie przeprosiła), że obrażałem ją na forach, tymczasem, bez względu na interpretację moich wypowiedzi, nie mogłem tego zrobić, bo w dyskusjach na żadnym forum nie uczestniczyłem. Oczywiście tradycyjnie swoich oskarżeń Grzebuła nie popiera cieniem dowodu, nie wiadomo, jakiego krytyka zelżyłem, co napisałem, o jaką opinię i książkę chodziło. Po prostu rzuca nimi ot tak, żeby zohydzić adwersarza. Tego rodzaju wypowiedzi potwierdzają tylko to, co ta pani pokazuje swoim pozwem w odwecie za prześmiewczą analizę jej twórczości: że jej poziom etyczny jest poniżej wszelkiej, nomen omen, krytyki.

I na koniec taka ciekawostka. Grzebuła ubzdurała sobie, że wyśmiewam jej teksty nie dlatego, że są napisane po polskawemu, lecz z powodu jakiegoś wydarzenia podczas LiteraTury 2013. Przy czym ja nie mam bladego pojęcia, o jakie wydarzenie chodzi, Grzebuły z tamtej imprezy w ogóle nie kojarzę (autorów było ze 30, impreza jednodniowa, człowiek nie z każdym wszedł w interakcję), a Grzebuła nie wyjaśnia, tylko robi aluzje i zapowiada, że ujawni później. Oczywiście, moje zapewnienia, że nie wiem, o co chodzi można by uznać za gołosłowne, gdyby nie to, że z pomocą przyszła mi ona sama: „Dokończymy polemikę w sądzie, zapewniam, że wówczas dowie się Pan, jak i wszyscy wciągnięci przez pana w nagonkę na mnie, o sens i powód, przez który pan mnie znieważa”. Czyli, jak widać, Grzebuła przyznaje, że również ja nie znam sensu i powodu, dla którego ją „znieważam”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 22, 2015 02:29

February 19, 2015

Dziób w ciup!

Profesor filozofii z Uniwersytetu Wrocławskiego Bogusław Paź zamieścił na fejsie film, na którym widać, „jak prorosyjscy separatyści znęcają się nad wziętymi do niewoli ukraińskim żołnierzami: wyciągają ich zwłoki z samochodowego bagażnika, rzucają nimi (…)”. Z relacji Barbary Stanisz w dolnośląskiej „Gazecie Wyborczej” wynika więc, że separatyści wzięli w niewolę zwłoki, a lead informuje nas, że zabici przechodzili gehennę, choć nawet osoby religijne nie żywią przekonania, że martwi coś czują.

Paź skomentował film słowami „Banderowskie ścierwa dostają łomot aż miło!”, za co władze Uniwersytetu zawiesiły go w obowiązkach.

Reakcja rektora i komentarze w prasie (wyłączywszy komentarz profesora Jana Hartmana w „Polityce”) wskazują, że polskie elity intelektualne zasady wolności słowa nie rozumieją i właściwie nie ma szans, żeby w jakiejś przewidywalnej przyszłości do nich dotarło, na czym ona polega.

Żeby nie było wątpliwości: zamieszczanie takich filmów uważam za zezwierzęcenie, komentarz Pazia za ohydny, jego samego za niezłego palanta, ale ten palant ma prawo zamieszczać takie filmy, jakie chce, i komentować je, jak chce, bo na tym polega wolność słowa. I nie wolno wyrzucać go za to z pracy. Zwłaszcza że, jak wynika z relacji studentów, Paź swoje ideologiczne przekonania zostawia poza salą wykładową.

Całkowite niezrozumienie, na czym polega wolność słowa, wykazuje cytowany przez Stanisz dr Mirosław Tryczyk. „W pełni popieram reakcję rektora uczelni. Zestawiona z filmem wypowiedź profesora jest kompletnie nie do przyjęcia. Po pierwsze dlatego, że naruszył sacrum – w naszej kulturze ciała zmarłych są świętością”. Czyli mamy wolność słowa, ale nie wolno naruszać sacrum. No oczywiście, przecież obowiązuje przepis przewidujący więzienie za obrazę uczuć religijnych. Tyle że wolność słowa bez prawa do naruszania sacrum jest mniej więcej równoważna z wolnością więźnia ograniczoną do dwunastu metrów kwadratowych celi. „Po drugie, nie rozumiem, dlaczego profesor wiąże ze sobą oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii z walczącymi o wolność żołnierzami z Doniecka. Przecież oni nie mają nic wspólnego z mordercami z UPA”. Czyli Tryczyk podejmuje z Paziem merytoryczną polemikę (abstrahujemy tutaj od bezsensownego sformułowania „wiąże ze sobą z”, bo jak znamy gazetowe realia, Tryczyk zawdzięcza je wybitnej dziennikarce Stanisz). I rzeczywiście racja jest po jego stronie. Tylko co z tego wynika? Że wolno wygłaszać wyłącznie twierdzenia zgodne ze stanem faktycznym? To dlaczego prof. Binienda i dr Cieszewski jeszcze nie wylecieli ze swoich uczelni? I dlaczego Kaczyński nie siedzi za mówienie o sfałszowanych wyborach? A co, jeśli w danej sprawie nie ma jasności? Zakaz rozmowy na ten temat? Idźmy dalej. „Wypowiedź (…) Bogusława Pazia godzi w polskie interesy, a i zwyczajnie po ludzku jest podła”. Rzeczywiście godzi i rzeczywiście jest podła. Co nadal nie jest powodem, by mu takich wypowiedzi zakazywać. Facet nie pełni ani funkcji ministra spraw zagranicznych, ani ambasadora, by miał obowiązek dbać o polskie interesy, a zasada wolności wypowiedzi oznacza ochronę właśnie słów podłych, przykrych, kontrowersyjnych. Niepodłych, nieprzykrych, niekontrowersyjnych nikt w ogóle nie ma zamiaru zakazywać.

Zgadza się z tym profesor Jacek Hołówka: „Wolność słowa i wolność myśli są kluczowe. Wszelkie poglądy, opinie i przekonania powinny mieć prawo ekspresji w życiu społecznym”. Do tego momentu uważałem, że Hołówka to mądry człowiek. Ale… „Ale wolność słowa dotyczy treści, a nie formy”. Normalnie zleciałem z krzesła. I powiem tak: Paź nie jest żadnym zagrożeniem. Paź to folklor, anomalia, nieszkodliwa aberracja, bo na kilometr widać, że to palant w skórze inteligenta. Niebezpieczni są tacy profesorowie jak Hołówka, bo ich poglądy traktuje się poważnie. Jak to wolność słowa nie dotyczy formy, tylko treści? Czyli co, Dodzie nie wolno powiedzieć (została za to skazana), że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”, ale gdyby powiedziała, że „autorzy Biblii znajdowali się nieraz pod wpływem alkoholu i innych środków odurzających”, to wtedy byłoby okej? Bo treść jest zgodna ze stanem faktycznym, a całą ostrość wypowiedzi diabli wzięli? Przecież forma ma przemożny wpływ na treść, na jej odbiór. Tę samą treść można zawrzeć w wielu formach i wszystkie, panie Hołówka, muszą być dozwolone, jeśli mamy mieć wolność wypowiedzi.

Dr Tryczyk stwierdza, że Paź „zdecydowanie przekroczył granice wolności słowa”. Ten zarzut stał się w Polsce ostatnio niezwykle modny: jeśli tylko ktoś powie coś, co innych złości i drażni, co kwestionuje ich świętości czy utarte poglądy, dowiaduje się, że przekroczył granice wolności słowa. Przy czym te granice ustala sobie swobodnie i arbitralnie ten, komu dana wypowiedź się nie podoba. Maziarskiemu nie podobają się np. poglądy antysemickie, więc chciałby ich zakazać. Tego, że w ten sposób likwiduje wolność słowa, nie dostrzega. Bo kończy się ona w momencie, kiedy są jakieś granice. Żadnych obiektywnych nie da się ustalić, a skoro można je dowolnie wyznaczać i przesuwać, to o tym, co można powiedzieć, decyduje po prostu silniejszy. A to jest cenzura.

Prof. Hołówka twierdzi: „Język nienawiści nie zmierza do debaty, tylko do wzbudzenia nienawiści, może także do fizycznej agresji. Mowa nienawiści nie jest chroniona wolnością słowa. I musi być piętnowana”.

Musi być piętnowana. Ale nie zakazywana. Nie karana więzieniem. Bo mowa nienawiści też powinna być chroniona wolnością słowa. Nie ma takiego wymogu, żeby wygłaszający jakieś poglądy miał do nich prawo tylko wtedy, jeśli chce o nich debatować. Może chce je wykrzyczeć. Ma prawo sobie krzyczeć. Dla mnie kluczowe w wypowiedzi Hołówki jest sformułowanie „może także do fizycznej agresji”. A konkretnie „może także”. Uważam, że takie potencjalne, mało realne skutki czyichś słów nie są powodem, by ich zakazywać. Karane powinno być wyłącznie nawoływanie do agresji, które do tej agresji rzeczywiście prowadzi (i udowodni się związek) albo które w ofierze wywołuje realny strach (czyli podobny warunek jak przy groźbie karalnej). Jeśli ktoś pisze „Żydzi do gazu”, to ani nie ma zamiaru budować krematoriów, ani nikt nie zareaguje na ten apel budową krematoriów, ani Żydzi się nie boją, że ktoś po nich przyjdzie i zaprowadzi do krematoriów. Jest to wypowiedź bez dwóch zdań nienawistna, wyrażająca chory światopogląd, że Żydzi rządzą światem i są sprawcami wszelkich nieszczęść. Ale ten człowiek do tego światopoglądu prawo ma, tak samo jak ma prawo uważać, że słyszy w głowie głosy, bo porwały go ufoludki i wszczepiły mu do mózgu implant. I może o tym pisać. A Żydzi, jeśli chcą, mogą go pozwać o naruszenie dóbr osobistych. Wszelkie spory dotyczące wypowiedzi powinny toczyć się w sądach cywilnych, a nie karnych. Jeśli nie, to mamy ściganie ludzi za ich poglądy i wypowiedzi wedle aktualnie dominujących trendów politycznych. Polska Liga Obrony w reakcji na zamach w Paryżu oblepiła meczet w Poznaniu nalepkami z hasłem „Polska wolna od islamu”, a prokuratura wszczęła sprawę o nawoływanie do nienawiści na tle wyznaniowym. Do żadnej przemocy nie doszło i nie dojdzie. Aktywiści PLO nie wrzucili do meczetu koktajlu Mołotowa, nie potłukli w nim szyb, nie pobili żadnego muzułmanina ani do takich czynów nie wzywali. W sposób pokojowy wyrazili swój pogląd, że nie chcą w Polsce islamu. Do tego na maksymalnym poziomie ogólności, nie podejmując ani nie proponując żadnych konkretnych działań. Za co ich ścigać? Przecież nawet nie pomazali ścian sprayem, tylko zadbali o nieinwazyjne nalepki, które można odkleić, nie niszcząc fasady. Mimo to prokuratura prowadzi postępowanie. Ale już przeciwko posłowi Jaworskiemu, który założył Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski, prokuratura śledztwa nie wszczęła. A facet nie tylko wygłosił swój pogląd, że w Polsce nie powinno być ateistów, lecz także podjął konkretne działania zmierzające do niszczenia jednego z konstytucyjnie uprawnionych światopoglądów. I co? I nic.

Podsumowując, w Polsce mamy wolność słowa dla tych, którzy grzecznie i uprzejmie wyrażają poglądy zgodne z poglądami większości i poprawne politycznie. Reszta przekracza granice tej wolności i zwykle podpada pod jakiś paragraf. Proponuję, żeby odpowiednio do tego zmodyfikować nasze godło i zawiązać orłu dziób.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 19, 2015 04:43

February 16, 2015

Jacy to my jesteśmy nieszczęśliwi, że tak nas nienawidzą

Patrycja Żurek, selfpublisherka, w tekście Self się! wystąpiła w obronie vanity press i z atakiem na tych, którzy tę formę wydawania krytykują.

Od jakiegoś czasu obserwuję zjawisko, które rozprzestrzenia się w internecie niczym rak w zainfekowanym organizmie.

Rak to nie infekcja.

Mowa mianowicie o nienawiści niektórych osób do Autorów powieści, którzy wydają je ze współfinansowaniem.

Sami o sobie (self się!) piszemy z szacunkiem czy nie znamy zasad ortografii?

I chociaż sama do tego grona należę (przyznaje bez bicia, bo nie ma się czego wstydzić) to będę bronić ich z zupełnie innego powodu.

Pani ma na myśli, że przyznaje _się_ bez bicia?

W Polsce nienawidzenie wszystkiego i wszystkich to nie tylko stereotyp, krzywdzący i bolesny, ale także prawda.

To jest, proszę państwa, zdanie napisane przez osobę, która uważa się za pisarkę. Nienawidzenie to nie tylko stereotyp, ale też prawda. Co to znaczy?

Niektóre kręgi, które, ze względu na to, co reprezentują, powinny być „na poziomie”, wręcz plują jadem na wszystkich, którzy nie spełniają ich wyidealizowanej wizji świata. Dla nich pisarzem jest jedynie ten, kto przeszedł przez gęste sito wydawniczych oczekiwań i jakimś cudem wydał powieść w „normalnym” wydawnictwie.

Niektóre które, ale przechodzimy do meritum. Opinia, że ktoś, kto nie wydał książki w klasycznym wydawnictwie, nie zasługuje na miano pisarza, nie jest pluciem jadem. Jest poglądem, do którego każdy ma prawo, tak jak każdy ma prawo do poglądu, że osoba, która nie skończyła studiów medycznych, chociaż leczy, wcale nie jest lekarzem, tylko znachorem. Do tego kręgi „na poziomie” swój pogląd uzasadniają: jeśli za pisarza uznamy osobę publikującą ze współfinansowaniem, oznaczałoby to, że o pisarskim statusie będzie decydowało kryterium majątkowe (wystarczą dwie średnie krajowe), a nie umiejętność pisania. Ale coś takiego jak autorefleksja u selfów nie istnieje. Wydrukowano im książkę, więc spodziewali się laurów i zaszczytów, a tu środowisko pyta: hola, hola, koleś, ale jaki z ciebie pisarz, skoro w takiej firmie każdy może sobie wydać bezsensowny bełkot? A self zamiast odpowiedzieć, rozżalony, że środowisko go nie przyjęło, macha na oślep piąstkami i krzyczy, że jad i nienawiść.

Nie ważne, że większość wydawców omija szerokim łukiem teksty nadsyłane przez debiutantów. Jakkolwiek by były dobre, lądują w koszu, bo nikomu nie chce się inwestować w dobrych, ale nieznanych ludzi.

W koszach lądują teksty napisane takim językiem jak artykuł pani Żurek („nie ważne”, „jakkolwiek by były dobre”). Sprawnie napisanych powieści wydawcy wcale nie omijają szerokim łukiem, bez względu na to, kto jest autorem. Co więcej, czasami trudniej wydać drugą czy trzecią książkę niż debiutancką. Jeśli wydawca ma do wyboru równorzędne powieści autora, którego książki nie odniosły sukcesu komercyjnego, i debiutanta, wybierze debiutanta, bo to potencjalnie może być bestseller. Bajędy selfów o blokowaniu debiutantów biorą się zapewne z ich własnych doświadczeń: są odrzucani, a ponieważ nie przyjmują do wiadomości, że nie potrafią pisać, tłumaczą to sobie statusem debiutanta, a nie nędznym poziomem własnej twórczości.
Oczywiście, debiutanci nie mają łatwo, ich książki zwykle przynoszą straty, są raczej inwestycją na przyszłość. Pretensje do wydawnictw, że wolą uznanych pisarzy niż debiutantów, są więc de facto domaganiem się, by wydawnictwa prowadziły samobójczą politykę ekonomiczną, zmierzającą do bankructwa. Poza tym trudności, jakie napotykają debiutanci, nie są bynajmniej ograniczone do branży wydawniczej, to normalny los początkujących w każdej dziedzinie. A co za tym idzie, nie trzeba wcale cudu, żeby wydać książkę w normalnym wydawnictwie. Trzeba ciężkiej pracy, szlifowania warsztatu, ogromnej cierpliwości. I predyspozycji do pisarstwa. Czyli tego wszystkiego, czego selfy nie mają albo do czego nie potrafią się zmobilizować. A że w wydawnictwach sito gęste? No cóż, chociaż coraz więcej osób pisze, to jednak cały czas jest to stosunkowo elitarna umiejętność.

To być może opinia krzywdząca dla niektórych wydawców, bo wiem, że są i tacy, którzy czytają i załamują ręce nad poziomej pisarstwa niektórych polskich twórców. Bo, przyznajmy szczerze, pisać nie każdy powinien.

Zwłaszcza ten, kto nie potrafi jasno wyrażać swoich myśli. Dobre teksty idą do kosza, ale ta opinia może być krzywdząca dla tych wydawców, którzy czytają i załamują ręce nad poziomem pisarstwa niektórych polskich twórców. Czyli co? Ci, co czytają i załamują, jednak drukują debiutantów? Czy załamują ręce, że debiutanci ślą nędzne teksty? Czy teksty debiutantów są dobre, a nędzne uznanych twórców?
Ciekawe, że self dostrzega, że nie wszyscy powinni pisać. Ale kto nie powinien? Bo są pisarze i są selfy, trzeciej grupy już nie ma, skoro w wydawnictwach ze współfinansowaniem przechodzi każdy tekst.

Tylko że bardzo trudno jest stwierdzić, dlaczego tak bardzo znienawidzeni są Ci, którzy wydali ze współfinansowaniem

Skoro diagnoza błędna, to i przyczyny nie da się znaleźć.

Czy finansowanie powinno być traktowane jako swoista śmierć Autora? Czy, jak to jest uważane, ten, kto w ten sposób wydał cokolwiek, nigdy nie może liczyć na uznanie w „normalnym” wydawnictwie?

Ma trudniej. Oczywiście, jeśli posługuje się frazami „jak to jest uważane”, to na uznanie w normalnym wydawnictwie rzeczywiście nie ma co liczyć.

Najbardziej jednak zastanawia nienawiść. Dlaczego ludzie opluwają innych, piszą niepochlebne recenzje, nawet nie przeczytawszy książki, oskarżają publicznie Autorów o grafomaństwo, nieudolność, brak zdolności czy głupotę? Kto dał im prawo do tego, by oceniać innych tylko na podstawie tego jednego kryterium?

Trochę trudno z tym polemizować, bo Żurek, jak każdy self, popada w histerię i zwykłą krytykę czy negatywną opinię definiuje jako nienawiść, a do tego unika konkretów i uzasadniania swoich twierdzeń. Brak przykładów owego rzekomego opluwania (w ciemno można powiedzieć, że to nie żadne opluwanie, tylko krytyka, która selfa drażni), brak przykładów recenzji bez przeczytania książki. Prawo do oceniania daje nam konstytucja, a po analizie zjawiska można w danym przypadku wygłosić ocenę na podstawie jednego kryterium. Po ustaleniu, że w szpitalu leżą na łóżkach chorzy, nie musimy najpierw badać człowieka, który trafił do szpitala, by wygłosić (prawdziwe) twierdzenie, że zachorował. Analiza tekstów selfów pokazuje, że w znakomitej większości są to utwory niedrukowalne: albo za słabe, albo wręcz grafomańskie. Do tego publikowane w stanie surowym, podczas gdy żaden szanujący się pisarz nie opublikuje swojej powieści bez redakcji i korekty. Przy tekstach mających potencjał zauważa się, że ich autorzy przechodzą do normalnych wydawnictw. Stąd zarzuty o grafomanię, brak zdolności i nieudolność w przypadku selfa, który ciągle publikuje ze współfinansowaniem, są zwykle zasadne. Głupota? No cóż. Książkę można wydać za znacznie niższą cenę niż w wydawnictwie ze współfinansowaniem. Do tego płacąc za rzeczy rzeczywiście zrobione, a nie tylko obiecane. Niektórzy uważają, że jeśli ktoś zdrowo przepłaca i daje się oszukiwać, do najlotniejszych nie należy.

Czy to, że książka jest lubiana, kupowana, szeroko komentowana nie ma znaczenia? Tekst broni się sam. Nieważne, w jaki sposób został wydany, to jego odbiór jest najważniejszy.

Lubiana przez kogo? Przez kolegów, rodzinę i innych selfów? Kupowana? W jakiej liczbie egzemplarzy? O konkrety nie można się doprosić, a jak w końcu jakiś self ujawni, ile sprzedał, to dowiadujemy się, że 3o egzemplarzy przez dwa lata. Szeroko komentowana? Przez kogo? Przez blogerów mających kłopoty z elementarną polszczyzną?
Zgadza się, że sposób wydania może być nieistotny. Szkopuł w tym, że ze współfinansowaniem ukazują się teksty, które wcale się nie bronią, których poziom jest żenująco niski.

Poza tym pozostaje jeszcze tak ważna kwestia gustu, a o tym, jak wiadomo, się nie dyskutuje. Dla jednych to Tokarczuk będzie mistrzynią słowa, dla innych Sienkiewicz, jeszcze inni kochają twórczość Lema albo zaczytują się w książkach Małgorzaty Musierowicz. I to jest jak najbardziej w porządku, ponieważ niektórzy lubią fantastykę, a niektórzy powieści klasyczne. Nie rozumiem więc dyktowania innym, co mają czytać… Albo wręcz czego mają nie czytać. I to z powodu tego, że to self publishing.

A co ma to rozróżnienie gatunkowe do selfów? Czy selfy parają się jakimś gatunkiem literatury, którego prawdziwi pisarze nie biorą na warsztat? Tu nie chodzi o gatunek, tylko o nędzny poziom tekstów. To nie jest dyktowanie innym, co mają czytać, tylko troska, by do czytania dostawali rzeczy napisane poprawną polszczyzną i spełniające minimalne wymogi warsztatowe.

Kondycja polskiego czytelnictwa, przynajmniej według oficjalnych danych, nie napawa optymizmem. Więcej osób piszę niż czyta, gdyż istnieją dla Autorów możliwości, których wcześniej nie mieli.

Znowu logika szwankuje. Skoro kondycja polskiego czytelnictwa jest kiepska, bo za dużo osób pisze, to jest to argument za tym, żeby selfy przestały pisać, a nie odwrotnie.

Współfinansowanie pozwala im na zaistnienie, chociaż na chwilę, w świecie, do którego chcieli należeć od zawsze.

I tu jest pies pogrzebany. Selfy mają ambicje. Okej. W ambicjach nie ma nic zdrożnego. Gorzej, jeśli nie idą za tym umiejętności. Współfinansowanie nie pozwala im na zaistnienie. Pozwala na stworzenie ułudy, że zaistnieli. To tak, jakby gość marzący o zdobyciu ośmiotysięcznika, ale niemający sił i umiejętności, by na taką górę wejść, skorzystał z usługi cwaniaka, który wszystkim wchodzącym na Ślężę wystawiałby zaświadczenie, że zdobyli Mount Everest. Sorry, ale himalaistom ma prawo się nie podobać, że zdobywca Ślęży przypisuje sobie takie same osiągnięcia, tłumacząc, że należy je uznać, bo wejście na ośmiotysięcznik jest trudne, męczące i można zlecieć w przepaść.

To Czytelnicy, jako odbiorcy prozy czy poezji, ocenią ich jak najsurowiej. Jeżeli ich teksty są dobre – sięgną po następne. Jeżeli nie – przekonają się, że powinni zając się czymś innym i ustąpić pola lepszym. A jeżeli, bo tak też może być, chcą nadal pisać dla wąskiego grona odbiorców – niech to robią. Przecież to wolny kraj.

Nikt wam administracyjnie nie zakazuje publikowania w wydawnictwach ze współfinansowaniem ani nie zgłasza postulatów, by taki zakaz wprowadzić. Natomiast wy najwyraźniej chcecie nam zakazać krytyki, podczas gdy w wolnym kraju można krytykować działania innych.
Spora część czytelników nie jest, niestety, w stanie ocenić, że dana książka nie spełnia wydawniczych standardów. To nie telewizor, gdzie każdy od razu widzi, że zepsuty. I ci czytelnicy przesiąkają waszą kulawą polszczyzną. A bez trudu dostaliby książkę o podobnej tematyce napisaną przez prawdziwego pisarza. Tylko że ten pisarz nie zawsze potrafi być tak nachalny i pozbawiony obiekcji we wciskaniu wszystkim wszędzie swojej twórczości jak self. A jeśli self trafi na wyrobionego czytelnika, to zniechęci go nie tylko do siebie, ale i do innych polskich pisarzy. Bo przecież nawet jeśli czytelnik wyrobiony, kulis rynku wydawniczego zazwyczaj nie zna, nie wie, że książka selfa została wydana za pieniądze selfa, a ten zwyczajnie go oszukuje, podając, że ukazała się „nakładem wydawnictwa”.

Wolny kraj, chociaż nie wolny od nienawiści. I przykre jest to, że w środowisku osób inteligentnych i oczytanych (a przecież takie powinno być środowisko pisarskie) pojawiają się ludzie, którzy chcą niszczyć innych tylko dlatego, że im się powiodło.

Żeby pisać, trzeba umieć oceniać i analizować rzeczywistość. Po pierwsze wskazywanie człowiekowi ośmieszającemu się swoimi tekstami, że powinien zająć się dziedziną, w której ma uzdolnienia i w której może zdobyć uznanie i szacunek, nie jest jego niszczeniem, przeciwnie, wyciągnięciem do niego ręki. Po drugie, w czym się powiodło? W zebraniu dwóch krajowych pensji, żeby zapłacić oszustom za „wydanie” książki? Walka z grafomanią to nie jest niszczenie tych, którym się powiodło, tylko walka o nieniszczenie polskiej literatury.

Może nie publikują w skali całej Polski, ale mają grono wiernych Czytelników. Mimo że współfinansowali swoje utwory, są czytani chętnie, a ludzie z niecierpliwością oczekują ich kolejnych książek.
Do hejterów można powiedzieć tylko jedno: (nie, nie będzie to brzydkie słowo, chociaż i ono ciśnie się na usta) wasza ostra, często niesprawiedliwa, niepoparta argumentami (oprócz tego jednego, według was najważniejszego argumentu: self!) krytyka robi więcej pożytku niż szkody. Bo nieważne jak mówią, byle mówili. Poza tym często negatywna krytyka działa wręcz w odwrotny sposób: jest najlepszą reklamą dla sponiewieranego tekstu.

Skoro tak, to skąd te histeryczne pretensje o krytykę? Przecież powinniście być nią zachwyceni i odcinać od niej kupony. Ego cierpi, bo chciałoby się, żeby oprócz tych trzech wiernych czytelników, docenił też ktoś mający pojęcie o literaturze? A tu tekst sponiewierany. Zaraz, zaraz, sponiewierany, czyli jednak przeczytany i błędy wyliczone. A w takim razie zostały przedstawione argumenty na poparcie krytyki. Tyle że jak się nie potrafi merytorycznie odpowiedzieć, to się ją zwalcza epitetami, jak ognia unikając dyskusji o konkretach.
I niech zgadnę, jaka będzie reakcja na ten tekst. O wskazanych błędach pani Żurek albo jej poplecznicy się nie zająkną, do argumentów nie odniosą się słowem, za to dowiem się, że jestem hejterem, nienawidzę selfów i mieszam ich z błotem?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 16, 2015 00:30

February 9, 2015

Przewidywana niemożność, czyli legislacyjna biegunka prezeski

Danuta Kierzkowska, z zawodu prezes TEPIS-u (w tym roku mija ćwierć wieku jej pontyfikatu i wyprzedzają ją już tylko czterej papieże), cierpi na chorobę, którą można nazwać legislozą. Jej objawy to zamiłowanie do pisania wszelkiego rodzaju regulaminów, tworzenia przepisów, zakazów i nakazów. W efekcie Kierzkowska, chociaż nie zasiada w Sejmie ani w Senacie (pewnie dlatego, że tam trzeba wygrać prawdziwe wybory, a nie tepisowskie), wysmażyła twór pod nazwą „Kodeks tłumacza przysięgłego”. Twór został „w poszanowaniu” przyjęty i ogłoszony przez Radę Naczelną TEPIS, czyli Towarzystwo Umiłowania Prezeski. W oczekiwaniu na spisanie przez Kierzkowską oraz ogłoszenie przez TEPIS konstytucji Marsa, przyjrzyjmy się temu „kodeksowi”.

§ 1. Godność tłumacza jako osoby zaufania publicznego
Tłumacz przysięgły czyni wszystko, aby swą postawą etyczną spełnić wymagania, jakie społeczeństwo stawia przed osobą zaufania publicznego, zwłaszcza w zakresie staranności, bezstronności, przestrzegania tajemnicy zawodowej, doskonalenia kwalifikacji zawodowych i lojalności koleżeńskiej, która wyklucza nieuczciwą konkurencję oraz uleganie nieuprawnionym żądaniom zleceniodawców, w szczególności w zakresie nadinterpretacji, błędnej interpretacji lub pominięcia.

Nadinterpretacji, błędnej interpretacji lub pominięcia czego? Tylko osoba tak pozbawiona słuchu językowego jak Kierzkowska mogła zgubić tutaj przydawki. To i inne językowe potknięcia („formuła poświadczająca tłumaczenie (…) powinna (…) zawierać (…) pieczęć okrągłą przyłożoną bezpośrednio pod formułą poświadczającą”, par. 54) pokazują, że wbrew twierdzeniom, jakoby kodeks pisało więcej osób, jest on wyłącznie autorstwa Kierzkowskiej. Na pewno nie redagował go profesor Tadeusz Zgółka z Rady Języka Polskiego, którego nazwisko wymienione jest wśród konsultantów.

§ 2. Obowiązek zachowania staranności i wierności tłumaczenia oraz osobista odpowiedzialność za wierność i rzetelność tłumaczenia
Tłumacz przysięgły jest zobowiązany do wykonywania powierzonego mu tłumaczenia ze szczególną starannością, zachowując wierność wobec tekstu źródłowego zgodnie z zasadami sztuki tłumaczenia specjalistycznego i formalnoprawnymi zasadami tłumaczenia sądowego i prawniczego, które mogą różnić się od nieprofesjonalnych interpretacji zleceniodawców.

Zasady mogą różnić się od interpretacji?

§ 4. Uzasadniona odmowa tłumaczenia
Tłumacz przysięgły powinien odmówić przyjęcia tłumaczenia, jeżeli nie dysponuje wystarczającą wiedzą fachową, nie zna terminologii specjalistycznej w danej dziedzinie, nie ma możliwości przygotowania się do specjalistycznego tłumaczenia w zbyt krótkim – w jego ocenie – czasie (…).

Taki zapis jest wprawdzie zgodny ze zdrowym rozsądkiem, ale niezgodny z prawem. W Polsce nie ma specjalizacji tłumaczy przysięgłych, nie są oni ustanawiani z konkretnych dziedzin. A zatem jeśli tłumacz odmawia przyjęcia tłumaczenia z powodu niedostatecznej wiedzy, znaczy się, nie spełnia warunków, by być przysięgłym. De iure ma się znać na wszystkim. Tego, że na wszystkim znać się nie można, polskie prawo nie przewiduje. Ale durna lex, sed lex.

§ 5. Obowiązek terminowego wykonania tłumaczenia oraz zawiadomienia o niemożności wykonania tłumaczenia
Tłumacz przysięgły ma obowiązek terminowego wykonania tłumaczenia, zaś w razie wystąpienia nieprzewidzianych okoliczności, takich jak choroba tłumacza, wypadek losowy oraz wyjątkowa sytuacja osobista uniemożliwiająca mu wykonanie zlecenia, ma obowiązek bezzwłocznego powiadomienia o tym zleceniodawcy.

A dlaczego nie ma nic o tym, że tłumacz ma obowiązek powiedzieć klientowi „dzień dobry”? Czy też, skoro tego w kodeksie nie zapisano, taki obowiązek został zniesiony?

§ 8. Obowiązek korzystania z pomocy warsztatowych i konsultacji znawcy przedmiotu
Tłumacz przysięgły ma obowiązek wykorzystania wszelkich dostępnych mu pomocy warsztatowych: słowników, encyklopedii, podręczników, baz terminologicznych i norm oraz innych źródeł wiedzy oraz korzystania z konsultacji znawcy przedmiotu w celu zapewnienia najwyższej jakości tłumaczenia.

Kodeks hydraulika polskiego. Hydraulik polski ma obowiązek wykorzystania wszelkich dostępnych mu narzędzi, kluczy do rur, giętarek, zgrzewarek i spiral kanalizacyjnych, w celu zapewnienia najwyższej szczelności połączeń wodociągowych, oraz korzystania z konsultacji lepszego majstra, jeśli sam nie daje rady.

§ 9. Prawo dostępu do materiałów pomocniczych
Tłumacz przysięgły ma prawo zwrócić się do zleceniodawcy o udostępnienie mu materiałów umożliwiających uzyskanie lub uzupełnienie wiadomości niezbędnych do wykonania tłumaczenia (…)

A zleceniodawca udostępni mu materiały, bo przestraszy się tego paragrafu czy dlatego, że zależy mu na sensownym tłumaczeniu?

§ 11. Prawo do konsultacji z rodowitym znawcą obcego języka specjalistycznego
Tłumacz przysięgły ma prawo skonsultować z rodowitym znawcą obcego języka specjalistycznego problemy związane z tłumaczeniem.

No i proszę sobie teraz wyobrazić taki przerażający stan rzeczy, że Kierzkowska nie uszczęśliwiłaby nas tym swoim kodeksikiem. Biedny tłumacz, który natknąłby się na problemy podczas tłumaczenia tekstu specjalistycznego, nie wiedziałby, czy może zwrócić się do fachowca obcokrajowca (bo rozumiemy, że o niego chodzi pod pojęciem „rodowitego znawcy obcego języka specjalistycznego”), czy nie może.

§ 12. Wynagrodzenie tłumacza przysięgłego
Przy ustalaniu wysokości wynagrodzenia tłumacz przysięgły powinien uwzględnić stopień trudności, zakres tłumaczenia oraz własne kwalifikacje i pozycję zawodową, bacząc na solidarność koleżeńską i godność zawodową, aby uniknąć zarzutu o uprawianie nieuczciwej konkurencji przez stosowanie rażąco zaniżonych lub bezzasadnie zawyżonych cen za świadczone przez siebie usługi.

Kierzkowska jako prezeska TEPIS-u ma wysokie stawki, chociaż tłumaczem jest beznadziejnym, więc ciągle jojczy o nieuczciwej konkurencji i solidarności koleżeńskiej, żeby tańsi, a lepsi tłumacze nie podbierali jej na rynku klientów. A tymczasem na rynku obowiązują stawki rynkowe, a nie zależne od stanowiska w TEPIS-ie.

§ 13. Obowiązek dzielenia się wiedzą
Tłumacz przysięgły ma obowiązek uczestniczenia w procesie przekazywania własnych doświadczeń i wiedzy zawodowej kolegom i adeptom zawodu.

A jak nie, to co? Klaps, chłosta czy doniesienie do prokuratury? Tłumacz wcale nie ma takiego obowiązku. Ładnie z jego strony, ale jeśli (i większość tak robi) uzna, że skoro się naharował, żeby mieć wzory skomplikowanych tekstów, nie będzie ich za friko i dziękuję udostępniał smarkaczom (niech smarkacze sami się ich dopracują), to pani Kierzkowska może mu skoczyć tam, gdzie oni mogą pana tłumacza w dupę pocałować.

§ 14. Solidarność koleżeńska
Tłumacz przysięgły powinien pomagać koleżankom i kolegom w potrzebie i w miarę możliwości nie odmawiać im takiej pomocy, zwłaszcza gdy chodzi o zastępstwo w wykonaniu pilnego tłumaczenia w razie nieprzewidywanej niemożności wykonania go w terminie (…)

W razie nieprzewidywanej niemożności (styl Kierzkowskiej podziwiamy od dawna) to zmartwienie organu, żeby sobie znalazł zastępstwo, a nie tłumacza. A przy prywatnym zleceniu kasa jest wystarczającą motywacją, szlachetność zbędna.

§ 15. Solidarność międzynarodowa
Tłumacz przysięgły ceni doświadczenie i poglądy swoich koleżanek i kolegów z innych krajów, solidaryzuje się z nimi w dążeniu do zapewnienia godnego statusu zawodu tłumacza (…)

A co, jeśli nie ceni i się nie solidaryzuje? Obowiązuje zasada „(…) kochamy Juliusza Słowackiego i zachwycamy się jego poezjami, gdyż był on wielkim poetą”?

§ 16. Przedmiot tłumaczenia poświadczonego
Przedmiotem tłumaczenia poświadczonego przez tłumacza przysięgłego może być oryginał dokumentu urzędowego lub firmowego, poświadczony odpis dokumentu, jego tłumaczenie oraz dokument prywatny lub tekst niesygnowany, w tym kserokopia, wydruk skanu, faksu i innego zapisu elektronicznego, jak również zapis głosu utrwalony na dowolnym nośniku.

Faksu nie trzeba drukować, on już wychodzi z urządzenia na papierze.

§ 18. Znamiona dokumentu urzędowego i firmowego
Dokument urzędowy i firmowy jest opatrzony nagłówkiem (nadrukiem lub tuszowym odciskiem pieczęci nagłówkowej), odciskiem pieczęci lub nadrukiem pieczęci na nalepce (okrągłej, owalnej, podłużnej lub innego kształtu) odpowiedniej rangi (z godłem państwowym, emblematem lub logo firmowym) i rodzaju (tuszowej lub suchej), oraz podpisem osoby lub osób, które poświadczają fakty stwierdzone w tym dokumencie.

Aha. A skoro szwedzkie dokumenty urzędowe i firmowe nie mają pieczęci ani podpisów, to nie wolno mi ich tłumaczyć, bo wedle prezeski TEPIS-u nie są dokumentami urzędowymi i firmowymi?

§ 20. Poświadczenie zgodności tłumaczenia z oryginałem dokumentu
1. Tłumacz przysięgły poświadcza zgodność tłumaczenia z oryginałem dokumentu w formule poświadczającej tłumaczenie, jeżeli fakt ten nie budzi jego zastrzeżeń.

Jaki fakt? Że wykonał tłumaczenie zgodne z oryginałem?

2. Jeżeli tłumacz przysięgły nie jest w stanie stwierdzić zgodności tłumaczenia z oryginałem dokumentu, czy to z powodu zastrzeżeń, czy też z braku dostępu do oryginału, łączy na stałe z tłumaczeniem kopię tego dokumentu w sposób określony w § 21 i stwierdza w formule poświadczającej zgodność tłumaczenia z załączonym tekstem w postaci kserokopii, wydruku skanu, wydruku z faksu lub innego rodzaju kopii tłumaczonego dokumentu.

Bzdura. W polskim obiegu prawnym funkcjonują dokumenty w języku polskim, a nie dwujęzyczne. Tłumacz stwierdza zgodność tłumaczenia z tekstem dokumentu źródłowego, z zaznaczeniem, że przekładu dokonał z kopii, i tyle.

§ 21. Poświadczenie zgodności tłumaczenia z tekstem niesygnowanym
Tłumaczenie tekstu niesygnowanego, w tym kserokopii, wydruku skanu, faksu i innego zapisu elektronicznego łączy się na stałe z wydrukiem takiego tekstu, który opatruje się następnie podpisem i pieczęcią okrągłą tłumacza oraz stwierdza wykonanie tych czynności w formule poświadczającej zgodność tłumaczenia z załączonym tekstem niesygnowanym.

Taka sama bzdura jak wyżej. Ciekawe, przed jakim przekrętem ta procedura miałaby chronić?

§ 22. Układ graficzny tekstu tłumaczenia poświadczonego i jego postać materialna
1. Układ graficzny tekstu tłumaczenia powinien być zbliżony do układu tłumaczonego tekstu.

A niby dlaczego?

§ 23. Oznaczanie końca ustępu i niepełnego wiersza
Znak przestankowy, jakim jest przerwa między ustępami, należy zachować w tekście tłumaczenia przez pozostawienie pustych części wierszy kończących ustęp zgodnie z układem graficznym tłumaczonego tekstu.

Kierzkowska nie zna zasad języka polskiego, w polskim akapity sygnalizujemy wcięciami, a nie przerwami.

§ 25. Uwagi i wzmianki tłumacza wyróżnione kursywą w nawiasach kwadratowych
W tekście tłumaczenia tłumacz przysięgły może zamieszczać własne uwagi, poprzedzone wyrazami „uwaga tłumacza" lub ich skrótem (…) Wszystkie uwagi i wzmianki powinny być zwięzłe, wyróżnione kursywą i umieszczane w nawiasach kwadratowych.

O w mordę. A ja nie poprzedzam, tylko zamykam, nie wyrazami „uwaga tłumacza”, tylko „przypis tłumacza” i nie wyróżniam kursywą. I co teraz?! Białołęka czy Wronki?

§ 34. Przytaczanie nazw własnych zapisanych w obcym języku źródłowym
1. Nazwy geograficzne oraz nazwy instytucji i firm zapisane w alfabecie łacińskim należy przytaczać w tekście tłumaczenia na język polski w pisowni oryginalnej (…)

Podejrzany uciekł z London do New York?

2. Imiona i nazwiska zapisane w alfabecie łacińskim należy przytaczać w tekście tłumaczenia na język polski wyłącznie w pisowni oryginalnej, zaś w alfabetach niełacińskich – w wersji transkrybowanej i oryginalnej, nie stosując w żadnym razie istniejących polskich odpowiedników imion ani spolszczonych form nazwisk obcojęzycznych.

A zatem jeśli tłumaczymy w sprawie skradzionych z biblioteki w London pierwszych wydań dzieł niejakiego Williama Shakespeare’a, pamiętamy, że „w żadnym razie” nie wolno nam pisać „Szekspir”, bo tak uznała Kierzkowska w swoim głupawym kodeksie.

§ 36a. Przytaczanie nazw jednostek miar i wag
Nazwy jednostek miar i wag w tłumaczeniu przytacza się wyłącznie w wersji oryginalnej, nie przeliczając ich z jednego systemu na inny.

Znakomity dowód na to, że Kierzkowska nie potrafi wyjść poza język, którego jest tłumaczem (angielski), i że mimo dekad stażu nie dotarło do niej, iż w tłumaczeniu nie ma reguł, są jedynie przykłady. To, co ma sens przy anglosaskich miarach, nie ma sensu przy szwedzkich. Szwedzki samochód może mieć na przykład 20 000 mil przebiegu. Ale nie są to mile angielskie, jak założy odbiorca, kiedy pozostawię tę jednostkę. Jeśli w ogóle zwróci na nią uwagę, a nie automatycznie przyjmie, że są to kilometry. Przypis, że chodzi o milę szwedzką mającą 10 km, dostrzeże może jedna trzecia czytających. Przeliczenie więc na kilometry nie tylko nie jest błędem, lecz jedynym właściwym rozwiązaniem, zwłaszcza że po przeliczeniu wynik zawsze będzie okrągłą liczbą, podobnie jak wyjściowa.

§ 37. Znaki diakrytyczne i ich brak w nazwach własnych
3. Polskie nazwy własne osób i nazwy geograficzne podane w tekście źródłowym bez znaków diakrytycznych powinny być w tłumaczeniu przytoczone w tej samej postaci (bez znaków diakrytycznych).

Dla Szwedów Wrocław to Wroclaw, więc ja mam w tłumaczeniu pisać „Wroclaw”, bo może chodzić nie o Wrocław, tylko o jakiś nieleżący nad Odrą Wroclaw?

§ 41. Adres osoby lub instytucji w tłumaczeniu
Adres osoby lub instytucji, jako informacja pełniąca funkcję komunikacyjną dla służb pocztowych, nie wymaga tłumaczenia jego poszczególnych elementów; elementy te mogą być tłumaczone jedynie wtedy, gdy wchodzą w skład całych zdań lub gdy stanowią element aktu stanu cywilnego.

To trzeba być Kierzkowską, żeby w tak mętny i rozbudowany sposób zapisać, że „Blumenstraße” zostawiamy w oryginale, a nie tłumaczymy jako „ulica Kwiatowa”. To po pierwsze. Po drugie, ja się zgadzam, że sporo idiotów kończy studia i zostaje tłumaczami, ale naprawdę nie takich, którzy by przekładali nazwy ulic z adresów. I naprawdę nie trzeba na to paragrafu na czterdzieści wyrazów.

§ 47. Tłumaczenie części dokumentu
Tłumaczenie części dokumentu wymaga w uwadze tłumacza dokładnego określenia jej miejsca w całym dokumencie, przy czym w obrębie tłumaczonej części nie wolno opuszczać żadnego elementu tekstu.

Tłumaczowi nie wolno tłumaczyć części dokumentu, dlatego że nie jest uprawniony do sporządzania wyciągów z dokumentów. Jeśli tłumacz (sam lub na prośbę klienta) wybrałby jakąś część dokumentu do tłumaczenia, to de facto sporządziłby z niego wyciąg, który potem odwzorowałby w języku docelowym. Informacje z przetłumaczonej części dokumentu mogą nabrać innego wydźwięku przy braku całości. Na przykład przetłumaczenie ocen z indeksu tylko z jednego roku albo z wybranych przedmiotów może pokazać studenta jako lepszego, niż był w rzeczywistości. Jeśli studenta nie stać na tłumaczenie całego indeksu, powinien wystąpić do uczelni o wystawienie karty przebiegu studiów.
Oczywiście tłumacz nie musi przekładać tekstów, które nie są integralną częścią dokumentu, czyli np. objaśnień i pouczeń.

§ 50. Sposób pisania dat w tłumaczeniu
W celu uniknięcia nieporozumień możliwych w wyniku różnorodności systemów stosowanych na świecie, tłumacz przysięgły powinien wyeliminować dwuznaczność cyfr składających się na datę poprzez słowne wymienienie nazwy miesiąca lub przynajmniej jego skrótu.

De – bi – lizm. W każdym języku obowiązują określone zasady zapisywania dat cyframi i odbiorcy nie mają żadnych kłopotów z odczytaniem tak zapisanych dat. To, że Polacy i Amerykańcy zapisują inaczej, a Kierzkowskiej się merda, nie jest powodem do stosowania debilnych rozwiązań.

§ 54. Formuła poświadczająca tłumaczenie
Formuła poświadczająca tłumaczenie wykonane przez tłumacza przysięgłego powinna być umieszczona bezpośrednio pod tekstem tłumaczenia, wyrażona w pierwszej osobie, zawierać imię i nazwisko tłumacza (…) miejsce i datę poświadczenia, numer wpisu do repertorium czynności tłumacza przysięgłego oraz pieczęć okrągłą przyłożoną bezpośrednio pod formułą poświadczającą po lewej stronie arkusza obok własnoręcznego podpisu tłumacza złożonego po prawej stronie pieczęci.

A ja pieczętuję po prawej i podpisuję się po lewej. I co, pani Kierzkowska? Moje tłumaczenia jako wadliwe formalnie nie mają mocy prawnej? Niech się pani stuknie pieczątką w czoło. W środek.

§ 55. Pieczęć okrągła tłumacza przysięgłego
Tłumacz przysięgły używa metalowej pieczęci okrągłej wydanej mu na wniosek Ministra Sprawiedliwości przez Mennicę Państwową. Używanie wszelkich odmian takiej pieczęci okrągłej wykonanej na prywatne zamówienie tłumacza w celu poświadczania tłumaczeń, czy to w języku polskim, czy też w języku obcym, nie jest zgodne z prawem.

Bo tłumacz to taki idiota, który ustawy nie umie sobie przeczytać, więc pani Kierzkowska musi mu napisać, co jest w ustawie.

§ 56. Pieczęcie podłużne i blankiet firmowy tłumacza przysięgłego
Tłumacz przysięgły może stosować dodatkowo pieczęcie podłużne oraz blankiet firmowy, które w języku polskim i obcym informują czytelnika o jego tytule, pozycji na liście tłumaczy przysięgłych, tytule zawodowym i stopniu naukowym, adresie pocztowym, numerze telefonu, adresie poczty elektronicznej i innych danych, które uzna za niezbędne dla własnej identyfikacji.

Chodzi o to, żeby tłumacz idiota, który z pieczęci okrągłej nie potrafi odczytać własnego nazwiska, miał wystarczająco dużo danych, by mógł się zidentyfikować, że to on zrobił tłumaczenie.

§ 60. Ochrona danych tłumacza
Tłumacz przysięgły ma prawo żądać, żeby w miejscu publicznym nie podawano jego adresu i innych danych osobowych do wiadomości osób obecnych podczas wykonywania tłumaczenia ustnego zgodnie z przepisami o ochronie danych osobowych i w celu zapewnienia jego osobistego bezpieczeństwa. Tłumacz ma również prawo oświadczyć cudzoziemcom, których wypowiedzi tłumaczy, że nie reprezentuje instytucji wymiaru sprawiedliwości ani żadnej ze stron uczestniczących w postępowaniu oraz że obowiązuje go zasada bezstronności.

Tym sposobem zwiększamy swoje szanse, że przestępca stuknie tylko prokuratora i sędziego, a nas zostawi przy życiu. Zapis powinien zostać uzupełniony o klauzulę: „Tłumacz ma prawo założyć na tłumaczenie ustne pampersa, żeby nie śmierdziało, jak narobi ze strachu”.

§ 61. Sprawdzenie możliwości porozumienia się z cudzoziemcem
Przed przystąpieniem do wykonywania swoich czynności tłumacz przysięgły ma prawo upewnić się co do możliwości porozumienia się z osobą, której wypowiedzi ma tłumaczyć, zaś w przypadku stwierdzenia zaburzeń wymowy osoby z uszkodzonym słuchem, zwrócić się z prośbą o powołanie tłumacza języka migowego.

Kierzkowskiej najwyraźniej często przydarza się, że osoby, których wypowiedzi ma tłumaczyć, mają zaburzenia wymowy z powodu uszkodzonego słuchu, skoro akurat ta ułomność kojarzy się jej ze wstępną rozmową. Ponieważ jednak inni tłumacze na głuchych trafiają nader rzadko, podejrzewamy, że te „zaburzenia wymowy” to normalna angielszczyzna, a Kierzkowska osłuchana jest ze szkolną.

§ 62. Stanowisko pracy tłumacza ustnego
Tłumacz przysięgły ma prawo zająć miejsce w pobliżu cudzoziemca, którego wypowiedzi ma tłumaczyć, aby zapewnić sobie odpowiednią słyszalność i kontakt wzrokowy z tą osobą.

To już nie jest legisloza, tylko regularna biegunka legislacyjna. Kierzkowska wszystkie oczywistości musi zapisać w formie paragrafu, inaczej będzie nieszczęśliwa. Równie dobrze w tym paragrafie mogłoby zostać zawarte, że tłumacz ma prawo wejść do budynku, w którym będzie się odbywało tłumaczenie. Przecież nikt nie broni tłumaczowi siadać czy stawać w pobliżu cudzoziemca. A jeśli się taki fantasta trafi, to co będzie skuteczniejsze? Machanie tym paragrafem czy „niesłyszenie” cudzoziemca?

§ 63. Dobra słyszalność wypowiedzi uczestników postępowania
Tłumacz przysięgły ma prawo, w razie potrzeby, prosić o zapewnienie mu dobrej słyszalności bez zniekształceń brzmienia wypowiedzi wszystkich uczestników postępowania, a także prosić o ich powtórzenie w razie potrzeby.

Tłumacz ma też prawo oddychać podczas tłumaczenia. A nawet obowiązek, żeby nie padł trupem.

§ 66. Przerwa w tłumaczeniu
Tłumacz przysięgły ma prawo do przerwy na odpoczynek w razie zmęczenia długotrwałym tłumaczeniem ustnym.

A sędzia ma prawo wyśmiać ten paragraf (jeśli tłumacz będzie idiotą i zażąda przerwy, powołując się na ten kodeks), bo do końca tłumaczenia niewiele zostało, bo świadek ma samolot, bo jest poślizg, a wokanda długa. Sędzia może też zarządzić przerwę, jeśli tłumacz poprosi, czując się zmęczonym. W takich sytuacjach wszystko zależy od okoliczności (czy jest czas na przerwę) i nastawienia osób, które decydują, a nie od paragrafów Kierzkowskiej. Poza tym Kierzkowska pisze te paragrafy tak, jakby organy (których te jej paragrafy nie obowiązują) starały się na wszystkie możliwe sposoby utrudniać tłumaczenie, tymczasem zwykle jest z ich strony pełna współpraca.

§ 69. Użycie słownika podczas tłumaczenia ustnego
Tłumacz przysięgły powinien, w razie potrzeby, poinformować zleceniodawcę podczas tłumaczenia ustnego o konieczności skorzystania ze słownika.

Pisemnie za potwierdzeniem odbioru czy wystarczy werbalnie? A jeśli wystarczy werbalnie, czy należy na tę okoliczność sporządzić protokół?

Łącznie cudo ma siedemdziesiąt paragrafów, które można podzielić na pięć grup:
1) powtórzone zapisy obowiązującej ustawy;
2) Kierzkowska lex, czyli nieistniejące wymogi formalne;
3) zapisy „tłumacz ma prawo”, przy czym albo jest to oczywistość, albo tłumacz ma prawo poprosić;
4) zapisy „tłumacz ma obowiązek”, przy czym chodzi o obowiązek posługiwania się młotkiem przy wbijaniu gwoździ;
5) zapisy, które de facto są poradami, sensownymi lub bezsensownymi.

Treściowo nadaje się to na kiepskiego bloga o tłumaczeniu i formalnie ma dokładnie taką samą rangę jak blog dowolnego tłumacza. Hucpa Kierzkowskiej i TEPIS-u polega na tym, że sprzedają te wypociny jako kodeks, a na skandal zakrawa, że ciała powołane ustawą to kupują. Komisja Odpowiedzialności Zawodowej powołuje się na niego w sądzie, a Państwowa Komisja Egzaminacyjna wymaga jego znajomości na egzaminie na przysięgłego. Nie wiadomo, z jakiej racji kandydaci mają posiadać wiedzę o prywatnym dokumencie prywatnej organizacji, która nie ma żadnego ustawowego mandatu do reprezentowania ogółu przysięgłych. Niby dlaczego ktoś, kto chce zostać przysięgłym, ma zapamiętywać, że jakaś tam Kierzkowska każe mu przystawiać pieczątkę po lewej, a podpisywać się po prawej i pisać daty słownie. Co to ma być? Egzamin z tego, co uważa Danuta Kierzkowska i co przyklepała jakaś tam Rada Naczelna, której członkowie najwyraźniej tak się zapatrzyli w Wieczną Prezeskę, że nie są w stanie krytycznym okiem spojrzeć na to, co ich idolka tworzy, i dostrzec, że są to bzdury. Przecież TEPIS to nie jest żadna organizacja zawodowa, tylko sekta. Bo jedynie w sektach przywódcy są niewymienialni i są autorytetem dlatego, że są, a nie dlatego, że mają coś mądrego do powiedzenia.

Typowe dla sekty są też manipulacje. Czytamy, że kodeks konsultował jakiś „Międzyinstytucjonalny Komitet Konsultacyjny”. Międzyinstytucjonalny, czyli utworzony przez instytucje. No to spójrzmy. Przede wszystkim dziwnie są one wymieniane, bo dopiero w drugiej kolejności, poprzedza je czyjeś imię i nazwisko. Czyżby przedstawiciela danej instytucji? A jeśli tak, to dlaczego nie najpierw instytucja z adnotacją „reprezentowana przez”? Może dlatego, że jak weźmiemy pod lupę zapis „dr Artur Kubacki, Uniwersytet Śląski, Instytut Filologii Germańskiej” to się okazuje, że pan Kubacki nie jest ani rektorem, ani inną szychą uprawnioną do reprezentowania tego uniwersytetu, tylko jego szeregowym pracownikiem. Jest za to członkiem TEPIS-u. Czyli TEPIS-owi kodeks konsultował członek TEPIS-u, a jako instytucję konsultującą wpisano miejsce jego pracy. Idźmy dalej. Kodeks konsultowało Bałtyckie Stowarzyszenie Tłumaczy w osobie jego przewodniczącej Małgorzaty Grabarczyk. Czy pani Grabarczyk należy jeszcze do jakichś innych organizacji tłumaczy? Proszę zgadnąć. Tak, tak, odpowiedź prawidłowa: do TEPIS-u. Ale powiedzmy uczciwie, że Wojciech Gilewski ze Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich członkiem TEPIS-u nie jest. Może dlatego STP się do tego kodeksu nie przyznaje, chociaż rzekomo go konsultowało, i nie wymienia go na swojej stronie wśród ważnych dla tłumaczy przysięgłych dokumentów. Sprawdzamy dalej: „prokurator Jacek Zieliński, przewodniczący Komisji Odpowiedzialności Zawodowej Tłumaczy Przysięgłych przy Ministrze Sprawiedliwości”. Nie, „prok. J. Zieliński, Komisja Odpowiedzialności Zawodowej”, tylko „przewodniczący”, więc samo sformułowanie ujawnia, że KOZ jako instytucja (niech będzie, że komisja to instytucja) nie brała udziału w pracach. Chyba że chodzi o to, że instytucją jest prokurator Zieliński; czemu nie, są ludzie, o których mówimy „człowiek instytucja”. Że to właściwy trop, wskazuje okoliczność, iż prok. Zieliński jest również w komitecie redakcyjnym. W podobnej podwójnej roli występują też panowie Cieślik i Ulitko z Ministerstwa Sprawiedliwości. Czyli najpierw kodeks zredagowali, a potem go skonsultowali. Z kolei członkowie Rady Naczelnej TEPIS-u też najpierw kodeks redagowali, a potem go uchwałą przyjęli. Jest to samowystarczalność, przy której fantazję tego, co wymyślił onanizm, należy uznać za ograniczoną.

Á propos pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości, jako podatnik chciałbym się dowiedzieć, w ramach jakich swoich ustawowych obowiązków, za pensję otrzymywaną z podatków obywateli, redagowali oni dokument prywatnej organizacji (jeśli rzeczywiście redagowali i nie jest to kolejna manipulacja Kierzkowskiej i spółki). A jeśli robili to po godzinach, w ramach hobby, to dlaczego ten prywatny dokument firmują autorytetem Ministerstwa?

W zasadzie pozostaje tylko żałować, że Kierzkowska została tłumaczem, a nie przedsiębiorcą pogrzebowym. Jej kodeks nieboszczyka (a ze swoją legislozą z pewnością by go napisała) skonsultowany z Ministerstwem Zdrowia, to byłby dopiero przebój: „Zmarły powinien legitymować się dokumentem stwierdzającym fakt jego nieżycia, czyli aktem zgonu. Zmarły ma prawo leżeć w trumnie wzdłuż dłuższych jej boków. Zmarły ma obowiązek leżeć nieruchomo i w milczeniu, żeby zapewnić ceremonii pogrzebowej aurę ceremonii pogrzebowej”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 09, 2015 00:30

February 2, 2015

Anty-Grey

HJALMAR SÖDERBERG

POCAŁUNEK

Kyssen

ze zbioru „Mrok zapada na drodze” (1907)

przekład ze szwedzkiego Paweł Pollak

Pewnego razu młoda dziewczyna i młodziutki chłopiec siedzieli na kamieniu na przylądku wybiegającym w jezioro. Fale docierały aż do ich stóp. Siedzieli w milczeniu, zatopieni w swoich myślach, obserwując zachodzące słońce. On myślał o tym, że chętnie by ją pocałował. Kiedy patrzył na jej usta, wydawały mu się do tego stworzone. Widział już chyba ładniejsze dziewczyny i właściwie był zakochany w innej, ale tamtej nie mógłby nigdy pocałować, ponieważ była ideałem, gwiazdą, a „die Sterne, die begehrt man nicht”. Ona myślała o tym, że chętnie dałaby mu się pocałować. Miałaby powód, żeby się na niego obrazić i pokazać, jak głęboko nim pogardza. Podniosłaby się, ujęła spódnice, obrzuciła go spojrzeniem zaprawionym zimnym szyderstwem i odeszła bez zbytniego pośpiechu, wyprostowana, spokojna. Nie chcąc jednak, by odgadł jej myśli, powiedziała wolno i cicho: – Czy sądzi pan, że po tym życiu będzie jakieś następne? Pomyślał, że łatwiej byłoby ją pocałować, gdyby przytaknął. Ale nie pamiętał dokładnie, co mówił na ten temat przy innych okazjach, a bał się, że samemu sobie zaprzeczy. Dlatego popatrzył jej głęboko w oczy i odrzekł: – Są chwile, gdy w to wierzę. Ta odpowiedź ją oczarowała, pomyślała: „W każdym razie lubię jego włosy, także jego czoło. Szkoda tylko, że ma bardzo brzydki nos, a ponadto nie doszedł do żadnej pozycji – jest zaledwie świeżo upieczonym studentem”. Nie takim narzeczonym miała rozzłościć swoje przyjaciółki. On pomyślał: „Teraz na pewno mogę ją pocałować”. Ale i tak strasznie się bał. Nigdy wcześniej nie całował żadnej dziewczyny z dobrego domu i zastanawiał się, czy to może być niebezpieczne. Jej ojciec, burmistrz tego miasta, spał w pobliżu w hamaku. Ona pomyślała: „A może będzie lepiej, jeśli wymierzę mu policzek, kiedy mnie pocałuje”. A zaraz potem: „Dlaczego on mnie nie całuje, czy jestem tak brzydka i nieprzyjemna?”. I pochyliła się nad wodą, żeby zobaczyć swoje odbicie, ale rozmyły je fale. „Ciekawe, jakie by to było uczucie, gdyby mnie pocałował?”. W rzeczywistości całowała się tylko raz, z jednym lejtnantem po balu w hotelu. Ale pachniał on tak nieprzyjemnie arakiem i cygarami, że chociaż trochę jej schlebił – zawsze to lejtnant – nie uznawała tego za prawdziwy pocałunek. Zresztą nienawidziła go za to, że się jej potem nie oświadczył ani w ogóle się nią nie interesował. Podczas gdy tak siedzieli zatopieni w swoich myślach, zaszło słońce i zapadł zmrok. On pomyślał: „Siedzi wciąż przy mnie, mimo że słońce już zaszło, może więc nie ma nic przeciwko temu, żebym ją pocałował”. I objął ją ostrożnie ramieniem. Tego w ogóle nie przewidziała. Spodziewała się, że ją pocałuje bez niczego, a ona wymierzy mu policzek i odejdzie jak księżniczka. Teraz nie wiedziała, jak postąpić; chciała się na niego obrazić, ale jednocześnie nie chciała przegapić pocałunku. Dlatego się nie poruszyła. Wtedy ją pocałował. To było znacznie przyjemniejsze, niż się spodziewała. Czuła, że robi się blada, że omdlewa. Zupełnie zapomniała, że miała go spoliczkować, że on jest zaledwie świeżo upieczonym studentem. Za to on przypomniał sobie fragment książki pewnego religijnego lekarza „Życie rodzinne kobiety”: „I przystoi uważać, coby do objęć małżeńskich za panowania pożądania nie dopuścić”. I uznał, że to uważanie musi być bardzo trudne, skoro już jeden pocałunek mógł sprawić tak wiele. * Kiedy wzeszedł księżyc, siedzieli wciąż jeszcze i całowali się. Szepnęła mu do ucha: – Kochałam cię od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłam. Odpowiedział: – Nikt nigdy nie istniał dla mnie na świecie poza tobą.
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 02, 2015 00:30

January 27, 2015

Samobójca z nożem w plecach

Pojutrze, w czwartek 29 stycznia, o godz. 18 będę gościem Oliwskiego Klubu Kryminału ( Biblioteka Oliwska, ul. Opata J. Rybińskiego 9, Gdańsk) z wykładem pt. „Samobójca z nożem w plecach, czyli jak uniknąć błędów przy pisaniu kryminałów”. Serdecznie zapraszam.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 27, 2015 09:07

January 26, 2015

Repertorium na całą wieczność

Czuję się przytłoczony przedmiotami i co jakiś czas nachodzi mnie przymus, by spróbować powywalać zbędne rzeczy. Z góry jest to skazane na niepowodzenie, bo przy wielu drży mi ręka i jej ruch w stronę kosza blokuje myśl „przyda się”. Ostatnio usłyszałem o minimalistach, ogromnie mi zaimponowali i przy następnej próbie postanowiłem być bardziej rygorystyczny: jeśli z danego „przydasia” nie skorzystałem przez lat trzy, rozstaję się z nim bezwzględnie, nawet jeśli liczba potencjalnych zastosowań jest większa niż liczba błędów w grafomańskich powieściach. Czyszcząc szafki, natrafiłem na stare repertoria. Wyjaśnienie dla niefachowców: tłumacz przysięgły każde wykonane tłumaczenie musi odnotować w brulionie zwanym repertorium. Obecnie ten brulion może być w formie elektronicznej i taki właśnie mam, ale papierowe repertoria mi zostały. Zacząłem się zastanawiać, czy mogę je wywalić. Przydatne oczywiście nie są, ale może prawo zakazuje. To znaczy, wiedziałem, że prawo nie zakazuje, ale interpretacje z przepisami często mają niewiele wspólnego, więc wolałem sprawdzić, jak te interpretacje wyglądają.

Natrafiłem na wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku, rozpatrujący odwołanie tłumaczki języka angielskiego, która została ukarana przez Komisję Odpowiedzialności Zawodowej upomnieniem, gdyż wezwana na kontrolę repertorium w 2011 r. nie posiadała takowego za okres od czerwca 2008 do grudnia 2010. Wedle jej wyjaśnień padło ono ofiarą awarii komputera. Tłumaczka podała, że samodzielnie nie jest w stanie odzyskać danych, musi skorzystać z pomocy informatyka, więc prosi o przełożenie kontroli. Dostała zgodę, ale na następne kontrole już się nie stawiła, zasłaniając się chorobą. Dopiero w listopadzie 2012 przedłożyła odtworzone repertorium.

Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego tłumaczka się odwoływała. Jej wina była ewidentna, nie miała aktualnego repertorium (za poprzedni rok) i przedstawiła bzdurne usprawiedliwienie, że utrata repertorium była wynikiem działania siły wyższej. Jak słusznie zauważyły KOZ i sąd, awaria komputera jest zdarzeniem częstym i przewidywalnym i trzeba być na nią przygotowanym. Z kolei kara była najniższa z możliwych, nie jestem pewien, ale chyba z żadnymi konkretnymi niedogodnościami się nie wiąże, a tłumaczka nawet nie musiała pokryć kosztów postępowania.

Sąd Apelacyjny uchylił karę dla tłumaczki, powołując się na fakt, że repertorium jednak przedstawiła, wprawdzie z dużym opóźnieniem, ale takie wykroczenie należy zakwalifikować jako mające nikłą szkodliwość społeczną. Sądu (ani wcześniej kontrolujących) nie zainteresowało, skąd tłumaczka utracone repertorium wytrzasnęła. Okoliczność, że unikała kolejnych terminów kontroli, kiedy dostała zgodę na jej przedłużenie, żeby mieć czas na odzyskanie danych, świadczy o tym, że nawet informatyk tych danych nie zdołał odzyskać. Czy można odtworzyć repertorium na podstawie innych źródeł? Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że ja nie byłbym w stanie. Mam w komputerze większość przetłumaczonych tekstów (ale na pewno nie wszystkie), a z przetłumaczonego tekstu da się ustalić większość informacji, jakie trzeba wpisać do repertorium. Brakuje jednak daty zlecenia oraz pobranej kwoty. Jeśli stosuje się sztywny cennik i w danym okresie on się nie zmieniał, to kwotę da się obliczyć na podstawie liczby znaków, ale ja dla klientów indywidualnych tłumaczenia wyceniam z góry ryczałtem, a nie post factum od liczby znaków. Zleceniodawca od razu wie, ile będzie musiał zapłacić, i albo cenę akceptuje, albo nie. Plus unikam wyjaśniania, dlaczego kasuję za pięć stron, skoro tłumaczenie ma dwie, a większość klientów nie jest w stanie pojąć, czym jest strona obliczeniowa, więc mimo wyjaśnień czuje się oszukana. Ale nawet przy sztywnym cenniku, nie odtworzymy ekspresów (skoro nie mamy daty zlecenia, nie wiemy, w jakim tempie wykonaliśmy tłumaczenie) czy udzielonych rabatów. Na podstawie samych tłumaczeń nie zawsze da się też ustalić zleceniodawcę. Jeśli są to dokumenty sądowe, a zestaw otwiera pismo przewodnie sądu, to na pewno tenże sąd zlecił tłumaczenie. Ale już przy dokumentach dotyczących zmiany nazwiska, niekoniecznie osoba na nich wymieniona, mógł być ktoś z rodziny. A w przypadku dowodu rejestracyjnego z pewnością nie właściciel pojazdu, gdyż on jest sprzedającym samochód, a tłumaczenie zwykle zleca nabywca.

Co z dokumentami księgowymi? Jeśli klient brał rachunek, mamy dane zleceniodawcy. Ode mnie jednak większość klientów rachunków nie chce, a na paragonie danych zleceniodawcy nie ma. Jest za to kwota, czyli dzięki dokumentom księgowym, żmudnie, bo żmudnie, ale zdołałbym odtworzyć pobrane kwoty. Nadal brakowałoby części zleceniodawców i dat zleceń. Oczywiście te ostatnie dałoby się określić w przybliżeniu, skoro mamy datę wykonania tłumaczenia (zakładając, że jest ona tożsama z datą wydania tłumaczenia), ale chodzi o wpisanie rzeczywistych danych, a nie prawdopodobnych.

Tłumaczka mogła oczywiście te prawdopodobne wpisać, a brakujących zleceniodawców w ogóle na pałę, wychodząc z założenia, że urząd i tak tego nie sprawdzi, szkopuł w tym, że musiała w ten sposób odtworzyć czy raczej wziąć z powietrza całe brakujące repertorium. Bo jeśli nawet znaczną część repertorium da się odtworzyć na podstawie zachowanych tekstów tłumaczeń, to ona nimi nie dysponowała, skoro jej komputer uległ awarii, a pani nie miała w zwyczaju robić kopii zapasowych. Taka awaria, że diabli wzięli tylko repertorium, jest oczywiście nieprawdopodobna.

Dla interesującej mnie kwestii, przez jaki okres należy przechowywać repertorium, najważniejsze było jednak uzasadnienie Komisji Odpowiedzialności Zawodowej, dlaczego wymierzyła tłumaczce karę. Uzasadnienie zawierające tyle bzdurnych tez, że moim zdaniem sąd powinien się do nich odnieść, zamiast korzystać z furtki „nikła szkodliwość społeczna”.

Repertorium tłumacza przysięgłego jest dowodem i odzwierciedleniem dokonywanych przez niego czynności. Kontrola repertorium pozwala zweryfikować działalność tłumacza przysięgłego również w aspekcie ciągłości wykonywania tego zawodu. Wojewoda, w przypadku stwierdzenia na podstawie repertorium niewykonywania czynności tłumacza przysięgłego przez okres dłuższy niż 3 lata, zobowiązany jest poinformować o tym Ministra Sprawiedliwości (art. 20 ust. 3). Konsekwencją zaś niewykonywania czynności tłumacza przez wskazany wyżej okres jest możliwość zawieszenia go na okres 5 lat (art. 11 ust. 1.), a po upływie tego okresu skreślenie w drodze decyzji z listy tłumacza przysięgłego (art. 12 pkt 5). Z powyższych regulacji w sposób niebudzący wątpliwości wynika obowiązek prowadzenia repertorium przez cały okres wykonywania zawodu tłumacza przysięgłego.

Obowiązek przechowywania repertorium (bo o nim de facto mowa, obowiązek prowadzenia jest sformułowany wprost i nie musi z niczego wynikać) z zapisu, że tłumacz nie może mieć dłuższej przerwy niż trzyletnia, nie tylko nie wynika w sposób niebudzący wątpliwości, ale w ogóle nie wynika. Przede wszystkim, żeby udowodnić brak przerwy wystarczy zachować repertoria z co trzeciego roku, czyli powiedzmy z lat 2007 (ustawa weszła w życie w 2005), 2010 i 2013. Poza tym nigdzie nie jest powiedziane, że tłumacz ma dowodzić braku przerwy, pokazując repertorium. Przecież np. PIT-y z sądów czy przelewy potwierdzające, że pobierał wynagrodzenie jako tłumacz, są jednoznacznym dowodem, że nie zaprzestał działalności. A w przypadku braku jakichkolwiek papierów dowód z zeznania świadków jest w Polsce pełnoprawnym dowodem. Jeśli np. właściciel autokomisu zezna, że dany tłumacz regularnie przez lata tłumaczy dla niego dowody rejestracyjne, to wówczas przecież na ministrze spoczywa obowiązek udowodnienia, że świadek kłamie, zanim odbierze tłumaczowi uprawnienia.

Ustawa o zawodzie tłumacza nie określa czasu przechowywania repertorium, co nie oznacza możliwości indywidualnego określania tego okresu w oderwaniu od omówionych powyższej regulacji.

Taka interpretacja (nieuprawniona, jak wskazałem wyżej) nakłada na tłumacza obowiązek wieczystego przechowywania repertoriów. Z braku zapisu, przez ile czasu trzeba przechowywać repertorium (posłom dziękujemy za niedoróbkę), KOZ wywodzi sobie wnioski, że tłumacz ma być świętszy od notariusza i prowadzić archiwum państwowe.
Co więcej, z wywodów KOZ wynika ni mniej, ni więcej, że nie ma przedawnienia w przypadku dopuszczenia do trzyletniej przerwy. Jeśli ustawa się nie zmieni, powiedzmy, przez kolejne15 lat, a to więcej niż prawdopodobne, bo raczej będzie nowelizowana niż zastąpiona nową, oznaczałoby to, że w 2030 r. można by odebrać tłumaczowi uprawnienia za niewykonywanie działalności w latach 2006-2009. Wziąwszy pod uwagę, że po takim czasie przedawniają się nawet poważne przestępstwa, byłoby to wyjęcie tłumacza spod prawa. Nie wiem, jak państwo, ale ja uważam, że ani niechlujstwo posłów, ani ignorancja prawna KOZ-u takiego zawieszenia wobec tłumacza norm cywilizowanego społeczeństwa nie uzasadnia.

Repertorium prowadzone przez tłumacza przysięgłego może również stanowić przedmiot kontroli Urzędu Skarbowego w zakresie prawidłowości rozliczenia podatku dochodowego od osób fizycznych w ramach prowadzonej działalności.

To już w ogóle jest bzdura. Do kontroli rozliczeń z US służą rachunki, wydruki z kasy fiskalnej, deklaracje podatkowe, wyciągi bankowe itp. Urząd Skarbowy nie ma żadnych uprawnień, żeby żądać wglądu do repertorium. Co więcej, udostępnienie repertorium nieuprawnionym urzędnikom z US mogłoby zostać uznane za złamanie tajemnicy zawodowej i ustawy o ochronie danych osobowych. Jeśli klient wziął tylko paragon, to ja nie mam żadnych podstaw, by ujawniać US jego nazwisko (wpisane do repertorium). Tak samo dane dotyczące tłumaczonych dokumentów należy uznać za poufne i skarbówce do stwierdzenia, czy zapłaciłem należny podatek, nie są wcale potrzebne.

przytoczono również § 58 Kodeksu tłumacza przysięgłego - Repertorium tłumacza przysięgłego (http://www.tepis.org.pl), wg którego „Tłumacz przysięgły prowadzi repertorium zawierające pozycje wymienione w ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego w formie odręcznych wypisów dokonywanych na przeznaczonych do tego drukach akcydensowych, arkuszach dostosowanych do takich wpisów we własnym zakresie lub w komputerowych plikach zapisów elektronicznych, mając obowiązek zapewnienia możliwości ich wydruku i takiego przechowywania repertorium, które uniemożliwi ego zniszczenie lub utratę".

No pięknie. W Komisji Odpowiedzialności Zawodowej Tłumaczy Przysięgłych zasiadają ludzie (ktoś może podać jej skład?), którzy nie wiedzą, że w Polsce źródłem prawa są ustawy i rozporządzenia, a nie prywatne przemyślenia prezeski TEPIS-u, nawet jeśli nazwie je sobie kodeksem. Danuta Kierzkowska może sobie pisać, co chce, jej prywatna organizacja może sobie uznawać jej wypociny za Konstytucję, Biblię i Koran razem wzięte, ale w polskim systemie prawnym ten kodeks ma dokładnie taki sam status, jak dekret, który zechce sobie spisać i ogłosić dowolny Kowalski. Żaden tłumacz nie jest zobowiązany do przestrzegania zapisów tego rzekomego kodeksu, w ogóle nie musi o nich czy o nim wiedzieć. Tłumaczy obowiązuje wyłącznie ustawa i rozporządzenie i powoływanie się w sądzie na ten kodeks jest naruszeniem norm prawnych.

Summa summarum doszedłem do wniosku, że skoro KOZ się czepia, to lepiej repertoria zostawić, bo na ciąganie się po sądach nie mam już ochoty. Pytanie do znawców: co w przypadku takiej luki prawnej – nie jest powiedziane, przez ile trzeba przechowywać repertorium, a konkluzja, że w związku z tym przez całą wieczność, jest nieuprawniona? I pytanie do tłumaczy: jak sami postępujecie? Trzymacie czy wywalacie, a jeśli to drugie, to po jakim czasie? Odpowiedzi wyjątkowo lepiej anonimowe, żeby KOZ się do państwa nie przychrzanił. I drugie pytanie, czy mieliście kontrolę, a jeśli tak, to gdzie (województwo), jedną czy więcej i za ile lat trzeba było pokazać repertorium.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 26, 2015 00:30

January 19, 2015

Efekt motyla

Efekt motyla polega na tym, że jak paź królowej zamacha skrzydłami w Singapurze, to może spowodować przejście tornada nad Kalifornią trzy dni później. Efekt motyla spowodował wojnę trojańską, bo ostatecznie żadna baba nie jest warta tyle, by w celu jej odbicia dziesięć lat oblegać miasto. I efektem motyla jest wojna polsko-niemiecka w internecie, wziąwszy pod uwagę, że rozpętało ją chamstwo dwóch osób.

Ab ovo. Wrocławska dziennikarka Magda Groń w sylwestra opisała na fejsie swoją scysję z niemieckim turystą. Scysja zaczęła się od tego, że kelner usiłował wyprosić panią Groń z kawiarni, by zwolnić miejsce dla grupy emerytów zza Odry. Kiedy mu się to nie udało, jeden z Niemców wziął sprawy w swoje ręce i zapytał dziennikarkę, po niemiecku, czy nie widzi, że jest ich dużo.

Co do dalszego przebiegu zdarzenia, oddajmy głos samej zainteresowanej:
– W Polsce mówimy po polsku więc jeżeli coś pan chce, to proszę mówić do mnie w moim języku – odpowiadam oczywiście po polsku.
Na to Niemiec na całe gardło do swoich znajomych:
– Czy ktoś rozumie, co ta bezczelna polska kurwa do mnie mówi? Oni nigdy się nie nauczą.
Normalnie, jak nigdy, nie wytrzymałam i w jednej chwili wyszła ze mnie cała ksenofobia...
– Czy byłby pan uprzejmy zabrać swoją starą esesmańską dupę z mojego kraju? Bo bezczelne niemieckie kurwy chyba nigdy się nie nauczą, że nie są u siebie – odpowiedziałam płynną niemiecczyzną z czego dumna nie jestem…
Wyszli urażeni.

Brakuje mi dwóch informacji: jakie niemieckie słowo kryje się za polską „kurwą” i z czego dziennikarka nie jest dumna, czy z treści swojej wypowiedzi, czy z przejścia na niemiecki. No właśnie. Nie pojmuję, dlaczego pani Groń nie tylko oczekuje, ale wręcz uważa za oczywiste, że niemiecki turysta ma się do niej zwracać po polsku i polski rozumieć. Argument, że akcja dzieje się w Polsce jest kuriozalny. W każdym kraju turyści posługują się tym językiem, który – wedle ich wiedzy – jest dla tubylców zrozumiały. I w żadnym kraju tubylec nie obraża się o to, że przybysz stara się z nim porozumieć w języku innym niż jego rodzimy. Zwłaszcza jeśli język tubylczy do światowych nie należy i mało kto z obcych go zna. Jestem pewien, że sama pani Groń, zwiedzając na przykład Szwecję, byłaby ciężko oburzona, gdyby Szwedzi, zamiast odpowiadać na zrozumiałe dla nich pytania zadawane im po angielsku, pouczaliby ją po szwedzku, że jest w Szwecji i w związku z tym szwedzkim ma się posługiwać. Słusznie uznałaby takie żądania za idiotyczne, bo w praktyce oznaczałoby to wymóg nauczenia się przed każdą podróżą do nowego kraju tamtejszego języka. A jak spokojnie można założyć, że w Szwecji dogadamy się po angielsku, tak założenie, że w Polsce ludzie niemiecki znają, jest uprawnione. Dowód: pani Groń zrozumiała, co Niemiec do niej mówił, i potrafiła mu w tym samym języku odpowiedzieć. Ale zamiast tak postąpić, posłać chama do diabła, bo nie miał prawa wymagać od niej, by zwolniła mu miejsce, zanim skończyła pić kawę (a nawet gdyby skończyła, to też mogła dalej siedzieć), postanowiła odegrać się za Westerplatte, okupację i obozy koncentracyjne. „Jestem Polką, jestem z tego dumna. Szanuję swoją Ojczyznę i pamiętam o tych, którzy za nią zginęli. (…) nie mówcie mi w jakim języku mam mówić w moim kraju i nie myślcie, że kiedykolwiek ustąpię wam miejsca, bo jesteście lepsi od Polaków”. Chyba ciężko dźwigać na barkach taki bagaż rodaków poległych na wojnach, zwłaszcza że trochę tych wojen było, i pilnować, by wszyscy pamiętali, że ojczyzna jest przez duże O. Nic dziwnego, że ten ciężar, że czujność ta utrudniają adekwatną ocenę sytuacji. Bo tutaj istotny był brak kindersztuby faceta, jego narodowość miała, obiektywnie rzecz biorąc, znaczenie trzeciorzędne, czyli żadne. Ale nie dla dumnej Polki. Wylazły z niej więc wszystkie polskie kompleksy, jakie w takich sytuacjach z Polaków wyłażą (vide casusy Rokity i Protasiewicza) i wyjechała z esesmańską dupą. Wedle szacunków Groń Niemiec miał około 75 lat, więc na esesmana z przyczyn biologicznych się nie łapał, nawet nie do Hitlerjugend, ale wiadomo, że jak przypomnimy Niemcom ich historię, z której wcale dumni nie są, jak w charakterze argumentu użyjemy słów „Gestapo”,„Auschwitz” i „SS”, to będziemy moralnie górą.

Postarajmy się obiektywnie ocenić sytuację. Mamy chama Niemca, który usiłuje wyprosić klientkę z kawiarni, by zająć jej miejsce, i bez potrzeby ją obraża. Okolicznością łagodzącą jest to, że nie obraża jej wprost, zakłada, że ona go nie rozumie, a sama go w takie przekonanie wprowadziła. Mamy klientkę, która ma prawo być zirytowana tym, że facet usiłuje ją przegonić z kawiarni. Ma prawo nawet być w reakcji niegrzeczna, odprawić go słowami „Hau ab!” czy innym zwrotem, który na polski da się przełożyć jako „Spierdalaj!”. Ale nie, bo to córa dumnego Narodu, czuje się urażona, że Niemiec ją przegania, chociaż facet nie powołuje się na to, że jest Niemcem, tylko na liczebność swojej grupy. Ze zwykłej pyskówki robi więc sprawę narodową i wypomina mu, że w jego kraju rządził kiedyś Hitler, bo wiadomo, że każdy Niemiec odpowiada za Hitlera.

Kto jest winien?

S
P
O
J
L
E
R

Winien, proszę państwa, jest kelner. Gdyby zachował się profesjonalnie i nie usiłował wyprosić klientki, żeby większa grupa i dająca napiwki w lepszej walucie mogła w kawiarni usiąść, do scysji w ogóle by nie doszło.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 19, 2015 00:30

January 12, 2015

Nie wszyscy jesteśmy Charlie

Od ohydnego zabójstwa redaktorów satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo” odcięli się umiarkowani muzułmanie, twierdząc, że prawdziwy islam nie ma nic wspólnego z terroryzmem. Złość świata nie może zatem kierować się przeciwko islamowi, bo jego wyznawcy to w przeważającej większości pokojowo nastawieni ludzie. Pogląd (realizowany w praktyce), że należy mordować niewiernych, jest aberracją, a nie właściwą interpretacją dogmatów islamu.

Jeśli zgodzić się z powyższym twierdzeniem, to pojawia się pytanie, dlaczego podobna aberracja nie pojawiła się w hinduizmie, buddyzmie czy na przykład w religii rzymskiej. Dlaczego wyznawcy Brahmy czy Jowisza nigdy nie wpadli na pomysł, że należy mordować tych, którzy w Brahmę i Jowisza nie wierzą, nie zamierzają wypełniać ich przykazań albo, co gorsza, z Brahmy i Jowisza się śmieją. Dlaczego zabijanie jako sposób nawracania jest typowy właśnie dla islamu? I dla chrześcijaństwa, którego świadomie wcześniej nie wymieniłem. Ktoś się oburzy, że chrześcijanie nie mordują. Teraz nie. Kilkaset lat wcześniej stosowali te same metody, co obecnie islamiści.

Ano dlatego, że to religie monoteistyczne. A religia monoteistyczna, niedopuszczająca innych bogów, jest ze swej natury nietolerancyjna. Skoro tylko jeden bóg jest prawdziwy, inni bogowie muszą być fałszywi. Skoro wiara tylko w danego boga prowadzi do zbawienia, należy innych ludzi na tę wiarę nawrócić. Jeśli nie da się inaczej, również siłą, bo w efekcie to dla ich dobra. Zakres stosowania siły, jej intensywność, liczba wyznawców, gotowych jej użyć, będą oczywiście różne w zależności od warunków w danej epoce i stopnia rozwoju danego wyznania, ale przemoc jest integralną częścią religii monoteistycznych. Jeśli ktoś jako chrześcijanin czy muzułmanin utrzymuje, że on z krucjatami i terroryzmem nie ma nic wspólnego, bo to błędy i wypaczenia, a nie istota jego religii, jest jak ten zwolennik komunizmu, który nadal wierzy, że puste półki były nie rezultatem systemu, tylko efektem nieprawidłowości przy jego wprowadzaniu.

Nie jest więc przypadkiem, że z tego samego numeru „Gazety Wyborczej”, w którym znalazły się relacja z zabicia zamachowców i przedruki karykatur „Charlie Hebdo”, dowiadujemy się, że Polska, wbrew rekomendacji Komisji Europejskiej, nie zniesie recept na pigułkę „dzień po”. „Stosowanie takich pigułek jest sprzeczne z naszym światopoglądem, bo tabletka ta ingeruje w powstające życie. Poza tym to niezgodne z nauką Kościoła katolickiego” – wyjaśnił poseł PiS Andrzej Jaworski. Poseł Jaworski nie rozumie, że skoro pigułka jest niezgodna z jego światopoglądem i nauką Kościoła, to może trzymać się od niej z daleka, natomiast nie ma prawa zabraniać czy utrudniać jej stosowania innym. Tym, którzy mają odmienny od niego światopogląd i nauki Kościoła katolickiego nie uznają. Jest tylko kwestią czasu i miejsca urodzenia, że Jaworski jest szanowanym (powiedzmy) parlamentarzystą, a nie mordercą. Gdyby urodził się tysiąc lat wcześniej, wyrzynałby w pień Saracenów, gdyby urodził się jako muzułmański imigrant we Francji, strzelałby do karykaturzystów. Bo to jest ten typ człowieka, który właśnie chce swoje wyznanie i zasady z niego wynikające narzucać innym. Także siłą, jeśli nie da się inaczej, bo w efekcie to dla ich dobra.

Nie jest też przypadkiem, że polska gazeta przyłączająca się do akcji „Wszyscy jesteśmy Charlie” (chwała jej za to) i drukująca w ramach solidarności okładki rozstrzelanego tygodnika, łamie polskie prawo. Bo bez dwóch zdań obrażają one uczucia religijne. We Francji można obrażać, bo tam jest wolność słowa i my jesteśmy za wolnością słowa we Francji, w związku z czym, kiedy ta wolność została zdeptana i zagrożona, wszyscy jesteśmy Charlie, ale tylko dlatego, że wydarzyło się coś tragicznego. Na co dzień nie jesteśmy Charlie, bo żyjemy w kraju katolickim i nie ma powodu, żeby katolików obrażać. Jeśli w Polsce jest się Charlie, to można pójść na dwa lata do pierdla, co należy uznać za rozsądny kompromis. Bo dwa lata jak dla brata, lepsza cela niż trumna, a kto wie, czy to, że poseł Jaworski może składać doniesienia do prokuratury, że śmieją się z jego religijnych urojeń, nie działa na niego uspokajająco. Kto wie, czy gdyby nie mógł donieść, nie zechciałby śmiejącemu się wytłumaczyć serią z karabinu, że nie ma się z czego śmiać.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 12, 2015 00:30

January 5, 2015

Tantiemy od wypożyczeń

Andrzej Pilipiuk odniósł się do mojego wpisu Cztery i pół grosza, z tym że w sumie wypowiedział się przeciwko tantiemom płaconym twórcom od wypożyczeń ich książek w bibliotekach, a nie sposobowi wprowadzenia tych tantiem, co ja krytykowałem. Przedstawił następujące argumenty:

Po pierwsze biblioteki publiczne są budowane i utrzymywane z naszych podatków i wprowadzanie dodatkowych opłat jest równie niemoralne jak opłaty za autostrady.

Tantiemy nie są dodatkowymi opłatami za biblioteki. To, że polski rząd wprowadza system tantiem, wprowadzając jednocześnie opłaty, jest złamaniem zasad tego systemu, a nie ich realizacją. Tantiemy są wynagrodzeniem dla ludzi, którzy dzięki swojej pracy umożliwiają funkcjonowanie bibliotek. Nie ma żadnego uzasadnienia, dlaczego np. bibliotekarz za pracę na rzecz publicznej biblioteki dostaje wynagrodzenie, a twórca nie. Jest to zwyczajnie niesprawiedliwe. Porównanie z opłatami za autostrady jest więc nieadekwatne. Adekwatnym byłoby porównanie do budowniczych autostrady, którym państwo by nie płaciło, uznając, że z jakichś tam względów mają obowiązek w czynie społecznym przyczynić się do jej powstania.

Po drugie sam korzystam z bibliotek – w tym ze zbiorów specjalistycznych. Wolę żyć w poczuciu równowagi. Dokładam coś od siebie i sam korzystam.

Pilipiuk ma prawo korzystać z bibliotek, bo – jak sam zauważył – płaci na nie podatki. Jako pisarz wcale nie musi dokładać więcej niż inni obywatele, by mieć „poczucie równowagi”.

Po trzecie – opłaty takie są obce naszej tradycji.

To samo można powiedzieć o innych krajach, bo tantiem od wypożyczeń nigdzie nie wprowadzono równocześnie z otwarciem bibliotek. Świat się rozwija, ludzie też, pewne rzeczy sobie uświadamiamy i wprowadzamy nowe rozwiązania.

Po czwarte – jest to kolejny niebezpieczny precedens – wprowadza się opłatę za coś co było dotąd swobodnie dostępne – pamiętam jakie oburzenie mnie ogarnęło gdy w 1988-mym zdarto z nas opłatę za wstęp na plażę w Łebie.

Argument tożsamy z pierwszym. I mogę tylko odpowiedzieć tak samo: tantiemy dla twórców nie są tożsame z opłatami za bibliotekę i zgodnie z honorowaną wszędzie poza Polską zasadą, nie mogą być finansowane przez takie opłaty.

Po piąte – wprowadzenie takiego systemu wymusi na bibliotekach wprowadzenie szczegółowej ewidencji a co za tym idzie dowali bibliotekarzom zbędnych obowiązków z papierkami.

W obecnych czasach załatwia to dobrze napisany program komputerowy.

Po szóste – ktoś tym będzie musiał zarządzać co spowoduje kolejne koszta – w tym konieczność tworzenia nowych stanowisk urzędniczych.

Jeśli ma się zająć tym organizacja typu ZAIKS, to nowych stanowisk urzędniczych nie będzie. Koszta można też zminimalizować, np. nie wprowadzając rejestracji twórców, którzy chcą tantiemy otrzymywać (tylko przyjmując zasadę, że dostają wszyscy). Poza tym albo jesteśmy za wolnym rynkiem i brakiem urzędników, albo za jakąś ingerencją państwa. Jeśli to pierwsze, to biblioteki w ogóle nie mają racji bytu (bo czemu państwo ma utrzymywać armię bibliotekarzy albo fundować obywatelom darmową lekturę?), a jeśli to drugie, to każdemu, kto dokłada swoją cegiełkę do funkcjonowania biblioteki, należy za tę cegiełkę zapłacić i koszty związane z realizacją tej zapłaty trzeba ponieść.

Po siódme – władza zdobędzie w ten sposób szczegółowe dane co Polacy czytają – być może nawet dane co czyta konkretny Kowalski.

Ponieważ biblioteki są w większości skomputeryzowane, władza te dane już ma. I wygląda na to, że jest nimi kompletnie niezainteresowania, nie mówiąc o wykorzystaniu ich do jakichś niecnych celów.

Wreszcie na koniec – dla konkretnego autora będą to grosze niezauważalne w budżecie domowym.

Przy takiej szczodrobliwości polskiego rządu, jaką opisałem, rzeczywiście, ale problem nie w systemie, tylko w patologicznym sposobie jego wprowadzenia. A przy rozsądnej kwocie za wypożyczenie, w miarę poczytny autor zbierze już – ziarnko do ziarnka – na jakiś większy wydatek.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 05, 2015 00:30

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.