Bo tłumacz do dupy jest
Justyna Sobolewska zrecenzowała w „Polityce” (nr 46) powieść Marii Sveland pt. „Zgorzkniała pizda”. Czytam tę recenzję, bo tytuł skutecznie zniechęcił mnie do czytania powieści (a unikam recenzji książek, które mam w planach) i natrafiam na opinię, że „Zgorzkniała pizda” nie wytrzymuje porównania z genialnym i autoironicznym „Strachem przed lataniem”, bo jest w gruncie rzeczy tylko poradnikiem (bardzo kiepsko przetłumaczonym), jak nie być sfrustrowaną matką i mężatką. Przecieram oczy ze zdumienia i czytam to zdanie powtórnie, ale nic w nim nie przybywa. Szukam w pozostałej części tekstu, też nic. Krytyczka rozprawiła się z tłumaczeniem ujętym w nawias równoważnikiem zdania. Na marginesie, mimochodem, od niechcenia oceniła w poczytnym tygodniku, że pan Maciej Muszalski źle wykonał swoją pracę. Bez żadnych przykładów, bez choćby szczątkowego uzasadnienia, mocą swego autorytetu orzekła, że tłumacz jest niekompetentny.
No to sprawdzam, jakim autorytetem w dziedzinie przekładu literackiego, ze szczególnym uwzględnieniem literatury szwedzkiej, jest Justyna Sobolewska. Może to aktywna tłumaczka z co najmniej dziesięcioma przełożonymi tytułami na koncie? Nie. Może wykłada literaturę szwedzką na skandynawistyce? Też nie. Specjalistka od translatoryki publikująca regularnie w „Przekładańcu”? Guzik. Czy pani Sobolewska zna w ogóle język szwedzki? Nic na to nie wskazuje. Ale wie, że tłumacz źle przełożył książkę. A ja się pytam, skąd wie, skoro z oryginału jest w stanie zrozumieć tyle, ile przeciętny Chińczyk z „Pana Tadeusza”.
Dotąd krytycy literaccy dezawuowali przekłady w ten sposób, że przytaczali z tekstu jedną źle brzmiącą frazę, wskazywali na jakiś źle przetłumaczony wyraz lub zwrot i na tej podstawie stwierdzali, że przekład jest do niczego. Skoro da się zjechać powieść, nie mając żadnej specjalistycznej wiedzy, to żadna specjalistyczna wiedza – zdaniem krytyków – nie jest też potrzebna, by zjechać tłumaczenie. Co tam, że źle brzmiąca fraza może być idealnym odwzorowaniem źle brzmiącej oryginalnej frazy. Takiemu krytykowi wydaje się, że tłumaczenie polega na wygładzaniu oryginału. Co tam, że tłumaczenie owego słowa lub zwrotu niekoniecznie jest błędne, bo żeby to stwierdzić, trzeba zajrzeć do tekstu źródłowego. A na to krytyk nie ma czasu, bo wisi nad nim deadline, więc lekką ręką wyrzuca do kosza kilka miesięcy cudzej pracy, swoją wykonując na kolanie.
Żeby solidnie ocenić przekład, trzeba usiąść i skrupulatnie porównać go z oryginałem. Bo jeśli nawet wskazane błędy rzeczywiście nimi są, to jeden (choćby rażący) czy kilka nie przesądza jeszcze o jakości przekładu. Ale Sobolewska idzie w drugą stronę. Teraz po prostu krytyk będzie nam ex cathedra obwieszczał, czy tłumaczenie jest dobre, czy złe.
Nie wiem, oczywiście, czy Muszalski przełożył powieść Sveland kongenialnie, poprawnie, kiepsko czy beznadziejnie. Ale wiem z całą pewnością, że Sobolewska ma o jakości tego przekładu takie pojęcie, jak głuchoniemy o prowadzeniu audycji radiowych. Co więcej, nie odważyłbym się oceniać tłumaczenia Muszalskiego wyłącznie po lekturze polskiej wersji, a śmiem twierdzić, że mam trochę wyższe kwalifikacje od pani Sobolewskiej do analizowania przekładów szwedzkiej literatury.
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
