Paweł Pollak's Blog, page 3

October 17, 2016

Dupa pracuje na utrzymanie, czyli gdzie Muza ma czytelników

Czytelnicy mojego bloga poinformowali mnie, że pojawiła się skorygowana wersja przekładu „Marsjanina”. Kiedy ktoś coś robi dobrze, to go chwalę, zwróciłem się więc do Arkadiusza Nakoniecznika, redaktora naczelnego wydawnictwa Akurat (imprintu Muzy), by mi to umożliwił:

Ponieważ praktycznie nie zdarza się, by krytyka przekładu skutkowała wydaniem nowej wersji, z miłą chęcią napiszę o tej pozytywnej reakcji wydawnictwa na swoim blogu, proszę więc o udostępnienie (w formie elektronicznej) nowej wersji przekładu.

Nakoniecznik e-booka rzeczywiście mi przysłał, ale zanim zabrałem się do sprawdzania przekładu, natrafiłem na informację dla klientów, rozsyłaną przez Publio:

(…) Wydawnictwo Akurat opracowało nową wersję tłumaczenia książki Andy’ego Weira „Marsjanin” (…) dostępny jest plik zawierający wersję skorygowaną, wolną od nieścisłości, jakie obecne były pierwotnym tłumaczeniu na język polski.

Dobre. Błędy dyskwalifikujące przekład to w nomenklaturze państwa z Publio są „nieścisłości”. Czy też należy się cieszyć, że nie napisali „drobnych”?

Dziękujemy Wydawcy oraz Czytelnikom, którzy swoją wiedzą techniczną i znajomością języka oryginału przyczynili się do powstania nowej wersji „Marsjanina” w tłumaczeniu na język polski.

Niezła hipokryzja. Z tego, co wiem, a mogę się chyba uważać za zorientowanego w sprawie, jedynym czytelnikiem, który wskazał, że tłumaczenie jest poniżej wszelkiej krytyki, był niejaki Paweł Pollak. I Publio świetnie o tym wie, bo tenże Pollak zwracał się do Publio, żeby oddało mu szmal za bubla, ale Publio, zamiast oddać kasę za wybrakowany towar, posłało tegoż czytelnika do diabła, najpierw ignorując jego korespondencję, a potem zasłaniając się pozbawionym większego sensu pisemkiem swojego prawnika. A wydawca (sorry, Wydawca), któremu Publio tak serdecznie dziękuje, zamierzał olać krytykę nie powiem jaką cieczą i poprawił przekład jedynie dlatego, że zażądała tego strona amerykańska. Dodajmy jeszcze, że od zamieszczenia krytyki do pojawienia się nowej wersji minęło ponad pół roku i przez ten czas zarówno wydawnictwo, jak i księgarnia Publio bez cienia poczucia, że robią coś niewłaściwego, brały pieniądze od czytelników (sorry, Czytelników) za sknocone przez fuszera tłumaczenie.

Sprawdziłem, czy jakieś „nieścisłości” ostały się w przekładzie. Cała masa. Z mojej analizy wynika, że tłumaczenie zostało poprawione tylko we wskazanych przeze mnie miejscach (i też nie we wszystkich). To, że pracownik wydawnictwa – przy czym sposób wprowadzenia poprawek wskazuje raczej na sprzątaczkę niż redaktora – zasiadł do ratowania tłumaczenia nie z oryginałem, a z moim wpisem przed nosem, widać najwyraźniej po tym, że passusy z wytkniętymi przeze mnie błędami zostają skorygowane, ale te z nimi sąsiadujące, które również zawierają błędy, już nie. I tak na stronie 349 krytykowaną napuszoną frazę „dzięki, że po mnie przybywacie” poprawiający zmienił na „dzięki, że po mnie wracacie”, ale trzy linijki niżej nie uzupełnił po zdaniach „NASA sporo się nagłówkowała nad procedurami. Działają” brakującego „That’s not to say they’re easy”. Bo na to konkretne opuszczenie nie wskazałem. Nic też sprzątaczce nie zazgrzytało (jak wiadomo, sprzątaczki nie mają najlepszego wyczucia językowego) w porównaniu, że elementy statku „nawet w grawitacji Marsa są ciężkie jak skurwysyn” (even in Mars-g they’re heavy motherfuckers). Skurwysyny mają różne charakterystyczne cechy, ale akurat duża waga nie jest jedną z nich.

Na stronie 42 poprawiono anglicyzm „guess” i zamiast „zgaduję, że powinienem wytłumaczyć, co się stało” jest jak należy, czyli „przypuszczam, że…”. Szkopuł w tym, że dwa akapity dalej nadal straszy „ważna notatka”, choć, mimo „note” w oryginale, powinna być „uwaga”. Tyle że akurat tego dosłownego tłumaczenia nie wskazałem. Na stronie 43 pojawiło się opuszczone nawiązanie do frazy ze „Star Treka” „Cholera, Jim, jestem botanikiem, a nie chemikiem!”. Dopisujący tego Jima przeszedł do porządku dziennego nad następnym zdaniem, rozpoczynającym kolejny akapit: „Chemia jest niechlujna”. Chemia nie może być niechlujna, niechlujne to może być na przykład tłumaczenie.

W tej sytuacji nie może dziwić, że na stronach, gdzie wskazanych błędów nie poprawiono, nadal niechlujstwo Marcina Ringa występuje w pełnej krasie. Pozostawiono na przykład skrócony opis tłumacza, jak astronauta przygotowuje ziemię pod uprawę. I z tej samej strony (21) czytelnik dowiadywał się i nadal dowiaduje, że Mark Watney poleciał na Marsa zarabiać jako prostytutka: „Dupa pracuje na moje utrzymanie (…)”. Najwyraźniej tłumacz uznał, że z Watneya rasowy kurwiszon, który zdoła puścić się na pustyni za dwa worki piasku, więc brak innych ludzi na planecie nie będzie dla niego szczególną przeszkodą. W oryginale jest „My asshole is doing as much to keep me alive (…)”, czyli nie pracuje na utrzymanie, tylko utrzymuje przy życiu.

Innym dowodem, że poprawiający nawet nie zajrzał do oryginału i korzysta wyłącznie z mojej pracy (może wypłaci mi pan stosowne honorarium, panie Nakoniecznik?) jest passus ze śluzami, który skrytykowałem następująco: „natrafiałem na (…) bezsensowne opisy (np. na str. 30: „Frustrujące jest to, że nie można połączyć śluzy pompowanych namiotów z innymi śluzami!”, gdy z tekstu wynika, że bohater się frustruje, bo można je połączyć z innymi śluzami, tylko ze śluzą Habu nie, co akurat chce zrobić)”. Kierując się moją uwagą, pseudoredaktor poprawił następująco: „Frustrujące jest to, że nie można połączyć śluzy pompowanych namiotów ze śluzą Habu!”. Nie popatrzył ani następny akapit mojego wpisu, gdzie cytuję oryginał (The frustrating part is pop-tent airlocks _can_ attach to other airlocks!), ani na dalszy tekst w książce, który sprawia, że jego poprawka jest bez sensu. Bo tym tekstem są wyjaśnienia Marka, w jakim celu umożliwiono łączenie śluzy namiotów z innymi śluzami: „Mógłbyś mieć tam rannych ludzi albo za mało skafandrów. Musisz być w stanie wyciągnąć ludzi ze środka, nie narażając ich na kontakt z marsjańską atmosferą”.

W niektórych miejscach poprawki zostały naniesione częściowo. I tak na stronie 47 zdanie „Zaskakująco denerwujące było wymyślenie tego, jak sprawić, żeby łazik trzymał temperaturę, nawet gdy mnie tam nie ma” poprawiono na „Zaskakująco denerwujące było wymyślenie tego, jak sprawić, żeby łazik trzymał temperaturę, nawet gdy jest pusty” choć moja propozycja brzmiała „Zaskakująco denerwujące było znalezienie sposobu, żeby pusty łazik trzymał temperaturę”. W jakim celu zostawiono niezgrabne „wymyślenie tego, jak sprawić”? Na mój gust, żeby zatuszować, że korzysta się z mojego wpisu. Nakoniecznik zapewne obawiał się, że sięganie wprost po moje rozwiązania może się skończyć procesem o naruszenie praw autorskich, więc najwyraźniej pracownik dostał prikaz, by zrzynać tak, żeby nie było widać, że zrzyna. A przynajmniej, żeby nie dało się tego udowodnić w sądzie. I czasami kompletnie nie miał pomysłu, jak to zrobić. Na przykład w zaproponowanym przeze mnie zdaniu „Niemal całe zapasy misji są na powierzchni” zamiast tragicznego „Tam jest niemalże cała misja w zapasach na powierzchni” (str. 56) opuścił orzeczenie i efekt jest następujący: „Ewakuowali się po sześciu dobach. Niemalże całe zapasy misji na powierzchni. Szóstka kosztowałaby tylko ułamek tego co zwykła misja”. Tekst wprawdzie kuleje, ale przynajmniej pan Pollak nas nie pozwie.

W wielu miejscach wskazane przeze mnie błędy nie zostały w ogóle poprawione. Na przykład na stronie 103 fraza „Długie podróże to moja specjalność” pozostała bez zmian, chociaż wskazywałem, że w oryginale jest: „Long-ass trips are my business”. Ponieważ nie podałem polskiego tłumaczenia, nasuwa mi się podejrzenie, że poprawiający w ogóle nie znał angielskiego i nie wiedział, co z tym począć (za tą tezą przemawia też poprawka ze śluzami, być może poprawiający wcale nie przeoczył cytatu z oryginału, tylko go po prostu nie zrozumiał).

Choć są też passusy, gdzie napisałem, o co chodzi, a poprawka nie została wprowadzona. Na przykład nadal nie ma wyjaśnienia, że Mark będzie układał ogniwa słoneczne na łaziku w jeden stos, bo potrzebuje miejsca na sondę (str. 108). Złamane cholerne narzędzie ze strony 37 nadal jest złamanym narzędziem, a nie rozpołowioną komorą spalania.

A wiedzą państwo, jak ten domorosły redaktor poradził sobie z bezsensowną frazą „Tak wspominam” ze strony 7? Po prostu ją opuścił. Co potwierdza moje przypuszczenie, że nie znał angielskiego, więc nie umiał sobie przetłumaczyć, i że pilnował się, by nie przepisywać dosłownie ode mnie, a zwrotu „Żeby była jasność”, jako zbyt krótkiego, nie umiał przerobić. Teraz akapit zaczyna się po prostu od „Nie umarłem 6. sola”, bo kto by się tam przejmował, że w oryginale jest wcześniej jakiś tekst. I nadal jest „umarłem”, zamiast „zginąłem”, jakby Mark nie był astronautą, któremu w każdej chwili grozi tragiczna śmierć, tylko 90-letnim staruszkiem dogorywającym w swoim łóżku.

Poprawiający nie raczył nawet przeczytać książki na nowo. Każdy redaktor bowiem zatrzymałby się na przykład na zdaniu: „Minie tylko sto solów po moim wyjeździe i zostanę zabrany (albo umrę, starając się)” (str. 240). Może nie domyśliłby się, że tłumaczowi chodzi o śmierć podczas próby zabrania astronauty z Marsa, skoro Ring zaplątał się we własny język, ale nie mógł nie dostrzec, że tłumacz się zaplątał. Wskazane przeze mnie błędne użycie liczebnika zostało poprawione (śluzy mają już teraz tylko dwoje drzwi, a nie dwie pary), ale używanie np. zwrotu „sęk w tym” w znaczeniu „trik polega na tym” (str. 8), już nie.

Podsumowując, jakiś niedouczony redaktorzyna poświęcił może ze trzy kwadranse na naniesienie paru poprawek na krzyż i tak samo chłamowaty przekład wydawnictwo Muza/Akurat wciska czytelnikom, twierdząc, że teraz już dostają właściwie wykonane tłumaczenie. Czyli hucpy ciąg dalszy. Bezczelność Muzy i pana Nakoniecznika powala. Doskonale wiedzą, że czytelnicy przyjmą zapewnienie o poprawionym przekładzie na wiarę. Bo nie będzie im się chciało czy nie będą mieli możliwości sprawdzić, ale też, co ważniejsze, wychodząc z założenia, że do ludzi pracujących z książkami można mieć zaufanie, że podejrzewanie ich z góry o oszustwo byłoby nie na miejscu. I rzeczywiście natknąłem się na komentarze chwalące wydawnictwo za właściwą reakcję na krytykę. Jak pan przyjął te komentarze, panie Nakoniecznik? Zaśmiewał się pan w kułak, że wyprowadził czytelników w pole?

Niektórzy zadają sobie pewnie pytanie, dlaczego Nakoniecznik w tej sytuacji udostępnił mi nową wersję. Myślę, że doszedł do słusznego wniosku, że nie ma wyboru. Gdyby tego nie zrobił, nie odciąłby mi przecież drogi do zapoznania się z „poprawionym” tekstem, a miał jak w banku, że o jego odmowie napiszę. Wyszedłby na oszusta, który okłamuje czytelników i stara się przed nimi zataić, że dostają dokładnie taki sam szajs, jak wcześniej. A tak zapewnił sobie alibi: może rżnąć głupa, że wcale nie jest oszustem, tylko niedorajdą, który nie wie, co się dzieje w zarządzanym przez niego wydawnictwie. Zlecił poprawienie przekładu, myślał, że redaktor poprawił, a redaktor wywinął mu taki numer. Ja oczywiście tego nie kupuję. Choćby dlatego, że Nakoniecznik jako tłumacz literatury doskonale wie, że tego przekładu nie da się poprawić, trzeba zrobić nowy. I dlatego, że cała jego reakcja na krytykę tłumaczenia „Marsjanina” wskazuje, że produkcja przekładowych bubli jest w wydawnictwie Akurat przyjętą normą. Przypomnę: mój tekst usiłował zignorować, nie zdobył się na żadne wyjaśnienia czy przeprosiny dla czytelników, że zlecił tłumaczenie fuszerowi bez cienia talentu literackiego, nie wycofał tego przekładu, tylko nadal go sprzedawał. I żeby jeszcze fatalna jakość tłumaczenia została spowodowana ekonomiczną koniecznością. Ale nie. Stawki za tłumaczenia literackie są tak spłaszczone, że dobrym tłumaczom wcale nie płaci się więcej niż takim dyletantom jak Ring. Czyli Nakoniecznik po prostu uważa, że to mało ważne, jak książka będzie przełożona. Grunt, żeby czytelnik miał pojęcie o akcji. Postawa wcale nierzadka, ale w przypadku gościa, który mieni się tłumaczem literatury, zdumiewająca. Przynajmniej dla mnie.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 17, 2016 00:30

October 14, 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (10)

Paweł Pollak

CZYSTA ARYTMETYKA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 2 (ostatni)


Poprzedni odcinek Wrócił myślami do pierwszych rozdziałów. Na początku spotykał się z odrzuceniem, niewidomego nie chciała żadna dziewczyna. On też niezbyt usilnie się starał. Z jednej strony nie bardzo wierzył w powodzenie swoich wysiłków, z drugiej strony żywił przekonanie, że miłość dotyka dwoje ludzi niezależnie od tego, co zrobią. Że nie musi podrywać każdej napotkanej dziewczyny, by na horyzoncie pojawiła się ta jedyna. Długo jednak się nie pojawiała, co zrodziło w nim podejrzenie, że wiara w romantyczną miłość, w drugą bratnią duszę, wyniesiona z książek i filmów, nie miała wcale przełożenia na rzeczywistość. Że ich twórcy nie opisywali tego, co widzieli, tylko to, co chcieliby zobaczyć. Fikcją starali się zapełnić pustkę, uszlachetnić popęd, biologiczną konieczność. A jeśli tak, to on nie miał szans, bo wtedy liczyli się wyłącznie osobnicy z dobrymi genami, bez zakodowanej w nich ślepoty. I kiedy ogarnął go strach, paniczny strach, że całe życie spędzi sam, pojawiła się ona. Patricia. Studiowała weterynarię i zaczęła praktykę w klinice, która opiekowała się Porterem. A tego dopadły nagle liczne nieistniejące dolegliwości. Derek miał nadzieję, że jego mądry pies zrozumiał sens tej symulacji i wybaczył mu torturę zbędnych badań. Po jednym z kolejnych, które nie zaowocowało diagnozą, weterynarz powiedział półżartem: – Zacznę chyba podejrzewać, że Porter wcale nie choruje, tylko zakochał się w mojej pięknej praktykantce. Derek poczerwieniał jak piwonia i z następną wymyśloną chorobą do kliniki nie odważył się już pójść. Kiedy rozpaczliwie szukał pretekstu, by spotkać się z Patricią i wyznać jej miłość (logika życiowa znowu go zawiodła, bo skoro zamierzał wyznać jej miłość, to mógł wprost zaprosić ją na randkę), coraz bardziej załamany, gdyż nie potrafił nic wymyślić, ona po prostu stanęła w jego drzwiach. I została. Dużo później zapytał, dlaczego wtedy przyszła. – Spodobało mi się, że byłeś taki nieśmiały. Nie chciałam jednego z tych facetów, którzy uważali, że robią mi zaszczyt propozycją pójścia do łóżka, ani pyszałków przekonanych, że jest tylko kwestią czasu, kiedy im ulegnę. Przez dwa lata byli szczęśliwi, a potem przyszła choroba nerek. I zrujnowała ich związek. Nie umiał rozstrzygnąć, ile było w tym winy jego, a ile Patricii. Akceptowała jego ślepotę, ale on też ją akceptował. Urodził się niewidomy, nie znał innego świata, a dzięki sprzętowi komputerowemu pokonywał wiele barier, które dla niewidomych jeszcze dwadzieścia lat wcześniej były nie do pokonania. Z chorobą nie mógł sobie poradzić. Badania, wizyty w szpitalu, dializy. Dotąd był niepełnosprawny, ale zdrowy, teraz nagle spotkało go coś, czego oczekiwał najwcześniej w okolicach osiemdziesiątki. Przestał się śmiać, żartować, zrobił się zrzędliwy i zgorzkniały, odpychając w ten sposób od siebie Patricię. Ale ona też nie stanęła na wysokości zadania. Niby starała się go psychicznie wspierać, ale często nie potrafiła ukryć zawodu, że na przykład zamiast upojnych uścisków będzie filtrowanie krwi przez sztuczną nerkę. I wtedy pojawił się ten sukinsyn Odonell. Zimny drań z najwyraźniej uszkodzoną częścią mózgu odpowiedzialną za życie emocjonalne, bo mający w tym zakresie tylko jedną potrzebę: przespania się z każdą kobietą, którą zobaczy. Patricię zobaczył na uczelnianym przyjęciu wigilijnym i zbliżył do niej pod pretekstem, że martwi się zmianą nastroju swego najlepszego studenta. Patricia dała się na to nabrać, przekonana, że natrafiła na kogoś, komu na Dereku zależy. Może liczyła na to, że nauczyciel coś im poradzi, może chciała nieco zmniejszyć przygniatający ją ciężar. W każdym razie spotkała się z Odonellem również po przyjęciu, i to kilkakrotnie, zwierzając mu się, a nawet wypłakując na jego ramieniu. A ten cierpliwie słuchał, choć nic go ich problemy nie obchodziły, przytulał ją jak przyjaciel, tylko wypatrując chwili, kiedy bezkarnie będzie mógł ją przytulić jak mężczyzna. I w dniu, kiedy Patricia była wyjątkowo na Dereka rozżalona, kiedy jej potrzeby bliskości nikt nie zaspokajał, kiedy ewentualny opór złagodziło kilka kieliszków wina, osiągnął swój cel. Patricia od razu mu się przyznała. Miała kaca moralnego, nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, błagała o wybaczenie. Ale Derek nie chciał wziąć na siebie części winy, dostrzec, że miał swój udział w jej upadku, że w pewnym stopniu był to ich wspólny upadek. Nie zobaczył w tej zdradzie przesilenia, szansy na katharsis, na uratowanie związku, który i bez niej się rozpadał. Przeciwnie, nie omieszkał dziewczynie pokazać, jak go zabolało, jaką krzywdę mu wyrządziła, jak podle postąpiła. I Patricia tego nie zniosła. Podcięła sobie żyły. Dopiero wtedy Derek się opamiętał. Ale było już za późno. Patricia, którą uratowała niespodziewana wizyta rodziców, nie chciała go znać. Walczył o nią, nakłaniał do powrotu, kajał się, obiecywał, że stanie się takim człowiekiem jak przed chorobą, ale nie zdołał jej przekonać. A kiedy przeczytał na jej blogu, że wychodzi za mąż, zrozumiał, że to definitywnie koniec. Otrząsnął się z tych wspomnień i przeszedł od okna do aparatu dializacyjnego. Odsunął go od ściany, żeby dostać się na tył. Potem kazał Porterowi wstać i przeciągnął ręką po podłodze. Ciepło zostawione przez psa informowało go, w którym miejscu szukać. – Chodź, Porterze, przejdziemy się. * Kapitan McNamara przyjrzał się sceptycznie swojemu podwładnemu. – Nie wyglądasz na pijanego. Poza tym, wziąwszy pod uwagę twoje pochodzenie, powinieneś mieć mocną głowę. – Zabił go ten niewidomy – powtórzył Buganski, nie zrażając się sarkazmem. – Aha. Niby jak? – Nie wiem. – Co ty mi się, do cholery, w detektywa Monka bawisz?! – McNamara zdenerwował się już nie na żarty. – Nie interesuje mnie twoja genialna intuicja, ja muszę prokuratorowi przedstawić dowody. – Strzał padł z jego okna, nie ma wątpliwości. Był w tym czasie w pokoju, przyznaje się do tego. Miał też silny motyw, przez Odonella stracił ukochaną dziewczynę. Nie on jeden, ale akurat on nie jest Casanovą, któremu łatwo się pocieszyć. To schorowany ślepiec, na takich dziewczyny raczej nie lecą. – No właśnie, ślepiec. Chcesz mi wmówić, że gość, który nie widzi, precyzyjnym snajperskim strzałem położył kogoś trupem? Dlaczego nie postawisz tezy, że wynajął zabójcę? To przynajmniej miałoby pozoru sensu. – Ale nie znajduje potwierdzenia w faktach. Starr żyje skromnie ze stypendium, rodzice niezamożni, dużą część pieniędzy pochłania leczenie. Nie miałby za co nająć killera. Poza tym zawodowiec nigdy nie strzelałby z okna zleceniodawcy. – To może po prostu udostępnił innemu zdradzonemu swój pokój? – Też to wykluczyliśmy. – Jak? – W czasie zabójstwa na tym piętrze pracowała sprzątaczka. Nie widziała, żeby ktoś obcy wychodził z jego pokoju. – Phi, też mi dowód. Przecież nie warowała pod drzwiami. Ile to się wymknąć niepostrzeżenie, kiedy była zajęta w drugiej części korytarza albo w ogóle w toalecie?– Pod drzwiami nie warowała, ale postawiła pod nimi wiadro. Wie, że w tym pokoju mieszka niewidomy, i boi się, że wyjdzie na mokry korytarz, poślizgnie się i złamie nogę, a ona będzie musiała do końca życia płacić odszkodowanie. Ktoś jej takich bzdur nagadał, a ona w nie wierzy. Stawia więc wiadro, żeby słyszeć, jak będzie wychodził, i go ostrzec. – Dlaczego nie powie mu normalnie, że sprząta? – Boi się z nim rozmawiać. McNamara miał na końcu języka złośliwy komentarz, ale uświadomił sobie, że sam czułby się nieswojo w obecności niewidomego, więc tylko zauważył:– Morderca spostrzegł może, że drzwi są zablokowane, i delikatnie odsunął wiadro, nie robiąc hałasu. – Ale nie przysuwałby wiadra z powrotem, bo nie miałby powodu zakładać, że zostało tam postawione celowo. A sprzątaczka zaklina się, że kiedy je zabierała, znajdowało się dokładnie w tym samym miejscu, w którym je postawiła. A potem sprzątała klatkę schodową, więc facet nie miałby szansy wyjść niezauważony. No i podłoga była mokra, a my nie zauważyliśmy na niej żadnych śladów. Nie, strzelał Starr. – Przecież nie znaleźliście broni ani łuski. – Bo przeszukaliśmy dokładnie pokój dopiero po kilku godzinach, kiedy technicy ustalili, że stamtąd padł strzał, wcześniej zrobiliśmy to pobieżnie. Usunął je, zanim wróciliśmy. – Czyli za dnia. Wyjaśnisz mi, jak niewidomy pozbył się karabinu w środku dnia, tak że nikt tego nie zauważył? Niech będzie, że wrzucił go do rzeki. Jak się zorientował, że akurat nikt nie patrzy? I skąd w ogóle miał karabin? Ja wiem, że w Stanach można zwyczajnie dostać broń w sklepie, ale ślepy kupujący spluwę wzbudziłby przecież sensację. – Jego ojcu ukradziono właśnie taki karabin, z jakiego zastrzelono wykładowcę. Zadziwiający zbieg okoliczności. A w pozbyciu się broni mógł mu pomóc pies. Te szkolone potrafią różne sztuczki. – Podsumujmy więc. Niewidomy postanawia wykończyć faceta, który przespał się z jego dziewczyną. Nie rzuca się na niego z nożem, zadając ciosy na… no właśnie… na ślepo, tylko bierze karabin, ale też nie pruje z niego na oślep całymi seriami w nadziei, że któraś z kul trafi Odonella. Przeciwnie, precyzyjnie celuje i to we właściwym momencie, bo pewnie pies powiedział mu, kiedy Odonell przyjechał do pracy i wysiadł z samochodu. – McNamara ani myślał unikać ironizowania, skoro jego detektyw nie przyjmował do wiadomości rzeczowych argumentów, że podejrzewa osobę, która w żadnym przypadku nie mogła popełnić przestępstwa. – Potem pies zjada łuskę i chowa sobie karabin pod język, tak że przeszukanie pokoju nic nie daje. Poradziwszy sobie tak sprytnie z doświadczonymi policjantami, idą nad rzekę, pies rozgląda się i kiedy nie widzi nikogo w pobliżu, daje niewidomemu znak ogonem, że może wywalić broń do wody. Buganski nic na to podsumowanie nie powiedział. Zdał sobie sprawę, że dokładnie tak brzmiałaby mowa końcowa adwokata przed ławą przysięgłych, i bez konkretnych dowodów nie ma co się upierać przy swoim podejrzeniu. Może faktycznie się mylił. Z jednej strony nos mówił mu, że nie, z drugiej strony doświadczenie przypominało, że nieraz nawet przy na pozór spójnej układance brakowało elementu, który całkowicie zmieniał jej obraz. Wszystkie poszlaki wskazywały teraz na niewidomego, ale zdarzało się, że nawet mocniejsze dowody prowadziły na manowce. Jeśli tak było i w tym przypadku, gdzieś w śledztwie popełnił błąd, coś przeoczył, fałszywie zinterpretował jakąś okoliczność. Tylko jaką? * Derek usiadł gwałtownie na łóżku i sięgnął po zegarek leżący na nocnym stoliku. Podniósł szybkę i palcami odczytał układ wskazówek. Wpół do dziesiątej. Zaspał. Zabrakło dźwięku, który w poniedziałki wyrywał go ze snu. Tak do tego przywykł, że wieczorem nie pomyślał, że tego dźwięku już nie będzie. Niby cichego, ale dla niego brzmiącego jak wystrzał z armaty. Sprawiającego, że wzbierała cała nagromadzona w nim złość. Podszedł do okna. Ile razy słyszał to pstryknięcie zapalniczką, mówiące mu, że człowiek, który zniszczył jego życie, właśnie wysiadł z samochodu i rozkoszuje się papierosem. Jedna z wielu rozkoszy tamtego, bez cienia refleksji, że osiąga je z krzywdą dla innych. Toteż Derek miał satysfakcję, kiedy strażnicy wlepili Odonellowi mandat. Z radością słuchał jego wrzasków, że zawsze parkuje tak samo i nikt mu nigdy nie robił problemów, i spokojnie obalających te argumenty strażników, że jak przyjeżdża ostatni, to nie ma możliwości źle zaparkować, ale skoro raz pojawił się pierwszy, to nie inne samochody, lecz wypustki na liniach powinny mu wskazać pole, na którym musiał się zmieścić. Ta scysja uświadomiła Derekowi pewną rzecz: jeśli miejsce parkingowe było takie wąskie, Odonell musiał zawsze wysiadać mniej więcej w tym samym punkcie. Przy czym odchylenie nie mogło być większe niż wielkość jego głowy. A skoro linie oznaczono wypustkami, ustalenie dokładnego położenia parkingu leżało w zasięgu możliwości niewidomego. Z kłótni („pański chevrolet zastawił wjazd toyocie”) wiedział, jakich samochodów ma szukać: na szczęście firmy motoryzacyjne nazwy i loga marek zamieszczały w formie wypukłych elementów. Do zmierzenia parkingu Odonella i wytyczenia odległości do akademika wystarczył zwykły sznurek. Punktem, do którego musiał dojść, była butelka spuszczona z okna dla ustalenia, na jakiej wysokości się znajdowało. Znał wymiary trójkąta, którego wierzchołek stanowiła butelka, a podstawę końcowa linia miejsca parkingowego. Musiał ustalić wymiary drugiego, którego ramiona zbiegałyby się u głowy Odonella. Niestety, nie miał pojęcia, ile ten ma wzrostu. Z początku myślał, żeby go po prostu zapytać, sensownie wplecione w rozmowę pytanie o wzrost było całkowicie neutralne. Szkopuł w tym, że jedynym tematem rozmowy między nimi mogła być nienawiść, jaką Derek darzył uwodziciela. Już chciał się poddać, często w życiu jest tak, że drobna z pozoru przeszkoda okazuje się niepokonywalna, kiedy przyszło mu na myśl, że taki kobieciarz musi się udzielać na portalach randkowych. Wzrost jest informacją, którą podaje się tam standardowo. Tyle że w portalach randkowych nie ujawnia się nazwiska, a ze zdjęcia – siłą rzeczy – nie mógł go rozpoznać. Po namyśle doszedł do wniosku, że ma sporo informacji, które pozwolą mu wyłuskać anonse Odonella. Znał imię (je w przeciwieństwie do nazwiska nieraz się podaje, i to prawdziwe), wiek (Odonell niejednokrotnie mówił na zajęciach, ile ma lat, bo lubił podkreślać, że nie jest wiele starszy od swoich studentów, co rzekomo zapewniało mu z nimi świetny kontakt), miejsce zamieszkania, zawód i model samochodu (pod palcami wyczuł nazwę „corvette”). I rzeczywiście, 32-letnich palących Jamesów, wykładających matematykę w tym stanie, jeżdżących corvette („szybka jazda sportowym samochodem to moje hobby”), poszukujących partnerki do „niezobowiązującego seksu”, dwóch nie było. Zestawienie anonsów z różnych portali, choć nie wszystkie zawierały komplet informacji, nie pozostawiało wątpliwości: krył się za nimi jeden człowiek i był nim James Odonell. I wszędzie w rubryce „wzrost” widniała taka sama wartość liczbowa: 6’2’’. Ustawienie karabinu, by celował prosto w punkt, w którym powinien znaleźć się środek głowy znienawidzonego wykładowcy, było już tylko kwestią czysto arytmetycznych obliczeń. Pozostało opracowanie planu działania po strzale. Natychmiastowe wyjście, żeby pozbyć się broni, niosło ze sobą ryzyko. Musiał zakładać, że policja pojawi się na miejscu błyskawicznie, on zaś chodził zbyt wolno, by sprawnie się wymknąć. Poza tym zwracał na siebie uwagę i chociaż żaden policjant nie założyłby, że strzelał ślepiec, to dla porządku mógłby sprawdzić, co ten ślepiec niesie. Nie. Zdecydowanie bezpieczniej było przygotować się na wizytę policjantów w pokoju. Nie pozostawiając nic przypadkowi. Porter umiał już odszukiwać upuszczone przez pana przedmioty, wystarczyło go nauczyć, by się na nich kładł. W ten sposób łuska znikała pod jego olbrzymim cielskiem. Nakaz przesunięcia się zbyłby warknięciem i pokazaniem ostrych kłów. Wiedział, jak ma bronić swego pana i jego własności. Na schowanie karabinu doskonale nadawała się sztuczna nerka. Wystarczyło umieścić broń z tyłu, dosunąć aparat do ściany, a potem się do niego podłączyć. Żaden laik nie odważyłby się przestawiać pracującej medycznej aparatury. Po wyjściu policjantów zostawało tylko rozłożyć karabin na części i włożyć je do worka, z którym Porter miał wbiec do rzeki. Derek wybrał odludniejszą część parku, ale jeśli nawet jacyś ludzie przyglądali się Porterowi, to ilu z nich mogło dostrzec w paszczy i kudłach sznaucera niepozorny worek, a tym bardziej, że upuścił go pod wodą? A ci, co dostrzegli, dlaczego mieliby uznać, że było to coś więcej niż zabawa lub szkolenie psa? I gdy miał wszystko wyliczone, obmyślone i zorganizowane, bladym świtem zajął stanowisko przy oknie, z palcem na spuście. Pstryknięcie zapalniczką powiedziało mu, w którym momencie za ten spust pociągnąć.

Poza „Czystą arytmetyką” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Perfekcjonista” i „Fair play”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 14, 2016 08:45

October 10, 2016

Kauzyperdia stosowana

Kiedy opisałem, jak wspaniale publikuje się w serwisie Ridero (przez ostatnie kilka miesięcy sprzedali jeden egzemplarz, ale że łączna liczba sięgnęła dziesięciu, hip, hip, hura!), poza publicznymi komentarzami reakcje były dwie: moja skrzynka pocztowa została zawalona tonami spamu (do trzech razy sztuka, powtórzycie atak po tej uwadze?) i dostałem maila od Publio, jednego z dystrybutorów Ridero. Mail nadawał się zdecydowanie bardziej na komentarz niż na mail, zapytałem więc o cel tej korespondencji i dowiedziałem się, że to dla pełnego naświetlenia sprawy, a publicznie komentować nie chcą, bo krytyka nie ich dotyczy. Myślałem zatem, że na zarzut łamania prawa i traktowania klientów jak w socjalistycznym sklepie przyhasają w te pędy z odpowiednimi wyjaśnieniami, ale najwyraźniej PR-owcy Publio uznali, że lepiej udawać, iż na mój wpis nie natrafili. No cóż, szanowni państwo, było nie pisać do mnie po krytyce Ridero, bo to udawanie jest średnio wiarygodne, skoro tak uważnie śledzicie wypowiedzi na swój temat i reagujecie nawet na te, w których wymienieni jesteście jedynie na marginesie.

Reakcji Publio się jednak doczekałem, choć zupełnie innej niż spodziewana. Myślałem, że sprawa reklamacji „Marsjanina” została zamknięta, tymczasem prawnik Publio (a właściwie spółki Agora, która tę księgarnię prowadzi) wysmażył pisemko, które, już po oddaniu mi pieniędzy przez wydawnictwo, trafiło do miejskiego rzecznika konsumentów, a stamtąd do mnie. I chociaż przeczytałem już wiele pism, w których prawnicy naginali fakty i powoływali się na niewłaściwe przepisy, demonstrując (albo udając) przy tym niewiedzę i nieumiejętność logicznego myślenia, byleby w ten mało uczciwy sposób zapewnić swojemu klientowi wygraną, to musiałem – nie bez mimowolnego podziwu – przyznać, że kauzyperda Agory osiągnął w tym prawdziwe mistrzostwo.

Prawnik w swojej odpowiedzi na pismo z biura rzecznika przede wszystkim zwrócił uwagę, że niewłaściwie przedstawiono w nim stan faktyczny:

(…) nie jest tak, by pan Paweł Pollak nabył _książkę pt Marsjanin autorstwa Andy’ego Weira_. Prawdą jest, że nabył e-book z polskim tłumaczeniem utworu ww. Autora w przekładzie p. Marcina Ringa.

Dzielenie włosa na czworo ma na celu pokazanie, że druga strona fałszywie referuje okoliczności, co ma świadczyć o jej niewiarygodności, kauzyperda jednak się w tym dzieleniu tak zapętlił, że wyszło mu, iż Marcin Ring dokonał przekładu polskiego tłumaczenia.

Następnie prawnik przeszedł do analizy, czym jest przekład literacki:

(…) tłumaczenie utworu literackiego na język inny, niż oryginalny [bo, jak wiadomo, na oryginalny też można tłumaczyć – uwaga moja, jak i wszystkie następne w nawiasach kwadratowych] jest także utworem, tzw. utworem zależnym. Autorowi utworu zależnego służy swoboda twórcza (…). Ewentualne niezgodności translacyjne mogą być zatem wynikiem błędu, albo zamierzonego działania autora tłumaczenia, który pragnie naznaczyć utwór swym piętnem autorskim. Rzecz oczywista największą swobodę w tym zakresie należy przyznawać w tej mierze tłumaczom poezji, zaś najmniejszą tłumaczom literatury technicznej. „The Martian” nie należy do żadnej z ww. gatunków [bo gatunek to rodzaj żeński] literackich, więc zakres swobody translatorskiej (w ramach tworzenia utworu zależnego) wypada ocenić jako wypadkową pomiędzy tymi skrajnymi kategoriami.

No i dowiedzieliśmy się od kauzyperdy, że istnieje taki gatunek literacki jak literatura techniczna (poleci pan coś ciekawego, bo nie znam, a z chęcią bym się zapoznał?) i że Marcin Ring w swoim tłumaczeniu siał ziemniaki nie dlatego, że nie panował nad językiem, tylko chciał „naznaczyć utwór swym piętnem autorskim”.

Nadzór autorski nad tłumaczeniem spoczywa w rękach Autora lub upoważnionych przez niego osób, a nie p. Marcina Pollaka [na kolanie pan pisał? Agora tak mało płaci, że na tworzenie pism w jej obronie nie można poświęcać zbyt dużo czasu?] lub organów administracji publicznej.

Nadzór autorski (potocznie zwany korektą autorską) nad tłumaczeniem spoczywa nie w rękach autora oryginału, tylko tłumacza (do czego jeszcze przejdę, bo to ciekawa kwestia), ale nawet gdyby kauzyperda miał rację, to myli albo świadomie miesza pojęcia z zakresu prawa autorskiego i konsumenckiego. Nadzór autorski to sprawdzenie przez autora, czy po redakcji utwór ma taką formę i treść, w jakiej on chce ją opublikować. Proszę zwrócić uwagę, że nie jest to rola brakarza w fabryce. Tłumacz nie sprawdza, czy jego tłumaczenie jest poprawne, tylko, czy redaktor, który ma poprawić błędy, właściwie wywiązał się ze swojego zadania. Kauzyperda jednak przypisuje mu rolę brakarza, a na dodatek stwierdza, że po brakarzu nikt nie ma już prawa wskazywać, że towar jest wadliwy. Czyli jeśli ten przeoczy rozklejające się buty, to żaden szewc ani organa administracji publicznej nie mogą podnieść zarzutu, że buty nie nadają się do chodzenia, bo nie do nich należy kontrola jakości.

Kauzyperda twierdzi, że ja wykonałem korektę autorską nie swojego tłumaczenia, do czego nie mam prawa, a ja nie wykonałem korekty autorskiej tłumaczenia Ringa, tylko je oceniłem. W ramach nadzoru autorskiego Ring mógł się domagać, żeby zostawić mu wszystkie anglicyzmy, bo jego zdaniem tak należy tłumaczyć (i jego zdanie jako autora tłumaczenia jest rozstrzygające), a ja jako oceniający stwierdzam, że takie tłumaczenie jest niezgodne z regułami sztuki.

Nie ma innej wersji „The Martian” w j. polskim, zatem zasadne (jak należy mniemać w świetle korespondencji z Redaktorem Naczelnym Wydawnictwa [tu, niestety, tekst przesłonięty przez logo kancelarii] łowanie krytyki pod adresem Tłumacza i wykonanej przez niego pracy. Jednak reprezentowany przez wrocławskiego Rzecznika Praw Konsumenta nabywca e-booka chciał nabyć polskie tłumaczenie The Martian (Marsjanin), nabył je takim jakim ono jest, nie ma więc mowy o „wadzie towaru” w rozumieniu powoływanych przez Pana [czyli Rzecznika Konsumentów] przepisów Kodeksu cywilnego.
W tym stanie prawnym odmawiam zwrotu kwoty uiszczone na rzecz Agory SA przez pana Pawła Pollaka.

Brawo, kauzyperda! Producent ma wyłączność na ten model butów, wyprodukował badziewne, ale nabywca chciał nabyć ten model, nabył buty takimi, jakie one są, a zatem buty nie są badziewne.

(…) wydawca polskiego tłumaczenia poczuwa się do odpowiedzialności finansowej względem p. Pawła Pollaka. Tym mniej roszczenia p. Pawła Pollaka dotyczą Agory SA.

Zgodnie z prawem wobec klienta za bubla ponosi odpowiedzialność sprzedawca, nie producent. Z faktu, że producent przyznaje, że wyprodukował i przekazał do sprzedaży bubla, nie wynika, że klient ma kierować roszczenia do producenta, a jedynie, że nie ma sporu, czy towar jest bublem, czy nie. Czyli przyznanie przez Muzę, że tłumaczenie jest źle wykonane, sprawia właśnie, że moje roszczenia wobec Agory są nie mniej, a bardziej uzasadnione. Ale logika nie jest mocną stroną naszych prawników. Dotąd myślałem, że trafiam po prostu na takich, którzy akurat mają z nią kłopoty, ale ponieważ jest ich od groma i trochę, doszedłem do wniosku, że wbrew temu, co zakładałem, na studiach prawniczych w Polsce logiki nie uczą, a kandydatów pod tym kątem się nie sprawdza. Zgłaszam więc postulat, żeby egzaminy na prawie obowiązkowo obejmowały przejście podstawowego poziomu w grze Mastermind. Powinno to wydatnie podnieść poziom logicznego myślenia wśród polskich prawników.

I na zakończenie kwestia nadzoru autorskiego nad tłumaczeniem. Prawnik Agory twierdzi, że „nadzór nad zgodnością tłumaczenia z wersją oryginalną wykonywany jest tylko przez autora oryginału w ramach przysługującego autorskiego prawa osobistego w postaci prawa do nadzoru autorskiego”. Owo „tylko” jest sprzeczne z twierdzeniem samego kauzyperdy (i stanem faktycznym oraz prawnym), że tłumaczenie jest odrębnym utworem, a zatem nadzór autorski sprawuje nad nim przede wszystkim tłumacz. Czy również autor oryginału? Moim zdaniem taka teza jest nie do obrony. Żaden przepis ustawy o prawie autorskim czy konwencji międzynarodowych nie daje mu wprost tego uprawnienia, a przyjęcie takiej interpretacji na podstawie art. 60 (Korzystający z utworu jest obowiązany umożliwić twórcy przed rozpowszechnieniem utworu przeprowadzenie nadzoru autorskiego) wymagałoby założenia, że autor oryginału jest również twórcą tłumaczenia, co przecież nie jest prawdą. Do tego takie rozwiązanie musiałoby wynikać z przesłanki, że pisarz zna się na tłumaczeniu, a niekoniecznie tak jest. Autor może oczywiście sprawdzić przekład, jeśli zna język, może wskazać tłumaczowi, że coś źle zrozumiał czy źle przełożył (i każdy rozsądny tłumacz takie uwagi przyjmie), ale nie może zażądać, żeby dane słowo zostało przełożone inaczej, jeśli tłumacz uzna, że jego wersja jest lepsza. Ingerowałby wtedy w cudzy utwór. Jeśli autor oryginału uważa, że tłumacz nietrafnie go przekłada, może nie wyrażać zgody na to, by tenże tłumacz go przekładał, ale w treść samego przekładu ingerować nie może.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 10, 2016 00:30

October 7, 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (9)

Paweł Pollak

CZYSTA ARYTMETYKA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 1


Wykładowca akademicki James Odonell wjechał swoim jaskrawoczerwonym chevroletem w ciasną lukę między toyotą dziekana a dodge’em kolegi z wydziału matematycznego. Administracja uczelni wytyczyła tak wąskie miejsca parkingowe jak się dało, argumentując, że uniwersytecki campus to nie bezkresna preria i trzeba oszczędnie gospodarować dostępną przestrzenią. Odonella kosztowało to zresztą mandat, bo raz zdarzyło mu się pojawić przed dziekanem – zwykle przyjeżdżał ostatni – i zaparkował na linii, blokując miejsce przełożonemu. Wściekał się, że nie jest pilotem promu kosmicznego, który ma zadokować z zegarmistrzowską precyzją, ale straż campusu pozostała nieugięta: linie były nie tylko namalowane, tworzyły je też specjalne wypustki, które sygnalizowały kierowcy, że wykroczył poza przydzielone mu miejsce. Odonell miał jedynie tę satysfakcję, że na strażników sobie pokrzyczał i w niewybrednych słowach skomentował organizację parkingu, ale samochód musiał przestawić i sto dolarów mandatu wysupłać. Wysiadł z chevroleta i swoim zwyczajem sięgnął po papierosy. W samochodzie nie palił, ale odległość, jaką musiał pokonać, dojeżdżając do pracy, nie pozwalała czekać nawet pół minuty dłużej. Czy raczej nałóg nie pozwalał. Co bynajmniej go nie martwiło. Wychodził z założenia, że ci, którzy planują zdrowo umrzeć, są niespełna rozumu. Dla niego nie liczyło się, ile czasu będzie żył, tylko ile z tego życia wyciśnie przyjemności. Bo człowiek nie może wiedzieć, kiedy dopadnie go kostucha, a nader często dopada niespodziewanie. Pstryknął zapalniczką, formułując tę refleksję, ale nie zdążył przytknąć papierosa do ognia, gdyż w tym momencie kula z karabinu rozwaliła mu głowę.* – Macie linię strzału? – Młody detektyw popatrzył niecierpliwie na techników, krzątających się wokół zwłok. – Gdzieś z tamtych okien. – Z którego konkretnie? Postawny mężczyzna w białym kombinezonie uśmiechnął się rozbawiony. – Kolejny wychowany na „CSI”, któremu wydaje się, że laserem wskażę właściwe okno? – zwrócił się do siwowłosego partnera młodzieńca. Buganski potwierdził skinieniem głowy. – Żółtodziób. Nie miał ochoty niańczyć nowego, ale kapitan postawił mu ultimatum: albo wprowadzi świeżo upieczonego absolwenta akademii w tajniki zawodu, albo może – jak jego dotychczasowy partner – przejść na emeryturę. A z pracy Buganski ani myślał rezygnować. Bill miał do kogo odejść: liczna gromada wnuków cieszyła się, że dziadek będzie spędzał z nią więcej czasu. Na niego czekał tylko telewizor w pustym mieszkaniu. – Nie było więcej strzałów poza tym jednym, musiałbym więc znać prędkość kuli – technik wziął na siebie obowiązki edukacyjne – wiedzieć, gdzie się zatrzymała, zważyć denata, żeby obliczyć, na jaką odległość odrzucił go impet uderzenia. To pod warunkiem, że znajdowalibyśmy się na wolnej przestrzeni. Ale facet odbił się od dodge’a, więc trzeba by jeszcze przeprowadzić skomplikowane symulacje komputerowe, uwzględniające ten, powiedzmy, rykoszet. Ponieważ z tego, co mamy teraz, mogę ci powiedzieć, że strzał padł prawdopodobnie z kwadratu okien od drugiego do czwartego piętra między wejściami B i C, szybciej i pewniej ustalicie, skąd strzelano, przeczesując te kilka mieszkań. – Co to w ogóle za budynek? – Buganski popatrzył pytająco na technika. – Akademik. – Czyli każde okno to inny pokój. – Tak myślę. Mundurowi już je sprawdzają. – To dołączmy do nich. – Buganski nakazał gestem ręki, by nowicjusz podążył za nim. Na korytarzu drugiego piętra spotkali funkcjonariuszy. – Coś znaleźliście? – ubiegł Buganskiego następca Billa. Buganski pomyślał, że nie lubi smarkacza. Jego zadufanie było tak wielkie, że nie przejął się swoją niewiedzą, tylko nadal próbował grać pierwsze skrzypce. – Nic. W większości pokoje stoją puste, studenci są na zajęciach, żadnych podejrzanych śladów. Zapukali do drzwi oznaczonych numerem 212, ze środka dobiegło słabe „proszę”. Weszli i od razu wszyscy czterej mimowolnie się cofnęli. W fotelu półleżał wychudzony chłopak w ciemnych okularach, od jego przedramienia do stojącego przy ścianie aparatu dializacyjnego biegły czerwone rurki. Po drugiej stronie fotela położył się olbrzymi sznaucer. Uprząż powiedziała Buganskiemu, że to pies przewodnik niewidomego. – Policja. Przepraszamy za najście, ale z tego budynku zastrzelono jednego z wykładowców i sprawdzamy pokoje. Możemy się rozejrzeć? – Oczywiście. Ale tu nikt nie wchodził. Usłyszałbym go, mam doskonały słuch. A nawet jeśli nie, to Porter zasygnalizowałby mi jego obecność. Którego wykładowcę zastrzelono? – Jamesa Odonella. – Oj! – Znał go pan? – Uczył mnie. Studiuję matematykę. Tylko dzisiaj nie mogłem pójść na zajęcia, bo wypadła mi dializa – wolną dłonią wskazał na sztuczną nerkę. Policjanci sprawdzili pokój w pośpiechu, chcąc, jak to osoby zdrowe, możliwie szybko znaleźć się z dala od atmosfery choroby i kalectwa. Nie ze strachu przed zarażeniem, ale żeby uciec od swoistego memento „ciebie też może to spotkać”, uniknąć niewypowiedzianej i często nawet niepomyślanej pretensji, dlaczego ten los stał się moim, a nie waszym udziałem. Swój pośpiech mogli jednak uzasadnić tym, iż rzeczywiście nic podejrzanego nie rzucało się w oczy. A Buganski dopełnił obowiązków śledczego, dopytując jeszcze w drzwiach: – Słyszał pan strzał? – Nie. Ale jeśli zastrzelono go w nocy, to śpię jak… – chłopak zawahał się, chciał chyba powiedzieć „jak zabity”, ale zreflektował się, że w zaistniałych okolicznościach nie jest to najszczęśliwsze porównanie – jak suseł i nie obudziłaby mnie nawet armatnia kanonada. Buganski podarował sobie pytanie, dlaczego Odonell miałby pojawiać się na uczelni w nocy, świadkowie często przyjmowali nielogiczne założenia i, jak widać, nie chroniła przed tym nawet profesja matematyka. Logika liczb niekoniecznie musiała znajdować zastosowanie w prawdziwym życiu. – Umiałby pan wskazać kogoś, kto życzył mu śmierci? – Każdy facet, któremu odbił dziewczynę. Ze mną na czele. – O! – Tym razem zaskoczony był Buganski. – Tak, nie będę ukrywał, że cieszy mnie śmierć tego łobuza. Co więcej, powiem panu, że gdybym był w stanie, sam chętnie bym go zastrzelił. A kiedy znajdziecie tego, który to zrobił, osobiście mu pogratuluję i na moje skromne możliwości dołożę się do adwokata. Detektywi nie roztrząsali tej deklaracji. Wyrażanie radości z powodu zabójstwa ani opłacanie cudzego obrońcy nie było karalne. Schodząc na dół, natknęli się na woźną sprzątającą klatkę schodową, czego natychmiast kazali jej zaprzestać. Potwierdziła to, co wynikało z ich własnej obserwacji. Do budynku mógł wejść każdy, gości nikt nie sprawdzał, nie śledziły ich kamery. Mordercy wystarczyłby krótki rekonesans dla ustalenia, kiedy dany student ma wykłady, by skorzystać z jego pokoju. Żadnych śladów włamania wprawdzie nie odkryli ani nikt ze studentów nie zgłosił zgubienia kluczy, ale w grę wchodziło jeszcze sforsowanie drzwi na pasówkę. Sama woźna nikogo obcego nie zauważyła. Kiedy wrócili na miejsce zbrodni, lekarz sądowy i technicy kończyli swoją pracę. – Jednak będziesz musiał zrobić tę symulację komputerową, z którego okna mógł paść strzał – powiedział Buganski do technika. – Facet nie zostawił łuski ani niczego w tym rodzaju – dodał, starając się zignorować triumfalną minę, jaka wykwitła na twarzy młodego.* Derek Starr odłączył rurki i odwiesił je na aparat. Pogłaskał psa, a następnie podszedł do okna. Niewidzącymi oczyma wpatrzył się w miejsce, gdzie musiały leżeć zwłoki Odonella. Odkąd przestał marzyć, że Patricia do niego wróci, odkąd stało się to nierealne, zaczął marzyć, że ten sukinsyn za to zapłaci. I ziściło się. Wolałby, żeby spełniło się pierwsze marzenie, nie odczuwał więc wielkiej radości, raczej spokój ducha, jaki zapewnia myśl, że przynajmniej wymierzona została sprawiedliwość. Sięgnął do wisiorka na szyi, w którym zamiast zdjęcia miał kosmyk włosów Patricii. Niektórzy niewidomi próbowali zakłamać rzeczywistość i nosili zdjęcia partnerów, ale on nie lubił się w ten sposób oszukiwać. Żeby prowadzić normalne życie, nie musiał udawać, że jest w stanie zrobić wszystko to, co widzący. Dla niewidomego fotografia była obojętnym kawałkiem papieru i już. Nawet jeśli wiedział, kogo przedstawia. Włosy różniły się w dotyku, miały inny zapach. Żeby go poczuć, otworzył teraz wisiorek. Rzadko to robił, bo ukochana woń bezpowrotnie ulatywała, ale ważne momenty – rocznicę spotkania czy odejścia Patricii – czcił w ten sposób. Teraz też był ważny moment dla ich związku, choć ten należał już do przeszłości. Epilog, ostatnie zdanie miłosnej powieści.
Dokończenie opowiadania za tydzień.

Poza „Czystą arytmetyką” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Perfekcjonista” i „Fair play”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 07, 2016 08:45

October 3, 2016

Kupiłeś „Marsjanina”? Oddaj bubla

Skuteczne zareklamowanie książki z powodu złego tłumaczenia nie miało chyba jeszcze w Polsce miejsca, a zatem z „Marsjaninem” udała mi się rzecz bez precedensu. Zwłaszcza że wydawnictwo i księgarnia stanęły okoniem i z początku reklamacji nie chciały uznać. Ale nie dlatego, że nie zgadzały się z oceną, że tłumaczenie jest fatalnie wykonane, tylko uważały, że nie stanowi to podstawy do zwrotu pieniędzy. Przyjęło się, że książkę można reklamować, jeśli ma usterki techniczne, natomiast warstwa edytorska może być dowolnie zła, czytelnik niech się zżyma do woli, że go wydawca lekceważy. Księgarniom zaś wydaje się, że nadal trwa PRL (owszem, PiS przywraca pod nazwą Polska Rzeczpospolita Narodowa, ale przez dwie i pół dekady była przerwa) i nie one ponoszą odpowiedzialność za sprzedawane przez siebie książki, tylko wydawnictwa. Z przepisów prawa wynika coś innego: jeśli wydawca nie dochowuje wydawniczych standardów, czytelnik może książkę reklamować, a księgarniom nie wolno brać dowolnego szajsu z wydawnictw i umywać rąk. Do tego uzyskanie przeze mnie zwrotu pieniędzy za „Marsjanina” pokazało, że nie jest to martwe prawo, działa w praktyce. Nie ukrywam, że mam nadzieję, że inni pójdą w moje ślady i reklamowanie książek rażąco źle przetłumaczonych, niezredagowanych czy w ogóle będących parodią książek (jak produkcje np. Psychoskoka) stanie się normą. Nie ma innej możliwości, by wymóc na wydawcach dbanie o właściwy poziom edytorski. W sprawie „Marsjanina” zwróciłem się też do UOKiK-u, wskazując, że praktyki wydawnictw i księgarni, oferujących w pełni świadomie fatalne tłumaczenia, naruszają zbiorowe interesy konsumentów: ci zazwyczaj nie są w stanie zweryfikować poziomu przekładu, gdyż wymaga to znajomości języka źródłowego i porównania z oryginałem, a jeśli nawet są świadomi, że przekład jest zły, to nie mają możliwości nabycia konkurencyjnego. UOKiK odpisał mi, że nie naruszają i że gwarantem jakości przekładów powinien być dobrowolny kodeks etyczny wydawców. Gdzie wydawnictwa i księgarnie mają etykę, pokazały dobitnie Akurat i Publio po mojej krytyce: zamiast wycofać efekty translatorskiej nieudolności Marcina Ringa ze sprzedaży, zorganizowały na tego bubla promocję.

Dla tych, którzy chcieliby nie tylko odzyskać trzydzieści parę złotych, ale i przyczynić się do tego, że wydawnictwa zaczną na nowo dbać o odpowiedni poziom przekładów, zamieszczam krótki przewodnik, jak zareklamować „Marsjanina”.

Jak można było zobaczyć na skanie przelewu, pieniądze za książkę zwróciło mi wydawnictwo, a nie księgarnia, ale to są wewnętrzne ustalenia między nimi, jak wskazała mi urzędniczka z miejskiego biura konsumentów, zgodnie z art. 556 kodeksu cywilnego to sprzedawca ponosi odpowiedzialność za sprzedaną rzecz, a więc z reklamacją zwracamy się do księgarni. Reklamację zgłaszamy z tytułu rękojmi, a nie gwarancji. Ile mamy na to czasu? Zgodnie z art. 568 § 1 kc dwa lata od chwili zakupu. Tyle że tu jest haczyk. Wcześniej był rok, a przedłużenie do dwóch lat weszło w życie dopiero 25 grudnia 2014 r. Ponieważ „Marsjanin” został wydany 19 listopada 2014 r., wydaje mi się, że osoby, które zakupiły książkę między 19 listopada a 24 grudnia 2014 r. utraciły już prawo do rękojmii. „Wydaje mi się”, bo nie jestem prawnikiem, na co proszę brać poprawkę, z tego względu będę też wdzięczny za uwagi prawników do moich porad. Co w przypadku osób, które natkną się na ten wpis za kilka lat? Tu zastosowanie znajdzie art. 568 § 6 „Upływ terminu do stwierdzenia wady nie wyłącza wykonania uprawnień z tytułu rękojmi, jeżeli sprzedawca wadę podstępnie zataił”. Czyli osoba, które zakupiła „Marsjanina” po zamieszczeniu mojej krytyki (co nastąpiło 21.03.2016 r.) może go z tytułu rękojmi reklamować dowolnie długo (a na pewno w Publio), bo od tej chwili wiedzieli tam, że sprzedają bubla, a mimo to nadal go sprzedawali. Wyjątkiem będzie sytuacja, że ktoś kupił książkę, znając moją krytykę, ale np. chcąc sprawdzić, czy mam rację, bo wtedy znajdzie zastosowanie art. 557. § 1 „Sprzedawca jest zwolniony od odpowiedzialności z tytułu rękojmi, jeżeli kupujący wiedział o wadzie w chwili zawarcia umowy”.

Ktoś powie „co z tego, że mogę reklamować książkę przez dwa lata, przecież nie trzymam przez tyle czasu paragonu, ba, wywalam go zaraz po zakupie”. Swego czasu UOKiK pogonił sieć Auchan za umieszczanie na paragonach informacji, że są niezbędne do złożenia reklamacji. Nie są. Możemy przedłożyć inny dowód zakupu, np. potwierdzenie przelewu z rachunku, e-mail, a nawet zeznanie świadka.

Pismo (e-mail) do księgarni może wyglądać następująco:

Szanowni Państwo,
niniejszym zgłaszam reklamację zakupionej książki Andy’ego Weira pt. „Marsjanin” w oparciu o rękojmię z powodu rażąco złego tłumaczenia. Fatalna jakość tłumaczenia została wykazana przez zawodowego tłumacza literatury Pawła Pollaka w jego wpisie blogowym pt. „Siejemy ziemniaki, czyli kosmiczna fuszerka” w dniu 21.03.2016 r. (http://pawelpollak.blogspot.com/2016/...), a następnie potwierdzona przez wydawcę w korespondencji mailowej („Dziękuję za uwagi dotyczące przekładu książki. Z przykrością muszę przyznać, że w ogromnej większości są całkowicie uzasadnione”) oraz przez fakt zwrotu pieniędzy za rzeczoną książkę po interwencji Miejskiego Rzecznika Konsumentów we Wrocławiu (oba fakty zreferowane przez Pawła Pollaka we wpisie z dnia 19.09.2016 r. pt. „Siejemy ziemniaki, czyli jak oddawałem bubla”; http://pawelpollak.blogspot.com/2016/...).
Należy wskazać, że rażąco złe tłumaczenie powieści mieści się w definicji wady fizycznej rzeczy sprzedanej w rozumieniu art. 556(1) k.c., gdyż źle przełożona książka nie ma właściwości, które powinna mieć. Oferując przekład zagranicznej powieści, wydawca niejako automatycznie zapewnia czytelnika, że tłumaczenie zostało wykonane co najmniej poprawnie i że dzięki temu będzie mógł się on zapoznać z dziełem, mającym te same walory i właściwości co oryginał. Przy czym jakość przekładu nie jest kategorią subiektywną jak np. ocena, czy akcja książki jest ciekawa, czy nie, lecz podlega obiektywnej weryfikacji.
Należy również wskazać, że zwyczajowe przerzucanie odpowiedzialności za stronę edytorską książki na wydawcę i ograniczanie odpowiedzialności księgarni do usterek technicznych jest w świetle obecnie obowiązujących przepisów nieuprawnione, gdyż zgodnie z art. 556 k.c. wyłączną odpowiedzialność za sprzedany towar ponosi wobec kupującego sprzedawca, w tym wypadku księgarnia, która z kolei ma możliwość na zasadach regresu dochodzić swoich roszczeń od wydawcy (art. 576(1) k.c.).
W związku z tym, że wymiana produktu na wolny od wad czy usunięcie wady jest bezprzedmiotowe, skoro powieść została już przeze mnie przeczytana, wnoszę o zwrot należności za książkę zakupioną w Państwa księgarni w dniu xx.xx.xx (dowód zakupu w załączeniu) w kwocie xx,xx na rachunek:
Z poważaniem

[Alternatywnie]: Poniżej kategorie błędów wskazanych przez Pawła Pollaka z przykładami, należy podkreślić, że błędy występują praktycznie na każdej stronie powieści:
1) opuszczenia (np. na str. 107 passus „but I only needed the probe itself”) lub dopiski (np. na str. 352 zdanie „Muszę pogodzić się z tą myślą”), zmieniające znacząco treść oryginału;
2) nieuzasadnione skracanie opisów (np. na str. 109 część opisu budowy rampy została zastąpiona skrótem itd.);
3) zastępowanie tekstu oryginalnego autorskim tekstem tłumacza (np. scena oglądania bakterii pod mikroskopem, str. 52);
4) anglicyzmy (np. guess – zgaduję zamiast chyba, przypuszczam, comfortable – komfortowy zamiast wygodny, epic – epicki zamiast pełen przeszkód, ekscytujący);
5) niezachowanie stylu oryginału (np. wulgarne zwroty są tłumaczone neutralnie i odwrotnie; zwykłe kwestie oddawane są podniosłym językiem, np. „dzięki, że po mnie przybywacie” zamiast „dzięki, że po mnie wracacie”, str. 349);
6) niezrozumiała polszczyzna (np. „Tak wspominam” na str. 7, bohater nic nie wspomina i nie wiadomo, o co chodzi);
7) nieporadna polszczyzna (np. na str. 56 „Tam jest niemalże cała misja w zapasach na powierzchni” zamiast „Niemal całe zapasy misji są na powierzchni”);
8) błędy językowe (np. „stawka toczy się” zamiast „gra toczy się” albo „stawką jest”, str. 136, 212; „dwie pary drzwi” zamiast „dwoje drzwi”, str. 29);
9) pomylone fakty, bo tłumacz nie zrozumiał oryginału (np. na str. 37 bohater nie łamie na pół narzędzia, tylko rozpoławia komorę), przez co tekst traci sens;
10) pomylone fakty w wyniku zwykłego niechlujstwa tłumacza (np. na str. 48 temperatura w Habie wynosi plus, a nie minus pięć stopni, na str. 62 łazik stoi tyłem, a nie przodem do Habu), przez co tekst traci sens;
11) opuszczenie nawiązań kulturowych (na str. 43 pominięcie nawiązania do „Star Treka”);
12) przekłamania w stosunku do oryginału (bohater ma dwanaście ziemniaków nie „na początek”, tylko w ogóle, str. 28; astronauci odbywają nie „trudne ćwiczenia lądowania”, tylko ćwiczą twarde lądowanie, str. 105; sysop to nie dodatkowa specjalność Johanssen, tylko główna, str. 134, itd.).

Gdyby księgarnia nie chciała nam oddać kasy, możemy poprosić o interwencję miejskiego rzecznika konsumentów. Zwracamy się do rzecznika w swoim mieście (jeśli mieszkamy na wsi, to w mieście, pod które ta wieś podlega). Nie ma za to żadnych opłat i muszę powiedzieć, że w kontaktach z wrocławskim biurem rzecznika naprawdę miałem poczucie, że moje podatki są dobrze wydawane. To poczucie zresztą błyskawicznie zniwelowały panie z dolnośląskiego urzędu wojewódzkiego, które, kiedy odbierałem paszport, zajęte były podziwianiem książeczki do kolorowania z taką ostentacją, że petent (czyli ja) nie mógł mieć żadnych wątpliwości, w jakiej części ciała panie urzędniczki mają jego sprawę.

Biuro Miejskiego Rzecznika Konsumentów
Niniejszym zwracam się z prośbą o interwencję w księgarni X, która odmawia uznania reklamacji książki pt. „Marsjanin” w oparciu o rękojmię z powodu rażąco złego tłumaczenia (treść reklamacji poniżej).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 03, 2016 00:30

September 30, 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (8)

Paweł Pollak

FAIR PLAY

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 2 (ostatni)


Poprzedni odcinek Poderwał się roztrzęsiony na nogi. Co teraz? Najpierw policja. Nie, najpierw Lyla! Wybiegł z pokoju. Całkowite ciemności w holu uświadomiły mu, że jest środek nocy. Jak to? Carolynn nie wróciła? Gdzie jest Lyla? Okazało się, że Carolynn wróciła, nie usłyszał jej pochłonięty grą, i położyła Lylę spać. Czy raczej położyła się spać razem z nią. Pewnie wzięła jak zwykle środki nasenne i zmorzyło ją, zanim zdążyła pójść do siebie. Zastanawiał się, czy je budzić, doszedł jednak do wniosku, że lepiej ich nie straszyć. Psychopata wyraźnie groził tylko jemu, a nie całej rodzinie. A psychopaci to nie zawodowi killerzy, z zimną krwią likwidujący świadków. Zamknął tylko okno, które Carolynn otworzyła na noc, a potem drzwi na klucz. Jeśli ten świr będzie próbował do nich wejść, usłyszy go. Wybierając numer policji, wyciągnął z garderoby kij bejsbolowy i poszedł do sypialni. – Ktoś chce pana zabić, bo przegrał pan w szachy? – Dyżurny nie był pewien, czy dzwoniący nie stroi sobie żartów. – Zabił naszego kota i groził mojej córce, żebym potraktował go poważnie. To przekonało dyspozytora. – Już do pana posyłam radiowóz. Wyglądając przez okno policjantów, mimo przerażenia analizował przegraną partię. Nawyk pozostał. Przesuwał w głowie figury, szukając błędnego ruchu, który pozwolił przeciwnikowi uzyskać przewagę. Jeden znalazł, ale nie on zadecydował o przegranej. Zobaczył migające światła radiowozu i zbiegł na dół, żeby wpuścić funkcjonariuszy. Zdał im nieco bezładną relację i pokazał przybitą Chloe – przez cały wieczór nie nadarzyła się okazja, żeby ją zdjąć. I na szczęście, bo pewnie by to zrobił, nie chcąc, żeby Lyla albo Carolynn przypadkiem natknęły się na martwą kotkę, ale opis nie wywarłby na policjantach takiego wrażenia. Bo relacji wysłuchali z lekką flegmą, za to ujrzawszy zabitego zwierzaka, sięgnęli po radiotelefon. – Groźba zabójstwa przez internet. Wygląda poważnie. Ten komunikat ściągnął dwóch detektywów w cywilu. Jeden z nich zasiadł do laptopa Snidera, a drugi zaczął go przepytywać. – Domyśla się pan, kto mógłby panu grozić? – Tak i nie. – To znaczy? – Ktoś z szachowego środowiska, skoro gra na takim poziomie, że wygrał ze mną partię. – Mógł posiłkować się komputerem. – Też tak myślałem. Ale przeanalizowałem tę partię i okazało się, że zrobiłem dość gruby błąd, a on go nie wykorzystał. Komputer by nie popuścił. Nie, to był żywy człowiek. Tylko nie potrafię wskazać nikogo ze środowiska, kto mógłby chcieć mojej śmierci. Zarzucał mi, że przyczyniłem się do śmierci jego matki, ale to absurd. – Może to zagrywka obliczona na wytrącenie pana z równowagi? Bierze pan teraz udział w jakimś ważnym turnieju? – Tak. O mistrzostwo stanu. Ale jeszcze tylko jeden gracz ma szansę mnie przeskoczyć, a on nie posunąłby się do zabijania kota czy grożenia mojej córce. – Jak się nazywa? – Kendrick Lange. Ale to na pewno nie on. Jego matki nie widziałem nigdy na oczy, nie mówiąc o tym, żebym miał wyrządzić jej krzywdę. – Może chciał odsunąć od siebie podejrzenia, podając fakty, które do niego nie pasują.– Proszę zrozumieć: stosujemy różne zagrywki psychologiczne, ale jednak pewnych granic nie przekraczamy. A z Kendrickiem spotykam się na turniejach od dwudziestu lat, wczoraj nawet o tym rozmawialiśmy, i facet należy akurat do tych grających bardziej fair. – W porządku, przyjmuję ten argument. Tylko że nie jest to wcale dobra wiadomość. Bo gdyby za tą groźbą stał Lange, oznaczałoby to, że prawdziwe niebezpieczeństwo panu nie grozi. Drugi z detektywów odwrócił się od laptopa. – Zlokalizowałem połączenia. Wygląda na to, że jeździł samochodem i łączył się z różnych miejsc. Trasę zrekonstruujemy bez problemu, może coś wyłapiemy z kamer albo będą jacyś świadkowie. – Świetnie. Coś jeszcze? – Tak. Ten jego login to „Śmierć” po szwedzku. – Czyli dobry szachista, mający coś wspólnego ze Szwecją, zainteresowania albo pochodzenie, do marki samochodu dojdziemy, może zostawił jakieś odciski, kiedy buszował po pana domu, przepytamy sąsiadów. Myślę, że za dwa, trzy dni ptaszek wpadnie nam w sieci. – A do tego czasu? – zapytał Snider. – Damy panu ochronę. – Mojej rodzinie też? Niby im nie groził śmiercią, ale jeśli nie będzie mógł dopaść mnie… – Oczywiście, proszę się nie niepokoić. Zabierzemy was wszystkich do hotelu. – Do hotelu? – Tak, będą tam państwo bezpieczniejsi niż w domu. – Ale będę mógł z tego hotelu wychodzić? – Nie bardzo. – Nie bardzo? Ale ja mam jutro czy właściwie dzisiaj – Snider popatrzył na ścienny zegar – mecz o mistrzostwo! – Nie lepiej sobie odpuścić? Dopóki niebezpieczeństwo nie minie? – Ale co mi tam może grozić? Przecież będę wśród ludzi. – Wśród szachistów, z których jeden chce pana zabić. – Przecież nie zrobi tego podczas turnieju. Nawet jeśli nie zostałby ujęty od razu, to cały tłum świadków potrafiłby go zidentyfikować. Detektyw uległ tej logice. – Nie ułatwia nam pan, ale niech będzie. Funkcjonariusze pójdą z panem. * Snider i Lange zasiedli naprzeciw siebie. Postronny obserwator mógłby uznać, że turniej był szalenie wyczerpujący, bo obaj nie wyglądali najlepiej. W stwierdzeniu, że szachy wymagają fizycznej kondycji, nie było cienia przesady. Z nieco sztucznym uśmiechem podali sobie ręce. Obrońca tytułu zagrał pionem na e4 i wcisnął przycisk elektronicznego zegara, zatrzymując swój czas, a uruchamiając bieg czasu przeciwnika. Pretendent przesunął o dwa pola piona sprzed białopolowego gońca. Snidera jakby ktoś uderzył. Lange popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Co się stało? – Sycylijka – powiedział Snider, pokazując na szachownicę. – No tak. Jedna z częściej grywanych obron. A minę masz taką, jakbym wyjechał pionem od wieży. Miał rację. Snider nakazał sobie w duchu spokój. Jeśli da się zwariować, straci pewny tytuł i sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A wyraźnie dawał się zwariować, skoro wstrząsnęło nim, że Kendrick i nocny gracz wybrali to samo – rzeczywiście popularne – otwarcie. Tymczasem Kendrick mógł rozegrać cały debiut tak samo i nic z tego nie wynikało. Warianty debiutów były przecież powtarzalne. Poza tym o ich wyborze decydowały obie strony. Gdyby Snider zagrał teraz gambit Morra, od drugiego posunięcia ta partia o mistrzostwo wyglądałaby inaczej niż nocna batalia. Ale się na niego nie zdecydował. Miał pół punktu przewagi nad Langem w turniejowej klasyfikacji, a skoro do zwycięstwa w mistrzostwach wystarczał mu remis, nie było sensu prowadzić ryzykownej gry. Wybrał wariant Ałapina. I rzeczywiście debiut okazał się identyczny, a nawet pierwsze posunięcia gry środkowej, ale Snider nie przywiązywał już do tego wagi. Skupił się na walce o swój piąty tytuł, koncentracji sprzyjało też to, że nic złego dotąd się nie wydarzyło. Nawet jeśli zabójca planował zaatakować na turnieju, to obecność policjantów musiała ostudzić jego zamiary. Pokrzepiony tym spostrzeżeniem Snider zaczął zyskiwać niewielką przewagę pozycyjną. Doprowadził nawet do sytuacji, w której pojawiła się możliwość zdobycia wieży za gońca. Walczył zażarcie, bo wygrywając jakość, postawiłby Kendricka w niezwykle trudnym położeniu. Ale ten się wybronił. I wtedy do Snidera dotarło, że gra tę samą partię, co w nocy. Niewinne wyjaśnienie, że nie ma w tym nic dziwnego, bo przez towarzyszące jej emocje wryła mu się w pamięć i mimowolnie powtarza ruchy, odrzucił. Byłoby do przyjęcia, gdyby tylko on decydował o obrazie partii. Ale Kendrick powtarzał posunięcia jego przeciwnika! Kendrick b y ł jego nocnym przeciwnikiem. Snider podniósł głowę i napotkał wzrok Langego. – Ty? – Ja. – Ale dlaczego? – Pamiętasz, jak wczoraj powiedziałem o naszej pierwszej partii? Poprosiłem cię wtedy, żebyś się podłożył. Potrzebowałem pieniędzy z nagrody na operację matki. Odmówiłeś. I moja matka zmarła. – I teraz postanowiłeś się zemścić? Po dwudziestu latach?!– Chyba zauważyłeś, że źle wyglądam. Rak trzustki. Bez szans na ratunek. Mogłoby pomóc leczenie eksperymentalne, ale się nie zakwalifikowałem. Naukowcy dostali grant na dziesięciu pacjentów, ja byłem czternasty na liście. I wtedy zrozumiałem, jak rozpaczliwie bezsilny czuje się człowiek, który umiera, a odmawia mu się pomocy nie dlatego, że medycyna jest bezradna, tylko z braku pieniędzy. – Ale co miałem zrobić? To byłaby gra nie fair. – Powiedziałeś wtedy dokładnie to samo. I przyznałem ci rację. To, że stawką było życie mojej matki, nie oznaczało, że miałem prawo grać nie fair. Dlatego teraz dałem ci uczciwą szansę. Nie zabiłem cię, tylko wyzwałem na pojedynek o twoje życie. Nawet miałeś pewne fory, bo grałeś białymi i wystarczał ci remis. Ale przegrałeś. – Ty, Kendrick, masz wyraźnie przerzuty do mózgu. Guzik mi teraz zrobisz. Snider rozejrzał się za funkcjonariuszami, jednak ci, dokonawszy pewnie podobnej oceny jak ich podopieczny, że niebezpieczeństwo tutaj mu nie grozi, akurat gdzieś znikli. Ale Snidera to nie przestraszyło. Zwłaszcza że Lange nie wykonał żadnego ruchu wskazującego, że ma zamiar sięgnąć po nóż czy pistolet. A nawet gdyby sięgnął, Snider był pewien, że zdoła mu wytrącić broń z ręki. Nie walczyłby z zawodowym mordercą czy wytrenowanym komandosem, tylko z osłabionym przez chorobę człowiekiem, nad którym również w normalnej sytuacji – będąc od niego wyższym i cięższym – miał niewielką przewagę fizyczną. – Wiesz, że przyszedłem dzisiaj wcześniej i to ja rozstawiłem figury na szachownicy? – Nie wiem. I co z tego? – Ano to, że twoje – te, których nie miałem zbijać – posmarowałem dimetylortęcią. – Dimo… czym? – Dimetylortęcią. Silnie toksyczna trucizna wchłaniana przez skórę. Przy dawce pięć setnych mililitra śmiertelna dla człowieka. A jeśli dobrze policzyłem, tyle już miałeś, robiąc roszadę. Snider z przerażeniem wpatrzył się w swoje bierki, a Lange wyciągnął rękę i przewrócił białego króla.

Poza „Fair play” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Perfekcjonista” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 30, 2016 08:45

September 26, 2016

Moje przydatne aplikacje

Na smartfona, bo potrzeby posiadania tabletu dotąd nie odczułem. Kolejność nie ma znaczenia, bo są z różnych parafii.

1. Runkeeper

Aplikacja przydatna, kiedy uprawia się jogging (lub inne sporty, w których człowiek przemieszcza się od punktu A do punktu B, jest nawet pływanie i jazda na wózku inwalidzkim). Mierzy przebytą odległość (z tego, co sprawdziłem, całkiem dokładnie), czas, liczbę spalonych kalorii, średnie tempo, a pokonaną trasę rysuje na mapce. Podaje też te parametry na bieżąco, można sobie ustawić, w jakich przedziałach czasowych i/lub po jakim dystansie głosowo o nich poinformuje (ja mam co 15 minut i co 500 metrów). Próbowałem też Endomondo, ale mi nie podpasował (choć obiektywnie nie jest gorszy, zdaje się, że Runkeeper ma więcej opcji bezpłatnych, ale szczegółowo tego nie analizowałem). Minusem Runkeepera jest, że kiedy zgubi satelitę, po prostu kasuje bieżący trening, podczas gdy Endomondo go wznawia po odnalezieniu satelity. Gubienie satelity to w ogóle największa bolączka tych aplikacji, ale winę, jak się dowiedziałem, ponosi smartfon, podobno mało który ma mocny GPS, więc zgłaszam prośbę o polecenie takowego. Bo choć sytuacja znacznie się poprawiła, odkąd zainstalowałem apkę GPS Status wzmacniającą GPS-a i przeniosłem smartfona z biodrówki na ramię, to i tak czasami na końcu biegu pozostaje mi sprawdzić czas na zwykłym stoperze.
Dla niektórych minusem Runkeepera może być brak języka polskiego, ale trudno, żeby filolog na to narzekał :-)

2. Google Maps

A konkretnie wersja samochodowa do nawigacji (skoro jesteśmy przy GPS-ach). Dla mnie całkowicie wystarczająca, nie widzę sensu płacenia za profesjonalne nawigacje, a zwłaszcza za takie, gdzie samodzielnie trzeba pilnować aktualizacji map.

3. Pogoda&Radar

Niestety, nie podaje temperatury odczuwanej, więc korzystam z jeszcze jednej apki pogodowej (Pogoda – Weather MacroPinch), ale poza tym jest okej, bieżąca pogoda i prognoza na najbliższy tydzień. Też służy mi głównie do joggingu, kiedyś biegałem bez względu na temperaturę (co raz skończyło się zasłabnięciem), teraz powyżej 30 stopni sobie odpuszczam.

4. Anti Uciążliwość

Ponieważ naszym prawodawcom nie zależy na tym, by ukrócić nękanie ludzi przez upierdliwych akwizytorów, konieczna aplikacja blokująca niechciane połączenia i SMS-y. Niestety, mocno niedoskonała, z czego najmniejszym problemem jest polszczyzna à la Evanart. SMS-y spływają, tyle że bez sygnału Ale lepszej nie znalazłem, w innych blokady w ogóle nie działały, stąd znowu prośba o polecenie skuteczniejszej.

5. Sudoku Free

Sudoku to gra polegająca na tym, by na planszy składającej się z dziewięciu kwadratów, podzielonych z kolei na dziewięć pól, wpisać cyfry od 1 do 9, tak by nie powtarzały się w żadnym kwadracie i w żadnej linii. Doskonała do każdej kolejki. Minus jest taki, że wcześniej do tej kolejki brałem książkę, a teraz łamigłówkę.

6. ShareTheMeal

Za 40 eurocentów, czyli niecałe dwa złote fundujemy posiłek dziecku w regionie zagrożonym głodem (i wbrew twierdzeniom niektórych nie jest to Polska), za 2,80 euro (12 zł) dostanie od nas obiady przez cały tydzień. Aplikację udostępnia agencja ONZ Światowy Program Żywnościowy (World Food Programme, WFP). Zapłacić można przez PayPal albo kartą kredytową. Warto to zrobić, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że więcej dajemy kelnerowi napiwku w restauracji.

7. Viber / WhatsApp

Aplikacje, dzięki którym można bezpłatnie rozmawiać przez komórkę. Niepotrzebne w kraju, jeśli ktoś ma rozmowy bez limitu w abonamencie, ale na zagranicę jak znalazł.

8. iMPK

Rozkład jazdy wrocławskiej komunikacji miejskiej, ale bez funkcji, którą ma wersja stacjonarna: wskazania połączeń dla wybranej trasy. Ponieważ głównie z tej funkcji korzystałem, duże rozczarowanie, kiedy okazało się, że aplikacja jej nie ma.

A państwo z jakich aplikacji korzystacie? Co ciekawego lub przydatnego byście polecili?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 26, 2016 00:30

September 23, 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (7)

Paweł Pollak

FAIR PLAY

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 1


Skupione, wręcz zacięte twarze szachistów pokazywały, że rozgrywki o mistrzostwo stanu Nowy Jork wkroczyły w decydującą fazę. Pochyleni nad kwadratami 64-polowych szachownic gracze walczyli zaciekle o każde pół punktu, żeby zająć jak najlepsze miejsce. Choć na zwycięstwo w turnieju szansę miało jeszcze tylko dwóch. Obrońca tytułu Jefferson Snider i, również zaliczany do faworytów, Kendrick Lange. Snider podniósł się od stolika, a jego przeciwnik usiłował dociec, dlaczego zamiast spodziewanej rejterady zaatakowanego hetmana, nastąpił ruch skoczkiem. – Możesz nie wysilać mózgownicy – złośliwy uśmiech pojawił się na twarzy Snidera. Uwielbiał wygrywać, ale zwycięstwo bez wsadzenia rywalowi szpilki było dla niego niczym nieskonsumowane małżeństwo. – Wpadłeś w pułapkę jak Fetterman w dolinie Peno. – Snider pasjonował się historią Indian, a wybicie do nogi żołnierzy kapitana Williama J. Fettermana przez wojowników pod wodzą Szalonego Konia było epizodem, do którego chętnie porównywał porażki swoich rywali. Zostawił pokonanego, który najwyraźniej potrzebował jeszcze czasu, by uświadomić sobie, że zostało mu jedynie wygłoszenie formuły „poddaję partię”, i podszedł do szachownicy Kendricka. Przeanalizował układ figur i z zadowoleniem stwierdził, że jego główny konkurent nie zdoła zrealizować posiadanej przewagi piona, jeśli przeciwnik – brodacz o wyglądzie bardziej zapaśnika niż szachisty – nie popełni jakiegoś rażącego błędu. I widocznie Kendrick Lange doszedł do wniosku, że na taki błąd nie ma co liczyć, bo wyciągnął rękę, mówiąc „zgoda” – brodacz musiał po swoim posunięciu złożyć propozycję remisu. Snider niemal podskoczył z radości. To oznaczało, że ostatnią partię, w której mieli zmierzyć się bezpośrednio, Lange musiał wygrać, by prześcignąć go w klasyfikacji. A że w rankingu Elo zajmowali miejsca koło siebie i Snider grał białymi, uznał, że mistrzostwo ma w kieszeni. Piąte z rzędu. Bardziej mu nawet zależało na osiągnięciu tej okrągłej liczby niż na stu pięćdziesięciu tysiącach dolarów nagrody dla zwycięzcy turnieju. No, może nie bardziej, ale przynajmniej tak samo. Klepnął Kendricka w ramię, przyjaźnie usposobiony do praktycznie pokonanego rywala. Zwłaszcza że ten sprawił mu przyjemną niespodziankę. W pojedynku z Henrym Pillsburym – tak nazywał się brodacz – był bowiem zdecydowanym faworytem. Najwyraźniej nie wytrzymał turnieju kondycyjnie. Tę diagnozę potwierdzały blada twarz Langego i cienie pod oczami. – Jutro nasz mecz. Życzę powodzenia. Kiedy ostatni raz ze sobą graliśmy, bo nie pamiętam?– Ostatniego razu też nie pamiętam – powiedział Lange. – Pamiętam pierwszy. – Naprawdę? To musiało być wieki temu. – Ze dwadzieścia lat. Jeszcze byliśmy juniorami. Dla mnie pierwszy duży turniej z dużą nagrodą. I też zagraliśmy w finale. – O! I kto wygrał? – Ty. Snider uśmiechnął się z triumfem. – Nie obraź się, ale zamierzam jutro to powtórzyć. – A ja zamierzam ci w tym przeszkodzić – odciął się Lange, ale w tej replice nie było wielkiej siły.– Prędzej wygrałbyś z Anandem. *– Tata! Dziesięciolatka rzuciła łopatkę i wiaderko i biegiem ruszyła ku ojcu. Przytuliła się do niego, ale zaraz potem uniosła w górę zatroskaną twarzyczkę. – Nie mogę znaleźć Chloe – poskarżyła się. – Nie przychodzi na wołanie i nie ma jej tam, gdzie normalnie się chowa. – Znajdzie się – pocieszył ją Snider. – Przecież wiesz, że to stara dekowniczka. – Stara co? – Lyla nie zrozumiała tego słowa. – No, taka, co się lubi chować – wyjaśnił. – Rzeczywiście lubi – przyznała poważnie dziewczynka. – Kotka schowka. I wymyślone słówko tak jej się spodobało, że zaczęła powtarzać: – Schowka, schowka, schowka! – Jak ją znajdziemy, będzie znajdka. A że znajdziemy, to ci obiecuję. Najpóźniej do kolacji. A teraz mnie puść, muszę sobie zrobić kanapkę, bo padnę z głodu. Na turnieju były tylko chipsy i paluszki, gdybym to jadał, miałabyś ojca ważącego sto kilo. Też chcesz kanapkę? Dziewczynka pokręciła jednak głową, więc zostawił ją w ogrodzie i wszedł do domu. Przyrządziwszy sobie przekąskę, usiadł przy biurku, otworzył laptop i ściągnął pocztę. Wykasował spam, który przeniknął przez filtr, i zaczął przeglądać pozostałe wiadomości. Carolynn pisała, że musi zostać dłużej w pracy i kolację mają zjeść sami z Lylą. Rozzłoszczony zaczął jej odpisywać, co jednak chwilę trwało i gdy skończył, był już spokojniejszy. A kiedy przeczytał swojego maila, uznał go za zbyt ostry i skasował, zanim uświadomił sobie, że postępuje dokładnie według oczekiwań żony. Dlatego nie dzwoniła: chciała uniknąć spontanicznych pretensji, wyrzutów i niewygodnych pytań. Od jakiegoś czasu dawał jej do zrozumienia, że przestał wierzyć w pracoholizm, a zaczął wierzyć w kochanka. Od początku wiedział, że te zawodowe ambicje nic dobrego nie przyniosą. A przecież zarabiał na szachach tyle, że Carolynn mogła zająć się dzieckiem i domem. Bez żadnego uszczerbku dla ich poziomu życia. Przeszedł do kolejnych maili: zaproszenie na turniej do Albany (sprawdził w kalendarzu, miał wolny termin, a pula nagród była kusząca, odpisał więc, że przyjedzie), potwierdzenie z księgarni internetowej, że zamówione książki zostały wysłane, newsletter z USCF-u. Przebiegł go wzrokiem, ale nie natrafił na nic ciekawego. Otworzył więc czwartego maila, przekonany – mimo innego nadawcy – że też dostał go od rodzimej federacji szachowej, że to jakaś jej akcja reklamowa, bo temat brzmiał „W szachy można zagrać też o życie”. Trochę się zirytował, gdyż, zapisując się do newslettera, starannie odznaczył wszystkie opcje zezwalające na przysyłanie mu reklam. Do maila dołączone było dziwne czarno-białe zdjęcie przedstawiające rycerza w kolczudze, który nad szachownicą wyciąga jedną rękę zamkniętą w pięść, a drugą otwartą w stronę zakapturzonego mnicha – losowanie kolorów do mającej rozpocząć się partii szachów. Rozgrywanej nad brzegiem morza, na przybrzeżnych głazach. Coś było w tym zdjęciu niepokojącego, fatalistycznego, co przyprawiło go o dreszcz zgrozy. Zgrozy, która spotęgowała się, kiedy przeczytał treść wiadomości: Witaj! Jestem Śmiercią i wylosowałem czarne. Stawką w tej partii jest Twoje życie. Jeśli wygrasz bądź zremisujesz, będziesz żył dalej. Jeśli przegrasz, zabiję Cię. Poniżej następowała instrukcja: miał wejść na stronę www.chess_online.com i przystąpić do gry z uczestnikiem o loginie Döden. Otrząsnął się. Przecież to jakiś niesmaczny żart, który przestraszył go tylko dlatego, że niesamowite zdjęcie zbudowało taką a nie inną atmosferę. Pewnie Kendrick próbuje go zdekoncentrować przed jutrzejszą rozgrywką. Nie byłby pierwszym, który starał się wytrącić przeciwnika z równowagi. Psychologiczne wojny poza szachownicą zdarzały się nawet w meczach o mistrzostwo świata, żeby wspomnieć pamiętne starcie Korcznoja i Karpowa na Filipinach w siedemdziesiątym ósmym. I nie ma co się dziwić, że Lange posuwał się do niesportowych zachowań, byleby zająć pierwsze miejsce. Na drugim jest się zawsze przegranym. Bądź na przykład drugi w wyścigu o kobietę. I zgodnie z tą filozofią nagroda za wicemistrzostwo stanu była daleko mniejsza od tej przewidzianej dla zwycięzcy. Snider uśmiechnął się, całkowicie już rozluźniony. Akcja Kendricka nie tylko spaliła na panewce, ale jeszcze ujawniła, że przeciwnik nie widzi większych szans na pokonanie go w uczciwej walce. Sygnał nadchodzącej wiadomości rozwiał obraz, na którym Snider widział się już z pucharem w ręku. E-mail z tego samego adresu: doden@gmail.com. Jeszcze jedna rozpaczliwa próba zdenerwowania go, żeby nie mógł skupić się na obmyślaniu szachowej strategii? Jeśli myślisz, że stroję sobie żarty albo usiłuję przeszkodzić Ci w zdobyciu mistrzostwa, zajrzyj do szafy w sypialni. I pamiętaj, że jest jeszcze jej właścicielka. Właścicielka szafy? Co on bredzi? Carolynn? Co ma do tego Carolynn? A może to jej gachowi przestało wystarczać, że doprawia mu rogi, i postanowił wyżyć się na mężu, którego Carolynn nie chce opuścić. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Jego żona przestała go kochać, ale nie przestała kochać pieniędzy, za które również wyszła. Zarabiała nieźle, ale to było nic w porównaniu z premiami za turnieje. A przy rozwodzie ze swojej winy nie dostałaby ani centa. Mimo wszystko poszedł sprawdzić, co z tą szafą. Ot, żeby upewnić się, że ma do czynienia z niegroźnym wariatem. Widok normalnie wiszących ubrań utwierdził go w tym przekonaniu. Dopóki nie zobaczył kałuży krwi na dnie. Gwałtownym ruchem rozsunął wieszaki. Do tylnej ścianki ktoś przybił kremową angorę – na poderżniętym gardle zaschła krew, migdałowate oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem. Chloe. Cofnął się zaskoczony i przerażony. Czy ten Kendrick oszalał? Zabijać kota, żeby wygrać mistrzostwa? I skąd oczekiwanie, że śmierć kota przesłoni mu szachownicę? Nie był starą panną, dla której zwierzak stanowił sens życia. Jeśli zabicie kota mogło kimś potężnie wstrząsnąć, to przecież nie nim, tylko Lylą. To ona była właścicielką… Jezu! Ten bandyta groził jego córce. Poczuł, jak spływa po nim zimny pot. – Lyla! Lyla! Nie pamiętał, jak zbiegł po schodach i wpadł do ogrodu. Wszelkie myśli, odczucia, wrażenia wyparła czysta panika. Jedynym motorem napędowym jego ruchów stała się adrenalina. Chwycił córkę w ramiona i zaczął nieprzytomnie ściskać. – Zostaw! – usiłowała mu się wyrwać. – Udusisz mnie. – Widziałaś dzisiaj kogoś obcego? W domu albo tutaj? Zastanowiła się – miała to po nim, najpierw pomyśleć, a potem dopiero mówić albo działać – i odrzekła: – Tylko listonosza. Ale on chyba nie jest obcy? Świadomość, że Lyla jest na razie bezpieczna, pozwoliła mu uporządkować myśli. Analitycznym umysłem szachisty dostrzegł od razu, że spanikował niepotrzebnie: dopóki jednoznacznie nie odmówił zagrania z wariatem, małej nic nie groziło. Zrozumiał też, że za dziwnym mailem nie kryje się Lange: nie posunąłby się do zabijania kota, nie mówiąc o skrzywdzeniu Lyli. Gra nie fair to jedno, a popełnianie przestępstwa to drugie. Wrócił na górę i niewidzącym wzrokiem wpatrzył się w ekran, na którym ramki programu pocztowego zastąpiły pływające szachowe figury wygaszacza. Jeśli nie Lange, to kto? Uderzył w klawisz spacji, przywracając obraz, i wpisał w odpowiedzi: Kim jesteś? Tamten musiał siedzieć przy komputerze, bo zwrotny e-mail przyszedł po minucie: Już Ci napisałem: Śmiercią. No tak, na co liczył? Że świr się przedstawi? Ale może ujawni swoje motywy? Dlaczego chcesz mnie zabić? Dlaczego mam grać o życie? Ze zdumieniem przeczytał cytat ze Starego Testamentu: Złamanie za złamanie, oko za oko, ząb za ząb. W jaki sposób ktoś okaleczył bliźniego, w taki sposób będzie okaleczony. No pięknie, nie dość, że niebezpieczny wariat, to jeszcze religijny fanatyk. Ale może tu kryło się wyjaśnienie. Jakiś arabski terrorysta wziął sobie na celownik nie akurat jego, tylko po prostu wybrał dowolnego Amerykanina. W odwecie na przykład za zabicie Osamy. Bo przecież on nikogo nie okaleczył, nie mówiąc o pozbawieniu życia. Nie był lekarzem, któremu mógł zdarzyć się tragiczny w skutkach błąd, ani słabym adwokatem, po którego kiepskiej obronie skazany trafił na krzesło elektryczne. Nie spowodował żadnego wypadku samochodowego z ofiarami śmiertelnymi, nie był nosicielem HIV, nie mógł więc nikogo zarazić, uprawiając seks bez zabezpieczenia (czego zresztą przy swych nielicznych skokach w bok unikał), nie handlował narkotykami, a zatem nie wciągnął nikogo w zgubny nałóg, zakończony złotym strzałem. O czym ty piszesz? Nikogo nie zabiłem! Okazało się jednak, że nie ma zapłacić za zlikwidowanie bin Ladena: Owszem. Przyczyniłeś się do śmierci mojej matki. Usiłował odszukać w pamięci wydarzenie, które można by dopasować do tej tezy, ale nawet uwzględniając oderwanie chorego umysłu od rzeczywistości, nic takiego nie znalazł. Nie zdążył jednak poprosić o bliższe wyjaśnienia, bo zaraz przyszedł kolejny e-mail: Dość tych pogaduszek. Gramy. Czas 2,5 godziny na pierwsze 40 posunięć i 5 godzin na kolejne 40. Jak w meczu Capablanca – Alechin. Trudno o życie rozgrywać partię błyskawiczną :-) Ten szubieniczny humor jakoś go nie rozbawił. Zwrócił uwagę, że rozmówca doskonale zna historię szachów. Takie szczegóły, jak czas przewidziany na partię w meczu o mistrzostwo świata rozgrywanym w 1927 roku między kubańskim arcymistrzem Josém Raúlem Capablanką a rosyjskim pretendentem Aleksandrem Alechinem, nie były znane każdemu. No tak, musiał przecież być szachistą, i to bardzo dobrym, skoro liczył na pokonanie czterokrotnego mistrza stanu Nowy Jork. Chyba że… Zaraz. Jaką mam gwarancję, że będziesz grał osobiście, a nie korzystał z pomocy komputera? I że kiedy wygram, dasz mi spokój? Odpowiedź w sumie mógł przewidzieć. Żadnej. Moje słowo, że będę przestrzegał reguł fair play. Kiedyś nie byłem taki skrupulatny pod tym względem, ale Ty przekonałeś mnie, że nie można postępować inaczej. Domyślił się, że ostatnie słowa stanowiły aluzję do sytuacji, która doprowadziła do tego ponurego wyzwania. Znowu jednak na próżno szukał w pamięci incydentu, do którego dałoby się je przypisać. Komu mógł tak bardzo nadepnąć na odcisk, a jednocześnie w ogóle tego nie zauważyć? Uznał, że przynajmniej na razie nie ma szans na rozwiązanie zagadki. Wszedł na wskazaną stronę, umożliwiającą grę przez internet, założył sobie konto i odszukał czekającego użytkownika Döden. Skąd on wziął taki dziwaczny login? Wykonał pierwsze posunięcie, pionem królewskim dwa pola do przodu. Przeciwnik odpowiedział pionem na c5. Obrona sycylijska. Snider na ogół w partii sycylijskiej grywał gambit Morra, ale tym razem się na niego nie zdecydował. Poświęcenie piona prowadziło do ostrej wymiany ciosów, pod którymi zwykle jedna ze stron padała. A skoro wystarczał mu remis, nie było sensu prowadzić ryzykownej gry. Przesunął wirtualną bierkę na c3. Wariant Ałapina. Po kilku ruchach napięcie wywołane zabiciem kota, strachem o Lylę i tym morderczym wyzwaniem nieco opadło, wciągnęła go potyczka. Szachy były nie tylko jego dyscypliną sportu, zawodem, ale też przyjemnością, hobby, odprężeniem. I nawet w tak drastycznej sytuacji objawiło się to ich kojące działanie, co pozwoliło mu na obmyślanie strategii nie tylko szachowych posunięć. Rozważył wezwanie policji. Zbir skądś łączył się z internetem i nie mógł się stamtąd ruszyć przez cały czas trwania partii. Namierzenie go i zatrzymanie nie powinno nastręczyć kłopotu. Tamten jednak był szachistą. A szachy polegają na przewidywaniu ruchów przeciwnika i szukaniu na nie odpowiedzi. Musiał takie zagrożenie przewidzieć i się przed nim zabezpieczyć. Jak? Pewnie da się tak przekierować połączenie, żeby prowadziło do pustego miejsca przed komputerem w kafejce internetowej. Jeśli nie, może jednak znajdował się w ruchu i łączył z siecią przez różne hotspoty. Tak, to chyba było wyjaśnienie. W każdym razie musiał czuć się pewnie, skoro nawet nie zabronił wzywania policji i nie zagroził sankcjami. Mimo tej konkluzji Snider sięgnął po komórkę. Szachiści popełniają błędy, inaczej nie byłoby przegranych. Prognozy Capablanki, że czołowi zawodnicy dojdą do takiej perfekcji, że wszystkie partie będą kończyły się remisem, nigdy się nie ziściły. Nic nie stało na przeszkodzie, by policja sprawdziła, czy rzeczywiście nie da się do niego dotrzeć. Ostatecznie mieli na szukanie ładnych parę godzin. Kiedy zaczął wybierać numer, otworzyło się jednak okienko czatu. Radzę odłożyć ten telefon. Niemal podskoczył. Nie wiedział, że gracze mogą ze sobą rozmawiać, a nawet gdyby wiedział, nie spodziewałby się takiego komunikatu. Okazał się słabszy, nie przewidział posunięcia tamtego. A powinien. Ten człowiek przybijał u niego w domu kota do tylnej ścianki szafy. Logiczne, że wykorzystał tę wizytę także do zamontowania podglądającej ofiarę kamery. Rozejrzał się po pokoju, ale nie udało mu się dostrzec, gdzie została ukryta. Zaraz zresztą kątem oka zarejestrował przesuwającego się czarnego gońca i skupił się na obmyślaniu kontrposunięcia. Nie mógł sobie pozwolić na marnowanie czasu. Tylko początkującym graczom wydaje się, że dwie i pół godziny na czterdzieści posunięć to cała wieczność. Nawet przy tak dużym limicie zawodnicy niejednokrotnie wpadali w niedoczas, i bynajmniej nie dlatego, że w trakcie partii czytali wpisy na Twitterze czy Facebooku. A lepiej, żeby wygrał lub zremisował i w ten sposób wyszedł z tego cało, niż doprowadził do przegranej, obmyślając – zamiast skupić się na partii – jak zażegnać niebezpieczeństwo, które pojawiało się dopiero z przegraną. Czy rzeczywiście? – zastanowił się. Czy mógł zakładać, że bandyta dotrzyma słowa? Że jeśli przegra, nie będzie go więcej niepokoił? Liczyć na honor kogoś, kto w charakterze argumentu rozpruwa kota, jednak trudno. Ale jeśli tamten chciał go zabić bez względu na wynik partii, to po co ją rozgrywał? Mógł przecież za jednym zamachem poderżnąć gardło i Chloe, i jemu. Bez zbędnych ceregieli. Musiał mieć jakiś cel, jakiś powód, żeby kazać mu grać o życie. Chciał go przedtem przestraszyć? Umrzeć nagle a umrzeć, wiedząc wcześniej, że się umrze, to inne rodzaje śmierci. Ale wtedy ten sam efekt oprych mógł osiągnąć, związując go i odwlekając chwilę zadania ciosu. Mniej zachodu, a rezultat jakby pewniejszy, bo łatwiej przerazić człowieka, przykładając mu nóż do szyi, niż przysyłając maila, że się go zabije, kiedy przegra proponowaną partię. A może ten ktoś był pewien, że wygra? Bo nie dotrzymał swej drugiej obietnicy i wcale nie grał samodzielnie, tylko posiłkował się komputerem. Ale przecież to niczego nie przesądzało. Nie każdy miał dostęp do Deep Blue, programu, który pokonał Kasparowa. Kiedy od debiutu przeszli do gry środkowej, Snider mógł ocenić, że po drugiej stronie znajdował się nie zdecydowanie silniejszy, lecz równorzędny przeciwnik, już bez względu na to, czy był nim człowiek, czy maszyna, i wynik partii pozostawał otwarty. Czyli wszystko wskazywało na to, że z jakichś niezgłębionych motywów tamten rzeczywiście dał mu możliwość ratunku i nie zamierzał prześladować swej ofiary, jeśli udałoby się jej wymknąć przez uchyloną furtkę. Rodzaj chorej zabawy. A może o to tu chodziło? Wcale tego człowieka nie spotkał, w żaden sposób nie skrzywdził, tylko został przypadkowo wybrany przez psychopatę do jego perwersyjnych gierek. Ta konkluzja z jednej strony była pocieszająca, wygrawszy, ratował skórę, ale z drugiej strony przegrana oznaczała bardzo realne zagrożenie. Realne, ale czy szybkie? Czy w dwie minuty po ewentualnym poddaniu partii morderca wpadnie tu do domu i wypali do niego z rewolweru? Niewykluczone. Musiał się jakoś przed tym zabezpieczyć. Tylko jak, skoro nie mógł zadzwonić na policję? Wezwanie ich po partii, kiedy szantażysta nie był już w stanie zagrozić mu, że potraktuje to jako położenie króla, nie dawało gwarancji, że dotrą na czas. Broni palnej nie posiadał. Nie dlatego, że był jej ideowym przeciwnikiem, po prostu uważał, że nie jest mu potrzebna. Teraz gorzko żałował tej oceny. Pozostawało zabarykadować się w domu, z kijem bejsbolowym pod ręką. Chociaż nie mieli specjalnego panic room, parę filmów pokazywało, że takie prowizoryczne blokady były skuteczne. A co jeśli…? Zmroziło go. Co jeśli bandyta schował się na przykład w piwnicy? Muszę iść do toalety. Przeciwnik wykonał najpierw ruch, przesuwając wieżę, a dopiero potem odpisał, wykorzystując na to czas Snidera, a nie swój. Jeśli musisz, to idź. Ale telefon zostaje tutaj. A jeśli chcesz zadzwonić z komórki małej, to dzisiaj ją zgubiła. Wstał sprzed komputera, nie patrząc, że biegnie jego czas do namysłu, i popędził do piwnicy. Pusto. Na wszelki wypadek zamknął drzwi na klucz. Oparł się o nie, ciężko dysząc, i wtedy uświadomił sobie dwie rzeczy. Tamten nie bał się, że Snider go tu znajdzie, bał się tylko telefonu na policję, czyli nie ukrył się w domu. A skoro kazał zostawić komórkę w pokoju, gdzie indziej nie mógł go obserwować, czyli najprawdopodobniej zamontował tylko jedną kamerę. Obszedł dla pewności cały dom, zamykając wszędzie okna. Odkrył, że w drzwiach wejściowych został przekręcony zamek, czyli Lyla wróciła już z ogrodu. Znalazł ją w kuchni przy stole. – Głodna jestem, kiedy będzie kolacja? – Zrób sobie sama coś do zjedzenia. Wypadła mi ważna rzecz, której nie mogę odłożyć. Dziewczynka chciała jeszcze coś powiedzieć, ale już jej nie słuchał, musiał wracać do gry. Pokrzepiony swoimi ustaleniami, że przy ewentualnej porażce bezpośrednie niebezpieczeństwo mu nie grozi, zaczął zyskiwać niewielką przewagę pozycyjną. Był nawet bliski zdobycia wieży za gońca, a strata jakości stawiałaby czarne w niezwykle trudnej sytuacji, jednak udało im się wybronić. I od tego momentu karta się odwróciła. Jakby ta skuteczna obrona zdeprymowała atakującego, a uskrzydliła defensora. Nie był to nagły zwrot, przeciwnie, czarne mozolnie zniwelowały przewagę białych i z dużym trudem zaczęły budować własną. Także dlatego, że z niewiadomego powodu unikały wymian, nawet tych dla siebie korzystnych. Ale w końcu ją zbudowały i wtedy Snider z przerażeniem spostrzegł, że znalazł się w przegranej pozycji mimo materialnej równowagi. Uchwycił się tej myśli, że dopóki nie ma piona czy figury mniej, jest szansa na remis. Na turnieju by się poddał, mając zaufanie do umiejętności przeciwnika, że zrealizuje uzyskaną przewagę, ale na turniejach nie karano śmiercią za porażkę. Tu musiał do końca liczyć na szkolny błąd rywala. Dlatego nie zdecydował się też na poddanie partii, kiedy stracił jednego piona za darmo, a zaraz potem drugiego. Chował króla za szańcem swoich bierek tak długo, jak się dało. Ale szachy to nie warcaby, król może okazać się bezbronny, nawet jeśli ma liczną obstawę. Szach mat. Nie żyjesz.
Dokończenie opowiadania za tydzień.

Poza „Fair play” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Perfekcjonista” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 23, 2016 08:45

September 19, 2016

Siejemy ziemniaki, czyli jak oddawałem bubla

Fatalnie przetłumaczonego „Marsjanina” Andy’ego Weira postanowiłem zareklamować. Od dawna głoszę tezę, że książka jest takim samym produktem jak każdy inny i jeśli jest wadliwa, powinna podlegać reklamacji. Przy czym przez wadliwość należy rozumieć nie tylko usterki technicznie, jak na przykład niezadrukowane strony, ale również niezachowanie wydawniczych standardów, czyli właśnie złe tłumaczenie albo brak redakcji. Jest oczywistym, że nie mogę reklamować powieści dlatego, że wydawca zapowiadał ciekawą, a mnie znudziła, bo to kwestia subiektywnego odbioru, ale w mojej opinii prawo zezwala mi na reklamowanie powieści, w której jest cała masa błędów ortograficznych, gdyż można je ustalić i policzyć. Ponieważ jednak zwracania źle przetłumaczonych czy źle zredagowanych książek się nie praktykuje, byłem ciekaw, czy mi się to uda.

„Marsjanina” zakupiłem w wersji elektronicznej w Publio i w wersji papierowej w Empiku. Z książką z Empiku był ten problem, że procedura reklamacyjna wymagała odesłania jej do sklepu, a ja nie chciałem się tej książki pozbywać, gdyż miałem w niej pozaznaczane błędy w tłumaczeniu. Z reklamacją mailową zwróciłem się więc tylko do Muzy (gdzie zażądałem zwrotu pieniędzy za obie wersje) i do Publio. Nie chciałem oczywiście wycyganić podwójnego zwrotu, byłem ciekaw, kto i w jaki sposób zareaguje. Muza w ramach poszanowania klienta mnie olała, Publio odpisało mi natychmiast, że reklamację przekazuje do wydawnictwa Akurat (bo to Akurat wydało „Marsjanina”, Akurat jest imprintem Muzy, ja pisałem do Muzy dlatego, że e-maila Akurat nigdzie nie znalazłem, natomiast w książce były dane adresowe Muzy).

W kolejnym mailu Publio przekazało mi odpowiedź redaktora naczelnego Akurat Arkadiusza Nakoniecznika, która brzmiała: „Dziękuję za uwagi dotyczące przekładu książki. Z przykrością muszę przyznać, że w ogromnej większości są całkowicie uzasadnione”. Jednocześnie samo uchyliło się od odpowiedzialności: „Księgarnia Publio w której nabył Pan publikację jest jedynie dystrybutorem. I podobnie jak inni sprzedawcy na rynku książki, nie ponosi odpowiedzialności za treść merytoryczną poszczególnych pozycji. / Dokładamy najwyższej staranności, aby pliki były przygotowane poprawnie od strony technicznej. / Jednak za stronę edytorską ponosi odpowiedzialność wydawca”.

Było mi oczywiście wszystko jedno, czy pieniądze zwróci mi księgarnia (sprzedawca), czy wydawca (producent). Ponieważ jednak wydawca, chociaż przyznawał mi rację, że tłumaczenie jest źle wykonane, nie deklarował zwrotu pieniędzy, a adresu mailowego do Akurat nadal nie miałem, napisałem do Publio, że od odpowiedzialności uchyla się bezprawnie:

Zgodnie z prawem sprzedawca ponosi odpowiedzialność z tytułu rękojmi „w sytuacji, gdy rzecz sprzedana ma wadę fizyczną lub prawną. Wada fizyczna polega na niezgodności rzeczy sprzedanej z umową. W szczególności wada fizyczna występuje w sytuacji, gdy rzecz:
1) nie ma właściwości, które rzecz tego rodzaju powinna mieć ze względu na cel w umowie oznaczony albo wynikający z okoliczności lub przeznaczenia” (cytat za Miejskim Rzecznikiem Konsumentów z Poznania).
To, że rzecz (książka) nie ma właściwości, które powinna mieć (powinna być przetłumaczona na poziomie przyjętym przy publikacji tego rodzaju utworów w formie książkowej), wydawca niżej przyznaje, więc ta kwestia jest poza dyskusją.
Państwo sprzedają książki, a książki to również, a może przede wszystkim, warstwa edytorska. Twierdzenie, że odpowiada za nią wyłącznie wydawca (producent), a księgarnia (sprzedawca) nie, jest w świetle powyższej opinii nieuprawnione.

Na to przywołanie przepisów (art. 556 kodeksu cywilnego) Publio zastosowało taktykę „spierdalaj, kliencie”, czyli w ogóle nie raczyło mi odpowiedzieć. Smaczku owemu podejściu do klienta dodaje fakt, że nie ma takiej firmy jak Publio, jest to tylko nazwa księgarni prowadzonej przez spółkę Agora S.A. Tę samą, która wydaje „Gazetę Wyborczą”, gdzie dzień w dzień lecą (słuszne) gromy na PiS, że nie podporządkowuje się bezwzględnie prawu. Czyli PiS nie może sobie uznawać, że jakichś przepisów nie będzie przestrzegało, a Publio najwyraźniej tak. Jak się ten gość nazywał, który analizował, kiedy kradzież krów jest dobra, a kiedy zła?

W tej sytuacji wysłałem pismo z żądaniem zwrotu pieniędzy listem poleconym do wydawnictwa Akurat. Tym razem Arkadiusz Nakoniecznik uznał, że mnie zignoruje. Przypomnę, wcześniej przyznał, że sprzedał mi bubla. Swego czasu kupiłem na Allegro od jakiegoś szemranego biznesmena chińskie badziewie. Badziewie nie działało, więc je zareklamowałem. Szemrany biznesmen nie chciał uznać reklamacji, twierdząc, że badziewie działa, tylko ja nie potrafię go obsługiwać. Dostrzegają państwo różnicę? Szemrany biznesmen nie był tak bezczelny jak kulturalny redaktor naczelny książkowego wydawnictwa, by przyjąć postawę „no tak, nie działa, a ja ci nie oddam kasy i co mi zrobisz?”.

Zrobiłem to, że napisałem do miejskiego rzecznika konsumentów z prośbą o interwencję. Bardzo szybko odezwała się do mnie miła urzędniczka (sprawa tyle się ciągnęła z mojej winy, bo po wysłaniu poleconego do Akurat nie miałem czasu, by do tego wrócić). Dowiedziałem się od niej, że odpowiedzialność za wadliwy produkt ponosi wyłącznie sprzedawca, który z kolei może później dochodzić zwrotu pieniędzy od producenta. Czyli ona nie ma podstaw prawnych, by interweniować w wydawnictwie, może się jedynie zwrócić do księgarni, a ponieważ w Empiku nie złożyłem reklamacji, tylko do Publio. I tak zrobiła. Sprokurowała bardzo ładne pisemko, którego kopię mi przesłała. Jaki był efekt? Ano taki:

Victoria, proszę państwa! Można zareklamować książkę z tego powodu, że została źle przetłumaczona, i dostać za nią zwrot pieniędzy.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 19, 2016 00:30

September 16, 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (6)

Paweł Pollak

PERFEKCJONISTA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 2 (ostatni)


Poprzedni odcinek – Co?! – Chcę rozwodu. – Dlaczego?! – Bo cię nie kocham. – Co to za powód? Przez chwilę rozważał, czy sięgnąć po ten argument, i uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie. Nie był jednym z tych mężów, którzy znajdowali sobie kochankę, ale musieli ukrywać ją przed żoną, bo tak naprawdę nie chcieli niczego w swoim małżeństwie zmieniać. – Mam zamiar ożenić się z inną. – Co?! Z kim?! – Nieważne. – Co nieważne?! Jakaś szmata rozbija mi udane małżeństwo, a ty mi mówisz, że nieważne, co to za szmata?! Pomyślał, że gdyby nie zadzwonił do Samanthy, nigdy by się nie dowiedział, że stanowili z Eleanore udane małżeństwo. – Bo jest to bez znaczenia. – A co ona takiego ma, czego ja nie mam?! W duchu poczynił złośliwe spostrzeżenie, że długo by wymieniać, a zacząć trzeba by było od pytania odwrotnego, czego Samantha nie miała: masy kilogramów. Po namyśle powiedział jednak: – Interesuje się mną. I tym, co robię. Kiedy pokazałem jej moje modele, zaciekawiły ją, posłu… – Co?! Ta dziwka była w moim domu?! Jak śmiesz ją tu przyprowadzać? Nie dostaniesz żadnego rozwodu, wybij to sobie z głowy! Jeśli chcesz, możesz z gołą dupą wynieść się w tej chwili do tej kurwy, ale wiedz, że wniosę o takie alimenty, że się do końca życia nie wypłacisz, domu ci też nie dam, a ta zdzira niech uważa, żeby mi nie weszła pod oczy, bo ją zatłukę. Poczekaj zresztą, nie będziesz się gził z jakąś szmatą i narażał mnie na pośmiewisko, już ja o to zadbam! Przez następne dni nie wiedział, co ma począć. Takiego rozwoju wypadków nie przewidział. Największą trudność stanowiło dla niego zebranie się na odwagę, by odbyć tę rozmowę. Przymierzał się do niej kilka razy i tchórzył. Wydawało mu się, że kiedy pokona barierę własnego strachu, reszta pójdzie już gładko. Owszem, spodziewał się krzyków, płaczu, żalów, ale nie odmowy. W ogóle nie pomyślał, że taka odmowa jest możliwa: jedna strona chce się rozwieść, druga przecież siłą jej nie zatrzyma. I zatrzymać rzeczywiście go nie mogła, ale zatruć mu życie, uczynić z rozwodu piekło zdecydowanie tak. Cień Eleanore będzie nad nim wisiał, niszcząc urok chwil spędzanych z Samanthą, pieniądze, zamiast na prezenty dla ukochanej, na wspólne wyjazdy, będą szły na adwokatów. I powoli dojrzewała w nim myśl, że problem da się rozwiązać inaczej. Skoro ponownie ożenić się może tylko rozwodnik albo wdowiec, a rozwód nie wchodzi w grę… Myśl, którą najpierw odrzucił jako absurdalną. Ale wróciła. Przy pierwszym powrocie spotkał ją ten sam los. Ale przy drugim zaczął się łamać, rozważać za i przeciw. Argumentów przeciw było więcej, brzmiały rozsądniej, obaliły te za. Nie na długo jednak. Bo myśl nie dawała się odepchnąć i za każdym razem jakby przedstawiał ją ktoś bardziej przekonujący, lepiej zorientowany, bieglejszy w sztuce dyskusji. I w końcu pytanie brzmiało nie „czy”, tylko „jak”. Szukając na nie odpowiedzi, podsłuchał rozmowę telefoniczną Eleanore z jakąś jej powiernicą. – Skurwysyn znalazł sobie dziwkę. I wyobraź sobie, że sprowadził ją do nas do domu. Nie, chyba się tu nie gzili, jeszcze by tego brakowało, pokazywał jej te swoje łajby i dlatego, że chciała to badziewie oglądać, postanowił się z nią, kretyn, ożenić. Ale po moim trupie, a te jego łajby to mu porozbijam. – Co ty, ukatrupiłby mnie na miejscu, on je kocha nawet chyba bardziej niż tę dziwkę. Nie, we wtorek, kiedy niby będę na spotkaniu w parafii, wie, że od lat żadnego nie opuściłam, ale zostanę w domu, porozwalam wszystko, jakby było włamanie, i te jego cholerne łajby też. Nie tylko wiedział, jak ma ją zabić, lecz także nabrał przekonania, że powziął jedyną słuszną decyzję. Szykując pułapkę, starał się przewidzieć pytania policji i przygotowywał sobie odpowiedzi. Doszedł do wniosku, że tak długo, jak się da, najlepiej mówić prawdę. – Nie, niestety, nasze małżeństwo się nie ułożyło, miałem kochankę i chciałem się rozwieść. Nie, żona nie zgadzała się na rozwód, ale uważałem, że przekonanie jej to tylko kwestia czasu. Co by jej dało, że siedziałbym w domu, myśląc o innej? Zresztą wcale mnie nie kochała, zwyczajnie przyzwyczaiła się, że jestem, ale przecież ciągle na mnie wyklinała. Nie, nie wiem, dlaczego zeszła do garażu, nigdy tu nie przychodziła, to było moje królestwo, a tak w ogóle powinna być o tej porze na spotkaniu w parafii, opuszczała je tylko wtedy, gdy chorowała, to bardzo dziwne, że tam nie poszła. Może to ma jakiś związek z jej śmiercią? Bo rzeczywiście doprowadziłem prąd do tego modelu, ale przecież nie pod takim napięciem. Chciałem te statki trochę ożywić, wie pan, oświetlenie, działające wyrzutnie rakiet, takie bajery, żeby było zabawniej, jak komuś będę pokazywał kolekcję, bo niektórych ona nudziła. Eleanore właśnie uważała, że moje modele są nudne, nigdy ich nie oglądała ani nie dotykała, możecie sprawdzić, że na żadnych nie ma jej odcisków palców, a są właśnie na przykład odciski palców mojej dziewczyny. Więc to jest bardzo dziwne, może ten włamywacz ją zmusił, żeby zeszła na dół, zwiększył napięcie i kazał jej wziąć statek do ręki. Możliwość oskarżenia nieistniejącego włamywacza zależała od tego, czy Eleanore najpierw zamierzała porozbijać sprzęty, czy jego kolekcję. Bo jeśli kolekcję, to miał problem. Brakło potencjalnego sprawcy. Co gorsza, prawdopodobieństwo, że zacznie od statków, było większe: modele uosabiały porzucającego ją męża i jako takie skupiały na sobie jej wściekłość. Pewnie dopiero później weźmie się za pozorowanie włamania. To co? Twierdzić, że napięcie wzrosło wskutek wadliwego podłączenia? Po namyśle odrzucił takie rozwiązanie. Z dwóch powodów: po pierwsze, wszystko w nim się sprzeciwiało, żeby ogłaszać, że coś zrobił źle, skoro zawsze robił dobrze, a po drugie – i to przesądziło – mógłby zostać oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci. Wyrok wprawdzie dużo niższy niż za zabójstwo, ale też mu się nie uśmiechał. Przez parę minut szukał sposobu, jak pokierować jej zachowaniem, żeby zaczęła od sprzętów, ale musiał przyznać – o czym z góry wiedział – że nie dysponuje takimi możliwościami. Uświadomił sobie jednak, że nic by mu to nie dało. Policja natychmiast rozpoznałaby, że włamanie zostało sfingowane. Eleanore nie była zawodowym złodziejem, poza tym nie planowała oszukać policji, tylko jego. Przewróciłaby pewnie parę krzeseł i rozbiła jakiś wazon. A przy sfingowanym włamaniu on stałby się pierwszym podejrzanym. Nie, nie stałby się, miał zaplanowane na cały ten dzień żelazne alibi. Czyli zostałoby przy tym, że włamanie upozorowała Eleanore. Tylko po co? Musiał mieć jakieś wyjaśnienie na wypadek, gdyby mimo wszystko zaczęła od sprzętów. Żeby go wrobić, zemścić się na mężu, który postanowił ją rzucić. Oczywiście nie z myślą, żeby oskarżyć go o włamanie, to nie miałoby sensu. Ale wszystko wskazuje na to, że później popełniła samobójstwo. Samobójstwo mające wyglądać na morderstwo. A mordercą miał być jej mąż, który nieudolnie usiłował zrzucić winę na włamywacza. Chciała się na nim zemścić, posyłając go za kratki. Tak, ta teoria idealnie się nadawała, trzymała się kupy, także kiedy „włamywacza” nie było. – Czy umiała się obchodzić z prądem? Oczywiście, że tak, nieraz pokazywałem jej, jak to funkcjonuje, człowiek lubi się dzielić swoją wiedzą z innymi. Kiedy wszystkie modele były pod napięciem – później miał zamiar zdemontować instalację, zostawiając ją tylko przy tym, który Eleanore chwyci jako pierwszy, żeby walnąć nim o podłogę (na tę myśl aż się w nim zagotowało) – zainstalował kamerkę, żeby mieć podgląd na to, co się wydarzy, i przygotował radiowy wyłącznik napięcia. Nie widział potrzeby, by kiedy Eleanore padnie trupem, dalej ją smażyć. Uważał się za porządnego człowieka, okoliczności zmusiły go do zabójstwa, ale to nie oznaczało, że musiał zachowywać się jak jakiś perwersyjny sadysta i znęcać nad zwłokami swojej ofiary. * W Cheers zajął miejsce przy stoliku, dziękując Bogu, że nie jest Normanem Petersonem. Był to klient, który zawsze siadał na tym samym stołku przy barze, zdarzało mu się nawet wypraszać innych gości, i w jego przypadku barman zwróciłby uwagę na nietypowe zachowanie. – Piwo? – Piwo. I – podniósł głos, rozglądając się po lokalu, na szczęście było jeszcze w miarę pusto – runda dla wszystkich. Skończyłem dziś duży remont! Chóralne podziękowanie nie zabrzmiało zbyt chóralnie właśnie ze względu na małą liczbę gości, ale to powinno wystarczyć, by zapamiętano, że o tej porze przesiadywał w barze i nie mógł mieć nic wspólnego ze śmiercią swojej żony. Liczył zwłaszcza na Petersona. Norm, pijący zwykle na kredyt (bar prowadził mu nawet osobny zeszyt, którego grubość była legendarna), pozostawiał we wdzięcznej pamięci każdego, kto zechciał postawić mu piwo. Rozłożył netbooka, przekręcił go lekko w stronę ściany, by nikt przypadkiem nie rzucił okiem na ekran, a po uzyskaniu połączenia z internetem wszedł na stronę, gdzie wyświetlał się obraz z kamery w garażu. – Serfujesz sobie? – zapytał barman, stawiając na podkładce pełny kufel. Podniósł niespokojnie wzrok, ale z miny barmana wywnioskował, że ten szuka po prostu tematu do pogawędki. – Ano trochę. – Muszę pogonić moje dzieciaki, żeby nie grały tyle na komputerze, ja to biegałem po podwórku, a one ciągle wgapione w monitor. – Pewnie, że to niezdrowe. Przepraszam – odebrał dzwoniącą komórkę. – Tak, kotku? – Hej, wiem, że mieliśmy się dzisiaj nie spotykać, ale strasznie za tobą tęsknię. Gdzie jesteś? – W domu – musiał skłamać, do baru pewnie chciałaby przyjść. – Aha. Szkoda. Myślałam, że jednak będziemy mogli się zobaczyć. – Dzisiaj za nic nie dam rady, ale – postanowił osłodzić jej rozłąkę – pracuję właśnie nad tym, żebyśmy mogli spotykać się częściej, a właściwie być ze sobą cały czas. – Uświadomił sobie z lekką zgrozą, że powiedział prawdę, kłamstwo dopiero miało paść: – Oświadczyłem Eleanore, że chcę rozwodu, i teraz wypełniam papiery. Musiał ją mocno zaskoczyć, bo nic nie powiedziała. Dodał więc: – To dlatego nie chciałem się spotkać. Wiedziałem, że czeka mnie ciężka przeprawa i będę nie w sosie. – O rany, to mi rzeczywiście wynagrodziłeś… Jestem taka szczęśliwa! Nie było to pytanie na telefon, ale po jej słowach wypadło z niego, zanim zdążył ugryźć się w język: – Wyjdziesz za mnie? Po drugiej stronie zapadła cisza i już się przestraszył, że ją zniechęcił, nie dbając o stosowną oprawę oświadczyn, jednak okazało się, że Samantha zamilkła z innego powodu: – Na razie nie mogę. Mam przecież żałobę. Ale za dziesięć miesięcy chętnie wysłucham tego pytania jeszcze raz. Nie za dziesięć, pomyślał. Za dwanaście. Bo ja też będę miał żałobę. Spojrzał na ekran, ale w garażu nadal nic się nie działo. Dopiero kiedy wypił całe piwo – a pił bardzo wolno, musiał dzisiaj zachować jasny umysł – dostrzegł ruch. Tyle że ze złej strony. Eleanore powinna wejść drzwiami prowadzącymi na górę, tymczasem wchodziła od podjazdu. Owszem, wiedziała, że klucz od drzwiczek w bramie leży pod kamieniem, ale po co miałaby chodzić dookoła? Zanim zdołał znaleźć odpowiedź na to pytanie, zobaczył, że wchodzącą nie jest Eleanore, tylko Samantha. Zmroziło go. Co ona tam robiła? W tym momencie odebrał SMS-a. Sygnał powiedział mu, że od Samanthy. Nerwowo złapał aparat. „Jestem w garażu. Po tym, co mi powiedziałeś, nie mogłam się powstrzymać, żeby do ciebie nie przyjść. Kocham cię”. Podświetlił opcję „oddzwoń”, żeby ją ostrzec, kazać jej uciekać, bo Eleanore nie dość, że tego wtorku jest w domu, to jeszcze ma zamiar zejść do garażu, kiedy uświadomił sobie, że Samancie grozi znacznie poważniejsze niebezpieczeństwo niż furia jego żony. Chwycił za nadajnik radiowy, żeby wyłączyć napięcie. Przełącznik gładko się przesunął, ale kontrolna dioda nie zgasła. Co, u licha? Trzęsącymi się rękami zsunął pokrywkę i zamarł. Przez dziesięć sekund nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: źle połączył kable. Dziesięć zgubnych sekund. Bo kiedy ponownie sięgnął po komórkę, by ostrzec Samanthę, żeby za nic w świecie nie dotykała żadnego z modeli, druga dioda powiedziała mu, że natężenie prądu wzrosło do tysiąca dwustu miliamperów. Nie musiał sprawdzać na ekranie, żeby wiedzieć, przez czyje ciało ten prąd przepłynął.

Poza „Perfekcjonistą” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 16, 2016 08:45

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.