Paweł Pollak's Blog, page 4
September 12, 2016
Przeczytaj moją książkę, bo inaczej mnie zabiją
Mariusz Zielke udostępnił bezpłatnie swój najnowszy kryminał pt. „Dla niej wszystko”. Informacja do mnie dotarła i mnie nie zainteresowała. Nie jestem czytelnikiem Zielkego, a nie ściągam sobie książek tylko dlatego, że są za darmo. Nagle jednak sprawa zrobiła się głośna, wszyscy o niej piszą i proszą, żeby powieść pobierać, bo w ten sposób ocali się wolność słowa, tyłek autora i da prztyczka w nos łobuzom. Ponieważ ciągle domagam się prawdziwej wolności słowa, jako autor może kiedyś sam poproszę o ratowanie tyłka, a łobuzów nie lubię, wszedłem na stronę, na której Zielke opisuje dzieje powstania i opublikowania rzeczonego kryminału.
Mój wzrok najpierw przykuło hasło na okładce POWIEŚĆ ZAKAZANA – NIGDY NIE UKAŻE SIĘ OFICJALNIE. I poczułem do Zielkego pewną niechęć, bo bardzo nie lubię, jak się obraża moją inteligencję. O ile mi wiadomo, zarówno cenzura, jak i drugi obieg to już w Polsce odległa przeszłość. Może też nieodległa przyszłość, ale jak na razie PiS poza telewizją publiczną cenzury jeszcze nie wprowadził.

Czytam dalej i dowiaduję się, że to „historia niemal jak z pierwszego tomu Millennium Stiega Larssona”. „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet” przeczytałem dopiero niedawno, więc mam książkę świeżo w pamięci, ale poza zleceniem od milionera nie widzę żadnej paraleli między losami Blomkvista a Zielkego. Widzę za to, że porównanie do „Millennium”, nazwiska Larsson i Salander przyciągają uwagę. Jeszcze bardziej sceptyczny się robię, kiedy czytam „To nie jest dmuchana marketingowo opowiastka cwaniaka, który sprzedaje naiwnym swoje książki”. Na taką wygląda, ale wystarczy napisać, że to złudne wrażenie, i naiwni uwierzą? Ale patrzę, że jest rubryka „Szczegóły”. W porządku, czyli to był ogólny opis, konkrety będą dalej, klikam na link w przekonaniu, że w „Szczegółach” znajdę fakty, dowody, że to prawdziwa historia, a nie marketingowa sztuczka. Nie muszą być to przecież dowody do obrony w sądzie, zwykle z informacji, które autor przedstawia, dość łatwo zorientować się, czy pisze o prawdziwych wydarzeniach. Tyle że w „Szczegółach” faktów i konkretów jak na lekarstwo, za to dużo egzaltacji i gołosłowne zapewnienia „wszystko, co tu napisałem jest prawdą” i „wszystko, o czym piszę, mogę udowodnić”.
A sama historia taka, że z całym szacunkiem, ale uczniowie piątej klasy podstawówki potrafią lepiej wciskać kit (wiem, bo uczyłem).
We wrześniu 2015 r. bogaty biznesmen (posiadający własne wydawnictwo) zamówił u mnie powieść, która m.in. opisywałaby sprawę ataku bandytów na niego i porwania członka jego rodziny.
Milioner posiadający wydawnictwo, któremu porwano członka rodziny. Czy taka sprawa nie powinna wzbudzić zainteresowania mediów? Szukam i z opisywanych porwań nie znajduję nic, co by tutaj pasowało. Nie wzbudziła czy zaistniała jedynie w głowie Zielkego? Z recenzji autorki bloga Kag in the books (która, jako jedna z nielicznych, nie dała sobie wcisnąć kitu, szacunek) wynika, że autor skupia się na sprawie zaginięcia Iwony Wieczorek, a z tego, co wiem, żaden milioner wydawca się tam nie przewijał.
W 11 miesięcy stworzyłem powieść kryminalną, która bardzo podobała się pierwszym jej recenzentom i wydawcy. I wtedy prawnik biznesmena zaproponował mi umowę, która umożliwiłaby wydawcy przetrzymanie pierwszego wydania tej powieści przez 25 lat (a umawialiśmy się na wydanie w listopadzie 2016).
„Zaproponował umowę”, a nie „zmianę umowy”, czyli umowy nie było. A zatem Zielke oczekuje, że uwierzymy, że bogaci biznesmeni i doświadczeni autorzy, to są tacy ludzie, którzy pokładają zaufanie w umowach ustnych, bo w ciągu swoich karier przekonali się, że kontrahenci są bardzo uczciwi, a pisemne umowy zbędne. Pan biznesmen na słowo uwierzył pisarzowi, że ten mu książkę napisze, i uznał zabezpieczenie swoich interesów za niepotrzebne, a pan autor nie widział przeszkód, by poświęcić blisko rok pracy, nie mając żadnej gwarancji, że ktokolwiek mu za nią zapłaci.
Nie zgodziłem się i wtedy zaczęła się moja katorga. Błagalnymi mailami doprowadziłem do telefonicznej "ugody", na mocy której biznesmen m.in. zgadzał się, żebym swoją powieść wydał w Czarnej Owcy.
Nie było umowy, to co biznesmen miał do gadania, gdzie książka może się ukazać? To po pierwsze. A po drugie, biznesmen chce zablokować książkę na ćwierć wieku, ale zgadza się, żeby opublikowało ją inne wydawnictwo, bo go autor błagał? Bo, jak wiadomo, w biznesie do milionów dochodzą ludzie, którzy podejmują decyzje, kierując się litością, a nie własnym interesem. Biznesmen był pijany, kiedy wyrażał tę zgodę, czy Zielke, kiedy wymyślał tę bajeczkę?
Podpisałem umowę z tym wydawcą, bo książka mu się podobała. Po kilku dniach biznesmen wystąpił do mnie z niezrozumiałymi żądaniami (takich zmian w książce, że praktycznie musiałbym ją napisać od nowa oraz częściowego zwrotu pobranych za napisanie książki zaliczek, które wydałem na bieżące potrzeby). Nie miałem pieniędzy, by mu oddać zaliczki, musiałem więc zerwać umowę z Czarną Owcą.
Aha. Czyli biznesmen zgodził się, żeby Zielke wydał książkę w Czarnej Owcy, ale nie zażądał zwrotu zaliczek, które zapłacił za napisanie tej książki. Najwyraźniej człowiek o złotym sercu, który po prostu postanowił zasponsorować Zielkego. Czego zresztą można było się spodziewać, skoro wypłacał te zaliczki na gębę bez żadnej umowy. Następnie biznesmenowi się odwidziało i zażądał zmian w książce, do której z pewnością nie miał już żadnych praw, no bo skoro Zielke podpisał umowę z Czarną Owcą, to musiał w niej złożyć oświadczenie, że jest wyłącznym dysponentem praw do tekstu. Czyli jedno z dwojga: albo Zielke złożył fałszywe oświadczenie w tej umowie, albo mydli nam teraz oczy.
Powstaje też pytanie, dlaczego Zielke nie oddał biznesmenowi kasy z zaliczki od Czarnej Owcy. Z pewnością nie zdążył jeszcze wydać jej „na bieżące potrzeby”, bo Czarna Owca (ani żadne inne wydawnictwo) nie wypłaca zaliczki w terminie kilku dni od podpisania umowy.
Biznesmen nie ma żadnych praw do książki, nie ma pisemnej umowy, a jeśli nawet przyjmiemy, że ustalenia ustnej da się udowodnić, to najpierw było ustne zamówienie, a potem ustna rezygnacja z tego zamówienia (zgoda na wydanie w Czarnej Owcy), ale autor jest zmuszony przekazać książkę biznesmenowi, za to pisemną umowę z wydawnictwem to może sobie tak po prostu bez żadnych konsekwencji zerwać. No ludzie, kto tu kogo ma za idiotę?
Zrobiłem to i przekazałem mu powieść do wydania.
Z tymi zmianami czy bez?
Wtedy jego prawnik napisał, że już nie jest zainteresowany wydaniem powieści i że ja nie mogę jej nigdzie indziej wydać. (…) Próbują zablokować książkę sądownie, wydzwaniają do mojego wydawcy.
Czyli do kogo, bo już się pogubiłem? I jeśli prawnik miał podstawy, by zakazywać Zielce publikowania powieści, to jak to się stało, że autor opublikował ją w internecie? Przecież z prawnego punktu widzenia taka samodzielna publikacja niczym nie różni się od publikacji w wydawnictwie.
Próbują zablokować książkę sądownie (…) Jak tylko dostanę pozew, to go pokażę, że to nie ściema.
Dobre. Próbują zablokować książkę sądownie, ale nie wnieśli jeszcze pozwu, który autor mógłby pokazać jako dowód, że nie plecie jak Piekarski na mękach. Czy też Zielke dostał pismo przedsądowe wzywające go do spełnienia roszczeń i na tej podstawie zakłada, że zostanie wniesiony pozew? Skoro tak, to dlaczego nie pokaże tego pisma na dowód, że „to nie ściema”? Skoro może pokazać pozew, to tym bardziej może pokazać to pismo.
I czego ten rzekomy pozew dotyczy? Naruszenia dóbr osobistych? Czyich, skoro, jak zapewnia autor: „Bardzo wyraźnie zaznaczam, że nikogo prawdziwego nie opisywałem. Wszystkie postaci zmyśliłem”? A jeśli to nie te zmyślone postaci domagają się zabezpieczenia powództwa o ochronę dóbr osobistych przez zakaz publikowania książki (nawiasem mówiąc, bardzo wątpliwe, by sąd się na to zgodził), to w trybie jakich przepisów książka miałaby zostać sądownie zablokowana?
Jak ja widzę całą sytuację (oczywiście to tylko spekulacje, które opieram na swoim doświadczeniu)? Moim zdaniem Zielke normalnie napisał kolejną książkę dla Czarnej Owcy, w której regularnie publikuje. O coś się jednak z wydawnictwem pokłócił, domyślam się, że zażądał znacznie większych nakładów na promocję, a wydawnictwo odmówiło. Wtedy postanowił im pokazać, ile egzemplarzy może przy odpowiednim szumie zejść i ile stracili na tym, że nie chcieli włożyć kasy w reklamę. Pogłówkował i wyszło mu, że polski naród durny naród, wierzy bez żadnych dowodów czy wbrew dowodom w zamach w Smoleńsku, bez niczego łyknie dyrdymały o „bardzo niebezpiecznych ludziach, których interesy w jakiś sposób naruszył powieścią”. A czy może być lepszy wabik niż pisarz, za którego plecami czają się potencjalni zabójcy? „Potrzebuję pomocy w nagłośnieniu tematu, bo wtedy ci ludzie (…) będą bali się działać pozaprawnie”. Innymi słowy, jak napiszecie o mojej książce, to mnie nie pobiją ani nie zabiją. Kto może się oprzeć na takiemu wezwaniu? A Zielke, śledząc, jak informacja o jego książce się rozprzestrzenia i jak rośnie liczba pobrań, zapewne zaciera ręce i zaśmiewa się w kułak.
Żeby była jasność. Nie oceniam negatywnie akcji Zielkego. Nie robi nic złego czy nagannego. Dostosował się do czytelników, z których każdy, owszem, deklaruje, że chce dobrych książek, ale sięga niemal wyłącznie po autorów robiących wokół siebie szum. Sprawę Zielkego omówiły serwis Booklips i Polskie Radio. Pierwszy z definicji pisze o książkach, drugie ma misję publiczną polegającą na promowaniu kultury. Czy Zielke mógłby liczyć na ich zainteresowanie, gdyby zwyczajnie wydał dobrą powieść? Nie miałby na to najmniejszych szans. To nie Zielke jest hipokrytą, są nim odbiorcy i dziennikarze, których powieść bez sensacyjnej otoczki nie interesuje. A nie ma takiego przykazania, że reklamowa historyjka sprzedająca książkę ma być prawdziwa. Co oceniam negatywnie, to bezmyślność, naiwność i całkowity bezkrytycyzm tych, którzy tę jego nietrzymającą się kupy i niepopartą żadnymi dowodami historię cytują z pełnym przekonaniem, że to cała i święta prawda.
PS. Poczytałem sobie trochę o okolicznościach wydania pierwszej powieści Zielkego i wychodzi mi na to, że ma on para… bogatą wyobraźnię, naprawdę wierzy, że ktoś próbuje blokować jego twórczość, podczas gdy te demaskatorskie książki zdemaskowanym latają koło pióra. Ale to też dobrze, pisarz powinien mieć bogatą wyobraźnię.
September 9, 2016
Czarna wdowa – w odcinkach (5)
Paweł Pollak
PERFEKCJONISTA
ze zbioru „Czarna wdowa”
odc. 1

– Pomógłbyś mi z tym, Donnie? Barman z rozpaczą patrzył na tworzącą się na podłodze kałużę. Chudy mężczyzna przechylił się przez bar. – Pewnie uszczelka puściła. – Raptem miesiąc temu naprawiali! – To czemu zlecasz fuszerom, zamiast od razu zwrócić się do fachowca? Czy po mnie kiedykolwiek trzeba było poprawiać? – Głupio mi cię wykorzystywać. Nie chcesz pieniędzy, a piwo za taką robotę to trochę mało. – Weź przestań. Ten bar to mój drugi dom, a teraz właściwie już pierwszy. W domu żona też mi nigdy nie płaciła za naprawy. Choć powinna, dodał z goryczą w duchu. Ale nie pieniędzmi. – Zobaczmy, co tam spaprali. – Poderwał się energicznie ze stołka, żeby odgonić przykre myśli o swoim małżeństwie. Sięgnął po torbę z narzędziami – jak zwykle wstąpił do Cheers zaraz po pracy, do domu bynajmniej mu się nie śpieszyło. Uszczelka nie sparciała – po tak krótkim czasie było to niemożliwe – tylko rzeczywiście została niechlujnie założona. Ręce takim obcinać, pomyślał, a nie do rur dopuszczać.– Gotowe. – Podniósł się z podłogi. – Już? – zdziwił się barman. – Drobnostka. Nawet to piwo będzie za dużo. – Nie przesadzaj. Tyle, ile mi tu zrobiłeś: elektryka, hydraulika, stolarka. Już nawet nie chodzi o zaoszczędzoną kasę, ale jak ty zrobisz, to trzyma latami, a tych łobuzów muszę wołać najdalej po paru miesiącach. Oczywiście do niczego się nie poczuwają: nowa naprawa, nowa kasa. Może właściwe nastawienie, pomyślał z goryczą. Co ja mam ze swojej solidności? Nic. Usiadł ponownie za barem i pociągnął długi łyk z podsuniętego mu kufla. Zimne piwo nie sprawiło mu jednak takiej przyjemności jak zwykle. W sumie nie wiedział dlaczego. Przecież ten dzień nie był wcale gorszy od innych. Żona nie zrzędziła więcej niż normalnie, nie przytyła o kolejne kilogramy (osiągnęła już chyba zresztą pułap swoich możliwości), w portfelu nadal miał mało, ale nie ubyło. Trudno natomiast, by przybyło, przy jego nastawieniu, że najpierw trzeba rzetelnie zrobić, a dopiero potem patrzeć za zapłatą. W młodości wierzył, że wystarczy być solidnym, uczciwym i pracowitym, by mieć udane życie. Także osobiste. Ta wiara wynikała po części z religijnego wychowania: przestrzegaj przykazań, a Bóg cię wynagrodzi. Potem dostrzegł, że dużo lepiej powodzi się krętaczom i szubrawcom. Byle polityk, nic tak naprawdę niepotrafiący, dostawał ciepłą posadkę od partyjnych kolegów, z pensją, która wielokrotnie przekraczała jego zarobki. Łotry, dla których kobiety nie były niczym więcej niż tylko zabawką do łóżka, miały właśnie największe powodzenie. Ale mimo tej obserwacji cały czas wierzył. To, że inni niesprawiedliwie coś dostawali, nie musiało stanowić przeszkody, by on dostał, na co zasłużył. A teraz przestawał wierzyć. Skończył czterdziestkę, więcej niż pół życia miał za sobą, a nawet jeśli pisana mu była długowieczność, to najlepsze lata już minęły, nie przynosząc mu zbyt wielu radości. A co mogło cieszyć dziewięćdziesięciolatka? Regularne wypróżnianie się?– Coś tak zmarkotniał, Donnie? – Barman dostrzegł jego przygnębienie. – Ech… nie, nic. Normalnie zmęczony jestem, cały dzień na nogach. – No to przecież dobrze, jest praca, jest zarobek. Przy tym bezrobociu tylko się cieszyć. Masz coś dużego? – Tak. Remont całej chałupy. Ale sprawnie idzie. Jak człowiek nie musi po sobie poprawiać, to szybko posuwa się do przodu. – Zgadza się. Niedbały robi dwa razy. – Właśnie. Jeden z tych moich pseudokolegów podłączył klientowi światło w łazience do włącznika w kuchni. Awantura, kupa dodatkowej roboty. Mnie się to nigdy nie zdarzyło. Nie mówię aż o takiej fuszerce, bo to już trzeba być naprawdę zdolnym albo pijanym, żeby tego rodzaju numer wyciąć, ale u mnie kabel nigdy nawet na pół cala nie wystawał od miejsca, gdzie miał leżeć. – To ci się chwali. Tylko to mi się chwali, pomyślał. Jedyne, z czego naprawdę był dumny, co dawało mu poczucie, że nie jest zupełnie beznadziejnym przypadkiem, podtrzymywało zanikające przekonanie o własnej wartości. Spojrzał na zegarek. Czas wracać do domu. – Jeszcze jedno piwo. Barman podstawił czysty kufel pod kurek beczki. – Na koszt firmy. – Nie ma mowy. – Ale… – Za te parę minut roboty? Postawisz mi więcej, jak będziesz miał coś większego. Barman nie nalegał. Wiedział, że uraziłby tym dumę gościa. * – Gdzie się szlajałeś? Znowu wysiadywałeś w tym cholernym barze i chlałeś na potęgę! Piwskiem od ciebie jedzie, że aż mi niedobrze. Za jakie grzechy mnie takim mężem pokarało? Inni po pracy wracają do domu, do żony, a nie włóczą się po knajpach i przepijają ciężko zarobione pieniądze – zabrzmiało to tak, jakby ona zarabiała, choć ostatnim jej wkładem do domowego budżetu było tysiąc dolarów otrzymanych od ojca na nową drogę życia i zwanych szumnie posagiem – a ja się nudzę, nie mam z kim pogadać – rachunki telefoniczne pokazywały coś przeciwnego: rozmówców jej nie brakowało, czy raczej słuchaczy, bo rzadko dopuszczała kogoś do głosu – siedzę sama i pytam się, co ja takiego zrobiłam, że nie mogę mieć normalnego męża, normalnej rodziny, tylko taką niedojdę. No powiedz coś, broń się, bądź mężczyzną, Boże, co z ciebie za mięczak, a mogłam wyjść za Jamesa Ewinga, był quarterbackiem w naszej drużynie, chciał ze mną chodzić, a ja głupia się nie zgodziłam, chciałam intelektualistę, no to mam, profesora od spłuczek, rurek i kabli… Gdzie, do diabła, idziesz? Do tego swojego garażu, do tych cholernych łajb? Kolację zrobiłam, jak już na obiad nie byłeś w stanie dotrzeć! Połykał niesmaczne kąski, nie próbując nawet zgadnąć, jakie zwierzę ma na talerzu, i patrzył na trzykrotnie większe porcje znikające w otworze gębowym naprzeciwko. Stale otwartym, ale zdołał się wyłączyć, więc teraz była już sama wizja, bez fonii. Tylko do tego używała ust, do jedzenia i ględzenia. O całowaniu się nie było mowy. Teraz już by nawet nie chciał, odkąd Eleanore postanowiła stanąć w zawody z tucznikami, ale wcześniej też mu odmawiała. Nie wspominając o bardziej ekscytujących zabawach. Kiedyś przyłapał swoich zleceniodawców w sypialni, mężczyzna leżał na łóżku, a głowa kobiety miarowo poruszała się w okolicach jego krocza. W pierwszej chwili nie zorientował się, co robią. A kiedy to do niego dotarło, nawet się nie podniecił. Stał tylko i patrzył, i zazdrościł facetowi tak rozpaczliwie, jak dziecko, które nigdy nie posmakowało cukierka, może zazdrościć go koledze. Z ulgą skończył kolację i wymknął się do garażu. Dumnym wzrokiem powiódł po „cholernych łajbach”, czyli modelach okrętów, które tworzyły imponującą kolekcję: niszczyciele, pancerniki, fregaty, krążowniki, trałowce, korwety, lotniskowce. I właśnie nad lotniskowcem teraz pracował. USS Nimitz. Drugi lotniskowiec o napędzie atomowym w amerykańskiej flocie wojennej z dziewięćdziesięcioma samolotami na pokładzie. W zminiaturyzowanej wersji z samolocikami, które musiał pieczołowicie odtworzyć. Uwielbiał to. Staranne, precyzyjne klejenie modelu, gdzie każdy element musiał znaleźć się w dokładnie określonym miejscu. A kiedy stawiał na półce perfekcyjnie wykonany okręcik, czuł się tak, jakby zbudował ten prawdziwy. Żałował tylko, że nie miał nikogo, komu mógłby się pochwalić. Eleanore z taką pogardą odnosiła się do jego hobby, a on wiele by dał za proste „świetnie ci wyszło” albo „idealnie, jak zawsze”. Usiadł przy stole i przystąpił do pracy, ale nie mógł się na niej skupić. Nie przepędziła jego myśli o nieudanym życiu. Zamiast pozwolić mu o nim zapomnieć – co zwykle się działo – przypominała, że jest jedyną przyjemnością. Zniechęcony odłożył klejone części na gazetę. I wtedy przeczytał to nazwisko. W nekrologu. Czyżby? Nazwisko było dość nietypowe, ale wcale nie najrzadsze. Imię się zgadzało. Wieku nie podano. Przebiegł wzrokiem inne nekrologi na stronie: liczbę przeżytych lat wymieniano przy starszych osobach, jakby od pewnego pułapu stanowiła rodzaj zasługi. Czyli wiek też by pasował. Zsunął fragmenty modelu na stół i przejrzał gazetę w poszukiwaniu daty wydania. Sprzed tygodnia. Musiało już być po pogrzebie. Przypomniał ją sobie. Szczupła brunetka o ujmującym uśmiechu. Poznali się w jadłodajni dla bezdomnych, gdzie pomagali przy wydawaniu posiłków. Jedno z jego zajęć podyktowane nadzieją, że jeśli zrobi coś dobrego dla świata, to świat, reprezentowany przez los czy Boga, odpłaci mu podobną monetą. I w sumie odpłacił. Przecież spotkał właśnie ją. I wszystko spieprzył. Nie odważył się zaprosić jej na randkę, powiedzieć, co do niej czuje. Był przekonany, że go odrzuci, gdzie on, prosty majster-klepka, miałby szanse u wykształconej nauczycielki. A kiedy się przemógł, kiedy powiedział sobie „raz kozie śmierć” i zdecydował się, że bez względu na wszystko zaproponuje jej wyjście do kina albo na kawę, nie pojawiła się w jadłodajni. Musiał zaproszenie odłożyć. Ale nie przychodziła też w kolejnych dniach i w końcu do niego dotarło, że wcale nie zachorowała czy chwilowo nadmiar obowiązków nie pozwalał jej na pracę społeczną, tylko po prostu zrezygnowała. Miał jej numer, mógł do niej zadzwonić, przymierzał się do tego dziesiątki razy, ale odwaga na nowo go opuściła. Wielokrotnie był bliski wybrania „połącz” i nigdy tego nie zrobił, jakby przy tym kontakcie na jego palcach pojawiała się jakaś niewidzialna blokada. Sięgnął po telefon. Nadal miał ją wpisaną, mimo że minęło dwanaście lat, mimo że zmieniał nie tylko aparaty, lecz także karty SIM. Pod wpływem impulsu wcisnął przycisk z zieloną słuchawką. Jakie to było łatwe, kiedy miał pewność, że nie ona odbierze. – Sam Hamiton. Tak przeraziły go te dwa słowa, że nie zdołał nic powiedzieć. – Słucham! – wyraźne zniecierpliwienie sygnalizowało, że jeśli teraz dzwoniący się nie odezwie, to usłyszy dźwięk odkładanej słuchawki. – Samantha? – Tak, ja. Kto mówi? – Donnie. Donnie Cain. Pracowaliśmy razem w jadłodajni kościoła… – Pamiętam cię. Pamiętała go? O Boże! Co to znaczy? Nic, zreflektował się. Ludzie czasem zapamiętują nawet tych, z którymi spotkali się tylko przelotnie, a oni nie spotkali się przelotnie: odbyli niejedną rozmowę, śmiali się wspólnie z niejednej zabawnej sytuacji. – Przepraszam, że się nie odezwałem. Nie myślałem, że to wciąż jest twój numer. – To dlaczego na niego dzwonisz? Logiczne pytanie. Nie na darmo była nauczycielką matematyki. – Przeczytałem w gazecie nekrolog twojego męża… to znaczy, dopiero teraz przeczytałem, bo normalnie nie czytam gazet… tylko moja żona… – Czuł, że z każdym słowem występuje mu pot na czoło: najpierw się chwali, że jest tępakiem, który nie sięga po prasę, a zaraz potem opowiada, że ożenił się z inną. Kiedy jednak dotarło do niego, że być może nie są to największe gafy, zrobił się cały czerwony. – To znaczy… jeśli to twój mąż… nazwisko się zgadza… imię też… – dukał. – Tak, to mój mąż. A skąd wiesz, jak się nazywał? – Śledziłem, co się z tobą dzieje. Bo ja… wtedy… w tej jadłodajni… – zamilkł zrozpaczony. – Co, Donnie? – Byłem w tobie zakochany. Zamknął oczy, jakby za tym wyznaniem miało nastąpić trzęsienie ziemi. Nie nastąpiło. Ani trzęsienia, ani śmiechu, ani złośliwego komentarza. Tylko milczenie. Długie milczenie. – A dlaczego mi wtedy tego nie powiedziałeś? Czekałam, że powiesz. Jeśli dotąd żywił przekonanie, że zmarnował niepowtarzalną szansę w swoim życiu, to teraz mógł mieć pewność. Co bynajmniej nie zmniejszało pretensji, jakie do siebie o to miał. – Bałem się. – Czego? Milczał. Nie wiedział. – Ale zakochałeś się ponownie? – W mojej żonie? Nie… Cisza w słuchawce. – Co chcesz przez to powiedzieć, Donnie? – Że nadal o tobie myślę. * – Dzisiaj nie. Chcę ci coś pokazać. – A co? – Niespodzianka. Wskakuj do samochodu. Wsiadła posłusznie i zapięła pasy. Obdarzył ją uśmiechem i pocałunkiem. Od dwóch miesięcy był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Po kwadransie dojechali na miejsce. – Gdzie jesteśmy? – rozejrzała się niespokojnie. – U mnie w domu. – Ale… – Nie martw się, nie ma jej. We wtorki o tej porze zawsze jest na spotkaniu w parafii. Diabli wiedzą, po co tam chodzi, bo większość towarzystwa to matki z małymi dziećmi, ale chodzi. W czwartki też, to dlatego wtedy możemy spokojnie być razem, nie widzi, że mnie nie ma, i się nie czepia. – Mimo wszystko… – Nie będziemy wchodzić do samego domu, tylko do garażu, a ona ostatni raz zajrzała do niego może z pięć lat temu. To zapewnienie ostatecznie uśmierzyło jej obawy. Poprowadził ją do środka z sercem bijącym jak u nastoletniego adoratora, który nie jest pewien, czy podobająca mu się koleżanka doceni jego starania. – O rany! Sam to zrobiłeś? – Sam. Poczuł napływ dumy. Każdy mężczyzna jest dumny, kiedy może zaimponować swojej ukochanej. Choćby według obiektywnych kryteriów jego osiągnięcie nie było żadnym osiągnięciem. Oglądała kolekcję, wydając ciche okrzyki zachwytu. Pośpieszył z objaśnieniami, który model przedstawia jaki okręt. Słuchała z zainteresowaniem. A kiedy wzięła do ręki ukończony już lotniskowiec, poczuł erekcję. Mieć taką kobietę w domu, a nie to zrzędzące, kłótliwe, szkaradne babsko. I nagle podjął decyzję.
Dokończenie opowiadania za tydzień

Poza „Perfekcjonistą” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).
September 5, 2016
Dla Boga i rodziny
Przewodniczący Solidarności Piotr Duda (swoją drogą co za przypadek, że dwa polskie nieszczęścia noszą to samo nazwisko), opowiadając się za zakazem handlu w niedzielę, przedstawił argument, że „niedziela jest dla Boga i rodziny”. Dotąd, jako gospodarczy liberał i konsument przyzwyczajony, że zakupy mogę zrobić w każdym dniu tygodnia, byłem temu zakazowi przeciwny, ale ponieważ ulegam racjonalnym argumentom, po wypowiedzi Dudy zmieniłem zdanie. Bo rzeczywiście nie może być tak, żeby w katolickim kraju niedziela nie była dla Boga. Kto to widział, żeby Polak katolik w niedzielę szedł do galerii handlowej, zamiast do kościoła. A jak niekatolik to też mu się krzywda nie stanie, jeśli na mszę pójdzie, przeciwnie, może się nawróci. A gdyby nie chciał iść, to chłopcy z ONR ręcznie mu wytłumaczą, że aby czuł się prawdziwym Polakiem, musi się pomodlić. Po kościele zaś należy spędzać czas z rodziną, a nie z kochanką na zakupach (jak wiadomo, na zakupy chodzi się z kochanką, żonie nie trzeba nic kupować). Gdyby ktoś nie miał rodziny, z którą mógłby spędzać niedziele, to się go zapisze do rodziny Radia Maryja.
Mam oczywiście nadzieję, że Solidarność nie poprzestanie na handlu, bo nie ma przecież żadnego powodu, by pracownicy z innych branż nie mogli swoich niedziel – zgodnie z niedziel przeznaczeniem – poświęcać Bogu i rodzinie (ewentualnie rodzinie Radia Maryja). Na przykład nie wiadomo dlaczego, w niedzielę zmusza się do pracy lekarzy i pielęgniarki. Bo choremu może się w niedzielę stan zdrowia pogorszyć, czasami nawet tak bardzo, że już w tę niedzielę zejdzie, zamiast zaczekać na lekarza do poniedziałku? Jest to rozumowanie ludzi małej wiary, bo przecież jeśli lekarz pójdzie w niedzielę do kościoła, to chorym Pan Bóg się zaopiekuje. A jeśli nawet postanowi zabrać go do siebie, to z wolą nieba nie ma co dyskutować.
Skoro sprzedawcy w niedzielę nie będą musieli dojechać do sklepów, spokojnie w tym dniu w domu mogą zostać motorniczowie i kierowcy autobusów. Kościoły rozmieszczone są tak gęsto, że każdy wierny dojdzie na mszę na piechotę (a niewiernego się doprowadzi), a jeśli gdzieś jakimś cudem (chociaż to chyba złe słowo) kościoła zabrakło, gmina, za pieniądze zaoszczędzone na niedzielnej komunikacji miejskiej, dobuduje.
Oczywiście istnieje ryzyko, że taki motorniczy, zamiast zajmować się w domu rodziną, będzie gapił się w telewizor. I, niestety (piszę to jako obywatel katolickiego kraju z prawdziwym ubolewaniem), z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością można przyjąć, że jeśli będzie gapił się w telewizor, wybierze inny kanał niż telewizję Trwam. Ale dlaczego technicy i dziennikarze, przygotowujący i prowadzący programy, mieliby pracować w niedzielę? Przecież prawo nakazuje telewizji przestrzegać wartości chrześcijańskich, a co to za przestrzeganie, kiedy zamiast chwalić Pana, chwali się rząd i PiS? To samo dotyczy zresztą dziennikarzy prasowych. To głęboko niechrześcijańskie zmuszać ich do pracy w niedzielę, by w poniedziałek mogła ukazać się gazeta. Czy gazety muszą się ukazywać od poniedziałku? Przecież nie muszą, mogą od wtorku. Zwłaszcza opozycyjne. Premier i ministrowie przychodzą do pracy w poniedziałek jeszcze rozmodleni, jeszcze z Bogiem w sercu i nie są w stanie tak od razu przestawić się na myślenie, że krytycy to nie bliźni, tylko gorszy sort. A taka bezbożna „Wyborcza” czepia się tych bezbronnych chrześcijan już od poniedziałku, naprawdę nic się nie stanie, jak zacznie czepiać się od wtorku.
September 2, 2016
Czarna wdowa – w odcinkach (4)
Paweł Pollak
PLAN DNIA
ze zbioru „Czarna wdowa”
odc. 2 (ostatni)

Poprzedni odcinek Dwa puknięcia zwaliły szantażystę na podłogę. Wyszedł zza biurka i pochylił się nad leżącym. Oba strzały trafiły w pierś, ranny dogorywał. Przystawił mu do głowy lufę pistoletu, żeby skrócić tę agonię, ale wpatrzone w niego oczy sprawiły, że nie potrafił się przemóc, by nacisnąć spust. – Dla… czego…? – wycharczał umierający. – To chyba jasne. – Nie… Dla… czego…opi…sałeś… wy… Nie dokończył pytania. Otwarte oczy przestały cokolwiek widzieć. Saryan podniósł się z przyklęku. Patrzył na zwłoki, układając sobie w głowie plan ich usunięcia i obliczając, ile mu to zajmie. Zrozpaczony stwierdził, że nie ma szans zmieścić się w czasie przeznaczonym na nadzwyczajne wydarzenia. Nie dość, że za życia łobuz przeszkodził mu w pracy – te trzy godziny oczekiwania zmarnował, był zbyt poirytowany, żeby pisać – to jeszcze zawadzał po śmierci. Najpierw musiał upozorować jego odjazd. Obszukał Chrisa, z kieszeni spodni wyłuskał komórkę oraz kluczyki do samochodu. Zszedł na dół, ale ponad pół godziny trwało, zanim odnalazł zaparkowany wóz. Dopiero dwie przecznice dalej stara toyota tundra zareagowała na wciśnięty przycisk i błysnęła światłami. Widocznie Chris nie znalazł bliżej wolnego miejsca, ale miało to swoje dobre strony: nikt z sąsiadów nie zobaczy, że wsiada do nie swojego samochodu. – No to do Bronksu. Po powrocie, zły, że przejazd metrem zajął mu znacznie więcej czasu, niż planował (nie wziął taksówki, bojąc się, że kierowca go zapamięta), zaciągnął trupa do łazienki i z pewnym trudem umieścił w wannie. Przebrał się w stare ciuchy i zrobił sobie coś w rodzaju ochronnej kominiarki z folii. Wyłożył też folią łazienkę. Ze skrzynki z narzędziami wyjął piłę i zabrał się do kawałkowania zwłok. Szybko zorientował się, że piłowanie ludzkich kości jest trudniejsze niż piłowanie drewna. Nie umiał rozstrzygnąć, czy przez swą konsystencję faktycznie stawiały większy opór, czy pracę spowalniał wstręt, jaki przy tym odczuwał. Muszę to sprawdzić, pomyślał. Wykorzystam w następnej książce. Próbował sobie powiedzieć, że patolodzy kroją zwłoki, więc wstręt nie jest żadną naturalną barierą psychiczną, bierze się z braku doświadczenia. Nie przyśpieszyło to jednak piłowania. Może faktycznie kości są twardsze. Uświadomił sobie, że o dotrzymaniu pierwotnego harmonogramu nie ma co marzyć, nie tylko nie nadrobi spóźnienia, które już miał, ale będzie się grzebał długo w noc. A jeszcze potem musiał posprzątać. Przecież nie zostawi tego Mildred. Mildred! Rany boskie! Musi ją odwołać. Nawet jeśli wyrobi się przed jej przyjściem, to jak wyjaśni, że wyszorował łazienkę do czysta? Co tam łazienka! Gdzie niby ma schować przed nią zwłoki? Pucowała przecież w każdym zakamarku. Zrzucił w drzwiach zakrwawione ubranie, w samych slipach przeszedł do pokoju i sięgnął po komórkę. – Mildred? Słuchaj, coś mi wypadło i nie jesteś mi jutro potrzebna. – Panu coś wypadło? – w akcencie na słowie „panu” kryło się niepomierne zdziwienie. No tak, mógł staranniej wymyślić kłamstwo. Chociaż właściwie po co? Od złapania na kłamstwie do założenia, że kogoś zamordował, była daleka droga. Jeśli Mildred będzie go o coś podejrzewać, to o seksualne ekscesy. Od czasu jego rozsądnej przecież propozycji uważała, że jest zboczeńcem. Zboczeńcem nieszkodliwym, bo się do niej nie dobierał ani się przed nią nie obnażał, ale jednak zboczeńcem. I pewnie sobie myśli, że jej chlebodawca planuje jakąś orgię. – W czwartek zresztą też będę zajęty, więc przychodzisz dopiero w przyszły poniedziałek. – Ale… – Nic się nie martw. Zapłacę ci normalnie, jakbyś przyszła. To na razie. Odłożył słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Wrócił do łazienki i westchnął na widok godny zakładu rzeźnickiego. Czy człowiek nie mógł się po śmierci zamieniać w strużkę dymu ulatującą estetycznie do nieba? Kolejna niedoróbka. Bóg może i stworzył świat w ciągu sześciu dni, ale żeby przedtem pomyślał przez chociaż jeden, to naprawdę trudno utrzymywać. Pracował do świtu. Kiedy usłyszał gazeciarza na klatce schodowej, wkładał właśnie ostatnią reklamówkę ze szczątkami Chrisa do zamrażarki. Nie miał nawet siły, by zabrać „New York Timesa” spod drzwi. Niech leży, gazety nikt nie ukradnie. Mimo że był wykończony – ostatni raz zarwał noc, mieszkając jeszcze w Seattle – z irytacji nie mógł zasnąć. Cała niedziela zmarnowana, teraz poniedziałek, bo jak wstanie o pierwszej czy drugiej, to już nic nie zrobi. Będzie dobrze, jak pozbiera się około środy. A jeszcze musiał włączyć w plan dnia wynoszenie zwłok, w kawałkach, po to je ciął. Na raz nie mógł ich wziąć, sąsiedzi mogliby zaobserwować, że ukradkiem pozbywa się z domu podejrzanie dużego przedmiotu. W mieszkaniu nie mogły zostać nie tylko ze względu na Mildred. Chociaż dawało to gwarancję, że nikt ich nie znajdzie – po wyniesieniu praktycznie było pewne, że ktoś na nie natrafi – zaginionego Chrisa policja też by szukała, szukałaby w Nowym Jorku, bo tu odnalazłaby jego porzucony samochód i tu jego komórka logowała się w stacjach bazowych. A ten trop prowadził wprost do mieszkania pewnego pisarza. Nie miał szans zaprzeczyć, że Chris go odwiedził: znali się z przeszłości, rozmawiali przez telefon, też w dniu zaginięcia, kiedy to Chris usprawiedliwiał spóźnienie, BTS-y wskazywały, że przyjechał do tej dzielnicy. Wskazywały też, że odjechał, ale oczywiście podejrzenie, że odjechała sama komórka, policjantom by się nasunęło, skoro później już nikt go nie widział. Dowodu by nie mieli, na szczęście zimowa pora uzasadniała opatulenie głowy, tak że na ewentualnych zdjęciach nie dałoby się rozpoznać, kto siedział za kierownicą toyoty, ale poszlaki do nakazu przeszukania były wystarczające.* – Głupia cipa! – Trzasnął za nią drzwiami. Spóźniła się równe pięć minut i dwadzieścia dwie sekundy, a nawet nie miała tyle przyzwoitości, by grzecznie wysłuchać pretensji i się pokajać. I co z tego, że powtarzał je przez cały wieczór? Dziwkom płaci się nie tylko za seks, również za to, by wysłuchiwały, co facet ma do powiedzenia. I jeszcze pyskuje, że wcześniej do pięciu minut też się spóźniała i to akceptował, a od półtora miesiąca zdziwaczał do reszty i czepia się o pół minuty. Jakby kiedykolwiek tolerował niepunktualność! Człowiek albo jest punktualny, albo nie, nie można być punktualnym częściowo. Poza tym, co znaczy do pięciu minut? Pięć minut i dwadzieścia dwie sekundy to jest ponad pięć minut. Ponad! Opadł na fotel i ukrył twarz w dłoniach, wściekłość przeszła w rozżalenie. I co teraz zrobi? Znalezienie drugiej takiej jak Jessica będzie nie lada problemem. A już układało się wręcz idealnie. Czego nie dało się powiedzieć o pierwszych trzech tygodniach po zabiciu Chrisa. Najpierw pisanie mu nie szło, bo przed snem, zamiast słuchać muzyki, wynosił zwłoki. A muzyka była częścią składową jego natchnienia. Jednak nie puszczona w tle, wtedy nie różniła się niczym od hałasów przeszkadzających mu w pisaniu, wymagała pełnej uwagi, podążenia za rytmem dźwięków, oddania się jej całkowicie. Muzyka nie służyła mu, jak innym, do zagłuszania ciszy. Albo jej słuchał, albo robił coś innego. Rozważał wprawdzie, czy nie kupić jakiegoś przenośnego urządzenia grającego – ich nazw nawet nie znał, bo nigdy z nich nie korzystał – ale uznał tę myśl za przejaw zdesperowania. Ulubione tonacje, docierające do niego ze słuchawek przy wyrzucaniu kolejnych członków Chrisa do East River, nie mogły zbudować nastroju, jakiego potrzebował do pisania. Potem, kiedy obie golenie z przyległościami znalazły się w rzece – jak zawsze był systematyczny, zaczął od głowy, a skończył na stopach – nagle pojawiły się nerwy. Strach, że policja wpadnie na jego trop. Każdy telefon czy dzwonek do drzwi powodował palpitacje serca, po których przynajmniej z godzinę nie mógł dojść do siebie. A kiedy za drzwiami rzeczywiście zobaczył policjanta, poczuł, że nie może złapać oddechu. Jakby nagle spadła na niego mukowiscydoza. I funkcjonariusz pytał o Chrisa. Ale, paradoksalnie, to go uspokoiło. Bo z pytań wynikało, że chociaż znaleziono zwłoki – czy raczej ich część, brakowało jakiejś ręki lub nogi – policja dreptała w miejscu. Tak, Chris go odwiedził. Nie, nie miał żadnego interesu, chciał pogawędzić o starych dobrych czasach. Nie, nie wie, o której dokładnie wyszedł, przy ciekawej rozmowie traci się rachubę czasu. Nie, nie wie, czy Chris planował odwiedzić kogoś jeszcze w Nowym Jorku, nic nie wspominał. Nie, nie mówił, że jedzie do Bronksu, a co? Aha, tam znaleziono jego samochód, no tak, niebezpieczna dzielnica. Nie, skąd miałby wiedzieć, gdzie go zamordowano, zwyczajnie jak każdy nowojorczyk skojarzył Bronx z miejscem, gdzie lepiej nie chodzić po zmroku. Ale chyba nie jest absurdalne założenie, że Chrisa napadnięto, obrabowano i zabito w Bronksie, skoro właśnie tam znaleziono jego samochód? Że pokawałkowane zwłoki wyłowiono w okolicach East Village? Prąd rzeki potrafi przenosić przedmioty nie na takie odległości (zauważył, że tym stwierdzeniem dał policjantowi do myślenia). Tak, ma broń. Nawet świeżo kupioną. Nie, nie miał specjalnego powodu, by ją nabywać, pewnie wpadł w sidła konsumpcjonizmu, pan policjant kupuje rzeczy tylko niezbędnie mu potrzebne? No właśnie, a równie dobrze jak tablet można nabyć pistolet. Tak, oczywiście, że może pokazać, legalnie zarejestrowany, jest praworządnym obywatelem. Oczywiście, że z niego strzelał. Jak pan policjant kupił ten tablet, to go wypróbował czy schował na lepsze czasy do szuflady? No właśnie. Nie, nie na strzelnicy, popukał trochę w lesie. No dobrze, trochę wbrew przepisom. Chyba go za to nie zamkną? A łatwo sprawdzą, że nie strzelał do Chrisa, wystarczy przeprowadzić test balistyczny, kula (z rozmysłem użył liczby pojedynczej) wyjęta z jego ciała z pewnością będzie różniła się od kul wystrzelonych z tego pistoletu, gotów jest się z panem policjantem założyć, może o ten tablet? Pan policjant nie chciał się zakładać, wiedział, że w ciele Chrisa nie ma żadnych kul, że zabójca je usunął. Ale najwyraźniej dał się przekonać, że Robert Saryan o tym nie wie. Przeszukanie wprawdzie zarządzono, nie mogło być inaczej, skoro trop dochodził właśnie tutaj, ale potwierdziło ono tylko niewinność Saryana. Nie na darmo był autorem kryminałów, wiedział, jak zatrzeć ślady na miejscu zbrodni. A ślady zacierania śladów skutecznie usunęła Mildred. Nie mogli nic mu udowodnić. Tak był już tego pewien, że na zakończenie przeszukania oczekiwał nie z obawą, że coś znajdą, tylko z irytacją, że pętają mu się po mieszkaniu i uniemożliwiają pisanie. Z utęsknieniem czekał, by się w końcu wynieśli. A potem nastąpiły trzy idealne tygodnie. Nie myślał, że to możliwe, ale okazało się, że potrafi zorganizować swój dzień z jeszcze większą precyzją niż dotąd, złapać tu i ówdzie jedną czy dwie minuty, które dotąd mu uciekały, marnując się bezpowrotnie. Uszczelnienie, jak sobie to nazwał, przełożyło się na liczbę pisanych każdego dnia słów. Z rozpaczą przypominał sobie teraz lata spędzone w Seattle i wręcz fizycznie bolały go stracone tam godziny. Zawsze był zorganizowany i wszystko planował, ale jeśli porównywał siebie z Seattle i z Nowego Jorku bez przesady mógł powiedzieć, że przed sprowadzeniem się do Big Apple był rozwichrzonym bałaganiarzem. No ale oczywiście, kiedy wszystko układa się perfekcyjnie, przyciąga to uwagę Wielkiego Złośnika, który natychmiast patrzy, co by tu człowiekowi spieprzyć. I spieprzył mu z Jessiką. Szukanie nowej dziewczyny będzie mordęgą, w agencji nie potrafią zrozumieć, że jak zamawia call girl na szóstą, to ta ma stawić się o szóstej, a nie kwadrans po. Raz mu nawet bezczelnie powiedzieli, że to nie jest start promu kosmicznego, żeby odbywał się co do sekun… Dzwonek do drzwi przerwał mu te przykre wspomnienia. Poderwał się. Jessica! Opamiętała się! Chce go przeprosić. Powinna wprawdzie zadzwonić, a nie się wracać, ale już jej wybaczy, niech będzie, że to nie jest niezapowiedziana wizyta, tylko dokończenie poprzedniej. Skoro poszła po rozum do głowy, okaże się wspaniałomyślny. Ale za drzwiami, zamiast Jessiki, zobaczył dwóch umundurowanych policjantów. Jeden machnął mu jakimś papierem przed nosem, a drugi powiedział: – Pan Robert Saryan? Jest pan aresztowany pod zarzutem zamordowania Chrisa Morgana. * Adwokat się roześmiał. Nie wystudiowanym śmiechem mającym pokazać pani prokurator, co myśli o jej oskarżeniu, tylko szczerze rozbawiony. I nie mógł się opanować, za pierwszą falą śmiechu przyszła następna, a potem kolejne. – Ha, ha, ha… nie mogę… – Owen Ford ocierał płynące mu z oczu łzy. Ellen Gamsby z niewzruszoną miną czekała, aż mecenas się uspokoi. Spojrzała na aresztanta, ale ten nie podzielał rozbawienia swego obrońcy. Kręcił się na krześle i coś nerwowo mruczał pod nosem. Nie wyglądało jednak, by ta irytacja miała związek z wcześniejszymi słowami prokurator albo z reakcją jego prawnika. – Chce… chcecie oskarżyć mojego klienta o zabójstwo, bo zmienił swój plan dnia? Ha, ha… Gamsby musiała przeczekać kolejny atak śmiechu. – …oskarżcie prezydenta, zdaje się, że wczoraj odwołał zapowiedzianą konferencję prasową. – To nie prezydent ostatni widział Chrisa Morgana. A świadkowie zeznali, że pan Saryan wręcz chorobliwie przestrzega swoich nawyków, tymczasem w dniu zaginięcia Morgana odwołał sprzątaczkę i to na cały tydzień, a potem przez kolejne dni odbywał dodatkowe nocne spacery, jak się domyślamy, nad rzekę w celu pozbycia się zwłok. – A ja się domyślam, że nie macie żadnych dowodów. Ktoś go nad tą rzeką widział? Zaobserwował, że coś tam wrzuca? – Nie, ale wedle zeznań sąsiada pana klient wychodził z wyładowanym plecakiem, a wracał z pustym. – Ciekawe, jak ten sąsiad to zobaczył. – Wyprowadza swojego psa przed snem, mijał się z Saryanem. Adwokat przeanalizował tę sytuację. – Psa przed snem wyprowadza się na krótko, nawet jeśli zobaczył mojego klienta, jak idzie w stronę rzeki, na pewno nie czekał na jego powrót. – Zgadza się, tylko że sąsiad pana Saryana nie jest tak zafiksowany jak on, by robić wszystko dokładnie o tej samej godzinie. Jednej nocy widział, jak Saryan szedł nad rzekę z wyładowanym plecakiem, innej, jak wracał z pustym. – Czyli nic nie widział. Bo mój klient pierwszej nocy mógł wrócić z pełnym, a drugiej wyjść z pustym. – Aha. A spacery z plecakami po nocy są ulubioną rozrywką nowojorczyków. – Zabronione nie są. I nie dowodzą morderstwa. Jeśli twierdzicie, że mój klient wynosił zwłoki w częściach, musiał je w swoim mieszkaniu pokawałkować. Ale nie znaleźliście żadnych śladów, które by to potwierdzały. – Bo je usunął. – Ciekawy dowód: utrzymuję mieszkanie w czystości, więc jestem mordercą – zauważył z przekąsem adwokat. – O czystości ciężko mówić, ono było sterylnie wysprzątane. – Super. Jeszcze lepszy dowód. Zamknijcie więc za to morderstwo personel jakiegoś szpitala. – No cóż, sędzia wydał nakaz aresztowania pańskiego klienta, a nie salowych z Downtown Hospital. Ford sięgnął po leżący na stole dokument i popatrzył na podpis sędziego. – Paul Faimon. Znany zwolennik zamordyzmu i surowego karania. Nikt inny by tego nie podpisał. – Ale ten zamordysta poprowadzi też posiedzenie w sprawie kaucji. A skoro uznał, że pański klient jest zasadnie podejrzany o morderstwo, za kaucją go nie wypuści. Pan się dopiero uczył pisać, kiedy Faimon ostatni raz zwolnił podejrzanego o morderstwo za kaucją. Adwokat wzruszył ramionami. – I co z tego? No to pan Saryan posiedzi sobie do rozprawy, nic mu nie będzie. Kiedy go przysięgli uniewinnią, Wuj Sam wypłaci mu jeszcze odszkodowanie. Koniec rozmowy. Ford podniósł się. – Ja bym jednak wysłuchała propozycji ugody. Dwadzieścia lat. Adwokat przechylił się przez stół. – Niech pani posłucha. Nie przyjęlibyśmy nawet dwudziestu miesięcy w zawieszeniu. Nie macie żadnych dowodów, żadnego motywu, nic. Dwóch świadków, którzy zeznają, że człowiek tydzień obywał się bez sprzątaczki i chodził na dodatkowe spacery… – Trzech świadków. Inny sąsiad spostrzegł, że dzień po morderstwie pana klient nie zabrał gazety spod drzwi. Zwrócił na to uwagę, bo kiedyś był świadkiem awantury ze spóźnionym gazeciarzem. Pan Saryan krzyczał na cały dom, że musi mieć „New York Timesa” do określonej godziny i ani minuty później. Tym razem Ford nie zareplikował, tylko zaczął rozglądać się po sali widzeń, w której odbywała się rozmowa. – Czego pan szuka? – Ukrytej kamery. To jakieś kpiny są. Nieprzeczytanie gazety dowodem na zabójstwo. Przejdzie pani do historii kryminalistyki. Sarkazm nie wytrącił Ellen Gamsby z równowagi. – Może jednak przedyskutowałby pan propozycję ugody ze swoim klientem, a nie decydował za niego? – Uważa go pani za idiotę? Gdybym z nim to dyskutował, to tak, jakbym powiedział: rozważ ugodę, bo proces zawsze możesz przegrać. I rzeczywiście każdy proces można przegrać. Z wyjątkiem tego. Chociaż rozmowa dotyczyła Saryana, ten nie przejawiał żadnych chęci, by wziąć w niej udział. Ale nie tyle respektował zasadę, że w imieniu oskarżonego ma się wypowiadać obrońca, ile po prostu nie wydawał się tą potyczką szczególnie zainteresowany. Dopiero kiedy mecenas po swoich ostatnich słowach podszedł do drzwi i wezwał strażnika, a prokurator, widząc, że nic nie wskóra, zaczęła składać przyniesione dokumenty, odezwał się: – Przepraszam, ale dlaczego mnie nie poinformowano? Gamsby uniosła głowę. – O czym pana nie poinformowano? O pańskich prawach? – dopadł ją koszmar każdego amerykańskiego prokuratora. – O tym spotkaniu. – Strażnik nie powiedział, do kogo pana prowadzi? – Powiedział, ale ja muszę wiedzieć dzień wcześniej! Zaplanowałem sobie pisanie i mi w tym przeszkodziliście! – Przykro mi, ale pan jest więźniem, panie Saryan, a nie dyplomatą, do którego terminarza będziemy się dostosowywać. Pisarz spojrzał na swojego obrońcę, ale ten nie miał zamiaru stawać w szranki. – No niech pan coś powie! Tyle pan gadał, a jak przychodzi do czegoś istotnego, to nabiera pan wody w usta? Mecenas Ford nie pierwszy raz miał klienta z zaburzoną hierarchią wartości – bronił już takich, którzy uważali, że niesprawiedliwie odpowiadają za morderstwo, skoro dokonali go na przykład w odwecie za obelgę – powiedział więc spokojnie: – Trudno, ale więzienie to rzeczywiście nie luksusowy hotel, więc musi się pan liczyć z pewnymi niewygodami. Tylko do procesu. To znaczy, jeśli sędzia nie zgodzi się na kaucję, czego wcale nie uważam za przesądzone. Przeciwnie, jestem zdania, że przy takich dowodach – adwokat wykonał gest pokazujący, że bierze to słowo w cudzysłów – nawet przy sędzim Faimonie skończy się na posiedzeniu w sprawie kaucji. – A kiedy ono będzie? – Na dniach. – Co znaczy „na dniach”? Wy macie jakieś kalendarze, zegarki w tym waszym wymiarze sprawiedliwości? – Nie ma jeszcze wyznaczonego terminu. – O Boże! Strażnik wyprowadził Saryana przeklinającego kompletny brak organizacji w amerykańskim sądownictwie, a Gamsby popatrzyła za więźniem i pewien pomysł zaczął kiełkować jej w głowie. Dający szansę na wygranie tej beznadziejnej sprawy. Bo adwokat miał rację: z takimi dowodami nie miała co stawać do procesu, ośmieszyłaby się tylko przed przysięgłymi. Nawet Faimon kręcił nosem na jej nakaz aresztowania, ale dał się przekonać, że wszystkie poszlaki wskazują na winę Saryana, potrzeba tylko środka nacisku, by się do morderstwa przyznał. A psycholog twierdził, że wyrwany ze swej rutyny powinien łatwo się poddać. To psycholog zresztą wskazał, że takie odstępstwa od utartego planu dnia w przypadku człowieka chorego, jakim niewątpliwie był Saryan, musiały wynikać z jakiegoś niesłychanego zdarzenia. W wypadku rzeczy mniejszej wagi dopasowałby bowiem zdarzenie do planu, a nie odwrotnie. Niestety, rachuby spaliły na panewce. Saryan do niczego się nie przyznał, nie wydawał się też specjalnie poruszony przeprowadzką z własnego domu do więziennej celi. Aż do teraz. Coś go jednak uwierało. Gamsby rozejrzała się za strażnikiem. – Proszę zaprowadzić mnie do dyrektora więzienia. * – To są szykany! Torturowanie mojego klienta! Chorego człowieka! Saryan, którego blada twarz, podkrążone oczy i drżące ręce rzeczywiście wskazywały na złe samopoczucie, na te słowa obrońcy uniósł jednak zdecydowanie głowę. – Nie jestem chory – powiedział dobitnie. – Też coś, traktować dobrą organizację jako chorobę. Za chorych to trzeba uznać tych, którzy marnują swój czas, skoro człowiek dostał go tak mało. – Nie wiem, o co chodzi – prokurator Gamsby odchyliła się na krześle. – Chyba pan Saryan nie oczekuje, że w więzieniu wszystko będzie szło według zegarka? – Akurat w więzieniu zwykle wszystko idzie według zegarka. I tak było dotąd, aż nagle od naszej ostatniej rozmowy mojemu klientowi zaczęto zmieniać godziny posiłków i spacerów, budzi się go o różnych porach, za każdym razem wyznacza do innej pracy, choć pozostali więźniowie… – Może się w danej pracy nie sprawdza. Zresztą te pretensje powinny być kierowane nie do mnie, tylko do dyrekcji więzienia. Ale naprawdę nie dostrzegam tu naruszenia konstytucyjnych praw pana Saryana. Gdyby nie dawano mu jeść czy spać, to co innego, ale, jak rozumiem, nikt go nie głodzi ani nie pozbawia snu. – Sama pani twierdziła, że odstępstwo od utartego planu dnia jest dla niego czymś tak niesłychanym, że ma stanowić dowód, jakoby dokonał morderstwa. Czyli ciągłe zmiany są ewidentnym dręczeniem mojego klienta. – Według jakich kryteriów? Prawa do robienia wszystkiego dokładnie o tej samej minucie każdego dnia nie ma w katalogu praw człowieka. Owszem, musielibyśmy taką potrzebę pana Saryana respektować, gdyby zdiagnozowano u niego zaburzenia i psycholog uznał, że zmiany niekorzystnie wpływają na jego zdrowie, ale, jak rozumiem, pan Saryan, twierdzi, że jest całkowicie zdrowy psychicznie. Owen Ford spojrzał na swojego klienta, jakby chciał go przekonać, że warto skorzystać z tej furtki i w zamian za łatkę wariata odzyskać spokój ducha. Bez większej nadziei, że ten da się przekonać. Nie pomylił się. – Bo jestem. Najwybitniejsi pisarze byli tak samo zorganizowani, poczytajcie sobie historię literatury. – No to trudno – wbrew słowom Gamsby odetchnęła z ulgą: jej plan by nie wypalił, gdyby oskarżony wyżej od swej dumy postawił wygodę. – Jeśli w więziennym grafiku występują pewne perturbacje, musi się pan z nimi jeszcze przynajmniej do rozprawy pogodzić. Sędzia Faimon pozostał wierny swojej zasadzie, że podejrzanych o morderstwo za kaucją nie zwalnia, a skoro dał się przekonać do wystawienia nakazu aresztowania, to po prostu okazał się konsekwentny. Przeciwko wypuszczeniu Saryana przemawiał też brak zakorzenienia we wspólnocie: nie miał rodziny, za to dość pieniędzy, by osiąść w dowolnym miejscu na świecie, przy czym przeprowadzka nie wiązała się z koniecznością zmiany zawodu. – Jak to „jeszcze”? – zdziwił się adwokat. – Przecież właśnie na rozprawę przyszliśmy, dzisiaj miała się zacząć. Rozmowa odbywała się w pokoiku przylegającym do sali sądowej. – No, niestety. Sędziemu Faimonowi coś wypadło. W ostatniej chwili, dlatego też nie udało nam się odwołać konwojentów. Paul Faimon zapewne przeklinał teraz „żartownisia”, który wezwał go do szpitala do zmożonej nagłą chorobą matki, ale Ellen Gamsby była pewna, że podejrzenia padną na przestępców, chcących odwlec proces i nieunikniony wyrok. – Jak tylko sędzia wyznaczy nowy termin, damy wam znać. * – Pani żartuje? Robert Saryan wyglądał jeszcze gorzej niż poprzednim razem. Jakby areszt przerwał mu obfite raczenie się burbonem, powodując delirium. – Przepraszam, zwyczajnie się pomyliliśmy. Rozprawa ma być jutro. – Postukała długopisem w notes, a potem przyjrzała się dokładniej rozpisce. – O nie, przepraszam, pojutrze. Początek o dziewiątej. – A może za tydzień? – powiedział z sarkazmem Ford. – I co ja teraz zrobię? – zapytał żałośnie Saryan. – Już się nastawiłem, że będę miał rozprawę. Nic już teraz nie napiszę. Zwłaszcza że w więzieniu nadal ciągle mi coś zmieniają. – A może rozpatrzy pan ugodę? Dwadzieścia lat. Z szansą na warunkowe zwolnienie po piętnastu. Z gwarancją, że w trakcie odbywania kary będzie miał pan wszystko o jednakowych porach. Zapiszemy to jako warunek ugody. Jeśli skażą pana przysięgli, takiej gwarancji pan nie dostanie. Saryan spojrzał na prokurator podniesiony na duchu. – To można zapisać w ugodzie? – Tak. Jeśli nie będziemy się tego trzymać, ugoda stanie się nieważna. – W takim razie się zgadzam. – Co?! Oszalał pan? – Adwokat nie wierzył własnym uszom. – Nie widzi pan, że to jest wszystko ukartowane, że specjalnie pana dręczą, żeby się przyznał?!– I będą dręczyć dalej. – Tylko jeszcze przez proces. Potem będzie pan wolny! – A jeśli nie? Mówił pan, że dowody są tak śmieszne, że sędzia wypuści mnie za kaucją, ale nie wypuścił. – Kaucja to jedno, a wsadzić niewinnego człowieka za morderstwo to drugie! – Nie jestem niewinny i niech się pan zamknie. Zabiłem Chrisa, przyjechał do mnie… Kiedy wszystko zostało opowiedziane i zaprotokołowane, Saryan – stojąc przy drzwiach i czekając na konwojentów – odwrócił się do prokurator i przyznał: – Jak tylko zadzwonił, wiedziałem, że to się źle skończy. Ellen Gamsby, składająca jeszcze podpisy na dokumentach, uniosła głowę. – Domyślił się pan, że Morgan będzie pana szantażował tym wypadkiem? – Nie. Ale przez niego musiałem zmienić swoje plany. A z tego nigdy nic dobrego nie wynikło.

Poza „Planem dnia” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Perfekcjonista”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).
August 29, 2016
Zawód pośrednika
Mam swój prywatny ranking zawodów, które uważam za godne szacunku albo wręcz przeciwnie. Do pierwszych zaliczam m. in. lekarza, nauczyciela, rakarza, scenarzystę i prostytutkę, do drugich rzecznika prasowego, telemarketera, akwizytora, księdza i właściciela biura tłumaczeń. Chociaż tak do końca nie wiem, czy właściciel biura tłumaczeń to zawód, gdyż definicja „fachowe, stałe wykonywanie jakiejś pracy w celach zarobkowych” w ogóle do tego zajęcia nie przystaje. To znaczy zgadza się, że w celach zarobkowych, ale o pracy trudno mówić, raczej o żerowaniu na cudzej.
Żerowanie na cudzej pracy jest zajęciem nieetycznym. Etyka wprawdzie w naszym kraju ustąpiła miejsca katolicyzmowi, więc można postępować nieetycznie, byleby powołać się na wyznawanie katolicyzmu, bo zdaniem wyznawców tegoż z definicji uświęca to naruszanie międzyludzkich norm, ale pewni ludzie do zachowań etycznych zobowiązani są prawem. Do takich należy tłumacz przysięgły, bo to jest zawód zaufania publicznego. Toteż nieźle się zdziwiłem, kiedy dostałem zapytanie w sprawie przetłumaczenia dokumentu z języka szwedzkiego na polski od właścicielki biura tłumaczeń, która przedstawiała się jako tłumacz przysięgły języka angielskiego. Dlaczego się zdziwiłem? Bo rolą tłumacza przysięgłego jest tłumaczenie dokumentów, a nie sprzedaż cudzych tłumaczeń. Posługiwanie się prestiżowym tytułem w dosyć mętnej działalności jest nie do przyjęcia Pośrednictwo tłumacza przysięgłego języka angielskiego między osobą chcącą przetłumaczyć dokument z języka szwedzkiego a tłumaczem przysięgłym języka szwedzkiego jest całkowicie zbędne. Tłumacz angielskiego nie wnosi żadnej wartości dodanej, niczego klientowi nie ułatwia, nie ma ani uprawnień, ani wiedzy, żeby korygować moje tłumaczenie (tym bardziej, jeśli przekład jest w drugą stronę). Bierze prowizję de facto za zatajenie przed klientem, że ten mógłby udać się bezpośrednio do tłumacza języka szwedzkiego. Nazywając rzecz po imieniu, jest to albo kradzież zlecenia i oddanie go za odpowiedni okup, jeśli prowizja zostanie wykrojona z normalnej stawki tłumacza szwedzkiego, albo naciągnięcie klienta, jeśli prowizja zostanie do tej stawki doliczona.
Zgłasza się do mnie sporo osób z dokumentami angielskojęzycznymi. Bierze się to stąd, że angielski w Szwecji praktycznie funkcjonuje jako drugi język urzędowy, Szwedzi zakładają, że tak jest też w innych krajach, i dokumenty wystawiają często po angielsku w przekonaniu, że w tym języku zostaną przez urząd zagraniczny przyjęte. Klienci z kolei zakładają, że dokumenty ze Szwecji są po szwedzku i w ogóle na nie nie patrząc (takie musi być wyjaśnienie, bo nie wierzę, by było aż tylu ignorantów niepotrafiących rozpoznać, że dokument jest po angielsku), przychodzą z nimi do mnie. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że mógłbym wykorzystać tę sytuację, znaleźć sobie jakiegoś tańszego tłumacza angielskiego, jeszcze takiego, który mi tłumaczenie przywiezie (ostatnio w jednym biurze tłumaczeń usłyszałem, że są tacy, kiedy na pytanie, czy przywiozę im tłumaczenie, odparłem, że to chyba żart) i zarabiać na tym, że klient jest nieprzytomny. Po pierwsze czułbym się mocno niekomfortowo, bo to tak, jakbym brał od ludzi pieniądze za udzielenie odpowiedzi na pytanie o godzinę albo o drogę, a po drugie uważam, że cwaniackie zachowania tłumaczowi przysięgłemu nie przystoją. Zamiast tego informuję klienta, że na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości ma kompletną listę tłumaczy przysięgłych, gdzie znajdzie właściwego pod kątem swoich potrzeb (na przykład blisko jego miejsca zamieszkania), i odradzam udanie się do biura tłumaczeń, wskazując, że podroży mu to znacznie usługę, a w zamian nic dokładnie nie dostanie, bo przecież bez różnicy, czy zadzwoni i pojedzie do biura, czy zadzwoni i pojedzie do tłumacza.
Jeśli już pani tłumaczka musi sobie dorabiać przez kradzież zleceń kolegom po fachu, to powinna mieć na tyle wstydu, by robić to po cichu. To znaczy nie afiszować się ze swoim tytułem przysięgłego, bo pośrednicząc między klientem a tłumaczem nie w tej roli występuje. Czy jak pójdzie dorobić sobie do agencji towarzyskiej, to będzie przedstawiała się jako tłumacz przysięgły, licząc, że przez to złapie więcej klientów, których będzie rajcowało, że prześpią się z tłumaczką? Nie. Chociaż akurat w tym przypadku wykonywałaby uczciwą pracę, więc przeciwwskazania byłyby jakby mniejsze.
August 26, 2016
Czarna wdowa – w odcinkach (3)
Paweł Pollak
PLAN DNIA
ze zbioru „Czarna wdowa”
odc. 1

Rozmowa telefoniczna wytrąciła go z równowagi. A raczej zapowiedziana wizyta. Po co odbierał? Powinien wiedzieć, że nic dobrego to nie przyniesie. Bo kiedy ostatni raz ucieszył go czyjś telefon? Nawet nie szukał w pamięci, to było w poprzednim życiu. Obecne miał tak doskonale urządzone, a ten palant mu je zakłócał. – Sam jesteś palant! – zezłościł się na siebie. – Trzeba było się wymówić! Ale przecież próbował. Tylko Chris nie dał się zbyć. Zawsze należał do natarczywych i upierdliwych. Do tego miał pewność, że w tym przypadku naleganie okaże się skuteczne, wiedział, że odmowa nie wchodzi w grę. Wiedzieli to obaj. I jeszcze musiał go przyjąć w niedzielę przed południem. A wtedy też pracował. Nulla dies sine linea. Dopiero niedzielne popołudnia miał przewidziane na nieprzewidziane wydarzenia. Albo na spontaniczne działania. Inna sprawa, że wolał, kiedy mógł je sobie zaplanować. Jak każdy swój dzień, cały tydzień, kolejne miesiące i lata, całe życie. Pobudka o dziewiątej, śniadanie z „New York Timesem”, o dziesiątej siadał do pisania, pięć godzin, które zlatywało jak z bicza trzasł, dla złapania tlenu i utrzymania kondycji jogging z psem, po nim prysznic, późny lunch i dokończenie lektury gazety. Od szóstej znowu przy laptopie, druga runda pisania była o połowę krótsza, potem godzina z okładem na czytanie cudzych powieści i szykował sobie obiadokolację, z którą punkt dziesiąta sadowił się przed telewizorem. Po serialu – nigdy nie oglądał filmów, filmy były nieprzewidywalne – surfował jeszcze po internecie, a przed snem – kładł się o pierwszej – z kieliszkiem wina w ręku słuchał muzyki. W soboty też pracował tylko przez pierwsze pół dnia, gdyż o szóstej przychodziła Jessica. Trochę trwało, zanim znalazł tę właściwą. Amerykańskie prostytutki były niepunktualne i nie miały zwyczaju dzwonić, kiedy coś im wypadło. Jessica nie tylko dzwoniła, ale i dbała, żeby przysłać mu w zastępstwie koleżankę, nie byle jaką, lecz o podobnym wyglądzie: wysoką Murzynkę przy kości. Lubił kobiety z krągłościami, z nogami masywnymi jak greckie kolumny. Nie potrafił zrozumieć zachwytów nad anorektyczkami zapełniającymi wybiegi dla modelek. Zaletą Jessiki było też to, że wizyty odwoływała niezmiernie rzadko. Wiedziała, że nie lubił zmian, nowych twarzy wokół siebie. Z tego względu najpierw usiłował namówić sprzątającą i gotującą u niego w poniedziałki i czwartki Mildred, by rozszerzyła zakres swoich usług – warunki fizyczne miała po temu odpowiednie – ale mimo że zaproponował podwójną stawkę, odrzuciła jego propozycję z oburzeniem. Wściekł się, że przez nią musi widywać w domu dodatkową osobę, i nawet chciał ją zwolnić. Potem jednak zreflektował się: musiałby szukać nowej gosposi, wprowadzać ją we wszystko, a może nawet robić to kilkakrotnie, gdyby nowa okazała się niekompetentna. A Mildred, poza tą jedną niesubordynacją, była idealna. Przychodziła i wychodziła o oznaczonej godzinie, poruszała się po domu tak, że ledwie zauważał jej obecność, a do odkurzania i innych hałaśliwych obowiązków brała się, kiedy biegał z Bassem. Oczywiście logiczne argumenty nie ukoiły jego złości i przez jakiś czas był na tyle wytrącony z równowagi, że nie mógł skupić się na pisaniu. Nie odszedł od komputera – nie wiedziałby wtedy, co ma ze sobą zrobić – ale pisał ledwie połowę tego, co zwykle. Tak było zawsze, kiedy codzienną rutynę zakłócały mu nieprzewidziane zdarzenia: bolący ząb, dolegliwości Bassa, domowe awarie. Istnienie dentystów, weterynarzy i hydraulików stanowiło dla niego dowód, że Bóg, stwarzając świat, odstawił fuszerkę. Ale co się dziwić. Stworzenie świata jest prawie tak trudne, jak napisanie powieści. A kto widział powieść napisaną w sześć dni? Nawet grafomani mówią, że potrzebują dwóch tygodni. Bóg był Wielkim Grafomanem. Jeśli żadne takie nieprzewidziane zdarzenie nie zaszło do niedzielnego popołudnia, był szczęśliwy. W tym tygodniu dotarł do soboty i nic nie zapowiadało wypadnięcia z utartych kolein. I nagle ten telefon od Chrisa. Diabli nadali! Co go w ogóle naszło? Nie widzieli się od wypadku i nie mieli powodu, by się widywać. O czym „musieli porozmawiać”, jak wyraził się Chris? Na pewno o tym wypadku, nie mogli mieć innych wspólnych tematów po tylu latach. Tylko po co? Sprawa zamknięta, odłożona ad acta, odległa przeszłość, z której odgrzebywania nic nie wyniknie. Poza przywoływaniem upiorów. On odciął tę przeszłość grubą kreską i świetnie na tym wyszedł. Słowo „odciął” uświadomiło mu, że Chris nie miał prawa go znaleźć. Po przeprowadzce z Seattle zerwał przecież wszelkie kontakty, dwóch byłych żon nie wyłączając. Oficjalnie zamilkł też jako pisarz i zaczął tworzyć pod pseudonimem. To co prawda niewiele miało wspólnego z przeprowadzką, ale zbiegło się w czasie. Odkrył wtedy istnienie Amazona i e-booków i dostrzegł w tym swoją szansę. Wcześniej mu się nie wiodło: jego powieści wzbudzały wprawdzie zachwyt czytelników, ale marketingowcy nie umieli przekuć tego w komercyjny sukces. W pierwszym wydawnictwie uznali, że książka jest tak dobra, że sprzeda się bez promocji, co skończyło się oczywiście spektakularną klapą. Po klapie nie mieli sobie nic do zarzucenia, a on długo musiał szukać następnego wydawcy, bo niesprzedany debiut zamykał większość drzwi. Kiedy w końcu znalazł, ten postanowił ambitny kryminał reklamować jako tanie romansidło. W efekcie czytelnicy, do których książka była skierowana, o niej nie wiedzieli, a ci, którzy się o niej dowiadywali, rezygnowali z kupna, widząc, że reklama wprowadziła ich w błąd. Szlag go trafiał, kiedy czytał entuzjastyczne recenzje blogerów z powtarzanym niemal jak mantra pytaniem: – Dlaczego taka świetna powieść jest tak słabo wypromowana? Niestety, blogerzy nie mieli większego wpływu na sprzedaż, więc trzecią książkę, opowiadania kryminalne, musiał wydać przez jakąś podejrzaną firemkę, która oszukała go na honorarium i wysokości nakładu. I jak dotąd uważał, że jego książki sprzedają się słabo, tak dopiero teraz przekonał się, co to naprawdę znaczy: gorsze wyniki mógł uzyskać tylko tomik poezji eksperymentalnej w jakimś wymarłym języku. Był zniechęcony i rzuciłby pisarstwo, gdyby nie kupił sobie wówczas Kindle’a. Szukając lektur na to sprytne urządzonko, odkrył, że wielu pisarzy publikuje swoje utwory samodzielnie wyłącznie w wersji elektronicznej i całkiem nieźle na tym wychodzi. „Pisarzy” to zresztą za wiele powiedziane, dominowali wszelkiej maści grafomani – o czym przekonał się, ściągnąwszy parę tekstów – ale choć zżymał się jako czytelnik, ucieszył się jako twórca. Skoro zarabiali ludzie niepotrafiący posługiwać się angielskim, dlaczego nie miałby zarobić i on? Przecież był od nich lepszy. Nie, nie był lepszy – potrafił pisać, a oni nie. Przybrał pseudonim i zadbał, żeby absolutnie nikt nie mógł połączyć tego pseudonimu z jego prawdziwym nazwiskiem. Zachowanie tajemnicy nie sprawiło mu kłopotu, bo właśnie wtedy przeprowadzał się do Nowego Jorku, zrywając ze swoim starym życiem. Powodem zaczynania pisarskiej kariery w internecie od zera było głębokie przekonanie, że odniesie sukces: nie chciał, by na fali tego sukcesu jego dotychczasowe wydawnictwa wznowiły książki, do których nadal miały prawa, i na nich zarobiły. Trudno żeby wykonywał całą robotę za kretynów z działów handlowych, a potem oddawał im lwią część zysków. Postanowił zaczekać, aż prawa wrócą do niego, i wtedy się ujawnić. Czytelnicy go nie zawiedli. Z każdym zamieszczonym tytułem przybywało pozytywnych ocen, piął się w rankingach, a kiedy dotarł do pierwszej setki, nic już nie mogło zatrzymać lawiny. Co miesiąc na jego konto wpływało kilkaset tysięcy dolarów, a po Johnie Locke’u i Amandzie Hocking wymieniano jego nazwisko. Czy raczej pseudonim, bo umowy z wydawnictwami jeszcze nie wygasły i nadal się ukrywał. Ale właśnie dlatego Chris nie mógł do niego dotrzeć tą drogą. Ani żadną inną. Jak go, do cholery, namierzył?! Namierzył! Co za słowo. Jakby miał do niego strzelać. Chociaż skoro zadał sobie tyle trudu, by go odszukać… Musiał przynajmniej wynająć prywatnego detektywa albo poprosić o przysługę znajomka z FBI. – Uspokój się! – powiedział do siebie na głos. – Popadasz w paranoję. Wracaj do pracy. Spojrzał na zegarek. Zmarnował przez ten telefon przynajmniej pół godziny. Do joggingu został mu kwadrans. Bezradnie zakręcił się na fotelu. Co miał zrobić? Za mało na złapanie z powrotem rytmu pisania, a jeśli wyjdzie już teraz, wszystko wypadnie piętnaście minut wcześniej niż zwykle. Na tę myśl wystąpiły mu krople potu na czoło. Zaczął czytać napisane dotąd fragmenty, żeby chociaż nanieść jakieś poprawki, ale zdenerwowanie z powodu straconego czasu nie pozwalało mu się skupić. Z ulgą przywitał brzęczyk informujący, że może wstać od biurka, zamknął laptop i poszedł do przedpokoju. Kiedy przebierał się w ciepły dres chroniący przed panującym mrozem – myśl, że ma rezygnować ze swoich nawyków ze względu na pogodę, wydawała mu się absurdalna – przydreptał Bass, wysokonożny airedale terrier, niosąc w zębach swoją smycz. – Dobry piesek. Przynajmniej ty wiesz, kiedy są twoje pory. – Bass zachowywał się podobnie przy porannym i wieczornym krótkim spacerze. – A nie jak ten pacan. Jakby nie mógł zadzwonić w niedzielę. I przyjść w następną. Jeśli już w ogóle musi przychodzić. Szkoda, że nie jesteś pitbullem, poszczułbym cię na niego. Wyobrażenie natręta rozszarpywanego przez groźnego psa poprawiło mu trochę humor. Muszę napisać taką scenę, pomyślał. Kiedy ubrał w literacką formę, co go dręczyło, przestawało mu doskwierać. Skierował się, jak zwykle, do East River Park. Kiedy przyjechał do Nowego Jorku, na dom nie było go stać, ale znalazł całkiem eleganckie mieszkanie w tej dzielnicy. A teraz już się przyzwyczaił, zresztą na myśl o kupowaniu domu, organizowaniu przeprowadzki i urządzaniu się w nowym miejscu robiło mu się niedobrze. Odcinek do granicy parku wykorzystał na rozgrzewkę. Przy pierwszych drzewach popatrzył na psa. – No to co, Bass? Biegniemy. * Chris siedział na krześle naprzeciwko biurka. Nie wyglądał na zdeprymowanego przyjęciem nie w salonie, tylko w gabinecie, jakby był petentem, a nie gościem. Bardzo się denerwował, choć starał się to ukryć, i najwyraźniej ten sygnał, że powinien skrócić swoją wizytę do minimum, uszedł jego uwagi. – Tutaj więc mieszkasz. – Przyjechałeś podziwiać moje mieszkanie?– Nniee. – Chris speszył się. – To po co? – Chciałem porozmawiać o tym… no wiesz. – Nie wiem. O czym? Chris wpatrzył się w niego, jakby usiłował dociec, czy pytanie rzeczywiście wynika z niewiedzy, czy tylko ma pokazać, że gospodarz nie będzie ułatwiał mu wizyty. – O wypadku. – Po co? – Zrujnował całe moje życie. – W jaki sposób? Nic ci się nie stało, za nic nie zostałeś ukarany. – Nie przez sąd, ale wyrzuty sumienia mnie zabijają. Nie mogę spać po nocach, za dnia działam jak automat, straciłem pracę, żona mnie rzuciła… – I co z tego? Nie ty jeden masz przesrane życie. Chris popatrzył przenikliwie na rozmówcę. – Ty nie wyglądasz na takiego, co ma przesrane. – Nie mówię o sobie. Ale założę się, że przynajmniej jakieś dwa miliardy ludzi na tej planecie uważa, że życie nie potoczyło im się tak, jak powinno. Nie wpada im jednak do głowy przychodzić z tym do mnie. – Bo nie odpowiadasz za ich nieszczęście! – Nie odpowiadam za to, że jesteś przewrażliwiony. Idź do psychiatry. – Odpowiadasz za wypadek! Byłeś naprany i siadłeś za kółkiem! – Ty też byłeś naprany i pozwoliłeś mi za tym kółkiem usiąść. – Nie jestem twoją nianią! – A ja nie jestem twoim terapeutą. Przez chwilę mierzyli się nienawistnymi spojrzeniami. Potem Chris jakby stracił zapał do walki, skulił się w sobie i powiedział żałośnie: – Ona ciągle mi się śni. Jak tam leży na poboczu, zakrwawiona, z tą nienaturalnie wykręconą głową… z otwartymi oczami, które patrzą na mnie z takim wyrzutem, że przecież miała całe życie przed sobą. Jezu, ona była taka młoda…! Ukrył twarz w dłoniach. – Tylko mi się tu nie rozpłacz. Chris uniósł głowę. – Ciebie nic nie rusza? Nie masz sumienia? Skąd się biorą takie dranie?! – Jeśli chodzi o sumienie, to nader łatwo dałeś się przekonać, że nie ma sensu zostawać na miejscu wypadku i przyznawać się do winy, że odsiadką nie wrócimy jej życia. – Popełniłem błąd. Gdybym odpokutował, byłbym dzisiaj innym człowiekiem. – To odpokutuj. Co stoi na przeszkodzie, żebyś zgłosił się na policję? Ledwo wypowiedział te słowa, uświadomił sobie, jak były niebezpieczne. Mogły sprowokować Chrisa do przyznania się i wtedy ten mazgaj pociągnąłby go za sobą. A przecież on jako kierowca dostałby znacznie dłuższy wyrok. Ale Chris najwyraźniej też nie zamierzał iść do więzienia: – Co stoi na przeszkodzie? Ano to, że teraz poszedłbym siedzieć również za ucieczkę z miejsca wypadku, a to nie był mój pomysł. I za ukrywanie przestępcy. Gdybym ciebie wtedy nie posłuchał, skazano by mnie co najwyżej za spowodowanie zagrożenia życia albo w ogóle tylko za spowodowanie zagrożenia bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Te fachowe sformułowania ujawniały, że Chris zasięgał porady prawnika. – Przy dobrym adwokacie mógłbym liczyć na wyrok w zawieszeniu. Teraz już nie. – Świetnie. Tylko czego ode mnie oczekujesz? Że się zgłoszę i wezmę całą winę na siebie? Spodziewasz się, że jak mnie wsadzą, to ta kobieta zostanie pomszczona, a twoje sumienie oczyszczone? – „Ta kobieta” miała imię! Ty w ogóle wiesz jakie?! Milczał. Nie wiedział. Co to zmieniało? – Kyra. Kyra Pacey. Dwadzieścia dwa lata. Rodzice stracili córkę, brat siostrę, narzeczony dziewczynę. Widziałem ich na pogrzebie. To były zniszczone egzystencje. Myśmy nie zabili jednej osoby, zabiliśmy pięć! Melodramatyzuje, pomyślał. Znał życie. Rodzice może i się nie otrząsnęli, ale dla brata i narzeczonego po pół roku dziewczyna musiała już być odległym wspomnieniem. Tę myśl przesłoniła jednak zaraz irytacja z powodu nieodpowiedzialności Chrisa. – Byłeś na pogrzebie? Może jeszcze powiesiłeś sobie na szyi tabliczkę „Guilty”?! – Musiałem… – głos Chrisa zabrzmiał płaczliwie. – Czego ode mnie chcesz? Spojrzał zniecierpliwiony na zegarek. Nie dość, że Chris spóźnił się całe trzy godziny – w zasadzie nie powinien już go wpuszczać – to teraz nie potrafił przejść do rzeczy, przeciągając wizytę, której każda minuta i tak była marnowaniem czasu. Chris lekko się wyprostował, widać było, że zbiera się w sobie, jak biznesmen przystępujący do trudnych negocjacji. Kiedy się odezwał, głos miał dużo pewniejszy. – Pomyślałem sobie, że założę fundację, która będzie pomagała ofiarom wypadków drogowych. Albo ich rodzinom, jeśli… tak jak Kyra. Pomoc finansowa, psychologiczna, też detektywistyczna, żeby wytropić sprawcę, jeśli… tak jak my. – To zakładaj. Czy musisz mi o tym opowiadać i zakłócać mi dzień? Jestem szalenie zajęty… – Muszę. Bo ty ją sfinansujesz. – Ja? – Przecież nie ja. Mówiłem ci, że straciłem pracę. Bieduję, czasami nie mam nawet na chleb, a co dopiero mówić funduszach na podobne przedsięwzięcie. Dokonał błyskawicznej analizy. Nie. Chris nie mógł wiedzieć, że jest milionerem. Nikt nie wiedział. Wystrój mieszkania też nie ujawniał jego dochodów. Był człowiekiem, który rzeczy kupował dla wygody, a nie po to, by się nimi chwalić. Potrzebował dobrego samochodu, ale nie potrzebował luksusowego, by demonstrować innym swoją pozycję. – I uważasz, że ja takie fundusze mam? Ciekawe skąd? – Ze swoich książek. – Nic mi nie wiadomo, żebym napisał jakiś bestseller. A skoro moje powieści kryminalne się nie sprzedawały, porzuciłem pisarstwo. To nie ambitna literatura dla wąskiego kręgu czytelników. Miałem na tyle samokrytycyzmu, by zdać sobie sprawę, że jeśli nie potrafię napisać poczytnego kryminału, to muszę zawiesić pióro na kołku. – Niezła bajeczka. Chris z odstawionej na podłogę torby wyciągnął Kindle’a, włączył go i wybrał pierwszą pozycję na ekranie. Przebiegł wzrokiem ciemne litery elektronicznego atramentu i przeczytał: „Chrzęst roweru dobiegł ich sprzed maski. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że to rower. Spostrzegli go dopiero, gdy wysiedli z wozu. Trekkingowa damka srebrnego koloru z małym pluszowym niedźwiadkiem na kierownicy. Impet zderzenia urwał niedźwiadkowi głowę. Kołysała się na paru nitkach, które oparły się niszczącej energii, jaką niesie ze sobą ponad tona stali miażdżąca lekki jednoślad. I jego właścicielkę. Bo ta, podobnie jak jej maskotka, straciła w wypadku życie”. Chris oderwał wzrok od ekranu i przeniósł go na rozmówcę. – Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy sięgnąwszy po książkę bestsellerowego autora, przeczytałem nagle opis wypadku, w którym sam brałem udział. A nigdy z człowiekiem nie rozmawiałem. Najpierw sobie głupio pomyślałem, że może ty rozmawiałeś. Ale potem do mnie dotarło, że nie rozmawiałeś, tylko sam musisz być Donovanem Donesem. Sprawdziłem. Kiedy po tej tragedii Robert Saryan zniknął z Seattle i przestał pisać, narodził się Donovan Dones. A z tego, co wiem o pisarstwie, nie jest to zajęcie, z którego można tak po prostu zrezygnować. – To mało wiesz. Pisałem dla chleba, nie dla przyszłych pokoleń. Nie zarabiałem, więc musiałem znaleźć sobie inną robotę. Po nas na miejscu kolizji z pewnością pojawiły się służby ratownicze, policja, dziesiątki gapiów, najwyraźniej jeden z nich opowiedział Donesowi o tym niedźwiadku. Chris bez słowa sięgnął do torby i postawił na biurku pluszowego misia. Małego, brązowego misia z urwaną głową. Zwisającą na paru nitkach. – Zabrałem go stamtąd – powiedział cicho. – Nie wiem dlaczego. Saryan wpatrzył się w ciemne guziki oczu w odwróconej głowie. Oczu, które spoglądały na niego niemal z triumfem. – Ile chcesz? – zapytał. – Dwa miliony dolarów. To umiarkowana kwota – dodał Chris tonem usprawiedliwienia – wziąwszy pod uwagę, ile sprzedajesz i jak dużo na tym zarabiasz. Łatwo policzyć, bo sam się chwalisz, ile masz pobrań poszczególnych tytułów, a procent, jaki Amazon płaci self-publisherom, nie jest przecież żadną tajemnicą. Zastanowił się. Kwota rzeczywiście była umiarkowana. Jej brak nic w jego życiu nie zmieniał, liczba na koncie poprzedzająca sześć zer zmniejszyłaby się po prostu o dwa. A nie tworzyła jej jedna cyfra. Do debetu było jeszcze bardzo daleko. Także w perspektywie (nie)planowanych wydatków. Czyli spokojnie mógł zapłacić. Ale… Zapłacenie zmieniało w jego życiu wszystko. Przede wszystkim przyznawał się do winy. Gdyby teraz Chris poszedł na policję, musieliby jeszcze znaleźć dowody przeciwko niemu. Niedźwiadek nie był takim dowodem. Mógłby utrzymywać, że opowiedział mu o nim Chris, a teraz usiłuje go wrobić. Ulegnięcie szantażowi też wprawdzie nie stanowiło dowodu, ale już mocną poszlakę. W której świetle i niedźwiadek nabrałby innej wymowy. Niby po zapłaceniu Chris nie miałby już powodu, żeby zgłaszać się na policję. Zresztą sam się tej policji bał. Szkopuł w tym, że sprawa nie była zamknięta. Pewnie umorzona, ale na sto procent nie zamknięta. Zawsze wracano do nierozwiązanej sprawy, jeśli pojawiły się nowe okoliczności czy dowody. Zbyt solidnie przygotowywał się do pisania swoich kryminałów, by o tym nie wiedzieć. Niech Chris palnie w jakimś wywiadzie, że fundację założył dla odkupienia winy za spowodowanie wypadku. Niech jakiś nadgorliwy policjant sprawdzi, że z tych wyjaśnionych prezes fundacji żadnego nie spowodował. I zacznie grzebać w niewyjaśnionych. Zresztą Chris nawet nie musiał chlapać jęzorem. Czy to nie jest trochę tak, jak z obecnością mordercy na pogrzebie? Policjanci znają ludzką naturę i wykorzystują tę znajomość do łapania przestępców. Może rutynowo sprawdzają tych, którym nagle zebrało się na dobroczynność. A jeśli nie, Chris mógł trafić pod lupę z racji wzbogacenia się z dnia na dzień o dwa miliony. Z jego konstrukcją psychiczną przyznałby się do wszystkiego najpóźniej podczas drugiego przesłuchania i poszedł na układ z prokuraturą. Za przestępstwa finansowe też trafiało się za kratki, a Chris dla uniknięcia więzienia zapłaciłby każdą cenę – wskazanie sprawcy wypadku wcale nie stanowiło tej najwyższej. – A jak zamierzasz wytłumaczyć się IRS z tych pieniędzy? – zapytał. Bardziej dla zyskania czasu niż z ciekawości. Z tego powodu nie słuchał też zbyt uważnie mętnej odpowiedzi, z której wynikało właściwie tyle, że Chris kontroli z urzędu podatkowego nie przewidział. No, jeśli on działa z taką przemyślnością, to wypłacenie żądanej kwoty było równoznaczne z wysunięciem rąk do kajdanek. A gdyby nawet ten głupiec nie wpadł – czasami głupocie towarzyszy niewiarygodne szczęście – to przecież na tych dwóch milionach się nie skończy. Łatwo zarobione pieniądze łatwo się rozchodzą. I szantażysta wraca. Zawsze wracają. Mimo zapewnień, że zadowolą się jedną wypłatą. Ludzie, którzy dotrzymują obietnic, zwykle nie parają się szantażem. Myśl, że będzie musiał znosić kolejne wizyty Chrisa, wprawiła go we wściekłość. Bo niech nawet po odebraniu mu, załóżmy, trzech czwartych majątku, da sobie powiedzieć, że dość, że kwota, którą dostał, powinna przynosić zyski, dostrzeże, że więcej nie wydusi, i rzeczywiście na tym poprzestanie, to do tego czasu będzie go nachodził. Będzie dzwonił o nieodpowiednich porach, przeszkadzając mu w pisaniu, może nawet przestanie się telefonicznie zapowiadać, kiedy poczuje, że ma ofiarę w garści. Mało co tak go irytowało na tym świecie, jak ludzie przychodzący bez uprzedzenia. Nie, nie mógł do tego dopuścić. I oczywiście wypłata z góry trzech czwartych posiadanej sumy nie stanowiła rozwiązania. Alternatywę, żeby w ogóle zignorować szantaż, też odrzucił. Chris nie miał w ręku niezbitych dowodów, ale nie wiadomo, jakie ślady policja zabezpieczyła na miejscu wypadku: obaj byli w szoku, pijani, nie myśleli o tym, że na przykład kiedy pochylali się nad zabitą, mógł na nią spaść jeden czy drugi włos. Sięgnął do szuflady biurka. Jednak wcale nie był paranoikiem, za jakiego niektórzy go uważali. Myśl, że został przez Chrisa „namierzony”, skłoniła go do poczynienia pewnych przygotowań. Kupienia pistoletu do obrony. Z tłumikiem, bo gdyby doszło do strzelaniny, sąsiedzi niekoniecznie musieli o niej wiedzieć. W razie czego zamierzał postrzelić Chrisa w rękę lub w nogę i w interesie ich obu leżało, aby zaalarmowani lokatorzy nie wezwali policji. Funkcjonariusze raczej by nie uwierzyli, że jego gość zranił się przy czyszczeniu broni. Taką wersję można było przedstawić w szpitalu, bo personel medyczny na kryminalistyce znał się dużo słabiej. Chris – zobaczywszy wycelowany weń pistolet – zamilkł w pół słowa. – No co ty… – wyjąkał.
Dokończenie opowiadania za tydzień

Poza „Planem dnia” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Perfekcjonista”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).
August 22, 2016
O kaczkach, kajakach i sukcesach
Panowie Migura i Miłosz pocieszają się na blogu tego ostatniego, że Paweł Pollak jest be i dlatego nie będą z nim dyskutować. Muszę powiedzieć, że zastanawia mnie, co w tej postawie dominuje: brak inteligencji niepozwalający dostrzec, że zabrakło argumentów (jak to mówi Sheldon Cooper: „jestem jednostką wybitnie inteligentną, gdybym nie miał racji, zdawałbym sobie z tego sprawę”), czy konstrukcja psychiczna niepozwalająca się do tego przyznać i skutkująca szczerym przekonaniem, że gdyby Paweł Pollak był cacy, to byśmy podjęli z nim dyskusję i ją wygrali. W przypadku Miłosza musiałoby się to wiązać wprawdzie z uznaniem, że obowiązuje uchylona ponad dwadzieścia lat temu ustawa, ale w tym celu wystarczyłoby mu się zapisać do partii (jeśli jeszcze w niej nie jest), która obecnie decyduje w Polsce o tym, co jest prawem.
Szczególnie interesująca okazała się dla mnie wypowiedź Migury: „W maju bodajże 2015 dzięki niemu pobiłem rekord oglądalności na swoim blogu”. Wynika z tego, że Migura pisał prawdę, kiedy komentował pod moimi analizami jego tekstów, że napędzam mu czytelników, a nie jedynie starał się zatuszować fakt, że na te analizy nie potrafi odpowiedzieć. Frapujące dla mnie jest jednak co innego: Migura przedstawia się jako znawca social mediów, fachowiec od content marketingu, pozycjonowania i budowania marki. Reklamuje się na wszelkich możliwych platformach. Konstrukcja i oprawa jego bloga nadają się na wzorcowy przykład do podręcznika „Jak skutecznie wypromować swojego bloga”. I co? I kicha. Największą oglądalność zapewnia mu polemika na blogu Pollaka, który „w obsłudze nowych mediów cechuje się swego rodzaju archaicznością”, do korzystania z Facebooka został zmuszony i ogranicza się do zamieszczania praktycznie gołych linków, a o swoich wpisach poza tym nigdzie nikogo nie informuje. Czyżby internet był jednak takim wyjątkowym medium, gdzie liczą się nie działania promocyjne, a to, czy autor ma coś do powiedzenia?
Oczywiście Migura i Miłosz tylko udają, że nie obchodzi ich, co piszę, do tego są w tym udawaniu średnio wiarygodni, bo ponoszą ich nerwy. Migura poszedł na Facebooka namawiać Czwartą Stronę, żeby podała mnie do prokuratury za krytykowanie jej konkursu, a kiedy Miłosz zniknął ze swoimi wyzwiskami, pojawił się anonim, który przejął od niego pałeczkę. Inny anonim (raczej związany z Migurą, który przyczepił się tego samego) pod wpisem Bo samochód ma cztery koła... zażądał, żebym skrytykował blog Arka Mytki, bo ten też „wali niezłe kaczki językowe”, i od razu zasugerował, że tego nie zrobię, bo „swoich się nie rusza”. Zamiast „swoich” było obraźliwe słowo, dlatego komentarz skasowałem, mogę jeszcze tolerować, że anonimy obrażają mnie, na obrażanie moich czytelników nie będę pozwalał. I nie warto byłoby na niego odpowiadać, bo jakie kaczki mógł znaleźć ktoś, kto nie potrafi użyć tego słowa we właściwym znaczeniu („kaczka” to nieprawdziwa wiadomość, a nie błąd językowy), ale uznałem, że to doskonały pretekst, by zareklamować blog America Latina, zwłaszcza że jest co reklamować, a normalnie nie mam po temu okazji, bo tematyką podróżniczą w ogóle się nie zajmuję.
Komentujący, poza tym, że jest prymitywem i tchórzem, który nie ma odwagi wystąpić z otwartą przyłbicą, jest najwyraźniej bardzo głupi, skoro w mojej krytyce Migury dostrzegł jedynie krytykę błędów językowych. Zresztą co znaczy „najwyraźniej”? Przecież człowiek, u którego mózg stanowi aktywną część organizmu, zdaje sobie sprawę, że wulgarne i obraźliwe komentarze przysyłane z anonimowych kont, słowem nieodnoszące się do zarzutów, nijak tych zarzutów nie obalają. Ale dobrze, spójrzmy na stronę językową, choć samo to w przypadku bloga, który skupia się na przekazie wizualnym, a nie słownym, przypomina krytykowanie pantomimy za brak dialogów. Ponieważ dłuższych tekstów na blogu Mytki jak na lekarstwo, musiałem cofnąć się aż do 2013 roku, żeby takowy znaleźć (z nowszych był tylko oceniający sprzęt). I wziąłem sobie pod lupę wpis Pacyfik – Atlantyk – kajakowy trawers północnej Patagonii – część 3:
W sobotę około godziny 17tej dopłynęliśmy do miejscowości el Condor, leżącej nad Atlantykiem, gdzie zakończyliśmy naszą wyprawę.
Rio Negro nazywaliśmy rio 80, bo średni dystans, który robiliśmy codziennie, wynosił około 80km.
Spędzaliśmy na rzece 9 godzin, od wschodu do zachodu słońca.
Rzeka ciągnęła się leniwie, a przez ostatnie kilka dni wiał zimny wiatr z południa.
Prędkość spadała drastycznie, za to rósł ból w nadgarstkach i plecach od młócenia wiosłem.
Jak zawsze przez pierwsze godziny brak czucia w dłoniach i stopach.
Ostatnie dni to nie tylko walka z bólem ale i chęcią rzucenia tego w diabły i solidnego odpoczynku.
Moje ramiona obecnie wyglądają jak u stracha na wróble, czyli chude patyki.
Generalnie wyprawa okazała się dużo trudniejsza niż się spodziewaliśmy.
Zimno w połączeniu z wodą i wiatrem masakrowały ciało i niszczyły psychikę.
Najważniejsze jednak jest to, że ukończyliśmy projekt przepłynięcia północnej Patagonii z Pacyfiku do Atlantyku jako pierwsi, na dodatek bez wspomagania i zimą.
Przepłynęliśmy ponad 1500 km, z czego około 100 km przeszliśmy pieszo, przenosząc lub ciągnąc za sobą kajaki, drogami, przez góry i lasy, przez step.
Około 100 km przepłynęliśmy oceanami, oprócz tego przepłynęliśmy 2 rzeki i 8 jezior.
Teraz czas na odpoczynek, regenerację i pracę na materiałem filmowym i fotograficznym.
Bardziej przypomina wymienianie w punktach niż opowiadanie, może trochę szkoda, no ale nie każdy jest Arkadym Fiedlerem. I nie każdy musi nim być. Problem byłby wtedy, gdyby ktoś nie mając takich zdolności jak Fiedler, koniecznie próbował pisać jak on. Bo wówczas powstają humory zeszytów. We wpisie Mytki ich nie widzę, więc może specjalista od kaczek językowych mi je wskaże. Gdybym miał zrobić redakcję tego tekstu, to wyglądałby on następująco:
W sobotę około piątej po południu dopłynęliśmy do miejscowości El Condor, leżącej nad Atlantykiem, gdzie zakończyliśmy naszą wyprawę.
Rio Negro nazywaliśmy Rio 80, bo średni dystans, który codziennie pokonywaliśmy, wynosił około 80 km.
Spędzaliśmy na leniwie ciągnącej się rzece 9 godzin, od wschodu do zachodu słońca.
Przez ostatnie kilka dni wiał zimny wiatr z południa.
Nasz prędkość spadała drastycznie, w miarę jak rósł ból w nadgarstkach i plecach od młócenia wiosłem.
Jak zawsze przez pierwsze godziny brak czucia w dłoniach i stopach.
Ostatnie dni to walka nie tylko z bólem, ale i z chęcią rzucenia tego w diabły i udania się na solidny odpoczynek.
Moje ramiona obecnie wyglądają jak u stracha na wróble, czyli są chude jak patyki.
Generalnie wyprawa okazała się dużo trudniejsza, niż się spodziewaliśmy.
Zimno w połączeniu z wodą i wiatrem nadwerężały ciało i niszczyły psychikę.
Najważniejsze jednak jest to, że sukcesem zakończyła się próba przepłynięcia północnej Patagonii z Pacyfiku do Atlantyku. Dokonaliśmy tego jako pierwsi, na dodatek bez wspomagania i zimą.
Przepłynęliśmy ponad 1400 km, do tego około 100 km przeszliśmy pieszo, przenosząc lub ciągnąc za sobą kajaki, drogami, przez góry i lasy, przez step.
Około 100 km przepłynęliśmy oceanami, oprócz tego pokonaliśmy 2 rzeki i 8 jezior.
Teraz czas na odpoczynek, regenerację i pracę nad materiałem filmowym i fotograficznym.
Czyli jak widać, tekst wyjściowy wymagał zwykłej redakcji, żeby być całkiem przyzwoitym jak na tekst osoby, która nie zajmuje się zawodowo pisaniem ani nie ma takich ambicji. A kiedy czytam, że ktoś pokonał kajakiem półtora tysiąca kilometrów, to odczuwam niekłamany podziw i szacunek i forma opisu schodzi na drugi plan. Gdyby Migura swoim nieporadnym językiem opisywał mi, jak spędził dzień w hospicjum, pomagając chorym, do głowy by mi nie przyszło, by jego teksty wyśmiewać. Ale kiedy ułomną polszczyzną obwieszcza, że ma jakieś pisarskie osiągnięcia, bo opublikował trzy opowiadania na swoim blogu, i bierze się do uczenia innych, jak mają te opowiadania tworzyć, to sam kładzie głowę pod topór. Prowadząc analogię z blogiem Mytki, to tak jakby ktoś, kto nie zdołał przepłynąć kajakiem średniego jeziora w Polsce, wymądrzał się, jak przepłynąć północną Patagonię. I chociaż jej nie przepłynął, ogłaszał, że zamiar przepłynięcia jest jego sukcesem. Arek Mytko o tym, że dokonał tego jako pierwszy, pisze niejako mimochodem i jest to świadoma skromność, o czym świadczy chociaż sposób, w jaki poinformował, że zamieściła o nim artykuł chilijska gazeta. Migura zachowuje się tak, jakby zamieszczenie opowiadań na blogu było równoznaczne ze znalezieniem się wśród kandydatów do Nobla. I mam naprawdę nadzieję, że żadna chilijska gazeta nigdy o Migurze nie napisze, bo jeśli to zrobi, ten niechybnie zacznie zbierać pieniądze na własny pomnik.
August 19, 2016
Czarna wdowa – w odcinkach (2)
Dzisiaj odcinek drugi i ostatni (gdyby ktoś się po puencie nie zorientował :-) opowiadania pt. „Czarna wdowa”, pierwszy można przeczytać tutaj.
Paweł Pollak
CZARNA WDOWA
odc. 2

Do domu dotarła zmęczona, ale szczęśliwa. Cały dzień na zakupach. I zero komentarzy tego starego pierdziela, że mogłaby zrobić coś pożytecznego, zamiast szwendać się po sklepach, że szasta jego pieniędzmi, że kupionych ciuchów i butów nie zdąży włożyć przez resztę życia. Wzięła wybrane we Floris of London olejki i pianki i poszła zrobić sobie luksusową kąpiel. Do egzotycznych zapachów dołożyła świece i wino. Dwa kieliszki wypiła, mocząc się w wodzie, trzeci nalała sobie po wyjściu z wanny, a czwarty kiedy przeglądała Facebooka, jeszcze raz napawała się stanem swojego konta i sprawdzała pocztę. Potem przebiegła palcami po klawiaturze w geście „gdzie by tu jeszcze wejść”. Zostało jej ostatnie pół kieliszka wina, a chciała je dopić, robiąc coś przyjemnego, zanim zacznie oglądać „Seks w wielkim mieście”. Wiedziała, że jeśli siądzie przed telewizorem z napoczętym kieliszkiem, w trakcie filmu otworzy nową butelkę i jutro będzie zmagać się z kacem. Przypomniało jej się wczorajsze „włamanie” na konto tego chłopaka. Czemu nie? Czytanie prywatnych listów było z pewnością ciekawsze niż lektura wynurzeń świrów, dzielących się swoimi przemyśleniami z całym światem na różnych forach. Owoc zakazany zawsze ją pociągał. Gdyby nie pociągał, nie miałaby teraz swoich milionów. Zalogowała się jako Kimberly24. Od wczoraj przybyło sporo nowych maili, a kiedy je przejrzała, ogarnęło ją podniecenie. Ale trafiła! Młodzieńcy znaleźli rozwiązanie swoich finansowych problemów. A przynajmniej jeden z nich. „Ta stara raszpla – pisał, mając na myśli pewnie swoją matkę – zachomikowała całego melona w gotówce. To jest szansa”. „Co chcesz zrobić?”. „Czymś ciężkim w głowę i chodu”. „Chodu do pierdla”. „Spoko, mam dobry plan. Wchodzisz w to? Pół melona i pewnie parę fantów, które będzie można opylić za dobry grosz”. „Dzięki, ale nie. Z tych fantów zrobią się kutasy mięśniaków w Rikers”. „Ale z ciebie cykor. Jak chcesz. W życiu kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Ja tam nie zamierzam się więcej prosić o forsę. Załatwiam sprawę jeszcze dziś wieczorem, jeśli tylko nastąpi pewne wydarzenie”. „Jakie wydarzenie?”. „Sorry, ale jeśli w to nie wchodzisz, nie mogę cię wprowadzać w szczegóły. Policja pewnie będzie cię przepytywać, więc im mniej wiesz, tym lepiej. Też dla ciebie”. „Weź się, człowieku, opamiętaj!”. Machinalnie sięgnęła po telefon, ale po wybraniu dziewiątki i jedynki zreflektowała się. Co też wyrabia? Chyba się upiła, że zachciało jej się bawić we wzorową obywatelkę. Policja będzie ją maglować jako świadka, kto wie, czy przy tej okazji nie wypłynie jakiś szczegół dotyczący wypadku jej męża. Musiała trzymać się jak najdalej od policji z tej samej przyczyny, która sprawiała, że proces przeciwko koncernowi farmaceutycznemu był ryzykowny. A nawet jeśli w tym przypadku niebezpieczeństwo zdemaskowania było znacznie mniejsze, to na długo miała dosyć towarzystwa gliniarzy. Może to tylko takie gadanie? Kto ogłasza w mailu, że zamierza zamordować własną matkę, a potem rzeczywiście to robi? Przecież maile nie są bezpieczne, tak w każdym razie obiło się jej o uszy. Wyszukała w kontaktach rodzinnego znawcę komputerów, bratanka Roberta i wcisnęła zieloną słuchawkę. – Hej, Bob, tu ciocia Kimberly. Powiedz mi, czy maile są bezpieczne? – W jakim sensie? – No… powiedzmy, że jakiś terrorysta chce dokonać zamachu i będzie z innymi spiskowcami porozumiewał się mailem.– To mógłby od razu zgłosić się do FBI. – A czy mogę jakoś poznać, że ktoś czyta moje e-maile? – Podejrzewa ciocia włamanie na konto? – Mam wrażenie, że pewien mój przyjaciel wie o mnie rzeczy, których wiedzieć nie powinien. Bob westchnął przeciągle. – Rozumiem, że hasło i login ma ciocia zapisane i pewnie przyklejone żółtą karteczką na laptopie?– Nie, w notesie. Bob westchnął ponownie. – Haseł, PIN-ów i loginów się nie zapisuje, ale jak widzę, kobietom nie da się tego wytłumaczyć. – Nie wymądrzaj się, tylko powiedz mi, czy mogę jakoś zobaczyć, że on czyta moje maile. – Powinna być informacja o ostatnim logowaniu na konto. Domyślam się, że nigdy ciocia nie sprawdza, czy faktycznie wtedy wchodziła, bo nikt tego nie robi. Niech więc ciocia sprawdzi. Kimberly poszukała wzrokiem na ekranie, rzeczywiście widniał tam tekst „ostatnie udane logowanie” z datą i godziną. Ale skoro nikt tego nie kontrolował, więc ten chłopak pewnie też nie. – A jakoś inaczej? – To by już trzeba pogrzebać w ustawieniach. Przez chwilę rozważała, czy nie wtajemniczyć Boba w sprawę i poprosić, żeby powiadomił policję, ale uznała, że nie jest to dobry pomysł. Mógłby się wygadać, że wie o wszystkim od niej, a wtedy dopiero stałaby się podejrzana. Rozłączyła się. W zamyśleniu przyłożyła komórkę do ust. Zaraz! Przecież nie musiała dzwonić ze swojego telefonu, istniały jeszcze chyba budki telefoniczne, ostrzegłaby przed przestępstwem anonimowo. Poderwała się z fotela, ale nie zrobiła ani dwóch kroków w stronę drzwi. Nawet jeśli chłopak pisał poważnie i był przekonany, że nikt poza przyjacielem, do którego najwyraźniej miał nieograniczone zaufanie, nie przeczyta o jego planach, na interwencję mogło być już za późno. Maile zostały wysłane przed kilkoma godzinami, a wieczór, choć to szerokie pojęcie, niewątpliwie już trwał. Zaraz jednak pojawił się kontrargument: jeśli do morderstwa jeszcze nie doszło, bo na przykład nie nastąpiło owo wydarzenie, od którego wyrodny syn uzależniał swoją akcję, policja mogła go powstrzymać. Potrafili być niezwykle skuteczni. Namierzenie właściciela maila było kwestią minut, to akurat wiedziała z filmów, a atak komandosów kolejnych paru. Doszła do drzwi i zatrzymała się z ręką na klamce. Co się z nią działo, do cholery? Od kiedy to była taka sentymentalna? Co ją obchodziło jakieś stare babsko? Mało to ludzi umiera codziennie na świecie? Każdemu to pisane. Ze złością potrząsnęła głową, wróciła na fotel i dopiła wino. Ostatnie krople czerwonego napoju przywróciły jej właściwy stan ducha. Przecież chłopak chciał zrobić dokładnie to samo, co zrobiła ona, wyznawał dokładnie tę samą filozofię, że jabłka zza płotu nikt nie poda, samemu trzeba sobie zerwać. No owszem, zaciukanie własnej matki to trochę grubszy kaliber niż uśmiercenie męża, ale też bez przesady. A jak znała życie, tamta sama była sobie winna, pewnie zdecydowała się na dziecko, żeby rodzina uchodziła za idealną, dała je na wychowanie niańkom i spodziewała się, że liczne prezenty wystarczą za macierzyńską miłość. Co się dziwić, że chłopak się wkurzył, kiedy ten jedyny przejaw miłości, jaki znał, też zanikł. Dobrze, że ona nigdy nie ulegała presji otoczenia, tylko dążyła do własnych celów, a dzieci do szczęścia nie potrzebowała. Sięgnęła po komórkę, ale od myśli o dzwonieniu na 911 oddaliła się już o lata świetlne, dziwiła się, że takowa w ogóle postała jej w głowie. Wybrała numer Pizza Hut i zamówiła dużą super supreme na grubym cieście. Miała zamiar porządnie się objeść. Koniec z pilnowaniem wagi z obawy, że kiedy utyje, mąż się z nią rozwiedzie. Randek nie planowała, ani myślała dawać się podrywać mięczakom, którzy najpierw pili w barze dla odwagi, a potem nie potrafili stanąć na wysokości zadania. Owszem, nędzny seks z tych wszystkich, pożal się Boże, małżeństw zamierzała sobie odbić, ale od tego byli żigolacy. Miała im z czego zapłacić. A oni nie mogli kręcić nosem, że klientka w jednym czy drugim miejscu ma trochę za dużo sadełka. Czekając na dostawę, usiadła przed telewizorem i włożyła płytę do odtwarzacza. Perypetie czterech przyjaciółek tak ją wciągnęły, że o morderczych planach młodzieńca zupełnie zapomniała, a na dzwonek domofonu anonsującego dostarczyciela pizzy aż podskoczyła. Otworzyła mu drzwi. Najpierw zdziwiła się, że syn sąsiadów roznosi pizzę. Nigdy nie widziała, by chociaż skosił trawnik, a teraz, proszę, wziął się do pracy. Kiedy uniósł młotek, uświadomiła sobie, że jego ojciec jest dyrektorem oddziału Manhattan Bank, w którym miała konto, i pewnie przy rodzinnej kolacji opowiedział, że wybrała milion. Kiedy pierwsze uderzenie trafiło ją w lewe oko, zrozumiała, że chłopak, pisząc „stara raszpla”, miał na myśli nie swoją matkę, tylko ją. Zanim otrzymała uderzenie w drugie oko, poczuła się tym urażona.
Za tydzień pierwszy odcinek „Planu dnia”.
Poza „Czarną wdową” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Plan dnia”, „Perfekcjonista”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).
August 17, 2016
Dyskomłociarz

A czytelnicy proszą „Wyborczą”, żeby do Tokio posłała sprawozdawcę, który wie, w jakiej dyscyplinie startuje Małachowski.
August 15, 2016
Czarna wdowa – w odcinkach
Dzisiejszym wpisem zapoczątkowuję cykl „powieść w odcinkach”, czyli publikację na blogu swoich utworów i tych, które tłumaczyłem. Na pierwszy ogień idzie „Czarna wdowa”, choć akurat to nie powieść, tylko zbiór opowiadań kryminalnych (tytuł pierwszego jest tytułem całego zbioru).
Paweł Pollak
CZARNA WDOWA
odc. 1

Kimberly Núñez – jeszcze Núñez, ale zamierzała porzucić to parszywe latynoskie nazwisko z tymi idiotycznymi znaczkami, które ciągle jej się myliły, i wrócić do panieńskiego Steele – zzuła czarne pantofle i opadła na fotel. Odsunęła czarną woalkę na kapelusz i zaniosła się dzikim, radosnym śmiechem. Uniosła ręce nad głowę, wyciągnęła nogi w powietrze i zamachała nimi. – Juhu! Zdobyła, co chciała. Nie było łatwo. Oj, nie. Przede wszystkim miała dziesięcioletni poślizg, bo założyła sobie, że cel osiągnie do trzydziestki. No trudno, są ludzie, którzy umierają, nie doczekawszy spełnienia swoich marzeń. Zresztą wyglądała i czuła się jak trzydziestolatka, jeszcze sobie pożyje. Najważniejsze, że bez tego obleśnego, obrzydliwego starucha. Westchnęła. No cóż, z podażą było kiepsko, popyt spory, a ona musiała konkurować z młodszymi rywalkami. I już na starcie zostawała w tyle, bo najwymyślniejsza pielęgnacja nie mogła jej przywrócić ciała dwudziestoparoletniej laski. Przeklętą biologię dało się oszukać, ale nie pokonać. Górowała za to nad nimi doświadczeniem, wnioskami wyciągniętymi z popełnionych wcześniej błędów, przemyślaną już teraz strategią, którą ani myślała dzielić się z tymi smarkulami. Niby z jakiej racji, niech się też najpierw poparzą. Ona za pierwszym razem sparzyła się bardzo boleśnie. Zgodziła się na intercyzę, chcąc przekonać przyszłego męża, że nie zależy jej na pieniądzach, że naprawdę jest zakochana. Miała nadzieję, że którejś nocy, kiedy zamieni się w gorącą kurtyzanę, małżonek w dowód miłości intercyzę podrze. Był na to jednak za cwany. Mimo wszystko wniosła o rozwód – wtedy jeszcze nastawiała się na rozwód – licząc na prawników. Każdy kontrakt da się podważyć, każdą umowę zanegować, wystarczy znaleźć odpowiednie kruczki. Nie dało się. Owszem, jej adwokaci kruczków próbowali, ale jego potrafili odpowiedzieć kontrkruczkami. Byli zwyczajnie lepsi. Musiała obejść się smakiem, wyszła z małżeństwa tak biedna, jak do niego weszła. Za drugim razem była już mądrzejsza. Co nie znaczy, że nie podpisała intercyzy. Podpisała, milionerzy nie byli głupi, inaczej nie doszliby do swoich pieniędzy, i tacy, którzy z umowy przedmałżeńskiej rezygnowali, należeli do wyjątków. A ona jakoś na te wyjątki nie mogła trafić. Ale wiedziała już, że nie papiery rozwodowe prowadzą do celu, tylko akt zgonu. Testament unieważniał intercyzę. A przed zapisaniem majątku ukochanej żonce milionerzy bynajmniej się nie wzdragali. Oskubanie w trakcie rozwodu postrzegali jako realne zagrożenie, czarne wdowy były dla nich postaciami z filmów i to nie dokumentalnych, tylko kryminalnych albo w ogóle komedii. Przepowiednia, że mogą jedną z nich spotkać na swojej drodze, wywołałaby tylko uśmiech rozbawienia. Może dlatego, że człowiek tak naprawdę nie wierzy, że umrze. Niby to wie, niby świat na co dzień dostarcza dowodów, że inny los go nie spotka, ale jednak jest przekonany, że będzie żył wiecznie. Pewnie trzeba tak myśleć, mieć ten pancerz ochronny, bo inaczej się zeświruje, co zresztą widać na przykładzie różnych pisarzy, którym natura go nie dała. Równie dobrze mogła pozbawić ich skóry. Jej ślubny też niczego się nie obawiał, więc poszło łatwo, nader łatwo. „Pomylił” leki. Zamiast swoich tabletek obniżających ciśnienie, zażył jej – na podniesienie ciśnienia. A potem, przekonany, że nie zadziałały, że stres tego dnia sięgnął zenitu i nie zwalczyła go normalna dawka, dołożył drugą. Wystarczyło, żeby serce nie wytrzymało albo pękły żyłki w mózgu. Szczegółami nawet się nie zainteresowała, grunt, że wykitował, co za różnica, który organ zawiódł. Policja nie mogła jej udowodnić, że przesypała swoje tabletki do jego fiolki. Oglądała wszystkie „CSI”, więc sprawdziła, że nie zostawią tam żadnych śladów. Musiałby je rozkruszyć, a nie miał powodu, by to robić. Jego tabletki przełożyła na ten czas do starannie wymytego szklanego słoiczka, a nie do puderniczki czy pojemnika z mąką. Odciski palców na nich zostawiłby tylko idiota. A fiolki były prawie identyczne, więc rzeczywistej pomyłki nie mogli wykluczyć nawet najbardziej podejrzliwi gliniarze. Zresztą nie byli specjalnie podejrzliwi, raczej uważali, że pasierbowie ją oczerniają, żeby dobrać się do odziedziczonych przez nią milionów. Jednemu z detektywów wyrwała się nawet uwaga, że rodzina niech lepiej pozwie koncern farmaceutyczny za niemal takie samo opakowanie lekarstw o przeciwstawnym działaniu, zamiast zawracać im głowę przestępstwem, którego nie było. No bo gdyby na przykład podstępnie podrzuciła mu podobną fiolkę. Ale nie, medykamenty miała legalnie przepisane przez lekarza z society, nie żadnego konowała dorabiającego sprzedażą pustych recept, żeby ćpuni wpisywali sobie takie prochy, na jakie akurat mieli ochotę, historią choroby mogła się pochwalić od samego dzieciństwa, bo odkąd pamiętała, zawsze marzły jej dłonie i stopy. I kiedy już była w ogródku, już witała się z gąską, okazało się, że jego majątek to wydmuszka, fasada. Owszem, miał fabryki, ale fabryki miały kredyty. Mogła dalej produkować, bo produkcja nawet przynosiła zyski, spłacić część kredytów, żeby banki dały nowe, i tak w kółko. Na przyzwoite życie by starczyło, pod warunkiem, że chodziłaby wokół interesu i pilnowała każdego centa. Teraz wiedziała, czym zajmował się całymi dniami i dlaczego kosztowało go to tyle nerwów. Nie miała zamiaru iść w jego ślady: biznes jej nie interesował, interesowały ją kosmetyczka, fitness club i przyjęcia dobroczynne, na których mogła prezentować swoje oszałamiające kreacje. – A gdybym wszystko sprzedała? – zapytała adwokata. – Po spłaceniu długów i kosztów obsługi prawnej zostanie pani jakieś pół miliona. – Pół miliona?! – Tak, pięćset tysięcy. Sprzedała wszystko, bo pięćset tysięcy to było znacznie więcej niż puste kieszenie, z którymi odprawili ją adwokaci pierwszego męża. Kwota wypadała jednak daleko poniżej jej oczekiwań. Nie została nawet milionerką. Co najwyżej półmilionerką. Jak głupio to brzmi, każdy słyszy. Zanim powzięła decyzję o sprzedaży, przyszła jej do głowy myśl, żeby, tak jak podpowiedzieli policjanci, pozwać koncern farmaceutyczny o ciężkie miliony za traumę, jaką była utrata ukochanego mężusia. Adwokat przejrzał jednak precedensy i wyszło na jaw, że inni już próbowali i przysięgli odprawili ich z kwitkiem. Prawnicy koncernu wskazali, że leki są przeznaczone do regularnego zażywania, a nie w stanach nagłych, więc można spokojnie przeczytać, co jest na opakowaniu napisane – czytać obecnie każdy potrafi, a twierdzenie o podobieństwie fiolek nie znajduje odzwierciedlenia w faktach, gdyż różnią się one wieloma szczegółami. Ponadto lekarstwa są dostępne tylko na receptę, a skoro mają przeciwstawne działanie, nigdy nie przepisuje się ich jednej i tej samej osobie, więc nie ma tu miejsca na pomyłkę. O wydanie właściwych dbają aptekarze. To, że ksiądz i gosposia leczyli się kolidującymi ze sobą środkami, jest przykrym zbiegiem okoliczności, ale firma nie może odpowiadać za bezmyślność duchownego, który swoje lekarstwa kładzie na stoliku nocnym gosposi. Na dobrą sprawę to koncern powinien pozwać księdza, że przez swoje bezmózgowie i niemoralne zachowanie naraża wizerunek firmy. Później Kimberly zreflektowała się, że nawet gdyby miała widoki na wygraną, proces wiązałby się z ogromnym ryzykiem. Śmierć jej męża zostałaby wzięta pod lupę, a pod lupą można sporo zobaczyć. I dostrzec coś, co ona przeoczyła. Pokładała wiarę w swój spryt, ale nie była zadufana. Starannie wszystko przemyślała i zorganizowała, ale życie jest zbyt bogate, by dało się rzeczywiście wszystko przewidzieć. Jeśli umknął jej jakiś drobny szczegół, który nowojorskiego Columbo mógłby naprowadzić na ślad jej zbrodni, stworzenie mu takiej szansy byłoby skrajną głupotą. Nie, szklanka z mlekiem się rozbiła i nie zbierze rozlanego mleka, a jeśli będzie się upierać, że to wykonalne, może się tylko pokaleczyć. Podjęła trzecią próbę. Wiedziała, że ostatnią. Drugiego martwego męża mogła policji jeszcze sprzedać, w kolejny naturalny zgon nie uwierzyłby nawet krawężnik o inteligencji średnio rozgarniętego śledzia. Rozejrzała się też wśród wiekowych kandydatów, licząc na faktycznie naturalne rozwiązanie. Ale gdy nie następowało, straciła cierpliwość. Dostać majątek po pięćdziesiątce to jak dostać pierwszego lizaka, kiedy jest się już dorosłym. Numer z lekami nie nadawał się do powtórzenia, bo przyszły denat, mimo że najstarszy, ciśnienie miał w normie. Może dlatego – co, nauczona przykrym doświadczeniem, sprawdziła – że jego miliony nie były wirtualne i zapewniały mu spokojny sen. Zresztą nawet gdyby chorował, ta sama metoda równałaby się złożeniu pisemnego oświadczenia: „Jestem winna”. Nie, to musiał być „wypadek” i tym razem wypadek niemający z nią absolutnie nic wspólnego. Jaki, nasuwało się od razu: samochodowy. Gorzej z wykonaniem. Jak sprawić, żeby jego luksusowy bentley zderzył się z dwudziestotonowym tirem? Zadanie tym trudniejsze, że prowadził go zawodowy szofer. I to szofer okazał się kluczem. Doprowadziła do jego zwolnienia, oskarżając o to, że się do niej dobierał, i zadbała, by ze zgłaszających się kandydatów pracę dostał zdesperowany Hindus, który za pieniądze na leczenie ciężko chorej córeczki i ściągnięcie rodziny do Stanów zgodził się odegrać rolę współczesnego kamikadze. Wywiązał się z zadania tak perfekcyjnie (przestała się dziwić, że amerykańskie firmy zlecają coraz więcej prac Hindusom), że podobno medycy sądowi mieli kłopot z oddzieleniem jego ciała od ciała chlebodawcy. Detektywi wprawdzie trochę marudzili, że drugi raz zostaje wdową po milionerze (jakoś umykało im, że pierwszy był milionerem malowanym), zaczęli stawiać dziwne pytania, ale nic jej nie mogli udowodnić. Co było złego w tym, że postanowiła zatroszczyć się o rodzinę biednego pracownika, pomóc wymęczonemu straszliwą chorobą dziecku? Inklinacje do dobroczynności miała zawsze, może pokazać panom policjantom swoje zdjęcia z balów charytatywnych. Ale nie chcieli oglądać, mimo że wyszła na nich olśniewająco. Żal jej było tego miliona dla rodziny szofera, wiedziała jednak, że Hindus zostawił u notariusza list zaadresowany do samego komendanta głównego NYPD z poleceniem wysłania go, w razie gdyby jego córka nie znalazła się pod opieką amerykańskich lekarzy. Ale znalazła się, rokowania były dobre, Kimberly mogła czuć się bezpiecznie. Specjalnie zwlekała z pogrzebem do przylotu dzieciaka do USA, bo chciała, żeby ceremonia pochówku była symbolicznym dotarciem do mety, by po złożeniu szczątków (w dosłownym znaczeniu!) męża do grobu żadne niezałatwione sprawy nie kładły się cieniem na radości ze zdobytych milionów. Nie wstając z fotela, sięgnęła po leżący na stole laptop, otworzyła stronę banku i zalogowała się na konto. Cyfry po słówku „saldo” przyprawiły ją o żywsze bicie serca: 24 125 670,23. Omal nie podrzuciła laptopa do góry. Kliknęła ikonkę Skype’a. – Manhattan State Bank. John Smith, słucham panią? – Chciałabym prosić o przygotowanie dla mnie większej kwoty gotówki. – Oczywiście. Ile? – Milion dolarów. – Bez problemu – beznamiętny ton głosu pasował do słów, jakby Smith usłyszał, że klientka chce wyjąć dwa tysiące. – Taką kwotę możemy wypłacić od ręki. Odbierze pani osobiście czy mamy dostarczyć pod wskazany adres? – Przywieziecie mi?! – No jasne – trochę wypadł z roli pozbawionego emocji urzędnika bankowego – ma pani przecież konto VIP. – To przywieźcie. Czekając na pieniądze, zalogowała się do poczty. Rozgorączkowana myślą o banknotach, które za pół godziny miała trzymać w ręku, dopiero po chwili zorientowała się, że czyta maile skierowane nie do niej, tylko do kogoś innego. Co u diabła? Już chciała dzwonić do providera z pretensjami, kiedy jej wzrok spoczął na nagłówku „Hello, Kimberly24”. Zamiast opatrzyć swoje imię rokiem urodzenia, wpisała numer 24. Pewnie machinalnie wystukała na klawiaturze liczbę, którą jeszcze miała przed oczami, liczbę swoich milionów. Ale co z tego? Przecież system powinien zgłosić, że podała złe hasło. Nie miała o komputerach większego pojęcia, ale tyle, że to samo hasło do dwóch różnych kont z pewnością pasować nie będzie, wiedziała. Może więc dalej bezwiednie wpisywała inny tekst i przypadkiem trafiła? Zaciekawiona wylogowała się i spróbowała zalogować ponownie, podając jako hasło resztę posiadanej przez siebie kwoty. Pudło. Już chciała przejść do swojej poczty – co ją ostatecznie obchodziły cudze maile, dużo bardziej ciekawa była źle skrywanej zazdrości pseudoprzyjaciółek, niemogących przeboleć, że pozbyła się starego gnoma, a zatrzymała jego pieniądze – kiedy wpadła na pomysł, żeby w okienko wpisać frazę „miliony baksów”. Bo przecież to wtedy myślała: „Mam dwadzieścia cztery miliony baksów”. Też pudło. I nagle się zawzięła. Nie lubiła przegrywać. Nawet w drobnych sprawach. Ta cecha wyniosła ją na szczyt, dzięki niej była milionerką, a nie siedziała w jakimś call center, żeby związać koniec z końcem. Napisała oba słowa łącznie. Pudło. Z podkreślnikiem. Jest! Już bez większego zainteresowania przejrzała korespondencję. Wbrew nazwie konta prowadził ją mężczyzna, ale nie było w tym nic dziwnego, wiadomo, że w Internecie facet to facet, kobieta też facet, a dwunastoletnia lolitka to agent FBI. Pewnie jego dziewczyna miała na imię Kimberly. Albo jedna z dziewczyn, bo z listów wynikało, że na brak powodzenia nie narzekał. Poza problemami sercowymi, co w tym przypadku oznaczało zwykle kłopot, jak wytłumaczyć tej, którą zapewniał o swych poważnych zamiarach, że po wspólnie spędzonej nocy nie chce się z nią więcej spotykać, maile dotyczyły głównie jego mizerii finansowej. Miał bogatych rodziców, ci uważali jednak, że jeśli młody człowiek sam nie zarobi na swoje potrzeby, to i w późniejszym życiu nic nie osiągnie. Filozofia, z którą ich syn głęboko się nie zgadzał, czemu dawał wyraz w listach do będącego w podobnej sytuacji przyjaciela. Obaj szczerze nienawidzili swoich „starych” i podburzali się w tej nienawiści, przytaczając liczne przykłady nastolatków czy nawet ludzi dwudziestoparoletnich, których kieszonkowe przekraczało zarobki niejednego Amerykanina, a nikt do pracy ich nie przymuszał. Kimberly rozumiała ich nastawienie, bo praca kojarzyła się jej przede wszystkim z obozem koncentracyjnym, ale bynajmniej im nie współczuła. Każdy jest kowalem swego losu, ona wyrosła w biednym domu i sobie poradziła, doszła do dwudziestu czterech milionów. Ci, zamiast biadolić, powinni wytężyć szare komórki, mają przecież od niej dużo lepszą pozycję startową: przy bogatych rodzicach można coś wykombinować, wcale nie trzeba iść do pracy. Te rozważania przerwał jej domofon, z wizytą zgłaszało się trzech panów z Manhattan Bank. Wpuściła ich i odebrała walizeczkę z pieniędzmi. Trochę się zdziwiła, że milion dolarów zajmuje tak niewiele miejsca. Ale zupełnie inaczej wyglądało to, kiedy stanęła na łóżku i zrobiła, co zawsze chciała zrobić. Zamachnęła się otwartą walizką do góry, banknoty pofrunęły w stronę sufitu, a potem opadły na nią deszczem, w którym skąpała się z taką radością jak Gene Kelly w „Singin' in the Rain”.
Dokończenie opowiadania w piątek pod wieczór i następne odcinki będę zamieszczał już w piątki.
Poza „Czarną wdową” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Plan dnia”, „Perfekcjonista”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
