Paweł Pollak's Blog, page 10

November 9, 2015

Biadolenia i banialuki pana grafomana

Aleksander Sowa ogłosił akcję Self-publishing = nowoczesna grafomania? Przekonaj się sam, w której ramach nieodpłatnie udostępniał swoje książki, by czytelnicy nie musieli Marcie Syrwid czy niżej podpisanemu wierzyć na słowo, że mają do czynienia z grafomanem. Niestety, dzieł autora 2.0 czytelnicy nie chcą nawet za darmo, więc to samokrytycznie pomyślane przedsięwzięcie zdechło z braku zainteresowania.

Czy wiedzą państwo, czym jest surebet? Surebet to taki zakład u bukmachera, w którym gracz wygrywa niezależnie od wyniku meczu. Jeśli jeden bukmacher daje na zwycięstwo Radwańskiej kurs 2,10, a drugi też płaci 2,10, ale za postawienie na zwycięstwo Szarapowej, to u pierwszego stawiamy stówkę na Radwańską, u drugiego stówkę na Szarapową, i bez względu na wynik spotkania mamy 10 zł czystego zysku. Akcja Sowy była właśnie takim surebetem:

Mam świadomość, że nie każdemu przypadnie do gustu moja twórczość, szczególnie zatwardziałym przeciwnikom polskiego self-publiszingu oraz pospolitym hejterom, ale jestem przekonany, że to świetna okazja dla miłośników mojej prozy.

Czyli twórczość Sowy z definicji nie mogła zostać uznana za grafomańską, czytelnik, który by ją tak ocenił, to hejter lub przeciwnik polskiego self-publishingu. Tymczasem to, że Sowa nie panuje nad językiem i nie umie pisemnie oddać swoich myśli, widać już po zacytowanym zdaniu. Zamiast „szczególnie” powinno być „szczególnie dotyczy to”, skoro wcześniej mamy przeczenie („nie każdemu”) i skoro powstaje zbitka „szczególnie zatwardziałym”, wprowadzająca niezamierzone znaczenie. W drugiej części powinna być mowa nie o miłośnikach jego prozy, tylko o neutralnych czytelnikach, bo to dla nich była akcja, żeby mogli sobie wyrobić opinię, a nie dla miłośników, by gratis pobrali książki, na które ich nie stać.

Podobnie jak z ewentualnymi czytelnikami, którzy uznaliby jego twórczość za grafomanię, Sowa rozprawia się z fachowcami, krytykującymi jego prozę:

Dla utrzymujących się z pisania oraz czerpiących z pracy takich autorów wydawnictw, każdy Czytelnik decydujący się na zakup utworu stworzonego przez self-publishera to utrata pieniędzy. Każdy niezależny autor to dla tego środowiska zagrożenie. Niewielkie, lecz jednak. Lepiej zdusić je w zarodku.

Niezależny autor (niezależnie, co napisze, będzie do kitu) ma kłopoty z ortografią (nie wiadomo, dlaczego „czytelnik” dużą literą), ale to drobnostka w porównaniu z poziomem jego rozumowania, które przypomina dowodzenie, że pianie koguta powoduje wschód słońca. Zacznijmy od tego, że bałagan faktograficzny i pojęciowy jest u Sowy niemożebny. Twierdzi, że ja utrzymuję się z pisania (gdyby ktoś miał wątpliwości, że we wstępie jest mowa o mnie, to na Facebooku w grupie „Self-publishing”, gdzie reklamował tę akcję, moje nazwisko podaje już wprost), co jest nieprawdą. Wielokrotnie na blogu narzekałem, że pisarstwo nie daje mi wystarczających dochodów, bym mógł się na nim skupić. Pisarz zawodowy to dla Sowy ten, który utrzymuje się z pisania, co ma sens z semantycznego punktu widzenia, ale nie w przypadku omawiania relacji między pisarzami współpracującymi z wydawnictwem a self-publisherami, bo tych zawodowych w rozumieniu Sowy jest w Polsce może ze trzydziestu. On sam uważa się za amatora, bo dla niego pisanie to tylko hobby, a to, że bierze za swoje książki pieniądze, z jakiegoś tajemniczego powodu nie ma być dla oceny jego statusu brane pod uwagę.

Wróćmy do twierdzenia Sowy, że autor współpracujący z wydawnictwem traci pieniądze, jeśli czytelnik kupi książkę self-publishera, i dlatego „środowisko” zwalcza self-publisherów. Pytanie, dlaczego autor z jednego wydawnictwa nie zwalcza autora z innego wydawnictwa. Czy jak czytelnik kupi książkę tego drugiego, to ten pierwszy nie traci? Bo autorzy ze „środowiska” tworzą komunę i wpływy wrzucają do wspólnego worka? Może Sowa się zdziwi, ale tak wcale nie jest. Każdy autor po prostu z otwartymi rękami wita „konkurenta” piszącego w tym samym gatunku lepiej od niego. Bo czytelnik, zachwycony dobrą książką, będzie szukał podobnej. Cała rzesza szwedzkich pisarzy średniego sortu dziękuje w tej chwili opatrzności, że zesłała im kogoś takiego jak Stieg Larsson. Dzięki niemu ich kryminały schodzą jak ciepłe bułeczki na całym świecie. Dobry pisarz dla dobrego czy średniego pisarza nigdy nie jest zagrożeniem, może go tylko pociągnąć. Ale działa to też w drugą stronę. Zagrożeniem dla dobrych jest pisarz słaby albo grafoman. Czytelnik natrafia na grafomańskie wypociny Sowy, Grzebuły, Nasiłowskiej czy Saddlera i stwierdza: „Jeśli tak piszą polscy pisarze, to ja dziękuję, wolę zagranicznych”. I pod tym kątem self-publishing rzeczywiście stanowi zagrożenie dla normalnie publikujących autorów, bo obecnie w Polsce jest on wylęgarnią grafomanii. I nie, jak chce Sowa, krytycy zwalczają self-publishing, kłamliwie twierdząc, że to grafomania, tylko zwalczają grafomanię, która dzięki self-publishingowi weszła do literackiego obiegu.

Sam self-publishing jest doskonałą ścieżką wydawniczą, ja również jestem self-publisherem (np. mój zbiór opowiadań „Czarna wdowa” był dostępny tylko w formie elektronicznej, bez pośrednictwa wydawnictwa, i całkiem ładnie się sprzedał), czego niezależny autor sowim móżdżkiem nie jest w stanie pojąć. Problem w tym, że w tej chwili z tej ścieżki w Polsce korzystają prawie wyłącznie ludzie pozbawieni talentu literackiego, a nie pisarze z prawdziwego zdarzenia.

Przykłady ze świata ilustrują, że wydawcy utracili z powodu self-autorów miliony. A kiedy chodzi o pieniądze, nikt nie walczy czysto…

Pisanie negatywnych recenzji Aleksander Sowa uznaje za walkę. Wcześniej to się nazywało krytyką literacką, ale grafo… sorry, self-publisherzy redefiniują wszelkie pojęcia. I mają swoje czyste metody: na przykład grożenie krytykującemu sądem albo udawanie rozczarowanego czytelnika i wystawianie negatywnych ocen książkom krytykującego. Co do przykładów ze świata, to po pierwsze nie mają one przełożenia na polskie realia, a po drugie ilustrują wręcz coś przeciwnego. Dla wydawnictw self-publisherzy, którzy osiągnęli sukces, to żyła złota. Taka Amanda Hocking czy E. L. James z pocałowaniem ręki przyjęły propozycję tradycyjnego wydania. Wydawnictwo przyszło na gotowe, żadnego ryzyka, że włożone w publikację i promocję środki się nie zwrócą, żadnych wysiłków, często daremnych, by z książki zrobić bestseller, przeciwnie, miliony sprzedanych egzemplarzy podane na tacy.

Bez profesjonalnej współpracy z kilkoma redaktorami, korektorami, grafikiem, specem od marketingu, dystrybucji, kontaktów z mediami, bez doświadczania w branży i pieniędzy, jedynym, co self-publiszer ma do ma do wytoczenia przeciw, jest utwór.

No, jak się nie umie utworów pisać, to się je wytacza, tylko nie wiadomo przeciw komu.

Udostępniając swoje utwory pragnę zwrócić uwagę przeciętnemu czytelnikowi, że powstały one nakładem niemal wyłącznie autora.

Mam nadzieję, że dzięki tej inicjatywie część odbiorców oceni samodzielnie jaki jest poziom self-publishingu (na moim przykładzie) z zastrzeżeniem tego, co napisałem wyżej.

Czyli Aleksander Sowa sam przyznaje, że jego książki odbiegają poziomem od tych publikowanych przez wydawnictwa, a czytelnik (przeciętny, nie zasługuje na dużą literę) ma je kupować, wykazując się zrozumieniem, że Sowy nie stać na profesjonalne przygotowanie utworu. To tak, jakby pod sklepem z telewizorami stanął gość ze skleconym w garażu odbiornikiem i przekonywał, żeby kupić od niego złom, bo on w przeciwieństwie do takiego Philipsa czy Samsunga nie ma ekipy, która by ten złom przerobiła na sprawny telewizor. Sowa, pisząc o współpracy z kilkoma redaktorami i korektorami, ujawnia po raz kolejny, że nigdy nie widział wydawnictwa od środka i nie wie, jak wygląda praktyka przygotowywania książki do druku. Do tego stawia tezę, którą można by ująć następująco: drogi czytelniku, ci goście z wydawnictw piszą tak samo nędznie jak ja, ale ich teksty poprawia cały sztab ludzi i dlatego możesz mieć wrażenie, że oni piszą lepiej. Sowa może nawet w to wierzy, bo człowiek, który chce się zajmować tym, do czego nie ma uzdolnień, jakoś z własnej nieudolności musi się przed sobą wytłumaczyć. Tymczasem na przykład moje surowe opowiadanie wygląda tak. Redakcja to szlifowanie tekstu, a nie jego ratowanie. Żaden doświadczony pisarz nie musi się wstydzić swojego dzieła, nawet jeśli zostanie ono opublikowane bez redakcji. Aleksander Sowa mimo napisania tuzina utworów prozatorskich (czyli doświadczeniem daleko mnie przewyższa) nie jest zaś w stanie stworzyć niczego, co można by pokazać światu bez głębokiej ingerencji redaktorskiej. „Wielu stawia znak równości pomiędzy niezależnym pisarstwem, a grafomanią bez zastanowienia”. Otóż to. Twórczość Sowy to grafomania bez zastanowienia.

A propos doświadczenia, można zaobserwować ciekawą prawidłowość. Marta Grzebuła po opublikowaniu kilkunastu utworów cały czas pisze o sobie per „skromna debiutantka”, Aleksander Sowa z podobnie imponującym dorobkiem stwierdza, że jest „autorem-amatorem” (powinno być „autorem amatorem”, bo człony nie są równorzędne, tylko jeden określa drugi, ale nie wymagajmy znajomości takich niuansów od wybitnego self-publishera, który ma kłopoty z elementarnym szykiem zdania). Całkowita nieprzystawalność tych określeń do stanu rzeczywistego ujawnia, jak oni sami się postrzegają: w głębi ducha mają świadomość, że z nich tacy pisarze jak z osłów rumaki.

Amator Sowa informuje nas, że pozwalając sobie na „tą akcję” (tą, bo redaktora nie było) i udostępniając swoje książki za darmo, rezygnuje z zarobienia kilkudziesięciu tysięcy złotych. Przychodzi mu to łatwo, bo on nie musi zarabiać na pisaniu jak „99% autorów współpracujących z wydawnictwami i nie-self-publisherów”. Kim jest ten pisany z błędem „nie-self-publisher”, nie wiadomo, a, o czym wspominałem już wyżej, znakomita większość pisarzy w Polsce nie utrzymuje się z pisania. Nie jest to wcale sytuacja zdrowa, powinno być tak, jak Sowie się wydaje, że jest, ale symptomatyczne, że facet wypowiadający się o rynku wydawniczym nie ma bladego pojęcia, jak wyglądają realia na tym rynku.

Przyjmijmy bajędy Sowy o jego zarobkach na książkach za prawdę i zapytajmy, jak to się dzieje, że tak świetnie zarabiający autor nie ma pieniędzy, żeby opłacić ekipę, która by jego grafomańskie wypociny przerobiła na zdatne do czytania książki. Jak to się dzieje, że do takiej kury znoszącej złote jaja nie zgłasza się żadne wydawnictwo i nie proponuje publikacji? Przecież, według twierdzeń Sowy, wydawnictwa chcą tylko zarabiać pieniądze i dlatego on, bidulek, musi działać poza oficjalnym obiegiem wydawniczym. Czyżby Sowa pisał wysokoartystyczną prozę, przeznaczoną z definicji dla bardzo wąskiego kręgu czytelników, i dlatego wydawnictwa nie są nim zainteresowane? Ale skąd wtedy te gigantyczne nakłady, jakie osiąga (głosy oszczerców o konfabulowaniu, kłamaniu czy braniu swoich fantazji za rzeczywistość pomińmy)? Zobaczmy sami: „Era Wodnika” – kryminał, „Koma” – o morderstwie nie tylko szeroko opisywanym przez prasę, ale i filmowanym, „Zła miłość”, „Requiem do miłości” – tytuły mówią same za siebie. Czy może być coś bardziej komercyjnego niż kryminały i powieści o miłości? Dlaczego więc te pazerne wydawnictwa nie pielgrzymują do Sowy, dlaczego się o niego nie biją? Bo jednak chcą autorów, którzy wiedzą, że requiem jest dla, a nie do, i wolą nie współpracować z tymi, którzy walą byki nawet w tytułach swoich książek?

Self-publiszing i tradycyjne pisarstwo to dwa przeciwstawne bieguny w spojrzeniu na tworzenie. Publikowanie tradycyjne i samopublikowanie dzieli konflikt interesów. Wszystko, co nie pojawia się u Czytelnika w inny niż tradycyjny sposób jest zagrożeniem dla świata wydawniczego 1.0 – podsumowuje dramatycznie autor 2.0. Równie mądrą myślą byłoby ogłoszenie przez Sowę, że zagrożeniem dla rozgrywek koszykarskiej ligi NBA jest to, że on na podjeździe swojego garażu porzuca piłką do kosza (proszę się nie zdziwić, jeśli Sowa w polemice napisze, że wcale nie ma garażu). Choć w jednym ma rację, podejście do twórców jest inne: tradycjonaliści wychodzą z założenia, że aby wydać książkę, trzeba ją umieć napisać, w self-publishingu nie wydaje się to warunkiem sine qua non. Obraz tych dwóch walczących ze sobą bloków, dowodzący, że Sowa ma elementarne kłopoty z analizą zachodzących w rzeczywistości zjawisk (co dyskwalifikowałoby go jako pisarza, nawet gdyby nauczył się gramatyki), posypał się zresztą od razu, kiedy dzieło Sowy, „Komę”, zrecenzował inny z self-publisherów, Bartosz Adamiak. Przy czym Adamiak książki nie zjechał, a jedynie ubolewa, że jest dość kiepskawa jak na jego oczekiwania. Oczekiwania będące rezultatem opisanego wyżej przeze mnie mechanizmu: ja, Adamiak, jestem self-publisherem, Sowa jest bardzo znanym self-publisherem, jeśli jego książka okaże się znakomita, czytelnicy przekonają się, że self-publisherzy tworzą świetne rzeczy, i może sięgną również po moją powieść. Co robi Sowa? Zwraca Adamiakowi uwagę, że nie powinien pisać „quasi-recenzji”, bo jest konkurentem, ma pisać własne książki (swoją drogą bzdura, każdy pisarz ma prawo być jednocześnie krytykiem literackim). Jak tylko inny self-publisher uznał, że dzieło Sowy jest lichawe, przestał być sojusznikiem, a stał się konkurentem.

Sowa nie próbuje przy tym z zarzutami Adamiaka polemizować. Zamiast tego dezawuuje krytyka, co jest jego (i innych grafomanów) jedyną metodą obrony. Syrwid wyśmiała twórczość „giganta”, co z tego, skoro jej książki zbierają gorsze oceny niż wiekopomne dzieła krytykowanego. Syrwid po prostu zazdrości mu takich czytelników, jak Malwina z „Lubimy czytać”, która zachwyca się dziełami mistrza, pisząc tym samym stylem i z tymi samymi błędami co on. Pollak zjechał jego poradnik, bo Złote Myśli wydały poradnik Sowy, a nie Pollaka (który jest do dupy, co jasno wynika z najniższej noty wystawionej przez Malwinę). Każdy, kto krytykuje twórczość Sowy, ma coś za uszami i robi to z pobudek pozamerytorycznych, czytelnicy zaś (jak Malwina) są jego książkami zachwyceni (jeśli nie są, to hejterzy albo przeciwnicy self-publishingu). Dla autora 2.0 są to prawdy jasne i oczywiste, aż dziw, że jeszcze nie wystąpił do papieża, by twierdzenie, że powieści Aleksandra Sowy są genialne, zostało uznane jeśli nie za jedenaste przykazanie, to przynajmniej za dogmat wiary.

PS. Dodałem cztery swoje książki (poradnik, „Niepełnych”, „Między prawem a sprawiedliwością” i wspomnianą „Czarną wdowę”) do księgarni Wolne Ebooki, która praktykuje coś, co nazwałbym jakościowym self-publishingiem. Książki selfów nie są przyjmowane z automatu, tylko po weryfikacji, czy trzymają poziom. Może dlatego nie ma tam żadnych utworów Aleksandra Sowy.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on November 09, 2015 00:35

November 2, 2015

Przemoczeni

Ze wstydem muszę wyznać, że w dniu wyborów się złamałem i zagłosowałem na Nowoczesną. Ze wstydem, bo zwykłem dotrzymywać obietnic, nawet jeśli są dla mnie niewygodne. Usprawiedliwiałem się, że działam w interesie tych wszystkich ekonomicznych analfabetów i ludzi nierozumiejących współczesnego świata, którzy w większości tworzą polski elektorat. Co jest zadziwiające, jeśli chodzi o ten elektorat, to zawsze potrafi on we własnym interesie zagłosować nogami, nigdy głową. W latach 90. zatęsknił za socjalizmem, ale jakoś fala emigracji nie ruszyła na Kubę czy do Korei Północnej, które idee socjalizmu w pełni zrealizowały. Tak samo teraz. Zamiast do Iranu, Polacy wyjeżdżają do tych zepsutych krajów, które chcą nam narzucić uchodźców, homoseksualizm i swobodę światopoglądową. Do krajów, będących w ekonomicznie lepszej sytuacji, bo stosują rozwiązania, na które elektorat w Polsce nie wyraża zgody. Nogi są mądrzejsze od głowy. Taka genetyczna anomalia homo polaccus. Na to, że polski zakuty łeb dostrzeże, że z powodu decyzji tego łba nogi muszą się więcej nachodzić, szans najwyraźniej nie ma.

Wynikiem wyborów nie jestem jednak w najmniejszym stopniu zmartwiony, uważam, że w obecnej sytuacji politycznej jest on wręcz optymalny. Przede wszystkim bardzo dobrze, że nie może powstać rząd antypisowski. Członkowie takiej koalicji żarliby się ze sobą i w następnych wyborach PiS miałby większość konstytucyjną. Za to Platforma w opozycji może pójdzie po rozum do głowy, że ignorowanie własnego elektoratu i podlizywanie się wyborcom konkurenta nie jest wcale skuteczną metodą na wygrywanie wyborów i że rządzenie nie polega na tym, by utrzymywać się przy władzy, ale na tym, by realizować program, dzięki któremu do władzy się doszło.

Bardzo dobrze, że PiS ma samodzielną większość. Nie pozwoli to zaistnieć cudakom od Kukiza, a jednocześnie PiS nie będzie miał wymówki, że koalicjant na to czy siamto mu nie pozwala. Pewnie znajdzie sobie inne usprawiedliwienia, bo tłumaczenie się, dlaczego czegoś nie robią, jest jedyną umiejętnością, którą nasi politycy opanowali do perfekcji, ale już jakaś część wyborców tego nie kupi.

Czy rządy PiS są dla Polski niebezpieczne? Nie mam takiego przekonania. Będą niekorzystne, ale tylko nieco mniej niekorzystne byłyby rządy Platformy, którą kolejne zwycięstwo umocniłoby w przekonaniu, że najlepsza jest taktyka ciepłej wody w kranie, a nie modernizowanie kraju. Pewnie będzie polowanie na czarownice, ale z chęcią zobaczę, jak PiS, mając już teraz po temu wszelkie instrumenty, łapie zamachowców ze Smoleńska. Gospodarki Kaczyński nie zrujnuje, bo nie na tym punkcie ma obsesję. Co więcej, on wie, że socjalistyczna gospodarka nie działa, której to wiedzy najwyraźniej brakuje np. panu Zandbergowi. Zresztą pomysły PiS-u są dużo mniej groźnie niż pozornie wyglądają. Odwrócenie reformy emerytalnej ma rzekomo rozwalić finanse państwa, a ludzi skazać na głodową emeryturę. Tylko o czym my mówimy? Przecież to Tusk zlikwidował OFE, większości przywilejów emerytalnych nie zniósł, a docelowy wiek emerytalny kobiet 67 lat ma być osiągnięty w 2040 roku. W 2040 r. przeciętna długość życia będzie wynosiła tyle, że emerytury będą się bilansowały tylko wtedy, jeśli ludzie będą pracowali do 75 lat. To była pseudoreforma, a nie reforma. Nawiasem mówiąc, Tusk powinien dostać za nią politycznego IG Nobla. Naraził się jednocześnie przeciwnikom i zwolennikom wydłużenia wieku emerytalnego, a nie wprowadził żadnego rozwiązania korzystnego dla kraju.

Z Sejmu wypada SLD i bardzo dobrze; jeśli chodzi o mnie, ćwierć wieku za późno. Wypada zresztą na własne życzenie, bo nic nie stało na przeszkodzie, by się zarejestrować jako komitet wyborczy, a nie koalicja. Ponieważ w ten sposób nie tylko pozbawił się reprezentacji parlamentarnej, ale i zapewnił PiS-owi samodzielną większość, należy uznać to za kolejny majstersztyk godny IG Nobla.

Kompletnie nie podzielam żalów, że w Sejmie nie będzie lewicy. Po pierwsze z SLD jest taka lewica, jak z PiS-u prawica, bo lewicowcy nie modlą się publicznie w klasztorach, a prawicowcy nie fundują hojnych zasiłków na dzieci, a po drugie podział lewica-prawica jest całkowicie anachroniczny. Teraz linia podziału przebiega między zwolennikami postępu a zwolennikami zacofania, zwanymi obrońcami tradycyjnych wartości. Między ludźmi, którzy dostrzegają, że świat nie stoi w miejscu, i rozumieją, że problemy przynoszone przez postęp należy rozwiązywać bez ideologicznych naleciałości, a tymi, którzy chcą zatrzymać postęp, chociaż z niego w efekcie korzystają. Między politykami, którzy honorują prawa człowieka, a tymi, którzy przez człowieka rozumieją białego heteroseksualnego katolika. I niestety tych pierwszych w świeżo wybranym Sejmie jest garstka (i to jest problem, a nie brak lewicy). Ale w poprzednim wcale nie było wiele lepiej. Dlatego nie doczekaliśmy się euro, związków partnerskich, pełnej wolności słowa, za to mamy państwo półwyznaniowe i dyskryminacyjną ustawę o in vitro (która jak na razie w ogóle eliminuje tę formę leczenia). Zamiast ku nowoczesności, którą symbolizuje już nie tylko Europa Zachodnia, ale również katolicka Ameryka Południowa, wprowadzająca dzięki orzecznictwu sądów małżeństwa homoseksualne, orbitujemy w stronę Iranu z jego religijną dyktaturą i Nigerii z jej karaniem więzieniem za homoseksualizm. I to jest konkluzja po ośmiu latach rządów rzekomo liberalnej partii. Naprawdę nie zamieniliśmy siekierki na kijek, przenieśliśmy się jedynie z deszczu pod rynnę.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on November 02, 2015 00:23

October 26, 2015

Czy jesteś pisarzem – test

Od jakiegoś czasu utalentowanym ludziom, którzy uczciwie napisali i wydali powieść, wraże elementy odmawiają pisarskiego statusu. W związku z tym, żeby dać odpór łobuzom, przygotowałem krótki test. Po jego zaliczeniu taki utalentowany pisarz z czystym sumieniem będzie mógł wrażemu elementowi pokazać środkowy palec.

1. Ile czasu pisałeś swoją powieść?

a) miesiąc
b) dwa miesiące, ale musiałem pracować zawodowo
c) trudno policzyć, bo zacząłem, jak miałem pięć lat

2. Czy ktoś znający się na rzeczy uznał twoją książkę za dobrą?

a) tak, wszyscy znajomi
b) sam się znam wystarczająco na literaturze, by wiedzieć, że moja powieść jest bardzo dobra
c) wszyscy wielcy pisarze byli na początku niedoceniani

3. Czy płaciłeś za wydanie swojej książki?

a) to można nie płacić?
b) tak, ale dostałem zniżkę, bo powieść została oceniona jako genialna
c) weź się, Pollak, ode mnie odwal

4. Czy twoja książka przeszła profesjonalną redakcję?

a) tak, sam redagowałem, a jestem profesjonalistą w każdym calu
b) czy to to samo, co korekta, bo korekta była
c) w wydawnictwie mówili, że będzie, ale odrębnie płatna

5. Czy twoja książka jest dostępna w księgarniach?

a) księgarnie dawno upadły
b) nie wiem, nie korzystam z księgarni
c) oczywiście, w każdej internetowej

6. Czy twoja książka była recenzowana?

a) tak, przez wybitnych blogerów
b) nie obchodzi mnie, co wypisują polskojęzyczne gazety na usługach obcego kapitału
c) nie, ale jest szeroko znana, nawet jak porwali mnie kosmici, to podczas eksperymentów cytowali moją powieść

7. Czy udzielałeś wywiadów w związku z wydaniem swojej powieści?

a) tak, wybitnym blogerom i kosmitom
b) tak, swojemu wydawnictwu
c) z obcymi nie gadam

8. Czy dostałeś jakąś nagrodę literacką?

a) zasługuję na Nike, ale tam jest sitwa i autorzy spoza układu nie mają szans
b) tak, moja powieść została Książką Wiosny w portalu Granice.pl, tylko musiałem zapłacić za zgłoszenie i tera, kuźwa, spłukany jestem
c) to kiedy dają tego Nobla, muszę posprzątać mieszkanie, bo jak mi się nagle dziennikarze zwalą, to będzie poruta

9. Czy twoją książkę kupił ktoś spoza rodziny?

a) córka, ale to nie rodzina, bo się puszczała i ją wykląłem
b) tak, ten sukinsyn, co się przychrzanił, że to niby grafomania
c) jeśli tak, to proszę o kontakt osobisty, żebym mógł podziękować

10. Czy twoja książka jest dostępna w bibliotekach?

a) tak, po jednym egzemplarzu obowiązkowym jest w Bibliotece Narodowej i Jagiellońskiej i będą tam przechowywane aż do Sądu Ostatecznego
b) biblioteki nie mają pieniędzy na zakup nowości
c) tak, sam roznosiłem, niektóre, chociaż za darmo, nie chciały, ale część wzięła

11. Czy, udając czytelnika, oceniałeś wysoko swoją książkę w jakimś serwisie czytelniczym?

a) nie, robiło to za mnie wydawnictwo
b) aleosochodzi, wszyscy autorzy, których znam, tak robią
c) nie, dawałem tylko niskie noty tym zadufanym dupkom z tak zwanych normalnych wydawnictw

12. Czy reklamowałeś swoją powieść w facebookowej grupie „Czytamy polskich autorów”?

a) tak, banda idiotów, która nie rozumie, że forma wydania nie ma znaczenia
b) tak, banda idiotów, która nie rozumie, że od błędów językowych jest redaktor
c) tak, banda idiotów

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 26, 2015 01:18

October 19, 2015

Bye bye, Platformo!

Zgodnie ze złożoną obietnicą, że będę głosował na PiS, jeśli dojdzie do dziesiątej rocznicy niezrewaloryzowania stawek za tłumaczenia uwierzytelnione, w najbliższą niedzielę oddaję swój głos na tę partię.

Ale zagłosowałbym na PiS, nawet gdybym tej obietnicy nie złożył. Platforma się na mnie wypięła i nie przyłożę ręki do tego, by ponownie znalazła się u władzy, a takim przyłożeniem ręki byłby np. głos na Nowoczesną. A co z tego, że Petru ma świetny program, skoro Platforma nie pozwoli mu go zrealizować.

Platforma przed wyborami w 2011 roku złożyła następujące obietnice:

1. Obniżenie zasadniczej stawki VAT do 22% w 2014 roku.

Samo sformułowanie tej obietnicy było niezłą manipulacją, bo to Platforma wcześniej ten podatek podniosła, czyli mogłaby co najwyżej mówić o przywróceniu starej stawki, a nie jej obniżeniu. Oczywiście nadal płacimy 23-procentowy VAT. I wyższe podatki dochodowe przez zamrożenie wszystkich możliwych progów. Platforma, ciągle obiecująca obniżenie podatków, nigdy żadnych nie obniżyła, zrobił to PiS.

2. Płace sfery budżetowej, zamrożone ze względu na kryzys, zaczną ponownie rosnąć.

No, właśnie widzę, jak mi stawki za tłumaczenia urosły. Na wysokość kaktusa na mojej dłoni. Większość sfery budżetowej od 2009 roku nie miała nawet waloryzacji. Przy czym żadnego kryzysu w Polsce nie było, sama Platforma się chwaliła, że byliśmy zieloną wyspą i ciągle mieliśmy wzrost gospodarczy. Skoro przez osiem lat był wzrost, czyli pieniędzy przybywało, a Platforma ich nie ma mimo podwyższania podatków i oszczędzania na waloryzowaniu płac, to zasadne pytanie brzmi, gdzie się one podziały.

3. Wprowadzenie do 2013 roku rozwiązań gwarantujących Polsce wysokie przychody z wydobycia gazu łupkowego, które przeznaczone będą na bezpieczeństwo przyszłych emerytur.

Na łupkach pan Tusk nie zarobił, więc zrobił skok na OFE.

4. Wprowadzenie konkurencji dla NFZ przez możliwość wyboru ubezpieczyciela

No, i mamy wybór. Między NFZ a Narodowym Funduszem Zdrowia.

5. Skrócenie terminu oczekiwania przez obywatela na rozstrzygnięcie jego sprawy w sądzie o 1/3.

Także i ta obietnica została zrealizowana, gdyż, jak oznajmił sędzia Żurek w wywiadzie dla „Wyborczej”, przewlekłość postępowań sądowych jest mitem. A ja po prostu żyję w jakimś matriksie, nie zaś w trzeciej RP, i dlatego mój proces przeciwko Czarnej Owcy zbliża się do czwartej rocznicy, a rychłe rozstrzygnięcie się nie zapowiada.

Z pomniejszych spraw PO obiecała zniesienie formularzy PIT i obowiązku wożenia ze sobą prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego. W ogóle na 21 obietnic, z tego, co patrzę, zostały zrealizowane… dwie. Ulga podatkowa na trzecie dziecko i 300 mld z UE. Na stronie internetowej Platformy oczywiście nie ma słowa, dlaczego te obietnice nie zostały wypełnione, w ogóle nie ma po nich śladu, można sobie za to przeczytać, jakich to cudów PO nie dokona przez następne cztery lata.

Po przegranej Komorowskiego „Wyborcza” wpadła w panikę i regularnie straszy czytelników czarnym ludem, czyli PiS-em. Różni autorzy w różnych tekstach wciąż powtarzają te same tezy:

1. PiS zrujnuje polską gospodarkę, bo będzie zwiększał deficyt budżetowy i dopłacał do kopalni, a w ogóle to etatystyczna partia.

Platforma, jak wiadomo, przez osiem lat rządów sprywatyzowała resztę państwowego majątku, co roku uchwalała budżet z nadwyżką, a górnikom twardo się postawiła i nie dała na nierentowne kopalnie ani złotówki.

2. Za PiS-u Polska przestanie być państwem neutralnym światopoglądowo i rządzić będzie Kościół.

Za Platformy, jak wiadomo, zasada, że Polska jest państwem neutralnym światopoglądowo, była egzekwowana z żelazną konsekwencją, PO wypowiedziała konkordat, lekcje religii w szkołach zastąpiła wychowaniem seksualnym, nie zapraszała katolickich biskupów na państwowe uroczystości, zniosła art. 196 kodeksu karnego penalizujący bluźnierstwo, uchwaliła ustawę o związkach partnerskich, dopuściła aborcję ze względów społecznych.

3. PiS nie będzie honorował demokratycznych standardów.

Platforma, jak wiadomo, jest partią, która skrupulatnie dba o demokratyczne standardy. Na przykład taki pomysł (podsunięty pewnie przez piątą kolumnę z PiS-u), by przyśpieszyć wybór dwóch sędziów Trybunału Konstytucyjnego, żeby nie wybrał ich – zgodnie z terminarzem – następny parlament, w którym PiS mógłby mieć większość, uznano w PO za absurdalny.

4. PiS to partia nacjonalistów i ksenofobów.

Kosmopolityczna Platforma, jak wiadomo, nie uprawiała żenujących targów, czy przyjąć mniejszą czy większą garstkę uchodźców, tylko zadeklarowała, że w obliczu ludzkiego nieszczęścia Polska jest gotowa pomagać, nie patrząc na rasę i wyznanie potrzebującego pomocy.

Jeśli mam dwie partie, z których jedna opowiada się za socjalistyczną gospodarką i katolicyzmem jako obowiązującą doktryną, a druga ma w programie liberalizm gospodarczy i światopoglądowy, tymczasem rządząc, wprowadza socjalistyczne rozwiązania i pozwala, by Kościół jej dyktował, co ma robić, to wybieram tę pierwszą. Wolę mieć do czynienia z ludźmi, którzy mają poglądy całkowicie odmienne od moich, niż z hipokrytami, którzy co innego mówią, a co innego robią. Lepszy wróg, niż fałszywy przyjaciel. Kiedy Kaczyński będzie dotował kopalnie i blokował związki partnerskie, to będę się wkurzał. Ale to będzie nic przy tym wkurwie, jaki odczuwam, kiedy Kopacz dotuje kopalnie i blokuje związki partnerskie, jednocześnie opowiadając, jaka to ona jest przeciwna dotowaniu kopalni i jak bardzo jej zależy na zalegalizowaniu związków partnerskich. I szanuję Kaczyńskiego za to, że dąży do władzy nie dla samej władzy, lecz by zrealizować jakąś swoją wizję. Ta wizja jest oczywiście na miarę XIX, a nie XXI wieku, ale nie zmienia to faktu, że Kaczyński jest ostatnim z wielkich polskich polityków, jak Kuroń, Wałęsa czy Mazowiecki, którym na czymś zależało. Tusk, Kopacz i całej tej miernocie zależy wyłącznie na tym, by rządzić, ale innej motywacji do tego rządzenia, niż bycie przy władzy i czerpanie z niej profitów, nie widać.

Przez osiem lat rządów PO konsekwentnie ignorowała swój elektorat, działała wbrew jego interesom (co zresztą, biorąc pod uwagę strukturę tego elektoratu, było działaniem antymodernizacyjnym), a teraz Michnik sięgnął po kij, by ten elektorat poparł PO. Niedoczekanie, panie Michnik. Przecież Kopacz już nawet nie próbuje udawać, że ma dla swoich wyborców marchewkę. Ogłasza, że zniesie ZUS. Każdy prowadzący działalność gospodarczą na takie hasło nadstawia uszu jak królik. Oczywiście nikt nie jest naiwny i w zniesienie ZUS-u nie wierzy, ale może to horrendalne obciążenie zostanie jakoś zracjonalizowane. Uzależnione od dochodu, od przychodu, dostosowane wielkością do rzeczywistych średnich zarobków, a nie zawyżonych przez pensje górników z trzynastką i czternastką. I co? Okazuje się, że to propozycja dla pracowników. Będąca, jak słusznie zauważył Petru, zwykłą księgową ściemą. Na dodatek głęboko szkodliwą, bo po to wypłaca się pensje brutto, by przeciętny człowiek miał świadomość, że budżet państwa i ZUS-u zasilają jego pieniądze, a nie jakieś rządowe, których w związku z tym może być nieograniczona ilość.

Kolejnym powodem, dla którego nie zagłosuję na Platformę, jest skład jej list. Michał Kamiński, Joanna Kluzik-Rostkowska, Ludwik Dorn. Sorry, ale po co mam głosować na jakiś PiS bis, skoro mogę na oryginalny? A przecież ci ludzie wcale nie zmienili poglądów. Kluzik-Rostkowska jako minister pisze i wydaje podręcznik szkolny, co jest socjalistycznym rozwiązaniem, którego nie było nawet w PRL-u, a Dorn oświadcza, że jak się komuś nie podobają rekolekcje zamiast zajęć szkolnych i krzyże w urzędach, to może wypierdalać do Francji. Użył wprawdzie łagodniejszego sformułowania, ale sens był właśnie taki. Jako wrocławianin mam zresztą małe déjà vu, bo prezydent Dutkiewicz oświadczył, że ci wrocławianie, którym nie podoba się jego polityka, mogą wypierdalać do Łodzi. Osobiście uważam, że Dorn powinien ze swoimi poglądami wypierdalać do Iranu, a Dutkiewicz ze swoją butą na Księżyc, na Dutkiewicza nie głosowałem i na Dorna też nie zamierzam.

W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Joanna Mucha, posłanka Platformy, na pytanie o Gowina jako potencjalnego ministra obrony w rządzie PiS odpowiada:
Jarosław Gowin nie jest specjalistą w sprawach obrony, tak samo jak nie był specjalistą w sprawie wymiaru sprawiedliwości. Gdy stał na czele resortu sprawiedliwości, oparł się na wiceministrze Królikowskim, który bardziej zajmował się sprawami światopoglądowymi niż kwestiami reformy wymiaru sprawiedliwości. Gdyby został szefem MON, najważniejsze decyzje podejmowałby „główny doradca”. Powstaje pytanie, czy będzie to Antoni Macierewicz (…)

Tak, pani poseł, ma pani całkowitą rację. Partia, która mianuje niekompetentnego Gowina ministrem i pozwala, by resortem kierował zideologizowany wiceminister, nie powinna rządzić.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 19, 2015 00:58

October 15, 2015

I gdzie jest ten pozew, Grzebuła?

To oczywiście pytanie retoryczne, bo z pewnością Grzebuła nie raczy na nie odpowiedzieć. Ponieważ jestem w tej kwestii indagowany, podaję do wiadomości, że po szumnej zapowiedzi wytoczenia mi procesu (oficjalnie z powodu moich rzekomych obraźliwych wypowiedzi, naprawdę w odwecie za krytykowanie jej grafomańskiej twórczości), urządzeniu obrzydliwej nagonki i kampanii kłamstw, Marta Grzebuła żadnego pozwu nie wniosła.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 15, 2015 01:52

October 12, 2015

Rada Strażników Konstytucji

Po parodii procesu Doda została skazana za swoją wypowiedź, że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”. Teraz Trybunał Konstytucyjny uznał, że paragraf o obrazie uczuć religijnych, z którego ją dupnięto, jest zgodny z konstytucją i zasadą wolności słowa. Fabuła tej farsy rozgrywa się nie w średniowieczu na Bliskim Wschodzie, lecz w Europie XXI wieku.

Swój komentarz opieram na artykule w „Wyborczej”, co zaznaczam, bo jego autorka Ewa Siedlecka, jak to dziennikarz, myli fakty, podaje nieprawdziwą kwotę grzywny (nie 50, a 5 tysięcy, taka drobna różnica) i źle cytuje wypowiedź Dody, więc diabli wiedzą, co jeszcze w swoim tekście zdołała pokręcić.

Przepisu, karzącego de facto za bluźnierstwo, przed Trybunałem Koście… tfu, Konstytucyjnym bronili przedstawiciele Prokuratura Generalnego i Sejmu. Przedstawili argument, że skazań jest mało i nikt nie poszedł siedzieć. Skoro nikła liczba ściganych osób i niewymierzanie maksymalnej sankcji usprawiedliwiają karanie za rzecz w całym cywilizowanym świecie dopuszczalną, to proponuję, w celu zlikwidowania grafomanii, wprowadzić karę śmierci za opublikowanie więcej niż pięciu książek rocznie.

Sędzia Andrzej Wróbel wyjaśnił, że przepis nie ogranicza wolności słowa, bo nie wolno swoich oponentów obrażać. W swym dążeniu do podlizania się biskupom on i jego koledzy zapomnieli o takim szczególe, że kardynalną zasadą wolności słowa jest to, że nikt nie może być ścigany za swoje wypowiedzi przez prokuratora, o ile nie namawia bezpośrednio do popełnienia przestępstwa. A obrażanych doskonale chroni procedura cywilna, w ramach której mogą dochodzić odszkodowania od tego, kto ich spostponował.

W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że chociaż polski Trybunał Konstytucyjny bardziej przypomina Towarzystwo Obrońców Ewangelii niż świecki sąd, to akurat jeśli chodzi o niezrozumienie zasady wolności słowa, jego sędziowie nie są bardziej tępi niż inni polscy intelektualiści. „Wyborcza” na okrągło publikuje pretensje, że jakiś faszysta nie ma procesu, chociaż obrażał żydów czy, ostatnio, muzułmanów. Bo pan Maziarski i s-ka nie rozumieją, że faszyści też mają prawo do głoszenia swoich poglądów, dopóki wyrażają je gębą, a nie pięścią. A ja powinienem móc napisać, że faszysta ze swoim antysemityzmem jest durniem, że Maziarski i Wróbel ze swoją koncepcją wolności słowa są durniami, i jedyną sankcją, jaka powinna mi za to grozić, to proces cywilny. A swoją drogą ciekawe, że inkryminowany paragraf nie ma zastosowania do uczuć religijnych muzułmanów. Przestępstwo jest ścigane z oskarżenia publicznego, obecnie popełniane jest masowo (głównie zresztą przez osoby deklarujące się jako katolicy), a o żadnych działaniach prokuratury nie słychać.

Wróćmy do orzeczenia Trybunału. Trzeba się naprawdę dobrze napruć wodą święconą i upalić kadzidłem, żeby nie dostrzegać, że zarówno celem tego przepisu, jak i jego efektem jest tłumienie krytyki i polemiki z religią katolicką. Wybicie tej krytyce zębów. Jednym ze skuteczniejszych sposobów wykazania absurdalności jakichś poglądów jest ich wyśmianie. Tę metodę zastosowali twórcy Pomarańczowej Alternatywy, odsłaniając nonsensy komunistycznej ideologii, po nią sięgnęli artyści z grupy Monty Python, kręcąc „Żywot Briana”. Sędzia Wróbel zamknąłby jednych i drugich, bo obrażają, znieważają czy co tam jeszcze.

Ale jest światełko w tunelu. Otóż gdyby ktoś – obserwując, jak nasi politycy i sędziowie ścigają się, kto głębiej wejdzie w anus episcoporum – miał wątpliwości, to sędzia Wróbel uspokaja: „Można (…) negować istnienie Boga, byle nie w sposób znieważający”. Można, proszę państwa! W roku dwa tysiące piętnastym, blisko pięćset lat po przewrocie kopernikańskim, dwieście lat po oświeceniu i rewolucji francuskiej, sto pięćdziesiąt lat po odkryciu procesu ewolucji można w europejskim kraju powiedzieć, że Boga nie ma. Oględnie, ale można. Nie będą za to łamać kołem, nie wrzucą do lochu, nie spalą na stosie, ba, nawet grzywny się nie zapłaci. Czy państwo odczuwają tę samą dumę, co ja, że żyjemy w takim postępowym kraju?

A na koniec chciałbym dołączyć do podziękowań Jana Hartmana. Dla Dody pięć tysięcy to grosze, wyrok nie uniemożliwia jej wykonywania zawodu, a jednak nie machnęła na niego ręką. Dostrzega, że walczy o pryncypia i chce się jej o te pryncypia walczyć, czego po gwiazdce znanej ze sporów o majtki trudno się było spodziewać. Szacunek, bo może dzięki takim ludziom jak Dorota Rabczewska w końcu doczekamy się, że polskie władze nie będą obywatelowi dyktowały, w jaki sposób wolno mu powiedzieć, że Boga nie ma.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 12, 2015 00:23

October 5, 2015

Pszczółka Maja i pedały

W opiniach o wydawnictwie Psychoskok najbardziej zafrapowała nas ta wyrażona w rymowanej formie i zainteresowaliśmy się jej autorem Witoldem Oleszkiewiczem. Okazało się jednak, że nie pisuje on wierszy, a fraszki. Ponieważ Jan Sztaudynger to nasz idol, a Oleszkiewicz, jak zapewnia jego wydawca, firma Psychoskok, „idzie tropem najsłynniejszych fraszkopisarzy”, nie mogliśmy się powstrzymać, by nie zakupić zbioru „Fraszki igraszki 2”.

Miła niespodzianka czekała nas zaraz po odebraniu książki, bo okazało się, że za głupie 19,90 złotego dostaliśmy bite 600 stron fraszek. W które wsiąkliśmy. Przede wszystkim musieliśmy docenić formalne mistrzostwo Oleszkiewicza i stosowanie wyszukanych rymów:

Altruista
Dba o wszystkich wokół siebie
A najmniej o siebie


Namiętność
Jest uczuciem wspaniałym
Lecz często zgubnym


Sprawa zamknięta
Lepsza najgorsza pewność
Niż ciągła niepewność


Bez gumki seks
Mężczyzna sobie ulży
A kobietę obciąży
Gdy ona zaciąży


Tu przechodzimy do tej ważnej sfery naszego życia, jaką jest seksualność:

Zawsze
Gdy samiec samicę
Seksualnie zaspokaja
Ona jest radosna
Niczym pszczółka Maja


Czasami seks niesie za sobą niechciane konsekwencje:

Produkt uboczny
Samiczki z samczykami się zadają
I potem duże brzuszki mają


Mistrza poznaje się po tym, że potrafi to samo napisać innymi słowami:

Bez prezerwatywy
Z rozkosznych wytrysków
Przybywa do wykarmienia pysków


Techniki pozwalające uniknąć zapłodnienia jednak się Oleszkiewiczowi nie podobają:

Bezsens
Idiotyczne są próby
Jakiegoś znaczenia nadania
Spermy przez kobietę połykania


W ogóle Oleszkiewicz woli tradycyjnie:

Niesmak
Palca cudzej stopy do ust branie
To przedziwne upodobanie


Jako tradycjonalista nie lubi też gejów:

Niezależny
Odruch wymiotny
Na widok całujących się pedałów
Pozbawiony jest kompletnie
Homofobicznych ideałów


ale doszedł skąd się biorą:

Przyczyna?
W kraju gdzie kobiety
Nie są zbyt urodziwe
Panowie między sobą
Tworzą związki szczęśliwe


Zwłaszcza młody
Niejeden mężczyzna
Ma mózg wielkości
Główki swej męskości

Tylko proszę nie traktować tego jako komentarza do powyższych fraszek, po prostu przechodzimy do następnego tematu:

IQ
Inteligencję jak mięśnie
Można trenować
Lecz jej granic
Nie da się sforsować

No, nie da się. Szkopuł w tym, że niektórzy próbują.

Trzeba próbować
Fakt rozumu nieposiadania
Nie zwalnia od myślenia

Nas by interesowało, dlaczego nie zwalnia od pisania.


Nawet noblista
Kto pisze wiersze w domu swym
Jest poetą domorosłym

Ponieważ są nowe czasy, więc powiedzielibyśmy, że także ten, kto wydaje za własne pieniądze w Psychoskoku. Chociaż pewną krytyczną refleksję dostrzegamy:

Moje fraszki
Zrymowały się banały
Ale czemu nie w smak każdemu?

Nie wszystko wszystkim się podoba.

Zdegustowany
Z nielicznymi wyjątkami
Poziom współczesnego kina polskiego
Mówiąc oględnie jest do niczego
Czyli do bani

To zupełnie tak samo jak z fraszkopisarstwem. Oczywiście nie dotyczy to fraszek Oleszkiewicza, w których odnajdujemy:

– nowe spojrzenie na przedmioty, które tak nam spowszedniały, że ich nawet nie zauważamy:

O rurach
Rura to wytwór natury
A człowieka – sztuczne rury
Niezbędne dla naszej
Przemysłowej kultury
W klubie nocnym także
Nie obejdzie się bez rury


– zaskakujące paradoksy:

Więzień
Nawet gdy po celi
Swobodnie chodzi
To i tak siedzi


– szokujące obserwacje:

Gorycz zniewolenia
Alkoholik pije bo musi
Abstynent nie pije bo nie musi


– logiczne wnioski:

Marzenie
Gdyby za głupotę płacili
Milionerami głupcy by byli


– sprzeciw wobec klerykalizacji:

Religia w szkole
Miast zwiększyć ilość godzin
Na przykład angielskiego
Bzdurzy się o miłości
Do Jezuska maleńkiego


– misję edukacyjną:

Globus
Półkulę północną
Lądy zdominowały
A południową
Oceany pozalewały


– krytykę nierówności społecznych:

Różnica
Ubogi jeździ rowerem
Bogaty Land Roverem


– diagnozę niepożądanych zjawisk:

Bezrobocie
Brak pracy
Powiększa margines społeczny


– pesymistyczny determinizm:

Dobro i zło
Od zawsze są na świecie
Ludzie dobrzy i łajdacy
I nigdy nie będzie inaczej


– świadomość ekologiczną:

Karmicielka
Natura populacje
Dostępnością pożywienia reguluje
Człowieka to też obowiązuje


– omówienie problemów rodzinnych:

A sio z gniazda
Dzieci po dwudziestce
Mieszkające u rodziców
To nieprawidłowy wychów


– pacyfizm i protest przeciwko rozpasaniu niepełnosprawnych:

Koszmar
Wojna to walec rozpędzony
A za kółkiem kierowca niewidomy
Miażdży srodze
Wszystko co na drodze


Generalnie jest Witold Oleszkiewicz fraszkopisarzem zaangażowanym i refleksyjnym. Inspirującym. Zainspirował nas do stworzenia fraszki:

Na grafomana
Sztuka pisania
Nie trzeba siania
Psychoskok wydaje
Każdą siarę

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 05, 2015 00:19

September 28, 2015

Scrivener

Jestem autorem, który pisze bez sporządzonego planu. Zarys historii, określone sceny, charakterystyki bohaterów mam w głowie, a nie w folderze z odpowiednim nagłówkiem. W trakcie pisania dużo też zmieniam w stosunku do pierwotnych założeń, ale tutaj mam akurat pewność, że taki skonkretyzowany plan tym zmianom by nie zapobiegł. Bo powieść i jej bohaterowie zaczynają w pewnym momencie żyć własnym życiem i autor musi za nimi podążyć.

Brak planu nie był problemem, dopóki książki pisałem niemal jednym ciągiem i stanowiły one zamkniętą całość. Kłopoty pojawiły się przy „Zbyt krótkim szczęściu”. Wielotygodniowe czy nawet miesięczne przerwy w pisaniu sprawiały, że kiedy brałem ponownie tekst na warsztat, musiałem cały przeczytać, by na powrót się w nim zanurzyć. Do tego „Zbyt krótkie szczęście” opowiadało dalsze losy Przygodnego, Kuriaty i innych z „Gdzie mól i rdza”, a ja już nie pamiętałem, jaką kawę ci ludzie pili, co im smakowało, a co nie, jak się ubierali, czyli tych wszystkich szczegółów, których przecież zmienić nie można. To wszystko byłoby w planie, którego nie miałem.

Dojrzawszy do tego, by stać się pisarzem planującym, spostrzegłem, że Word nie jest dla takowego programem optymalnym. Zacząłem rozglądać się za innym i natrafiłem na Scrivener. Z opisu rzecz wyglądała ciekawie, za programem przemawiało też to, że stworzył go człowiek sam parający się twórczością literacką, czyli dokładnie wiedział, czego będzie potrzebował.

Ściągnąłem sobie wersję próbną, dostępną na 30 dni efektywnego korzystania (czyli dni, w których programu nie otwieramy, się nie liczą). Po tygodniu jednak Scrivener całkowicie mnie do siebie przekonał i go kupiłem. A im dłużej ze Scrivenera korzystam, tym oczywistsze staje się dla mnie, że Word nie jest programem do pisania książek. Już taka drobnostka, że powieść i wszystkie teksty z uwagami na jej temat są w Scrivenerze elementem jednego pliku, daje mu ogromną przewagę. W Wordzie niby też można wrzucić je do jednego folderu, ale różnica jest taka, jak między praniem w pralce automatycznej a ręczną przepierką. To jednak tylko początek. Przerzuciłem pisaną trzecią część Przygodnego do Scrivenera. Mam ją teraz w całości, podzieloną na sceny, a przegląd scen mogę sobie wywiesić na tablicy korkowej i dodatkowo je opisać. Po dłuższej przerwie bez problemu zorientuję się, co i jak, nie będę musiał czytać całości. A tak wygląda ta tablica korkowa z tekstami, które zamieściłem na blogu we wrześniu:

Ogarnięcie dużej ilości tekstu jest w Scrivenerze znacznie prostsze niż w Wordzie, Scrivener zapewnia o wiele lepszą przejrzystość.

Scrivener jest programem nie tylko pisarskim, lecz także edytorskim. Z gotowego tekstu można stworzyć na przykład e-booka w dowolnym formacie. Nie wszystko da się wprawdzie zrobić intuicyjnie i trochę się przy takiej konwersji namęczyłem, ale efekt był bardzo zadowalający.

Inną wadą programu jest brak możliwości sprawdzania polskiej pisowni, więc na koniec trzeba się przeprosić z Wordem i zrobić w nim korektę. Jak jednak wiadomo, róże bez kolców w przyrodzie nie występują.

Po dalsze informacje odsyłam na stronę programu (po angielsku), ja korzystam ze Scrivenera od niedawna i z pewnością wielu jego funkcji jeszcze nie odkryłem. Niemniej jednak na tym etapie, co jestem, z pełnym przekonaniem polecam go każdemu, kto tworzy większe formy literackie. Cena Scrivenera nie jest jakaś zaporowa, 40 dolarów, do tego trzeba doliczyć VAT, łącznie wychodzi około 200 zł.

PS. Szukając teraz linku do programu, wpisałem do Google’a jego nazwę, a zaproponowane uzupełnienie brzmiało „chomikuj”. I jestem tak samo zdumiony, jak wówczas, gdy odkryłem, że na tej złodziejskiej platformie szukany jest mój poradnik. Bo i Scrivener i poradnik są przydatne wyłącznie dla osób, które chcą i planują zarabiać na sprzedaży swojej intelektualnej własności. To, że potrafią zaczynać od kradzieży cudzej i nie mają z tym żadnego problemu, jest dla mnie niepojęte. No, ale nigdy nie kradłem, więc nie potrafię się wczuć w złodziejską mentalność.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 28, 2015 00:16

September 20, 2015

Lektyką na Księżyc

Od pewnego czasu podczytuję bloga Bartosza Adamiaka. Jest to self-publisher, autor dwóch książek. Bezpośrednio na temat ich poziomu się nie wypowiem, bo są z gatunku, który mnie zupełnie nie interesuje, ale biorąc pod uwagę zarówno język, jak i sensowność wpisów, spokojnie można przyjąć, że Adamiak grafomanem nie jest. Bez problemu mógłby startować do normalnych wydawnictw. Sam zresztą deklaruje:

Nie jestem zatwardziałym selfem i pewnie kiedyś poszukam wydawcy na coś. Jednak zanim to się stanie, chciałbym stworzyć sobie jakieś cv i mieć coś do pokazania.

No i właśnie z tej deklaracji, jak i z całego wpisu, w którym została zawarta, wynika, że Adamiakowi brakuje wiedzy, jak działa normalna ścieżka wydawnicza, i nieraz opiera się na mitach. Bo w wydawnictwie wystarczy mieć do pokazania dobry tekst. A self-publishing w CV, jeśli nie jesteśmy Amandą Hocking, daje początkującemu pisarzowi takie same fory, jak odsiadka starającemu się o pracę w policji.

We wskazanym wpisie Adamiak porównuje self-publishing z tradycyjnym trybem wydawniczym. Z jednej strony robi to z głową, z drugiej widać, że nie do końca wie, jak ten tradycyjny tryb funkcjonuje.

1. Pisanie
Selfpublishing: W zasadzie na tym etapie nie ma znaczenia to, że będzie self publishing.
Wydawnictwo: Brak wpływu przy pierwszej książce. Jeżeli jest to kolejna książka, może istnieć jakaś presja czasu.

Tylko wtedy, jeśli autor osiągnął duży sukces komercyjny. A wtedy to on dyktuje warunki. I bardziej, niż dopominanie się wydawcy o książkę, dopinguje go perspektywa kolejnego bestsellera.
Generalnie na proces pisania forma wydania nie ma żadnego wpływu.

2. Okres przejściowy (przed wydaniem)
W: Problem pozyskania wydawcy: spamowanie kilkunastu/kilkudziesięciu wydawnictw i długi czas oczekiwania na decyzję (nawet kilka miesięcy). Frustracja.

Nie nawet kilka miesięcy, bo kilka miesięcy to jest _krótki_ okres oczekiwania na decyzję. Może być rok, a _nawet_ dłużej. Nie frustracja, tylko megafrustracja. Ale wynikła z nierealnych założeń. To tak, jakby się frustrować, że na przebiegnięcie maratonu potrzebowaliśmy czterech godzin, a nie godzinę.

3. Proces wydawniczy
S: Wszystko robione samodzielnie, bezkosztowo lub low-costowo. Brak deadline`u. Często w sposób pozostawiający wiele do życzenia.
W: Walka z redaktorem. Duża spinka, deadline.

Bez przesady, publikowanie książki to nie wydawanie codziennej gazety, żadnych nocy się nie zarywa, zwykle na wszystko ma się odpowiednio dużo czasu. Z redaktorami rzeczywiście jest problem tego rodzaju, że im większe wydawnictwo, tym rzadziej honoruje zasadę (wynikłą z przepisów prawa), że ostateczny głos w sprawie tekstu ma autor. Grzechem self-publishingu jest zaś rezygnacja z redaktora. Sam Adamiak pisze, że nie stać go na redaktora, bo zyski ze sprzedaży książki nie pokryją kosztów. Tyle że jest to oferowanie czytelnikowi niepełnowartościowego produktu z tekstem, jak mi teraz zapłacisz, to później dostaniesz już ode mnie coś, co będzie spełniało wszystkie wydawnicze standardy.

4. Wpływ na całość
S: Całkowity (ograniczony finansami lub możliwościami/umiejętnościami).
W: Różnie, w zależności od wydawcy. Pewnie bywa doskonale, ale może być i tragicznie. Nie zawsze wizje są spójne.

To jest gigantyczna zaleta self-publishingu, że decyduje się o wszystkim samodzielnie od początku do końca. Z wydawnictwami jest tak, że im większe, tym autor ma mniej do powiedzenia. Chyba że tę przewagę wydawnictwa niweluje popularność pisarza.

5. Premiera
W: Aktywny, przymusowy udział: wyjazdy, spotkania autorskie, wywiady. W zasadzie gorzej, jak tego nie ma, bo to znaczy, że jesteśmy dla wydawcy zapchaj-dziurą, albo że wydawca jest niewydarzony.

Nie. Duże wydawnictwa sprzedają książki dzięki rozbudowanemu systemowi dystrybucji, a spotkań autorskich z mało znanymi pisarzami nie organizują, bo na tę sprzedaż nie mają one większego wpływu. I nie ma żadnego przymusu: jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby propozycja wywiadu czy spotkania autorskiego nie była w formie pytania, czy udzielę, czy zgodzę się wziąć udział. Jeśli autor odmówi, to nikt go zmuszał nie będzie. Zwłaszcza że pisarzy, którzy nie chcą brać udziału w spotkaniach autorskich czy udzielać wywiadów, jest garstka.

7. Sprzedaż i dochody
W: Smutna, polska rzeczywistość (1-3 zł od egzemplarza, nakład 2000, honorarium wypłacone po pół roku). Zwykle dużo poniżej średniej krajowej (tej realnej) i trzeba dorabiać na boku.

Jeśli dla Adamiaka 3 zł od egzemplarza, nakład 2000 i honorarium po pół roku to jest smutna polska rzeczywistość, to ja nie mam serca pisać mu, jak jest naprawdę.

9. Największa zaleta
S: Wolność + doświadczenia/wiedza.
W: Rozwój, wiedza, doświadczenie + cień szansy na jakąkolwiek gotówkę.

Wiedzę i doświadczenie wyniesiemy z każdej działalności, więc trudno traktować to jako szczególny pozytyw. Co do wolności się zgadzam, również z tym, że szanse na zarobek daje w praktyce tylko wydawnictwo.

10. Największa wada
S: Brak kasiory i fejmu, ale przede wszystkim brak możliwości współpracy z doświadczonym redaktorem, który wybije durnoty ze łba.
W: Początkujący pisarz jest raczej popychadłem i zapchaj-dziurą. Zwykle dostaje najniższe stawki i najmniejsze nakłady.

I to jest właśnie mit. Stawki za drugą czy trzecią książkę wcale nie są znacząco wyższe, a nakład jest zależny od rodzaju książki, a nie od tego, czy autor jest debiutantem, czy nie.
Jeśli chodzi o brak możliwości współpracy z doświadczonym redaktorem w przypadku self-publishingu, to Adamiak ma pewnie na myśli współpracę bez ponoszenia kosztów. Bo przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by self-publisher redaktora sobie wynajął. I to takiego, z którym będzie się dobrze dogadywał. W wydawnictwie na wybór redaktora nie mamy wpływu, a nieraz można się pociąć na widok tego, co robi z tekstem.

Kluczowa dla pisarza jest możliwość dotarcia do czytelników. I, niestety, o ile angielski czy niemiecki self-publisher ma na to realną szansę, to polski nie. A zatem całe to rozważanie, czy lepiej być selfem, czy publikować w wydawnictwie jest pozbawione sensu. To tak, jakby rozważać, czy lepiej na Księżyc polecieć rakietą czy lektyką. Lektyka będzie miała w porównaniu z rakietą parę zalet, np. jest wygodniejsza i bezpieczniejsza (nie ulega wypadkom wskutek odklejenia się kawałka pianki), i jedną zasadniczą wadę: na Księżyc nie doleci.

Osobiście modelową karierę pisarską wyobrażałbym sobie tak: autor debiutuje w wydawnictwie, co potwierdza, że nie jest grafomanem. Potem w tym wydawnictwie zostaje albo – chcąc osiągnąć lepszą sprzedaż lub chcąc samemu decydować o sprawach wydawniczych – idzie w self-publishing. Albo łączy te dwie drogi, część tytułów publikuje samodzielnie, część w wydawnictwach. Tyle że tę drugą drogę musiałby mieć otwartą, tymczasem w polskim krajobrazie blokuje ją mur, przy którym berlińska budowla to niewysoki płotek.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 20, 2015 23:27

September 14, 2015

Aylan, przepraszam cię za Polskę

Przepraszam cię za Polaków, którzy – bezpieczni, syci, odziani – nie chcą ci pomóc. Których nie obchodzi, że ty i twoi pobratymcy jesteście narażeni na kule, bomby i trujące gazy. Których nie wzrusza, że głodujecie. Że nie macie się gdzie podziać, bo wasze domy legły w gruzach. Przepraszam cię za Polaków, którzy własną nędzę moralną uzasadniają tym, że ich pradziadowie głodowali na Syberii, dziadowie ginęli na wojnach, a ojcowie biedowali w realnym socjalizmie. Którzy nie dostrzegają, że od dziesięciu lat są członkiem klubu najbogatszych państw świata. Którzy chcieliby ciągle brać od innych, a nigdy dawać.

Przepraszam cię za polskich hipokrytów, którzy wynajdują dziesiątki bzdurnych argumentów, jak np. te, że Polska nie miała kolonii, by wymigać się od udzielenia pomocy i usprawiedliwić własne draństwo. Którzy piszą, że pomagać powinna Szwecja, choć wtedy zapominają podać, jakie to kolonie Szwecja miała.

Przepraszam cię za polskich cwaniaków, którzy są przekonani, że nie uciekasz przed wojną, tylko chcesz dostać niemiecki zasiłek. A wojna jest tylko dla ciebie doskonałym pretekstem, by ten zasiłek wyłudzić. Tak jak dla nich doskonałym pretekstem, by wyłudzić tenże zasiłek, był komunizm. Sami udawali uchodźców politycznych, bo chcieli mieć lepsze warunki życia, a teraz mierzą cię swoją własną miarą.

Przepraszam cię za polskich katolików, którzy usta mają pełne frazesów o miłosierdziu, ale z ich religii pozostała pusta otoczka bez treści. Potrafiących tylko gardłować, jak to stoją wyżej moralnie od innych narodów, choć to inne narody w praktyce realizują nakazy wyznawanej przez Polaków religii, nawet jeśli odrzucają jej dogmaty. Przepraszam cię za polskich księży i katechetów, którzy wbijają dzieciom do głów siedem uczynków miłosierdzia co do ciała, i obchodzi ich wyłącznie to, by mogli je wbijać w państwowej szkole i by dzieciak potrafił je wyrecytować.

Przepraszam cię za polskich rasistów, dla których powodem, by ci nie pomóc jest kolor twojej skóry, twoje wyznanie, twoja kultura.

Przepraszam cię za polskich polityków, którzy potrafią targować się o ludzkie życie, choć dla 38-milionowego narodu nie ma najmniejszej różnicy, czy przyjmie dwa czy trzy tysiące uchodźców. Poza tą, że można stracić głosy w wyborach. Przepraszam cię za te miernoty, które o tym, jakie mają poglądy, dowiadują się rano z sondaży i są gotowe narazić twoje życie, by nie narazić swojego mandatu poselskiego. Przepraszam cię, że musisz wysłuchiwać usprawiedliwień, jak to Polska przyjmuje uchodźców politycznych z Ukrainy, choć ich liczba jest niewiele wyższa od liczby ludzi uciekających przed wojną na Marsie.

Przepraszam cię za tych Polaków, którzy nie wiedzą, co to humanitaryzm i międzyludzka solidarność. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi wstyd.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 14, 2015 00:14

Paweł Pollak's Blog

Paweł Pollak
Paweł Pollak isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Paweł Pollak's blog with rss.