Maciej Samcik's Blog, page 51

August 21, 2016

Na igrzyskach w Rio rządził... PKB. Czy naszych 11 medali to sukces czy klęska? Policzyłem :-)

rio_logotyp W chwili, gdy piszę te słowa, trwają jeszcze olimpijskie olimpijskie "dorzynki", czyli ostatnie rozdawanie medali. W sumie walka o medale odbyła się w 28 dyscyplinach sportu i 306 różnych konkurencjach. I już wiadomo, że największy medalowy łup zgarnęli Amerykanie, a walka o drugie miejsce w klasyfikacji medalowej rozgrywa się między Wielką Brytanią, a Chinami. Czwartą i piątą sportową potęgą świata okazały się Rosja i Niemcy, a szóstą - Japonia. Każda z tych ekip zdobyła dwucyfrową liczbę złotych medali. Jeśli się uprzemy, to do megapotęg sportowych możemy jeszcze zaliczyć Francuzów, którzy zdobyli prawie tyle medali, co Niemcy i Rosjanie (40 krążków), ale mają mniej złotych.



My wracamy z 11 medalami, w tym dwoma złotymi oraz z jednym rekordem świata (Anity Włodarczyk). Niby lepiej, niż w Atenach, Pekinie i Londynie (wtedy było po 10 medali), ale miejsce Polski w klasyfikacji medalowej w okolicach 30 pozycji na świecie nie odzwierciedla naszej potęgi. Generalnie można wyróżnić tylko trzy konkurencje, w których Polska rulez: łajby wszelkiej maści, rzucanie w dal oraz jeżdżenie na rowerze. No bo tak: cztery medale mamy w kajakarstwie i wioślarstwie, dwa w kolarstwie (szosowym i górskim), jeden z sportach walki (zapasy) oraz trzy w rzucaniu ciężkimi przedmiotami (dysk i młot). Do tego jeszcze jeden medal we wszystko-robieniu, czyli w pięcioboju. No i pewnie warto wyróżnić nasz najlepszy sport zespołowy - piłkę ręczną - w którym medalu do prawda nie ugraliśmy, ale czwarte miejsce na świecie też daje radę.



Czytaj też: Wielka kasa dla polskich bohaterów igrzysk w Rio. Zobacz ile zarobili!



"The Economist" zrobił ciekawe wyliczenie , z którego wynika jak przekłada się rozwój gospodarki na wzrost wyników sportowych w wybranych krajach . Na osi poziomej umieścili PKB poszczególnych krajów, a na pionowej - liczbę medali olimpijskich w kilku poprzednich igrzyskach (jeszcze bez Rio). Generalnie powinno być tak, że jeśli kraj się bogaci, to ma więcej pieniędzy na szkolenie sportowców i zdobywa więcej medali. A więc "ścieżka olimpijska" kraju powinna się przesuwać w górę. Idealnie wygląda to jedynie w przypadku Wielkiej Brytanii - stosunkowo niewielki wzrost PKB, ale stały i dość stromy wzrost liczby medali w czterech ostatnich igrzyskach. Patrząc na klasyfikację medalową w Rio (67 medali) - trend zostanie utrzymany, choć wzrost się wypłaszczy. W przypadku Indii jest podobnie, ale im liczba medali (w Rio - tylko dwa) rośnie relatywnie bardzo wolno w stosunku do wzrostu bogactwa kraju (linia idzie w górę, ale nie jest stroma).



gold_olimpics



A inne kraje? W przypadku USA już można marudzić, bo linia powoli się załamuje (medale przestały nadążać za gospodarką). W przypadku Chin - podobnie, a w przypadku Australii widać korelację odwrotną od zamierzonej - im większy PKB kraju, tym gorzej idzie sportowcom . W Rio - tylko 29 medali, więc wykres nadal będzie spadał. W Rosji w ostatnich 12 latach też sportowcy się zwijali i po Rio (56 medali) spadek nabierze mocy (choć w tym przypadku mamy okoliczności dodatkowe, czyli wykluczenia za doping i recesję w gospodarce). W przypadku Polski w ogóle trudno byłoby cokolwiek narysować, bo nasz urobek medalowy jest od 16 lat mniej więcej taki sam, co oznacza, że nasz sport w ogóle nie reaguje na bogacenie się kraju. A że kraj się bogaci, to pokazuje nam wykres, który daję poniżej po prawej stronie oraz linkuję tutaj.  Wygląda jednak na to, że budujemy raczej drugą Australię, niż Wielką Brytanię. Przynajmniej pod względem sportowym. :-)).



igrzyskamedals Porównując PKB największych krajów wystawiających swoich sportowców na igrzyskach oraz ich urobek medalowy trzeba powiedzieć, że powiązanie jest i to niemałe ;-). Klasyfikację medalową na igrzyskach w Rio wklejam obok, zaś pełną wersję możecie sobie zguglować tutaj ). Po pierwsze:  stosunek medali zdobytych przez reprezentantów USA i Chin jest niemal identyczny jak relacja PKB tych krajów (w obu przypadkach Chiny reprezentują ok. 60% potencjału USA). Po drugie:  pierwsza piątka w klasyfikacji medalowej igrzysk niemal co do joty pokrywa się z pierwszą piątką najbogatszych krajów świata . Oczywiście są pewne przesunięcia jeśli chodzi o konkretne miejsca. Lepszy potencjał sportowy od gospodarczego zaprezentowała Wielka Brytania (piąta gospodarka świata i druga w klasyfikacji medalowej), a gorszy - Japonia (trzecia gospodarka świata i szóste miejsce jeśli chodzi o "medalowość"). Ale w zasadzie jedynym "obcym ciałem" była w czołówce medalowej klasyfikacji Rosja (czternasta gospodarka świata).



Po trzecie: żeby dostać się do pierwszej dziesiątki klasyfikacji medalowej w Rio PKBpoland25lat1 trzeba legitymować się miejscem w piewszej piętnastce w klasyfikacji potęg gospodarczych świata. Oczywiście bycie potęgą gospodarczą nie gwarantuje worka medali. Niektórzy z gigantów ekonomicznych okazali się być sportowymi nielotami. Mowa tu zwłaszcza o Kanadzie (dopiero dwudzieste miejsce w medalach), Indiach i Meksyku (nędza medalowa). Ale w drugą stronę ta zasada działa perfekcyjnie, niczym pani domu: żaden gospodarczy przeciętniak nie miał najmniejszych szans, by zdobyć więcej, niż 20 medali i cieszyć się miejscem w pierwszej dziesiątce w klasyfikacji medalowej. W sumie najbliżej znaleźli się Węgrzy, którzy uciułali 15 medali i byli jedynym nisko notowanym krajem pod względem PKB, który w klasyfikacji medalowej tak wysoko zawędrował. Ach ten Orban, nawet na igrzyskach nas prześladuje ;-).



Polska pod względem PKB jest notowana mniej więcej - według różnych rankingów (tu oraz na obrazku obok macie dane z prognozami na bieżący rok w milionach dolarów) - między 20-tym a 25-tym miescem na świecie (jakieś 500 mld dolarów PKB rocznie) i w pkb2016mln_dol tym kontekście trudno powiedzieć, żebyśmy sportowo zadali szyku - w klasyfikacji medalowej pałętamy się na 33-cim miejscu, a więc poniżej naszego potencjału wyznaczanego przez cyferki gospodarcze. Inna sprawa, że wystarczyłoby zamienić jeden srebrny medal na złoty (np. gdyby w ostatnim rzucie niemiecki młociarz nie przerzucił Pawła Małachowskiego, zabierając mu złoto, nie mówiąc już o Pawle Fajdku, który złoty medal powinien dostać przez aklamację, jeszcze przed konkursem, a wraca z niczym), a tabela z medalami w stu procentach zgadzałaby się z naszą pozycją w światowej klasyfikacji PKB ;-)).



No to jeszcze na koniec sprawdziłem w przypadku którego kraju najbardziej powiodła się motywacja finansowa sportowców. Jak wiecie - pisałem o tym w blogu - większość krajów zapowiedziała, że będzie płaciła sportowcom za medale. W przypadku polskich złotych medalistów tą nagrodą jest niemałą kasa brana od razu oraz emerytura olimpijska (nie mówiąc o nagrodach od sponsorów) - w sumie wychodzi 3700 zł miesięcznie od czterdziestych urodzin do końca życia. Ale były kraje, które płaciły więcej, takie które płaciły mniej... Kto najlepiej zmotywował sportowców? Od razu trzeba powiedzieć, że pierwsze miejsca w klasyfikacji medalowej zdobyły kraje, które albo w ogóle nie płacą za medale (Wielka Brytania), albo płacą mało (USA). Amerykański złoty medalista w wartościach realnych za pierwsze mejsce dostaje pięć razy mniej, niż polski sportowiec.



Wiadomo, że na igrzyskach nie chodzi o pieniądze i że medal olimpijski jest bezcenny, ale jednak można zauważyć pewną korelację między premiami finansowymi wypłacanymi zawodnikom, a liczbą medali (ciekawy kawałek o premiach dla zawodników znalazłem w serwisie CNN). Według danych cytowanych przez "Przegląd Sportowy" taki np. Azerbejdżan płacił swoim sportowcom po 2 mln zł za złoty medal, połowę tego za sebrny i ćwiartkę za brązowy. No i 15 medali "urzeźbili". Ale chyba wizja najwyższych wypłat ich usztywniła, bo zdobywali głównie medale brązowe ;-). W Kazachstanie płacili prawie 800.000 zł za złoto i mają aż 17 medali (w tym trzy złote). Węgrzy inkasowali prawie pół miliona złotych za pierwsze miejsce i tej motywacji starczyło im na 15 medali (aż osiem złotych). Ale z drugiej strony wysokie premie nie spowodowały wysypu medali w Indonezji (do "wyjęcia" było półtora miliona złotych), ani w Serbii (skończyła z siedmioma medalami, choć premie płaciła dwa razy większe, niż my. Ukraina płaciła cztery razy więcej, a medali też ma 11 - jak my. Prawda jest jednak taka, że niewiele krajów (ściślej pisząc - dwa) płaciło za medale więcej, niż my, a skończyły w klasyfikacji niżej od nas.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 21, 2016 23:56

"Wpłać pieniądze, oglądaj reklamy i zarabiaj". Traffic Monsoon leży, ale... ma naśladowców

Pisałem niedawno o spektakularnym finale przedsięwzięcia o nazwie Trafic Monsoon , polegającego na tym, że jego uczestnicy kupowali za 50 dolarów usługi reklamowe, zobowiązywali się do oglądania reklam innych użytkowników, a w zamian za to zarabiali 55 dolarów. Interesem kręcił niejaki Charles Scoville, który wciągnął ludzi na całym świecie w kupowanie "biletów wstępu" do zarabiania na oglądaniu reklam. Tak jak podejrzawałem, gdy po raz pierwszy zainteresowałem się "monsunem zysków" , rzecz prawdopodobnie miała znamiona piramidy finansowej. Na razie tak twierdzi amerykański nadzór giełdowy SEC, który złożył w tej sprawie pozew do amerykańskiego sądu, a ten tymczasowo "zamroził" działanie firmy. Według SEC aż 99% przychodów firmy pochodziło ze sprzedaży ad-packów (czyli tych pakietów reklamowych po 50 dolarów), co z kolei oznacza, że 5 dolarów zysku z każdego ad-packa musiało pochodzić z wpłat nowych klientów, a nie z jakiejś "wartości dodanej" oferowanej przez firmę.  



Czytaj też: Ukraińscy "alchemicy finansów" i 18% miesięcznie do wzięcia. I kłody ;-)



Kłopot w tym, że działających na podobnej zasadzie firm - polskich i międzynarodowych - w ostatnim czasie pojawiło się w naszym internecie mnóstwo. Nie wiadomo ilu uczestników skusiły, ale można przypuszczać, że są to dziesiątki tysięcy osób przekonanych o tym, że los dał im szansę znaleźć się przy maszynce do robienia pieniędzy. Niedawno koleżanka-dziennikarka prosiła mnie, żebym przemówił do rozsądku jej bratu, który poszedł na jakąś wrocławską prezentację biznesu o nazwie MyAdvertisingPays, który chwali się, że ma 300.000 klientów na całym świecie, a nowych kusi takimi oto bon--motami.





"Nie musisz nic sprzedawać. Pracujesz tylko przez 10 minut dziennie oglądając w tym czasie 10 reklam. Zarobione pieniądze możesz wypłacać codziennie, a Twój dochód jest ciągle pomnażany i rośnie nawet gdy śpisz!".





Podobne obietnice znanazłem na stronach podobnych programów, pleniących się w sieci jak stonka. FutureAdPro (tu podobno płacą po 60 dolarów z każdych "zainwestowanych" 50 "zielonych"), MxRevShare (10% zysku z każdej "paczki", ale można "zainwestować" nie tylko 50 dolarów, ale też 25 lub tylko 5 "zielonych") ... Większość z tych serwisów ma polską wersję językową i nadwiślańską społeczność buszującą po portalach społecznościowych. A liderzy dbają o motywowanie członków, publikując filmiki w luksusowych samochodach, albo z grubymi plikami banknotów z rękach.



myadverpays



Nie dziwię się, że to działa na ludzi, którzy chcieliby szybko zarabiać pieniądze i się przy tym nie zmęczyć. Każdy by chciał. Na pierwszy rzut oka pomysł nawet wygląda uczciwie i realnie - kupujesz reklamy i pozyskujesz klientów, oglądasz reklamy innych i oni dzięki temu zyskują... I dzielimy się zyskami z tego całego "konsorcjum". Przewaga tego sposobu zarabiania pieniędzy nad innymi ma polegać na tym, że tu nie trzeba nic nikomu wciskać, sprzedawać, ani do niczego naganiać. Zwykła wymiana reklam. Niektórzy uczestnicy tego "biznesu" kupują po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset ad-packów. Bo im więcej pieniędzy "pracuje"...



mxrevsharepic



Dopiero po głębszym zastanowieniu to zaczyna wyglądać podejrzanie. Skoro wszyscy płacą po 50 dolarów i nawzajem oglądają swoje reklamy, to skąd miałoby pochodzić te 5-10 dolarów "ekstra"? Albo reklamy musiałyby przynosić jakieś zyski z ich emitowania poza siecią członków kupujących ad-packi, albo firma musiałaby gdzieś bardzo korzystnie inwestować te pieniądze (pamiętacie Amber Gold? ;-)), albo... zyski biorą się z przypływu do systemu nowych członków. A to byłaby piramidka ;-). Zresztą nie tylko ja mam w tej sprawie pewne wątpliwości ;-). Jeśli istnieje jeszcze jakaś inna opcja - dajcie znać, to może mnie przekonacie i też kupię trochę ad-packów ;-)



futureadpro



Zamknięcie (na razie tymczasowe) Traffic Monsoon nie jest jedyną "aferą" dotyczącą systemu opartego na kupowaniu i sprzedawaniu reklam w sieci, albo pisząc szerzej - na budowaniu sieci ludzi wymieniających się kontentem, z czego ma się mnożyć pieniądz ;-). W 2013 r. karierę wśród polskich internautów robił program reklamowy Banner Broker. Firma wymagała od klientów wykupienia abonamentu i obiecywała gigantyczne, gwarantowane zyski. Np. kupujesz "pakiet żółty" za 10 dolarów i w ciągu trzech tygodni wraca do ciebie dwa razy tyle. W zeszłym roku kanadyjska policja aresztowała twórcó platformy, oskarżając ich o prowadzenie piramidy finansowej. Z danych podanych przez tamtejszy wymiar sprawiedliwości wynika, że Banners Broker pożarł 93 mln dolarów, z czego mniej więcej połowa wróciła do członków. "Pewnie zastanawiacie się Państwo, ile pieniędzy można zarobić z BannersBroker? Odpowiedź jest prosta: tyle ile chcemy!" - tak reklamowano ten program polskim internautom. Nie wiem jak Wam, ale mnie to bardzo przypomina banery reklamowe MyAdvertisingPays, MxRevShare, czy FutureAdPro. Ale może jestem przewrażliwiony ;-).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 21, 2016 01:26

August 19, 2016

Ile kosztuje kredyt repolonizacyj... tfu, co ja... konsolidacyjny po zniżce o dwie trzecie? Liczę ;-)

Reklamy Alior Banku - głównego narzędzia repolonizacji branży bankowej w Polsce - to przeważnie marketingowe majstersztyki. Ludzie, którzy odpowiadają tam za jakość "kuszenia" klientów doskonale wiedzą gdzie trzeba połechtać, żeby człowiek nie mógł się oprzeć "wyższej kulturze bankowości". Alior w ciągu kilku lat wyrósł ze start-upu na jeden z największych banków w Polsce i jednocześnie najbardziej "wydajny", czyli najskuteczniej wyciskający klientów. Wiele rzeczy w Alior Banku jest najtańszych "tylko na niby" albo najtańsze "pod warunkiem, że" . Gdybym tego nie wiedział, to zapewne zacząłbym się zastanawiać nad fenomenem pożyczki konsolidacyjnej, którą ostatnio reklamuje Alior Bank w telewizji spotem z żaglowcem. Bo na pierwszy rzut oka oferta ta - jak większość produktów w Aliorze - wygląda re-we-la-cyj-nie. Zresztą zobaczcie sami. Nie sposób się nie zakochać w tym pożyczkowcu ;-). Na jego tle inne banki rzeczywiście wyglądają jak jakieś żałosne łajby spod ciemnej gwiazdy ;-)





W reklamie aliorowcy obiecują, że jeśli w ciągu ostatniego roku nie mieliśmy żadnych opóźnień w spłacie "starego" kredytu i przeniesiemy go do Aliora, to dostaniemy od ręki 30% obniżki w oprocentowaniu . I po każdym kolejnym roku uczciwej spłaty ta zniżka w oprocentowaniu rośnie, by ostatecznie osiągnąć 60%. Kto nie przeniósłby kredytu, skoro ten nowy może być po jakimś czasie tańszy o dwie trzecie?! A jeśli jeszcze uświadomimy sobie, że w Polsce obowiązuje ustawa antylichwiarska i kredyty nie bywają oprocentowane wyżej, niż na 10%, to dojdziemy do wniosku, że Alior jest w stanie pożyczyć nam kasę nawet na... 4% w skali roku. A to cena, która może być niższa od niejednego kredytu hipotecznego, zabezpieczonego nieruchomością.



Czytaj też: Obiecują, że zetną oprocentowanie pożyczki o jedną trzecią. Warto skorzystać?



Gdzie kryje się pułapka? Oprocentowanie kredytu dzięki wejściu na pokład żaglowca rzeczywiście staje się niskie - tuż po przeniesieniu długu z innego banku będzie wynosiło maksymalnie 7% w skali roku (lub mniej, o ile klient przyniesie z poprzedniego banku papiery, że jego kredyt był oprocentowany niżej, niż na 10% w skali roku). Co to może oznaczać na konkretnych cyferkach? Jeśli mam 30.000 zł długu udzielonego na 10% i do końca spłaty zostało mi pięć lat, to płacę miesięcznie 637 zł raty, a łącznie odsetki będą kosztowały mnie 8.239 zł. Jeśli zrefinansuję ten dług w Aliorze, to już na starcie moja rata zjeżdża do 594 zł (czyli co miesiąc mam 43 zł oszczędności), a średnio w całym okresie spłaty - uwzględniając, że docelowo oprocentowanie spadnie do 4% - będę płacił tylko 566 zł miesięcznie. Łącznie szacowany koszt odsetek w ciągu pięciu lat zjedzie poniżej 4.000 zł.



aliorprzych2016 Niestety, biletem wstępu na aliorowski żaglowiec jest prowizja i ubezpieczenie. To, co zaoszczędziłbym na moim 30-tysięcznym kredycie - 4.000-4.500 zł w odsetkach - mam szansę "umoczyć" w opłatach dodatkowych . Prowizja za udzielenie kredytu konsolidacyjnego w Alior banku wynosi bowiem - trzymajcie się mocno foteli - nawet 16%. Może być mniejsza (bank ma pełną swobodę w jej ustaleniu w zakresie od zera do 16%), ale jeśli słabo negocjuję i zostanę ulokowany w pobliżu górnych wideł (np. zapłacę 14% prowizji) to koszt kredytu automatycznie rośnie o 4.200 zł. Jeśli ta prowizja jest kredytowana, czyli doliczona do kwoty kredytu, to ostatecznie i od niej płacę odsetki. W ciągu pięciu lat będzie to dodatkowy tysiączek. Dodajmy jeszcze ubezpieczenie na życie, którego wykupienie też jest warunkiem promocyjnej oferty - czyli bez tego nie wpuszczą nas pod banderę Aliora. Koszt ubezpieczenia jest spory - 0,25% miesięcznie od kwoty kredytu.



Z regulaminu nie wynika czy jest to kwota kredytu pozostała do spłaty, czy "startowa", ale trzeba zakładać raczej ten drugi scenariusz. Jeśli tak, to pięcioletni kredyt (60 miesięcy) o wartości 34.000 zł (aż tyle, bo po doliczeniu skredytowanej prowizji) będzie droższy o 3% w skali roku. A składki ubezpieczeniowe wyniosą w całym okresie kredytowania 5.100 zł. Jeśli i tę składkę skredytujemy, to łącznie z oprocentowaniem kredytu otrzymujemy kwotę do zwrotu rzędu 44.000 zł. Dopływamy do portu "spłata" z sukcesem, ale tanio wcale być nie musi. Oczywiście: to skrajnie pesymistyczny scenariusz. W przykładzie reprezentatywnym Alior Bank podaje znacznie bardziej optymistyczne dla klienta parametry - przy pożyczce 50.000 zł i prowizji za jej udzielenie na poziomie 4% oraz 52 ratach (czyli niecałych czterech i pół roku spłacania) wychodzi im kwota do zwrotu na poziomie 66.800 zł - w tym 2.300 zł prowizji, 9.300 zł odsetek oraz 5.200 zł składki ubezpieczeniowej.



To koszt porównywalny do kredytu bez żadnych prowizji i dodatkowych obciążeń, oprocentowanego na 14% w skali roku. Jak na stan po zniżce o 60% - niespecjalnie wstrząsająca oferta . Opłacalność całego interesu zależy w głównej mierze od tego, czy ten "stary" kredyt, który chcielibyśmy zamienić na tańszy, został obłożony wysoką prowizją, którą już zapłaciliśmy z góry. W takiej sytuacji każde przenosiny wiążące się z koniecznością zapłacenia kolejnej prowizji musiałyby się wiązać z naprawdę dużą obniżką w oprocentowaniu . Na tyle dużą, że ów niższy procent z nawiązką pokryłby koszty kolejnej prowizji, którą trzeba zapłacić. W konsolidacyjnej ofercie Alior Banku obniżka oprocentowania jest duża - pewnie przeciętnie osiąga 4-5% - i gdyby udało się wynegocjować zero prowizji, to jeszcze nie jest źle. Ale przy kilkuprocentowej prowizji sprawę położyłyby już koszty ubezpieczenia, podbijające koszt kredytu o 3% w skali roku . No i trzeba pamiętać, że wszystkie zniżki są obwarowane ważnym warunkiem - kredyt musi być spłacany terminowo, bez żadnych opóźnień. Inaczej z obniżki nici.



Ta pułapka - wysoka prowizja lub ubezpieczenie związane z konsolidacją/refinansowaniem kredytu - jest umieszczona w zdecydowanej większości takich ofert. Przyczepiłem się do Aliora, bo akurat "zaatakował" jaźń klientów telewizyjną reklamą. Identyczny manewr stosuje np. Bank BPH (w trakcie repolonizacji :-)), który oferuje jeszcze niższe oprocentowanie w ramach konsolidacji i również nie krzywduje sobie jeśli chodzi o opłaty związane z całą operacją. Tu oprocentowanie konsolidowanego zadłużenia wynosi 3,9%. Za tę cenę - obiecuje bank, który podobno gra fair - można "wymiksować się" z innych kredytów.  





W przykładzie reprezentatywnym mamy 39.500 zł konsolidowanego zadłużenia, które rozkładamy aż na osiem lat spłaty! Koszty wyniosą 8.136 zł w odsetkach oraz 7.634 zł w prowizji. Widać więc, że oprocentowanie - bardzo zresztą atrakcyjne - stanowi tylko połowę kosztów kredytu. Przewaga BPH-owskiego kredytu nad aliorowskim jest taka, że tu mamy tylko prowizję, nie ma obowiązkowego ubezpieczenia, które zamydla sytuację. Ale za to patrząc na poziom prowizji można klęknąć - to prawie 20% kosztów kredytu! Gdyby ten kredyt rozłożyć na jakieś 5 lat (jak w Aliorze), a nie na osiem, to koszt prowizji byłby zdecydowanie wyższy, niż odsetki do zapłacenia. BPH-owski kredyt konsolidacyjny - przynajmniej patrząc na przykład reprezentatywny, z kwotą do spłaty 55.300 zł - kosztuje tyle, ile "normalny" (czyli nie obciążony żadną prowizją) oprocentowany na 9%.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 19, 2016 00:20

August 18, 2016

Od 10 lat jeździsz bez wypadku i jesteś lojalnym klientem? Dostaniesz polisą po głowie. Za co?

Wśród kierowców narasta fala niezadowolenia. Coś, o czym do tej pory czytali tylko w gazetach albo w internecie, teraz zaczynają odczuwać na własnej skórze - to wzrost cen ubezpieczeń samochodowych. Zwłaszcza tych najbardziej podstawowych, czyli obowiązkowego OC, które służy pokrywaniu strat, gdybyśmy coś nabroili za kółkiem i ktoś by z tego tytułu poniósł szkodę. O tym, że ceny OC muszą pójść w górę mówiło się od dwóch-trzech lat, ale nie szły. Firmy ubezpieczeniowe dopłacały do interesu i jakoś starały się przetrwać. Ale w zeszłym roku, gdy musiały dołożyć do likwidacji szkód okrągły miliard złotych - najwięcej w historii branży w Polsce - coś pękło. Od kilku miesięcy dostaję listy od zaskoczonych, zdruzgotanych i zniesmaczonych klientów, którym firmy ubezpieczeniowe mówią: "przedłużenie polisy będzie duuuuużo droższe".



A droższe być musi i to z wielu przyczyn. Po pierwsze: z roku na rok ofiary wypadków dostają wyższe odszkodowania. Firmy ubezpieczeniowe wypłacają je dobrowolnie albo dopiero na mocy wyroków sądu. Płacą za doprowadzenie ofiary wypadku do "stanu używalności", za rehabilitację, za straty moralne, dożywotnie renty za uszczerbek na zdrowiu, odszkodowania dla rodzin ofiar śmiertelnych... W zeszłym roku to wszystko kosztowało 250 mln zł więcej, niż w poprzednim, a fala dopiero nadchodzi, bo mnóstwo "starych" spraw jest w sądach, zaś ofiary nowych wypadków są już bardzo dobrze wyedukowane jak dochodzić swoich praw. Po drugie: likwidacja szkód musi być uczciwsza. A więc auto zastępcze dla ofiary stłuczki , nowe części, żadnych potrąceń z tytułu amortyzacji. Po trzecie: podatek bankowy, który płacą też firmy ubezpieczeniowe. Generalnie więc to dopiero początek rzeźni. A że konkurencja się trochę zmniejsza (Link4 przyłączył się do PZU, firmy ubezpieczeniowe kupuje też Axa), to i tarcza wolnego rynku przed podwyżkami nie obroni. Po czwarte: firmy ubezpieczeniowe wciąż nie radzą sobie z wyłudzeniami odszkodowań, więc baza kosztowa im nie spada.





Czytaj też:  Cena twojej polisy może zależeć od tego co oglądasz w Google



Czytaj też: Ubezpieczyłeś mieszkanie? Uważaj na tę pułapkę! Wielu w nią wpada



Z moich kontaktów z Wami wynika, że najbardziej wściekli są ci, którzy mają za sobą bezwypadkowy rok i są od dawna wiernymi klientami jednej firmy ubezpieczeniowej. No bo tak - mówią - "płacimy co roku składki, nie mamy żadnych szkód, czyli firma ubezpieczeniowa na nas zarabia. Dlaczego teraz chce na nas zarabiać jeszcze więcej? Niech dociska tych, którzy ciągle - jak mawiał były prezes PZU - ciągle pukają się na ulicach". Powszechny odbiór jest taki, że dobry, bezwypadkowy kierowca, płaci coraz więcej za tego, który "się puka". To nie sprzyja poprawie wizerunku ubezpieczycieli w oczach najlepszych ich klientów. Jest gorzej: taki najlepszy - bezwypadkowy i grzecznie płacący od lat - klient, jak tylko zostanie uraczony ofertą przedłużenia ubezpieczenia przy wyższej stawce, natychmiast biegnie do internetu sprawdzić czy to nie jest jakaś pomyłka.



A że każda firma ubezpieczeniowa ma teraz na stronie internetowej kalkulator, to sprawdzić jest łatwo. W tych kalkulatorach zaś są cuda, niewidy. Składki znacznie niższe, bo obliczone na przyciągnięcie nowego klienta (ten, który od lat ma polisę w tej samej firmie, nie ma żadnej potrzeby, żeby cokolwiek porównywać). I to jest dopiero dla klienta szok - nie dość, że firma podwyższa mu składkę "za niewinność", to jeszcze innym nie podwyższa. Coś w tym jest, bo firmy ubezpieczeniowe - podobnie jak banki - jeszcze nie nauczyły się dbać o stałego, lojalnego klienta. W wielu firmach wciąż polityka cenowa jest taka, jak gdyby polowały na klientów, którzy lubią skakać co roku z kwiatka na kwiatek, niż tkwić w jednej firmie. Nie ma w tym ani grosza logiki (no, może poza faktem, że ludzie od sprzedaży są wynagradzani za przyrost klientów w ostatnim roku, a nie za to ilu z tych "przyrośniętych" zostało klientami na dłużej bądź wykupili kompleksową ochronę (nie tylko polisę samochodową).





Czytaj też: Czy klient jeszcze za coś odpowiada? Cztery rady dla ubezpieczycieli 



To, że firmy ubezpieczeniowe muszą podwyższać ceny polis OC jest dla mnie oczywiste. Że muszą karać nie tylko wypadkowych kierowców, ale i dyktować wyższe stawki "za niewinność" też jestem w stanie zrozumieć. Ale w bardzo wielu firmach nikt nie zadbał, żeby tym najlepszym - lojalnym i bezwypadkowym - kierowcom wytłumaczyć dlaczego tak się dzieje. Efekty są miażdżące. Do jednego z moich czytelników firma Liberty Ubezpieczenia przesłała niedawno taki oto, standardowy liścik:





"Dziękujemy za wybór Liberty w minionym roku. Jednocześnie przedstawiamy propozycję umowy na kolejny rok. Aby poznać szczegóły oferty, prosimy kliknąć w link (...) Ważne! Link pozostanie aktywny tylko przez 30 dni. Opłaty można dokonać na wskazany w druku rachunek bankowy: przelewem, kartą płatniczą lub za pobraniem pocztowym. Załączamy również druk wpłaty, certyfikat OC, polisę ubezpieczeniową, Ogólne Warunki Ubezpieczenia (OWU) oraz Informację dla Konsumentów. Jeśli mają Państwo jakiekolwiek pytania, prosimy o telefon pod numer (...)"





Klient kliknął i... szlag go trafił. "Jak wam nie wstyd! Podwyższacie mi o 400 zł składkę za bezwypadkową jazdę?" - napisał natychmiast e-maila zwrotnego, choć jak wół stało, żeby na mejla nie odpowiadać, bo wysłał go automat. Pan Andrzej, bo tak ma na imię krewki klient, miałby zapłacić zamiast 2200 zł aż 2600 zł składki (nie wiem czy za samo OC, czy za jakiś pakiet, ale kwota jest kwota). Nie jest to podwyżka radykalna, bo raptem o 15%, a w dwóch konkurencyjnych raportach mówiących o wzroście cen polis OC padają szacunki, że średnia podwyżka w przypadku takich polis wynosi 19% lub 46% (tu piszą gdzie trzeba mieszkać, żeby było ciut taniej) . Ale konieczność wyłożenia 400 zł więcej za bezwypadkową jazdę pana Andrzeja zdruzgotała. Kiedy ochłonął, wysłał drugiego mejla, już na adres, pod którym dyżurował "młodszy specjalista do spraw odnowień". I trzeba przyznać, że pracownik ten zachował się godnie. Napisał długiego mejla, w którym zdradził kulisy podwyżek. Nie musiałby tego robić, gdyby firma ubezpieczeniowa już w pierwszym piśmie była bardziej wylewna:





"Zależy mi, aby warunki zawartej umowy nie budziły Pana wątpliwości. Wysokość ceny proponowanego ubezpieczenia w dużej mierze zależna jest od sytuacji rynkowej: wzrost liczby szkód na rynku, wzrost kosztów części zamiennych i napraw oraz wysokości wypłacanych odszkodowań. W trosce o Pana zadowolenie raz jeszcze sprawdziłam jakie są możliwości obniżenia ceny. Zachęcam do dokonania płatności kartą, co pozwoli na uzyskanie zniżki w wysokości 5%"





Młodszy specjalista wspomniał też coś o możliwości skorzystania z dodatkowych bonusów (zniżki na ubezpieczenie nieruchomości, zniżki na ubezpieczenie drugiego auta, bezpłatnego ubezpieczenia wyjazdu zagranicznego), możliwości bezpośredniej likwidacji szkód i takie tam. Niestety, było już pozamiatane, bo pan Andrzej wcześniej zerknął sobie do kalkulatora na stronie internetowej Liberty i tam dowiedział się, że gdyby nie był frajerem, który od wielu lat płaci składki tej firmie ubezpieczeniowej, lecz uciekinierem z konkurencji, to wcale nie zapłaciłby 400 zł więcej.





"Nawet Państwa kalkulator podaje inne zupełnie kwoty, które nijak się mają do wypisywanych przez Pana bzdur! Będę stanowczo i proaktywnie odradzał wszystkim jakiekolwiek kontakty z firmą, która ma w nosie klienta, bowiem Pański list tylko potwierdza ten fakt. Myśli Pan ze złapał durnia, który będzie wam płacił co roku po kilka tysięcy złotych plus dodatkowo 15% więcej? Płacąc uczciwie, od razu i z góry, jeżdżąc ostrożnie i nie powodując żadnych zdarzeń od ponad dziesięciu lat?"





I tak firma Liberty Ubezpieczenia najprawdopodobniej straciła klienta lub kilku. Ne ma w tym winy młodszego specjalisty, zawinił brak pomyślunku. Jeśli firma, która zawsze pozyskiwała klientów niską ceną (a więc bardzo wrażliwych na ten parametr), przez internet, a teraz musi im podwyższyć ceny, to powinna przynajmniej wyhaczyć tych klientów, na których jej najbardziej zależy (zakładam, że pan Andrzej powinien się łapać do tej grupy) i w specjalnej ścieżce wytłumaczyć im co się dzieje, dlaczego i że sytuacja ta jest niezależna od ubezpieczyciela. Można wydać klientowi jaki voucher na zniżkę w kolejnym sezonie, bilety do kina albo cokolwiek, byle tylko go nie wypłoszyć. W Liberty nie pomyśleli i przysłali klientowi bezosobową formułkę z linkiem do oferty przedłużenia umowy o treści przypominającej komunikat: "zapłać więcej i pocałuj nas w d...". Wygląda na to, że jest to firma, która w dodatku wystawia w kalkulatorach znacznie niższe ceny, niż w propozycjach przedłużenia umów. W tej sytuacji sposób komunikowania się z klientami w ogóle powinien być na pierwszym miejscu.





"To jakaś paranoja! W ciągu roku moja składka OC wzrosła prawie o 90 zł, mimo że jeżdżę bezwypadkowo! Chciałabym się dowiedzieć, z czego to wynika i czy podwyżki dotyczą wszystkich, czy tylko ja zostałam potraktowana w „szczególny sposób” przez ubezpieczyciela"





- takie listy dostają wszyscy dziennikarze, co oznacza, że problem z komunikowaniem się ubezpieczycieli z klientami jest powszechny. Wiem, że w branży finansowej ludzie zarządzający komunikacją bywają traktowani jak piąte koło u wozu, element kosztowy w firmie. Puszą się ci od produktów, od sprzedaży i od marketingu. "Komunikacja? A po co? Ciemny lud każde nasze g..., to jest, chciałem powiedzieć genialne badziewie kupi, jak będzie dobra reklama i duży budżet na kampanię" - mówi się pewnie na posiedzeniu niejednego zarządu ubezpieczeniowych nielotów. Ale teraz, drodzy ubezpieczyciele, jesteście w sytuacji, w której to komunikacja będzie najważniejsza. Jeśli macie na stanowiskach odpowiadających za ten segment jełopów, leni albo pozerów, to już przegraliście. Tylko sprawna komunikacja z najlepszą grupą klientów pozwoli ich nie stracić w sytuacji, w której większości z nich trzeba znacznie podnieść ceny. Słucham? Że boli? Musi boleć...



CHŁOŃ SUBIEKTYWNOŚĆ TAK JAK LUBISZ. Subiektywność jest multifunkcyjna i się często dyslokuje ;-). Można ją spotkać tu i tam. W internecie, mediach społecznościowych, na wideo, w prasie, książkach oraz na spotkaniach, odczytach, konferencjach - wszędzie tam, gdzie mówi się o pieniądzach.



autopromo4 SPOTKAJ MNIE W NECIE...  Blog "Subiektywnie o finansach" codziennie, od ponad siedmiu lat, zapewnia niezbędną dawkę wiedzy o Waszych pieniądzach. Prześwietlanie produktów finansowych, ekskluzywne wiadomości o nowych produktach oraz piętnowanie skandalicznych praktyk i interwencje w Waszych sprawach.  Zaglądaj na samcik.blox.pl, nowy wpis wpada tu zwykle tuż po godz. 9.00. Jeśli chcesz wiedzieć jeszcze więcej i ze mną podyskutować, zostań fanem blogu na Facebooku (jest nas już ponad 34.000!), na Twitterze (tu wraz ze mną zaprasza prawie 9000 followersów).  Zapraszam też do bezpośredniego kontaktu mejlowego: maciej.samcik@gazeta.pl. Postaram się odpowiedzieć na każdy e-mail, choć nie obiecuję, że odpowiem szybko ;-).



autopromo2 ...ZOBACZ MNIE W EKSTREMALNYCH AKCJACH. Opowiadam o domowych finansach nie tylko tekstem, ale i ruchomymi obrazami. Żeby Ci się nie nudziło robię przy tym różne głupie rzeczy: skakałem na spadochronie, dałem sobie obić twarz przez byłego trenera Tomasza Adamka, latałem w tubie aerodynamicznej, w której ćwiczą kosmonauci, ćwiczyłem na najnowocześniejszym w Polsce symulatorze lotów, jeździłem autobusem, gokartem, grałem w golfa i ruletkę. Wszystkie te przygody są na mojej "stronie" youtubowej. Zasubskrybuj mój kanał na Youtube (w tym kinie siedzi już ponad 2000 fanów i jest ponad 70 filmów, które obejrzano więcej, niż ćwierć miliona razy). 



autopromo11 SUBIEKTYWNA EKIPA SAMCIKA IDZIE NA OSTRO W "WYBORCZEJ" . Blog "Subiektywnie o finansach" zyskał tak dużą popularność, że zaowocował autorskimi stronami w "Gazecie Wyborczej".  Co czwartek na stronach gospodarczych "Wyborczej" ukazuje się tygodnik "Pieniądze Ekstra", w którym ja i grupa moich kolegów, zwana złowróżbnie Ekipą Samcika, radzi jak sprytnie kupować, jak się nie dać nabrać w sklepie, co zrobić, żeby wyplątać się z finansowych tarapatów i jak mieć więcej pieniędzy. Jeśli potrzebujesz rady albo pomocy w sprawie niekoniecznie związanej z produktami finansowymi - pisz naekipasamcika@wyborcza.biz. Moi ludzie nie zostawią Cię bez pomocy. 



autopromo3 SUBIEKTYWNOŚĆ DO PODUSZKI, NA WAKACJE, NA PREZENT: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi piszę też w moich książkach, które możesz kupić w dobrych księgarniach oraz w internecie. Dowiesz się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania, jak nie dać się okraść przez internet, jak odróżnić tani kredyt od drogiego, jak nie dać się nabić w niby-ubezpieczenie, jak nauczyć dziecko oszczędności...

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 18, 2016 00:09

August 17, 2016

Taniocha w polisach wakacyjnych. Ubezpieczą "już za 2,27 zł dziennie!". A naprawdę?

Musiałem ostatnio kupić ubezpieczenie turystyczne. "Musiałem", bo w odróżnieniu od połowy Polaków podróżujących bez polisy, staram się nie grać z życiem w ruletkę i jeśli gdzieś się wypuszczam, to dodatkowo się ubezpieczam . Wyjazd niespecjalnie długi, niespecjalnie egzotyczny (Baleary), niespecjalnie liczny (trzej przyjaciele z boiska plus dziecko). Sprawa wydawała się prosta jak drut, bo tego typu polisy kupuje się online bez żadnych ceregieli, płacąc od ręki kartą lub e-przelewem. Firmy maści wszelakiej kusiły mnie okazjami cenowymi. Na stronie PZU "już od 5 zł dziennie", na stronie Axa "już od 5,80 zł dziennie". A wszystkich przebił Rankomat.pl, który reklamuje ubezpieczenie turystyczne "już od 2,27 zł dziennie" . Różnice w cenach - obłędne. Najtańszy ubezpieczyciel zaproponował mi polisę za tygodniową polisę dla czterech osób 50 zł . Najdroższy - zażądał prawie dziesięć razy tyle. Nauczyłem się już w życiu, że na bezpieczeństwie się nie oszczędza, ale mam też inne doświadczenie - że w firmach finansowych nie zawsze to, co najdroższe, jest jednocześnie najlepsze. A od nadmiaru czasem może rozboleć głowa:





W polisach turystycznych jest zwykle kilka prostych klocków. Podstawowy - i chyba najważniejszy - to koszty leczenia w razie nagłego zachorowania lub nieszczęśliwego wypadku. Chodzi o to, żeby przyjechało pogotowie, pomogło na miejscu, zawiozło do szpitala. A tam żeby lekarz przeprowadził potrzebne badania, żeby przywieźli z powrotem do hotelu, odwieźli do domu, żeby nie trzeba było płacić za opiekę pielęgniarki i za leki. No i żeby w razie nagłego bólu zęba można było pojechać do prywatnego lekarza i nie płacić za wizytę. Drugim klockiem jest ubezpieczenie NNW, czyli od nieszczęśliwych wypadków (jeśli złamię nogę, stracę palec itp., to ubezpieczyciel wypłaci mi odszkodowanie). Trzeci klocek to OC, czyli pokrycie przez firmę ubezpieczeniową kosztów wynikających z tego, że niechcący zrobiłem komuś jakieś kuku i ten ktoś domaga się ode mnie odszkodowania. Klocek numer cztery to ubezpieczenie bagażu gdyby zaginął lub został skradziony . Do tego czasem firmy dokładają assistance, czyli ewentualną pomoc gdyby samolot się spóźnił, albo bagaż nie tyle zaginął, co pojechał na inne lotnisko i spóźnił się o kilka dni.



Czytaj też: Wyjeżdżasz w góry? Sprawdź czy nie uprawiasz "sportu ekstremalnego"



Czytaj też: Wypadek za granicą wart 7000 euro. Klientka jest ubezpieczona, ale...



NAJTAŃSZA OPCJA: 2 ZŁ DZIENNIE. CO W CENIE? Jak to możliwe, że takie coś może tak się różnić ceną? Zawziąłem się i prześwietliłem kilka polis, żeby sprawdzić skąd biorą się różnice i czy jest sens płacić więcej. Najtańsza polisa była... naprawdę bardzo tania - za tygodniowe ubezpieczenie dla czterech osób (w tym dwójki jeszcze młodych i dwójki w średnim wieku) w firmie Axa mógłbym zapłacić raptem 53 zł. Wychodzi jakieś 8 zł dziennie za całą ekipę. Dwa złote za osobę. Bezpieczeństwo w cenie czipsów. I to małych. Żyć nie umierać. Zerknąłem wszakże na oferowane w ramach tej polisy sumy gwarancyjne i mina mi zrzedła Koszty leczenia - maksymalnie 10.000 euro. Ubezpieczenie NNW, czyli od następstw nieszczęśliwych wypadków - raptem 2000 euro (w tym śmierć - 1000 euro). Bagaż ubezpieczą do 200 euro, ale... bez elektroniki. No i nie ma w tym pakiecie polisy OC. W zasadzie więc za te 50 zł mam zapewnione pokrycie kosztów leczenia za granicą do 40.000 zł (ale bez transportu medycznego). A cała reszta to pic na wodę.



Przykładowa wycena rodzinnej, tygodniowej polisy obejmującej kraje europejskie w PZU:



pzu_kalkulacja



5-7 ZŁ DZIENNIE. CO W PAKIECIE? No dobra, a może nie warto płacić więcej? Wziąłem średnią półkę, a więc polisę Avivy za nieco ponad 100 zł. Jeśli chodzi o koszty leczenia w razie choroby lub nieszczęśliwego wypadku, to suma jest już godna - do 100.000 zł. W tych pieniądzach można liczyć na to, że będą nam ratowali życie i zdrowie z pełnym poświęceniem (w takiej np. Turcji wizyta w szpitalu po wypadku potrafiła kiedyś kosztować kilka tysięcy euro, teraz to nie wiem, bo nieprędko do tego kraju znów zawitam). Koszty ratownictwa medycznego są ograniczone do 20.000 zł (czyli z transportu helikopterem w razie potrzeby nici), ale przynajmniej za to też firma ubezpieczeniowa zapłaci. Za stówkę mogę też mieć OC na 50.000 zł. Ale za nieszczęśliwy wypadek wypłata jest w dalszym ciągu symboliczna - najwyżej 10.000 zł. Ubezpieczenie bagażu ciut lepsze, warte do 1000 zł (w tym mieści się elektronika).



Czytaj też: Sąsiad zalał ci mieszkanie, ale nie chce uruchomić swojej polisy. Co robić?



POWYŻEJ 10 ZŁ DZIENNIE. WYPAS CZY ŚCIEMA? Potem wziąłem na warsztat polisy za 200-300 zł. Czym się różnią od mniej wypasionych? Przede wszystkim dużo wyższymi kwotami dotyczącymi pokrywania kosztów leczenia za granicą oraz ubezpieczenia OC. W PZU za 240 zł mam już ubezpieczone leczenie do 160.000 zł, a w Axa - do 250.000 zł. Kwoty za nieszczęśliwy wypadek też skaczą wtedy do 30.000-50.000 zł, nie trzeba oglądać pod lupą wypłat za ubezpieczenie bagażu - w tym wypadku sumy ubezpieczenia sięgają 2000 zł, a w niektórych polisach widziałem nawet ubezpieczenie bagażu warte 5000 zł. Niby wszystko jasne, ale... wciąż nie mam przekonania, że za te wszystkie wyższe cyferki warto płacić wielokrotnie wyższe składki.   Za komfortowo wysoki limit kosztów leczenia za granicą, obejmujący transport medyczny i pokrywanie kosztów potrzebnych badań oraz leków na pewno warto zapłacić. Ale po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że inne elementy pakietów turystycznych są dość... hmmm... mało konkretne.



Przykładowa wycena rodzinnej, tygodniowej polisy obejmującej kraje europejskie w mBank/Axa:



axa_mbank_kalkulacja



ZA CO WARTO PŁACIĆ, A ZA CO NIE? Idąc od początku: OC w życiu prywatnym oczywiście się przydaje (w takim sensie, że lepiej mieć wyższe, niż niższe), ale uzależnianie od tego parametru ceny polisy turystycznej nie ma sensu. To jest dodatek, bez którego co prawda nie można się obyć, a na pewno nie powinien on decydować o cenie pakietu. Ubezpieczenie NNW? Nawet w drogich polisach mówimy o relatywnie niskich kwotach, a przy tańszych polisach potencjalne wypłaty są wręcz żałosne. Nawet jeśli suma ubezpieczenia NNW wynosi 20.000 zł, to po pierwsze firma wypłaci jakiekolwiek pieniądze dopiero w razie trwałego uszczerbku na zdrowiu, a po drugie - tylko pewien procent sumy ubezpieczenia (najczęściej 10-25%). W dodatku w tabelach dołączonych do części polis nie znalazłem najczęściej spotykanych wypadków typu złamanie ręki, czy zwichnięcie nogi. Są tylko utrata słuchu, wzroku, utrata ręki... Tylko bardzo poważne nieszczęścia, które mogą się zdarzyć w sytuacji, gdy nasz autokar spadnie w przepaść, albo spadnie nam na głowę konar drzewa. Nie wiem czy gdybym stracił nogę w takim wypadku to 25% z kwoty 20.000 zł (a takie są sumy ubezpieczeń NNW dołączanych do typowych polis turystycznych) by zmieniło moją sytuację. Zwłaszcza, że na domiar złego w niektórych polisach są tak dziwne wyłączenia jak to dotyczące...:





"aktów terroryzmu, działań wojennych, stanu wojennego lub stanu wyjątkowego, które wystąpiły na terytorium państwa znajdującego się w rejonie świata zagrożonym aktami terroryzmu (...)"





- zna ktoś obszary Europy, do których to wyłączenie nie dałoby się zastosować? Bo ja - po zamachach w Madrycie, Londynie, Paryżu, Brukseli, Nicei - już nie bardzo. Na koniec jeszcze zacząłem się zastanawiać czy warto dać więcej kasy za to, że do polisy turystycznej jest dołączone wypasione ubezpieczenie bagażu. Wypasione, czyli takie z sumą ubezpieczenia... 2000 zł. Wiem, ta kwota nie powala na kolana, ale właśnie takie nędzne są sumy ubezpieczeń bagażu nawet w dość drogich polisach. Większość takich polis dotyczy tylko zniknięcia bagażu powierzonego przewoźnikowi (np. linii lotniczej), umieszczonego w schowku, zamkniętej przechowalni, albo zamkniętym bagażniku zaparkowanego samochodu. Ewentualnie również kradzieży z włamaniem lub rozboju.





Część polis w ogóle nie dotyczy sprzętu komputerowego albo wręcz wyłączenia obejmują... całą elektronikę . Zdarza się też, że firmy ubezpieczeniowe w przypadku elektroniki ograniczają sumę ubezpieczenia do połowy i tak nędznej stawki podstawowej, albo wrzucają 20% wkładu własnego. W najbardziej wypasionych polisach jest jest opcja odszkodowania od opóźnienia dostarczenia bagażu przez przewoźnika, ale jest raczej symboliczna - 100-200 euro. Wychodzi mi więc na to, że analiza polisy turystycznej jest prostsza, niż się wydaje: bierzemy taką, która ma przynajmniej 80.000 zł kosztów leczenia i uwzględnia koszty transportu medycznego oraz transportu zwłok, ma jakiekolwiek OC i... wystarczy. Poziom ubezpieczenia NNW nie ma większego znaczenia, podobnie jak wysokość i warunki ubezpieczenia bagażu (nawet najbardziej wypasione będzie tylko nędzną protezą).



Czytaj też: 10-letnia renta i kasa za chorowanie. Tę polisę urzeźbili dla Waszych rodziców



Czytaj też: Wszedłeś w "okres pogwarancyjny"? Zapłacą do końca życia jeśli zachorujesz



POLISĘ KUPISZ W DWIE MINUTY. To, co mi się bardzo podoba w polisach turystycznych, to prostota ich zakupu. Większość można kupić albo bezpośrednio w serwisach transakcyjnych banków , w których mamy konta, albo na stronach internetowych ubezpieczycieli lub pośredników (płacąc przelewem online) . Trzeba znać tylko datę wyjazdu i przyjazdu, wpisać cel podróży i nazwę kraju, daty uroczenia i PESEL podróżujących osób i wybrać pakiet. A ostatnio polisy turystyczne zaczęły wchodzić nawet do... smartfonów. Firma ubezpieczeniowa Uniqa pochwaliła się, że jej polisy są teraz dostępne w ramach e-portmonetki SkyCash. Bardzo mi się to spodobało, bo używam tej aplikacji do płacenia za parkowanie, za bilety na komunikację miejską oraz do zakupu biletów na pociągi Intercity i Przewozów Regionalnych. Ostatnio pojawiła się w SkyCashu zakładka "ubezpieczenia", a w niej - polisy turystyczne Uniqa. W przypadku mojej eskapady pakiet "mały" został wyceniony na 110 zł, a "duży" na prawie 300 zł. Sądzę, że proste ubezpieczenia w smartfonie to przyszłość, chociaż czytanie ogólnych warunków na małym ekranie jest męczarnią.





Ciekawe porównanie cen polis turystycznych było niedawno w portalu Bankier.pl

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 17, 2016 00:09

August 16, 2016

Czy klienci funduszu inwestycyjnego wywalczą odszkodowanie za jego nędzne wyniki?

Tego jeszcze nie było. Grupa klientów wyjątkowo "pechowego" funduszu inwestycyjnego, który "zjadł" im wszystkie pieniądze, zamierza zmusić do pokrycia strat właściciela firmy zarządzającej tym funduszem. A jak się nie uda - to zablokować jego ruchy, dzięki którym chce zarobić trochę pieniędzy . Tak się składa, że owym wrogiem jest... jeden z największych koncernów na świecie, amerykański General Electric. Jeśli jest coś, co bardziej może przypominać walkę Dawida z Goliatem, to dajcie znać, bo ja nie widzę ;-). Wbrew pozorom - zgodnie z wzorcami biblijnymi - polscy klienci nie są bez szans, choć stawką jest ogromna kasa, 223 mln zł, które "umoczył" fundusz. Generalnie inwestycje w funduszach zawsze są obarczone ryzykiem i każdy kto w ten sposób lokuje pieniądze powinien zdawać sobie z tego sprawę. Ale jeśli fundusz inwestycyjny, działając na rosnącym rynku, "przegrywa" wszystkie pieniądze swoich klientów, ich tolerancja może się skończyć.



bphnieruchstopa W takiej sytuacji są klienci funduszu BPH Nieruchomości, który latem 2005 r. zebrał od nich 332 mln zł i obiecał, że korzystnie zainwestuje te pieniądze w budowę centrów handlowych, biurowców i hal magazynowych. Inwestował tak, że dziś jego klienci z każdych ulokowanych 100 zł mają dostać raptem... nieco ponad złotówkę. Fundusz jest w trakcie likwidacji, więc jego aktywa są zablokowane do czasu zamiany majątku (czyli nieruchomości) na żywą gotówkę. Ale wcale nie jest powiedziane, że po spieniężeniu nieruchomości klienci dostaną więcej pieniędzy. Fundusz bowiem inwestował nie tylko pieniądze klientów, ale też lewarował się kredytami bankowymi. Gdyby inwestycje poszły dobrze, zysk byłby dzięki temu zwielokrotniony. A skoro poszły źle - do strat wynikających z niskiej wyceny nieruchomości dochodzą koszty kredytów, co pogarsza sytuację członków funduszu.



Fundusze inwestujące w nieruchomości w "przepalaniu" pieniędzy inwestorów zawsze się wyróżniały. Np. nieruchomościowy fundusz TFI Arka przez 10 lat nie był w stanie zarobić na mieszkaniach, choć przecież każdy, kto w tym czasie ulokował pieniądze w mieszkanie pod wynajem, jest na tej inwestycji mocno "do przodu". Marne to pocieszenie dla kilkuset klientów BPH Nieruchomości, którzy jeszcze pół roku przed zarządzeniem likwidacji funduszu żyli nadzieją na odzyskanie przynajmniej części pieniędzy - wycena jego aktywów wynosiła w zeszłym roku 60,9 zł. Jak to możliwe, że coś, co jest warte w końcu 2015 r. ponad 60 zł, po kilku miesiącach nagle okazuje się być "groszową" inwestycją? Likwidator rozkłada ręce: twierdzi, że zebrał oferty z rynku i sprawdził ile da się "wycisnąć" z nieruchomości, w które fundusz zainwestował pieniądze klientów.





"Fundusz BPH FIZ Sektora Nieruchomości inwestuje jedynie w stabilne i rokujące zyski nieruchomości. Są to głównie nieruchomości biurowe, centra handlowe i obiekty magazynowe. Odpowiedni dobór nieruchomości do Funduszu dąży do zapewnia stałych przychodów z tytułu długoterminowych umów najmu. Dzięki temu istnieje możliwość osiągnięcia atrakcyjnej stopy zwrotu, przy umiarkowanym ryzyku wynikającym z charakteru inwestycji"





- to cytat z opisu funduszu zamieszczonego w jego materiałach marketingowych. Klienci uważają, że fundusz był katastrofalnie źle zarządzany i jakość pracy osób zajmujących się ich pieniędzmi nie mieści się w pojęciu "ryzyka inwestycyjnego". Fundusz nie mógł np. sam zaciągać kredytów bankowych, prawdopodobnie robił to za pośrednictwem tzw. spółek celowych, zarządzających poszczególnymi inwestycjami. Członkowie funduszu twierdzą, że nie pisali się na taką grę w ruletkę i żądają zwrotu przynajmniej części zainwestowanych pieniędzy. Jeśli nie ma ich sam fundusz, ani TFI, które go prowadziło, to niech wysupła je koncern GE, który jest właścicielem całej grupy BPH.



Klienci BPH Nieruchomości mają w ręku nie lada oręż, bo Amerykanie właśnie częściowo wycofują się z Polski. Bank BPH pójdzie w ręce grupy PZU-Alior, a TFI BPH miał być sprzedany innemu chętnemu, TFI Altus . Jednak kilka dni temu pojawiła się informacja, że negocjacje w tej sprawie zostały zakończone bez sukcesu. Niewykluczone, że kością niezgody były właśnie wielomilionowe roszczenia klientów funduszu nieruchomościowego, których TFI Altus nie chciał wziąć z "dobrodziejstwem inwentarza". Teraz TFI BPH przygląda się Alior, który pierwotnie nie chciał kupować części inwestycyjnej aktywów GE, ale być może zmieni zdanie. Tak czy siak: transakcja byłaby łatwiejsza, gdyby zniknęło ryzyko prawne związane z funduszem nieruchomościowym.



Dużą - chyba już ponad stuosobową - grupę klientów TFI BPH reprezentuje jedna z kancelarii prawniczych, która liczy na kilkuprocentowe wynagrodzenie od odzyskanej przez klientów kwoty. W piątek, tuż przed długim weekendem, do klientów kancelarii trafił list, z którego wynika, że... co prawda walka jeszcze nie skończona, ale są już ofiary:





"Możliwość zawarcia ugody była ściśle związana z powodzeniem transakcji sprzedaży TFI BPH (...). Według informacji posiadanych przez Kancelarię jednym z głównych powodów niedojścia transakcji do skutku była właśnie kwestia kwoty rozliczenia roszczeń uczestników funduszu sektora nieruchomości".





Prawnicy reprezentujący klientów widzą dziś dwa scenariusze. Pierwszy zakłada stworzenie przez GE jakiejś spółki, która odkupi certyfikaty udziałowe funduszu BPH Nieruchomości od uczestników funduszu po uzgodnionej cenie, oczywiście wyższej, niż rynkowa wycena majątku funduszu. Jest to teoretycznie możliwe, bo GE zobowiązało się wobec KNF do zaproponowania rozwiązanie problemu funduszu..





"Spodziewamy się, że proponowana cena skupu będzie bardzo niesatysfakcjonująca. (...) Nasza rola w tym wariancie będzie polegała na negocjowaniu tej kwoty z GE, jako że będziemy reprezentować największą grupę uczestników funduszu. Szansa na ugodę w tym wariancie w naszym mniemaniu jest. Co do kwoty nie możemy się na tym etapie wypowiadać"





- piszą prawnicy do klientów nieruchomościowego funduszu. I chyba mają rację. Zerknąłem na ceny transakcji sprzedaży TFI na polskim rynku w ostatnich latach. Średnia cena to było 4-5% wartości zarządzanych aktywów plus ekwiwalent za gotówkę, która jest w kasie TFI. Investors TFI chciało w 2012 r. kupić BPH TFI za 170 mln zł - czyli mniej więcej za 5% aktywów.



aktywatfipolowa2016



Kiedy ta sama firma - tym razem już skutecznie - kupowała TFI DWS, za wartość przejmowanych aktywów (1,5 mld zł) zapłaciła zapłaciła 60–70 mln zł i było to trochę więcej, niż w innych transakcjach tego typu. Do tego doszło prawie 40 mln zł jako równowartość gotówki znajdującej się w DWS TFI. W 2009 r. firma zarządzająca Opera TFI przejęła od Szwedów SEB TFI za cenę odpowiadającą 3% wartości przejmowanych aktywów. BPH TFI ma jakieś 2,6 mld zł aktywów, co oznacza, że nawet przy dobrych wiatrach i przy "dobrej zmianie" nie uda się wycisnąć ceny sprzedaży większej, niż jakieś 130-150 mln zł. Podobno teraz na sprzedaż wystawione jest TFI Legg Mason , mające niecałe 3 mld zł aktywów, a mówi się, że cena wyniesie nie więcej, niż 100 mln zł.  Czy GE, mając w ręku deal za 150 mln zł, odda te pieniądze np. w połowie klientom jednego z funduszy, pokrywając tym samym jedną trzecią ich strat? Wątpliwe, Amerykanom bardziej będzie się opłacało walczyć do upadłego (zresztą nie jest też pewne czy klienci wzięliby taki "ochłap" jak jedna trzecia wartości firmy zarządzające).



Drugi wariant sygnalizowany przez prawników to walka w sądzie, ale ta będzie możliwa dopiero po dokończeniu likwidacji funduszu. W takiej sytuacji GE jeszcze długo będzie miał problem ze sprzedażą TFI BPH, ale - jako się rzekło - wartość całej firmy jest prawdopodobnie mniejsza, niż wartość roszczeń klientów , więc Amerykanom może być już wszystko jedno. Możliwa jest też  próba zabezpieczenia roszczeń klientów na majątku banku BPH , ale wkrótce w tym banku zostaną już tylko portfele kredytów hipotecznych, bo resztę przejmie PZU-Alior... "Buntownicy" liczą też na to, że sprawę przyspieszą zmiany na stanowisku szefa Komisji Nadzoru Finansowego (kadencja Andrzeja Jakubiaka kończy się jesienią). I że nowy wymusi na Amerykanach ugodę. Tylko czy nadzór ma w ręku jakieś argumenty w stosunku do inwestora, który i tak chce się wycofać z Polski?





"Uważamy, że nowy przewodniczący będzie bardzo zainteresowany rozliczeniem tej sprawy do końca, a jednocześnie uważamy, że oprócz wszczęcia kontroli w TFI i Banku Komisja oględnie mówiąc nie wykazała nadmiernej aktywności w naszej sprawie".





To nie pierwsza sytuacja, w której klienci mają pretensje już nawet nie o jakość zarządzania funduszem inwestycyjnym, ale wręcz o przekręty. Pamiętacie fundusz Idea Premium? Przez lata dawał wysokie zyski, był pozycjonowany jako relatywnie bezpieczna inwestycja (bo lokował nie w akcje, lecz w obligacje firm), ale potem okazało się, że zarządzający są nielotami i stracili 75% pieniędzy klientów. Nie były to jedyne nieloty, które opisywałem w blogu. Jasne, że zarządzający funduszem nie musi być geniuszem, że na spadającym rynku nawet największy as nie zarobi pieniędzy (może co najwyżej mniej stracić), że wkładanie pieniędzy do funduszu jest obarczone ryzykiem i nikt nie zagwarantuje godziwych - albo jakichkolwiek - zysków. Ale jeśli rzecz kończy się inwestowaniem w jakieś śmieciowe papiery bądź niezgodnie ze statutem funduszu...



Jakiś czas temu giełdowa gazeta "Parkiet" opisywała sensacyjny wyrok, w którym sąd stanął po stronie klientów bardzo źle zarządzanego funduszu inwestycyjnego. Sprawa dotyczyła funduszu DWS Płynna Lokata. Po sześciu latach walki firma PERN Przyjaźń wywalczył w sądzie 1,26 mln zł odszkodowania (plus odsetki). Podstawą był art 64 ustawy o TFI, który mówi o tym, że Towarzystwo odpowiada przed uczestnikami funduszy za wszelkie szkody spowodowane nienależytym wykonaniem obowiązków w zakresie zarządzania funduszami. Czy funduszowe nieloty wszelkiej maści mogą się więc już zacząć bać?

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 16, 2016 01:42

August 15, 2016

W sprawie franków bankowcy ze szczęścia już całkiem odlecieli. Teraz apelują o... nie do wiary!

Bankowcy mogą być zadowoleni z ustawy frankowej, zaproponowanej przez prezydenta Andrzeja Dudę. Chyba sami nie spodziewali się, że pod rządami PiS cała "afera" z kredytami walutowymi skończy się na zwrocie części spreadów, czyli na rozwiązaniu znacznie łagodniejszym od każdego z wcześniej proponowanych. Jednak w manifestowaniu swego zadowolenia bankowcy nie powinni przesadzać. Tymczasem Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich, w opublikowanym właśnie wywiadzie dla PAP był łaskaw tak się rozmarzyć, że zaproponował, by do ustawy wpisać, pośród innych zmian,... "zamknięcie jakichkolwiek roszczeń frankowiczów wobec banków" . Pietraszkiewicz w rozmowie z PAP tłumaczy, że skoro ustawa ma umożliwić kredytobiorcom zwrot spreadów, to jest to "wystarczający argument za tym, by zamknąć ich pozostałe roszczenia".



PREZES ZWIĄZKU BANKÓW KOMPLETNIE ODLECIAŁ. Pan prezes ewidentnie się zagalopował. O ile jeszcze w pierwszych dniach po ogłoszeniu prezydenckiego pomysłu na załatwienie kwestii franków bankowcy sygnalizowali możliwość ugodowego przewalutowania kredytów, to teraz już o tym nie słyszę. Wprawdzie przy Komitecie Stabilności Finansowej powstała specjalna grupa robocza na rzecz wypracowania rozwiązań, które mają banki do tego zmotywować), ale z tonu wypowiedzi prezesa Pietraszkiewicza wynika, że bankowcy niespecjalnie się nią przejęli (co zresztą prognozowałem w pierwszych komentarzach na gorąco ). Proponowanie, żeby ustawa spreadowa z mocy prawa zamykała wszystkie roszczenia frankowiczów skłania mnie do spekulacji, że szef Związku Banków Polskich, niesiony euforią po korzystnych wieściach z Kancelarii Prezydenta, już nawet nie lewituje, lecz całkiem odleciał. Chyba nawet wiem dlaczego. Prezydencką ustawę krytykują nawet eksperci, którzy byli w powołanej przez jego kancelarię komisji. Np. Sławomir Horbaczewski, który ostatnio udzielił "Wyborczej" krótkiego wywiadu:





" Zwrot spreadów nie powinien być ograniczony, powinny zostać oddane w całości, a wszyscy kredytobiorcy powinni być traktowani równo. Banki miały przez te kilka lat czas, żeby coś wymyślić, ale nie zrobiły nic (...). Nie ma realnej szansy, aby jedynie perswazją przymusić banki do przewalutowania kredytów. Nie wierzę tez, że KNF zmusi banki do dobrowolnego przewalutowania podwyższaniem wymagań dotyczących poziomu kapitałów własnych. Banki nie mają żadnej motywacji, żeby dogadywać się z kredytobiorcami".





CZEGO BRAKUJE W USTAWIE PREZYDENTA? Pomysły, by ustawowo przewalutować wszystkie kredyty po kursie z dnia ich udzielenia rzeczywiście idą za daleko. Ale koncepcja, by odpowiedzialność banków za udzielanie kredytów, w których zobowiązanie klienta może się wahać bez limitu, było ograniczone tylko do zwrotu spreadów, jest nadmiernym minimalizmem. Uważam - i piszę o tym w blogu od dawna - że państwo powinno wymusić na bankach - tak, wymusić, a nie "skłonić" lub "poprosić" - ograniczenie skutków ewentualnego wzrostu franka dla domowych budżetów klientów . Oczywiście: kredyt denominowany lub indeksowany do obcej waluty może mieć niższe oprocentowanie, ale jest mniej bezpieczny i każdy jego posiadacz powinien ponieść koszty tego ryzyka. Zwłaszcza, że każdy frankowicz zdawał sobie sprawę, że jego kredyt będzie się wahał. Ale skoro banki, udzielając tych kredytów, nie informowały klientów o tym, że ich raty mogą się wahać w sposób nieograniczony, to powinny też wziąć na siebie część ryzyka. Znów podeprę się słowami Sławomira Horbaczewskiego z wywiadu dla "Wyborczej":





"Osoby, które brały kredyty we frankach szwajcarskich zostały wprowadzone, świadomie lub nieświadomie, w błąd. Jeśli przewalutujemy kredyty na złote, a potem kurs franka spadnie, to ludzie powiedzą, że zostali podwójnie oszukani. Nie wiadomo czy za cztery lata frank szwajcarski będzie kosztował 2 czy 6 zł (...) Zamiast przewalutowania można na przykład wprowadzić kurs maksymalny, który byłby zabezpieczeniem dla kredytobiorców. Gdyby złoty się jeszcze osłabił, część ryzyka wzięłyby na siebie banki. Np. mogłyby odpowiadać za wzrost rat przy kursie powyżej 4,5 zł"





Cieszę się, słysząc promowane przeze mnie rozwiązanie z ust prezydenckiego eksperta. Szkoda, że nie udało mu się go przeforsować. Zgadzamy się ze Sławomirem Horbaczewskim - a ten gość niegdyś pracował w bankach, m.in. w Alior Banku, więc zna tzw. kulisy finansów;-) - że zwrot spreadów, czyli zysków z obciążania klientów kosztami fikcyjnej wymiany walut, nie może wyczerpywać odpowiedzialności banków.



LISTA BANKOWYCH GRZECHÓW. CHCĄ SIĘ WYKPIĆ.  Pamiętajmy, że w przypadku czterech banków - o ile się nie mylę mBanku, Banku Millennium, BPH oraz Raiffeisena - jest już wyrok Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, iż zapisy w umowach, dotyczące przeliczenia walut są nieprecyzyjne i w związku z tym abuzywne (czyli nie powinny wiązać klientów). Bankowcy próbują wykpić się z odpowiedzialności twierdząc, że to orzeczenie dotyczy tylko wzorców umownych i zmuszają klientów do potwierdzania nieprecyzyjności ich umów w indywidualnych procesach sądowych. Czyżby teraz i tej weryfikacji chcieli uniknąć? Jest też pewna grupa klientów - niezbyt duża, jak sądzę, ale dziś najbardziej cierpiąca - którym zaproponowano kredyt waloryzowany kursem franka mimo, że nie było ich stać nawet na znacznie mniejszy kredyt złotowy. Dziś bankowcy mają w stosunku do tej grupy wyrzuty sumienia i próbują nieudolnie "pozamiatać" . Były sytuacje, w których klientów nie uprzedzano o ryzyku kursowym i nie pokazywano co się stanie z ratą, jeśli frank pójdzie w górę. Były wreszcie sytuacje, w których banki podawały w umowach błędne wyliczenia dotyczące kosztów kredytu. Nie dziwi mnie, że bankowcy dziś chcieliby mieć gwarancję, że nie będą za te rzeczy odpowiadali, ale to chyba byłby nadmiar ich szczęścia.



BANKI NIE BOJĄ SIĘ JUŻ POLITYKÓW, TYLKO... W sądach powoli zmienia się orzecznictwo w sprawie kredytów frankowych, a niedawno opublikowany raport Rzecznika Finansowego stwierdza nawet, że nie są to kredyty, skoro wartość kapitału do spłaty jest płynna . I tej zmiany klimatu w sądzie bankowcy boją się dziś chyba bardziej, niż polityków. Dziś wciąż większość prawomocnych wyroków w sprawie kredytów frankowych jest po myśli bankowców. Ale kto wie jak będzie w przyszłości? Może przecież zwyciężyć pogląd, że nie są to żadne kredyty walutowe, skoro nikt nie dostał do ręki ani jednego franka, dolara, czy euro. Zresztą bankowcy sami przyznają, że udzielali kredytów hipotecznych "waloryzowanych" jedynie kursem franka. Dziś ofensywa prawników wspierających klientów zmierza w tym kierunku, by uznać, iż wyrzucenie z umowy klauzul dotyczących waloryzacji i przeliczenia kursów (o ile są nieprecyzyjne), nie wymaga poprawienia umowy, lecz jest równoznaczne z uznaniem, iż kredyt od początku był złotowy. Takie postawienie sprawy to czarny sen dla bankowców, którzy musieliby traktować taki kredyt jak złotowy i wziąć na siebie całość różnic kursowych.



Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby bankowcy - zamiast żebrać u polityków, by wystawili im "list żelazny" w postaci ustawowego zamknięcia roszczeń klientów - ogłosili jakąś nową propozycję rozliczenia się z klientami. Np. wypłacenia pewnego odszkodowania za narażenie klienta na nieograniczone ryzyko wahliwości kredytu, za misselling, za nieprzedstawienie odpowiednio wyraźnie informacji o ryzyku kursowym lub za wpisanie do umowy nieprecyzyjnych klauzul przeliczeniowych. Sądzę, że dla większości rozsądnych frankowiczów, którzy nie chcą dzięki całej awanturze wykpić się z odpowiedzialności za podjęte decyzje, lecz sprowadzić produkt o nazwie "kredyt" do ram charakterystycznych dla tego typu produktów (mniej kasyna, więcej kredytu w kredycie ;-))) ugoda dzieląca koszty "walutowości" kredytu może być akceptowalnym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że niektórzy prawnicy specjalizujący się w prowadzeniu spraw z bankami stali się ostatnio bardzo pazerni. Za prostą analizę umowy pod kątem jej zgodności z prawem żądają po 500-600 zł. Są to stawki bandyckie i przykro patrzeć jak robi się z tego przemysł naciągania frankowiczów. Zgłaszajcie mi w komentarzach namiary na takich gagatków, będę tępił i nagłaśniał.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 15, 2016 01:35

August 12, 2016

Monsun zysków nie wieje, a Karolowi nie wyszła "niespodzianka". Czy upada kolejna piramida?

Zarabiać kasę bez wysiłku, a najlepiej jeszcze żeby jej było dużo i żeby mnożyła się z prędkością światła - od czasu do czasu opisuję w blogu firmy, które takie właśnie sielskie życie obiecują internautom. Wydawałoby się, że od czasu afery Amber Gold powinniśmy być bardziej ostrożni w zawierzaniu pieniędzy ludziom obiecującym szybki zysk bez ryzyka. Ale nic z tych rzeczy - chciwość i łatwowierność często chodzą parami. Ostatnio obśmiewałem internetowy marketing jednej z firm oferujących inwestowanie w opcje binarne - "gwarantuję, że będziesz zarabiał 3000 zł dziennie i to bez ciężkiej pracy" - a w marcu pisałem o zdobywającym ogromną popularność w Polsce systemie Traffic Monsoon, który obiecywał zarabianie kasy na... oglądaniu reklam w internecie. Do wzięcia godne pieniądze - nawet 1000 zł dziennie bez sprzedawania, ani naganiania. Co prawda firma na przełomie zeszłego i tego roku przestała wypłacać pieniądze, ale to wszystko miała być wina PayPala, który miał zablokować przepływy "do wyjaśnienia".



monssonscreen



Rechotałem się wtedy szczerze z niedorzecznych tłumaczeń ludzi związanych z Traffic Monsoon oraz z ich naiwnych odpowiedzi na pretensje ludzi, którzy nie dostali pieniędzy ze swojej "inwestycji". Wynikało z nich, że "oficjalną przyczyną blokady, podaną przez PayPal, jest zbyt szybki wzrost firmy w krótkim czasie" , zaś twórca biznesu, niejaki Charles Scoville, miał udać się z akcją ratunkową do Dubaju, żeby tam otworzyć swój bank i nie mieć już kłopotów z jakimś-tam PayPalem. Teraz wygląda na to, że historia Traffic Monsoon dobiega końca. Jego strona internetowa nie działa, a amerykańska SEC - odpowiednik naszej Komisji Nadzoru Finansowego - skierowała do sądu pozew przeciwko firmie oraz jej twórcy. Zarzut: prowadzenie piramidy finansowej. Oczywiście zamrożono też wszystkie pieniądze firmy.  Nie wiem ilu "wyznawców" ma w Polsce "monsun", ale podejrzewam, że są to tysiące lub dziesiątki tysięcy. Łącznie w system miała być - tak twierdził pan Scoville - mniej więcej połowa kuli ziemskiej ;-)) - ale prawdopodobnie było to niecałe 200.000 ludzi w kilkunastu krajach.



Rzecz jest o tyle interesująca, że model "biznesu" internetowego promowany przez Traffic Monsoon pleni się w sieci, a podobne przedsięwzięcia gromadzą na spotkaniach zapoznawczych - także w polskich miastach - tysiące ludzi. Zarabianie na oglądaniu reklam według Traffic Monsoon wyglądać ma jak taki wielki barter. Z jednej strony kupuję w firmie usługi reklamowe, a z drugiej strony oglądam reklamy podrzucane przez firmę, która wypłaca mi od tego zyski . Z jednej strony płacę za ruch reklamowy, a z drugiej strony sam go generuję i otrzymuję od tego działkę. Pakiet reklam, które trzeba było wykupić w Traffic Monsoon, był wart 50 dolarów, a w zamian uzyskiwało się prawo do 55 dolarów z zysku firmy wynikającego z oglądalności emitowanych przez nią reklam. Żeby to miało sens, firma musiałaby zarabiać na emisji reklam w sieci więcej, niż bierze od członków systemu. Ale według SEC aż 99% przychodów firmy pochodziło z zakupu usług reklamowych przez użytkowników. Przy takim modelu przychodów jest tylko jeden sposób, by móc płacić 55 dolarów za każde włożone 50 dolarów. Wiecie jaki ;-). Dopóki kupujących reklamy przybywało, było z czego płacić poprzednim "członkom" interesu. A jak system przestał rosnąć... teraz na głównej stronie systemu pojawia się już tylko czuły liścik od amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości ;-).



monsoon_komunikat



Wiecie co jest najlepsze w tej historii? Że osoby zaangażowane w rozwój Traffic Monsoon wciąż wierzą w swojego mentora - Charlesa, który nawet PayPalowi się nie kłaniał. Ich spokoju nie mąci fakt, że gdy   tylko w lipcu PayPal odblokował konta systemu, to Karolek zaczął przelewać z nich kasę na swoje prywatne konta (i wtedy SEC wkroczyła do akcji). Dlaczego przelewał? Nie, wcale nie chciał coś ukraść. On chciał - uważajcie - "zabezpieczyć" tę kasę na rzecz członków Traffic Monsoon, bo "w obrocie pojawiły się fałszywe czeki". Sprytny Karolek nie mógł pozwolić, żeby jakieś cwaniaki wypłacały dolary z kont firmy. W tej sytuacji nie miał innego wyjścia, jak tylko zakosić pieniądze na swoje prywatne konta, żeby potem "zrobić swoim użytkownikom niespodziankę" i je oddać. Podobno tak "doradzili mu w banku Chase". Nie zmyślam, naprawdę takie historie opowiadają chłopaki-promotorzy Traffic Monsoon!



Dowodem wiary w moc Charlesa Scoville są nawoływania, by - niezależnie od faktu, że na kasie położył łapę amerykański nadzór finansowy - wciąż oglądać reklamy, za które kiedyś zostanie wypłacona zaległa kasa. Bo przecież SEC i Charles Scoville w każdej chwili mogą się dogadać, podpisać ugodę i system ruszy. No, być może po pewnych modyfikacjach zalecanych przez SEC. Ludzie odzyskają pieniądze, znów będzie się zarabiało krocie na nic-nie-robieniu ;-)). Bo gdyby "monsun" nie ruszył, to oznaczałoby wycięcie w pień mnóstwa podobnych systemów do zarabiania kasy na oglądaniu reklam (jest ich trochę i było o tym także u mnie w blogu). Światowy internet nie przeżyłby takiego zubożenia :-)). Chociaż może właśnie o to chodzi rządowi amerykańskiemu, żeby wykończyć obiecujący biznes, konkurencyjny do tradycyjnych agencji reklamowych? Nie dajmy wykończyć Karola, dobrego człowieka, który chciał nam "zrobić niespodziankę", lecz cholerne urzędasy z PayPala i nadzoru finansowego mu nie pozwoliły! ;-)



GORĄCE TRIKI NA WAKACJE. Kiedy najlepiej wybrać się na urlop? Gdzie lepiej polecieć z biurem podróży, a gdzie solo? Jak zapłacić za urlop, żeby mieć największe prawa konsumenckie do dyspozycji? Zapraszam do obejrzenia wyjątkowo gorącego wideo. Jeśli jeszcze nie jesteście na wakacjach, to po obejrzeniu tego klipu zapragniecie natychmiast się na nich znaleźć ;-)





Co zrobić, żeby wakacje były tańsze? Oto przegląd trików, które pozwalają zaoszczędzić na wakacjach całkiem przyjemne kwoty. Sprawdzone osobiście ;-)





DYWIDENDA JAK W BANKU. (NIE)BEZPIECZNE POŁOWY. W ramach sprawdzania czy jest dla naszych pieniędzy jakaś alternatywa dla 1% z bankowego depozytu udałem się na ryby. Myślałem, że najgorsze będzie starcie z giełdowymi rekinami, ale nie - cios przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. A więcej o całej akcji piszę pod tym linkiem



 



CHŁOŃ SUBIEKTYWNOŚĆ TAK JAK LUBISZ. Subiektywność jest multifunkcyjna i się często dyslokuje ;-). Można ją spotkać tu i tam. W internecie, mediach społecznościowych, na wideo, w prasie, książkach oraz na spotkaniach, odczytach, konferencjach - wszędzie tam, gdzie mówi się o pieniądzach.



autopromo4 SPOTKAJ MNIE W NECIE...  Blog "Subiektywnie o finansach" codziennie, od ponad siedmiu lat, zapewnia niezbędną dawkę wiedzy o Waszych pieniądzach. Prześwietlanie produktów finansowych, ekskluzywne wiadomości o nowych produktach oraz piętnowanie skandalicznych praktyk i interwencje w Waszych sprawach.  Zaglądaj na samcik.blox.pl, nowy wpis wpada tu zwykle tuż po godz. 9.00. Jeśli chcesz wiedzieć jeszcze więcej i ze mną podyskutować, zostań fanem blogu na Facebooku (jest nas już ponad 34.000!), na Twitterze (tu wraz ze mną zaprasza prawie 9000 followersów).  Zapraszam też do bezpośredniego kontaktu mejlowego: maciej.samcik@gazeta.pl. Postaram się odpowiedzieć na każdy e-mail, choć nie obiecuję, że odpowiem szybko ;-).



autopromo2 ...ZOBACZ MNIE W EKSTREMALNYCH AKCJACH. Opowiadam o domowych finansach nie tylko tekstem, ale i ruchomymi obrazami. Żeby Ci się nie nudziło robię przy tym różne głupie rzeczy: skakałem na spadochronie, dałem sobie obić twarz przez byłego trenera Tomasza Adamka, latałem w tubie aerodynamicznej, w której ćwiczą kosmonauci, ćwiczyłem na najnowocześniejszym w Polsce symulatorze lotów, jeździłem autobusem, gokartem, grałem w golfa i ruletkę. Wszystkie te przygody są na mojej "stronie" youtubowej. Zasubskrybuj mój kanał na Youtube (w tym kinie siedzi już ponad 2000 fanów i jest ponad 70 filmów, które obejrzano więcej, niż ćwierć miliona razy). 



autopromo11 SUBIEKTYWNA EKIPA SAMCIKA IDZIE NA OSTRO W "WYBORCZEJ" . Blog "Subiektywnie o finansach" zyskał tak dużą popularność, że zaowocował autorskimi stronami w "Gazecie Wyborczej".  Co czwartek na stronach gospodarczych "Wyborczej" ukazuje się tygodnik "Pieniądze Ekstra", w którym ja i grupa moich kolegów, zwana złowróżbnie Ekipą Samcika, radzi jak sprytnie kupować, jak się nie dać nabrać w sklepie, co zrobić, żeby wyplątać się z finansowych tarapatów i jak mieć więcej pieniędzy. Jeśli potrzebujesz rady albo pomocy w sprawie niekoniecznie związanej z produktami finansowymi - pisz naekipasamcika@wyborcza.biz. Moi ludzie nie zostawią Cię bez pomocy. 



autopromo3 SUBIEKTYWNOŚĆ DO PODUSZKI, NA WAKACJE, NA PREZENT: o oszczędzaniu, inwestowaniu i zarządzaniu domowymi pieniędzmi piszę też w moich książkach, które możesz kupić w dobrych księgarniach oraz w internecie. Dowiesz się z nich jak założyć pierwszy plan systematycznego oszczędzania, jak nie dać się okraść przez internet, jak odróżnić tani kredyt od drogiego, jak nie dać się nabić w niby-ubezpieczenie, jak nauczyć dziecko oszczędności...

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 12, 2016 00:11

August 11, 2016

Grupa robocza do zmiękczenia banków? Mój czytelnik też twardziel, więc powołał własną. I...

twardzielepszczoy Komitet Stabilności Finansowej się naprężył i powołał grupę roboczą do spraw przekonania banków, że warto zaproponować klientom preferencyjne przewalutowanie kredytów we frankach, euro, dolarach, jenach oraz tych indeksowanych do kursu kukurydzy :-). W grupie roboczej zgromadzi się największy potencjał intelektualny, jaki znają polskie finanse. Twardziele, którzy potrafili zmusić banki, żeby uznały, że minus jest minusem. Więc żartów nie ma. Powołanie grupy twardzieli to pomysł prezydenta Andrzeja Dudy na rozwiązanie problemu kredytów walutowych, co obiecał w wyborach (i kto wie czy dzięki tej obietnicy nie zasiada dzisiaj pod żyrandolem). W pierwszej kolejności pan prezydent chce doprowadzić do zwrócenia klientom części nadpłaconych spreadów, w drugiej - skłonić banki do zawierania z klientami ugód w sprawie przewalutowania, a jak to nic nie da - wrócić do ustawowego rozwiązania. To taniec na cienkiej linie, bo dając bankowcom czas na ugody prezydent ryzykuje, że roszczenia dotyczące przygniatającej części kredytów się przedawnią i klienci stracą szansę na ugranie czegoś samodzielnie w sądach (mają na tej niwie już pierwsze sukcesy i jest szansa na dalsze poprawienie klimatu na wokandzie). A wtedy frankowicze znajdą się już na łasce bankowych ugód. 



Z listów, które od Was w ostatnich dniach dostaję wynika, że na razie skłonność banków do brania na siebie części kosztów wynikających z "frankowości" kredytów frankowych :-)) jest bliska zeru. Przepraszam, pomyłka. Ona wynosi zero. I to patrząc z pewnym optymizmem, bo pesymista zobaczyłby może nawet wartość ujemną ;-). Owszem, banki - w ramach swojej oferty pochodzącej jeszcze sprzed ogłoszenia prezydenckiego pomysłu - proponują umorzenie części długu klientom, ale tylko tym, którzy sami przez nich zostali wpuszczeni w pętlę długów :-). Jeśli jednak zgłasza się do nich - z propozycją ugody - klient, który chciałby zredukować swój dług w oparciu o stwierdzenie, że jego umowa zawiera nielegalne klauzule - sprawa staje się trudna. Napisał do mnie pan Adam, klient kredytu hipotecznego w jednym z banków. Nie ma większego znaczenia, w którym, bo dokładnie takie samo podejście prezentują wszystkie banki.





"Piszę do Pana, bo poczułem się zażenowany naiwnością Prezydenta, który zdaje się mieć nadzieję, że banki będą chciały cokolwiek ugodowo załatwić z kredytobiorcami walutowymi. Mamy z żoną dwa kredyty waloryzowane kursem franka w mBanku. Pierwszy kredyt braliśmy w 2008 r. na zakup działki budowlanej, a drugi w 2010 r. na dokończenie budowy domu. Bank ostrzegł nas, zgodnie z wymogami KNF, że kurs waluty może wzrosnąć nawet o 20%"





Dwa miesiące temu pan Adam i jego żona stwierdzili, że spróbują załatwić sprawę z bankiem i z frankiem. Zrobili szczegółowe wyliczenia kosztów kredytów i kosztów hipotetycznego kredytu złotowego, wysłali do mBanku propozycję zmiany waluty kredytu wraz z załączonymi propozycjami aneksów do umów . Bank zarejestrował to jako reklamację i odpowiedział jak na reklamację. A więc: że nie ma podstaw do uwzględnienia reklamacji. No cóż, oczywiście że nie ma, bo kredyty są obsługiwane przez mBank poprawnie.



mbankrekl1



Takie spojrzenie na sprawę nie jest niczym nowym - stosują je i banki i firmy ubezpieczeniowe z żelazną konsekwencją i od dawna. Niezrażeni tym klienci - pan Adam i jego żona - napisali do banku ponownie, bardzo wyraźnie zaznaczając, że nie chodzi o żadną reklamację, tylko o wynegocjowanie nowych warunków kredytu. W odpowiedzi, znów dostali informację, że sprawa nie może zostać rozwiązana pozytywnie. Otrzymali też pouczenie, że mogą iść do sądu. Klienci napisali do mnie nie po pomoc, ale żeby dać upust swojemu przekonaniu, iż wątpią ("jak chyba wszyscy rozsądni ludzie" - tak mi napisali), czy po wejściu w życie jakichś regulacji, które mają stymulować skłonność do ugód, zmieni się podejście banków. Być może propozycja pana Adama była dla banku mało atrakcyjna? Cóż, rzeczywiście, zmierzała do tego, żeby to bank wziął na siebie koszty wynikające ze wzrostu kursu franka. Pan Adam ma dwa kredyty frankowe, które na starcie były warte 450.000 zł. Do dziś spłacił 200.000 zł, zaś do spłacenia zostało jeszcze mniej więcej 600.000 zł. 



Do podziału z tytułu zrealizowanego ryzyka kursowego jest jakieś 200.000 zł. Pan Adam zaproponował bankowi, żeby dziś przewalutować kredyt na złotowy z kwotą zadłużenia 375.000 zł i usunąć wadliwą klauzulę waloryzacyjną i żeby nowy kredyt miał marżę rzędu 2% powyżej WIBOR-u. Mówimy więc de facto o przewalutowaniu z jednoczesnym powrotem do sytuacji jak gdyby to był od początku kredyt złotowy. Żaden bank by na to nie poszedł, ale gdyby rzeczywiście bankowcy mieli chęć pozbycia się ryzyka kursowego i "lewych" zapisów w umowie, to przynajmniej zamanifestowaliby gotowość do rozmów, złożyliby jakąkolwiek kontrofertę (choćby taką, jaką składały niektóre banki wszystkim "swoim" frankowiczom - czyli przewalutowanie po kursie obecnym z atrakcyjną marżą dla nowego kredytu. Ale tutaj nie było ani okruchów skłonności do jakiegokolwiek kompromisu. W tej sytuacji pozostaje czekać z optymizmem na wyniki działań Komisji Nadzoru Finansowego oraz Komitetu Stabilności FInansowej.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 11, 2016 00:21

August 10, 2016

Bankowi kanciarze wciąż w formie. Zrób ten błąd na wakacjach, a też zapłacisz o 360 zł więcej

Lata mijają, a banki wciąż robią nas w konia na przeliczeniach transakcji walutowych. Nie ogarniam dlaczego w XXI wieku miałbym płacić np. 5,9% od wartości każdej transakcji wykonanej w obcym kraju moją kartą do konta osobistego. Rozumiem, że skoro płacę rachunek w euro, a moje konto w banku jest obciążane kwotą w złotych, to ktoś po drodze musi skonwertować jedną walutę na drugą. Gdyby robił to w fizycznym kantorku to zrozumiałbym, że musi to kosztować - trzeba wynająć lokal, posadzić pracownika, zapewnić bezpieczny obrót pieniędzmi, ubezpieczyć kasę. Ale to się nie odbywa w w ten sposób, tylko poprzez wymianę walut na jakiejś elektronicznej platformie. I nie musi być drogie, skoro internetowe kantory walutowe zajmują się takimi operacjami zarabiając na symbolicznym, 2-3 groszowym spreadzie. I skoro pojawiły się firmy przelewające pieniądze międzynarodowo w zasadzie bez opłat związanych z przewalutowaniem.



Bankowi kanciarze moim zdaniem kiedyś bekną za naciąganie nas na koszty przy przewalutowaniu transakcji zagranicznych, tak jak teraz płacą za nadmiernie wysokie opłaty interchange (pobierane od sklepów za rozliczanie transakcji kartowych) - np. w Wielkiej Brytanii jest o to proces zbiorowy i zanosi się na wielomiliardowe odszkodowania - oraz tak, jak wkrótce zapłacą za spready przy kredytach walutowych . Nie wiem czy frankowiczom uda się doprowadzić do ustawowego przewalutowania kredytów, ale jestem dziwnie pewny, że spread walutowy bankowcy będą musieli kredytobiorcom prędzej czy później zwrócić. I to z odsetkami. Być może tak samo skończy się bankowa bandyterka przy narzucaniu prowizji za przewalutowanie transakcji zagranicznych.



Lekarstwem na pazerność banków mógłby być pieniądz cyfrowy, który przechowuje się w pamięci smartfona jako zaszyfrowany kod. Najpopularniejszym tego typu pieniądzem jest bitcoin. Płacenie cyfrową gotówką tym różni się od płacenia np. kartą, że pieniądz nie przechodzi przez bankowe systemy informatyczne, tylko jest przekazywany bezpośrednio ze smartfona na smartfon. Bez żadnych kosztów, prowizji, ani przewalutowań.





Kłopot z bitcoinami i jego klonami (w Polsce cyfrową gotówkę o nazwie Billon wydają Plus Bank i BZ WBK) jest jednak taki, że jego sieć akceptacji jest wciąż niewielka i dopóki się nie rozbuduje, trudno wyobrazić sobie sytuację, w której na zagraniczną wycieczkę zabieram tylko smartfona z zapisanymi na nim bitcoinami (lub innymi tego typu pieniędzmi). Poza tym jedynym globalnym pieniądzem cyfrowym jest bitcoin, którego notowania są jeszcze bardziej wahliwe, niż tradycyjnych walut. Przydałby się taki pieniądz cyfrowy, którego wartość jest stała względem tradycyjnych walut, a sieć akceptacji - globalna. Pozostaje nam więc płakać i płacić z prowizjami za przewalutowanie? 





"Złotym środkiem" mogą być takie karty płatnicze, które pozwalają płacić bez konieczności przewalutowania transakcji. Jeśli więc jadę do Niemiec i płacę w tamtejszym sklepie w euro, to bank, księgując wydatek na moim koncie, nie zamienia mi kwoty transakcji na złote po niekorzystnym dla mnie kursie, lecz pobiera pieniądze w euro. Prawie każdy bank ma w ofercie karty walutowe pozwalające płacić bez przewalutowania w zagranicznym sklepie. Zresztą ostatnio takie karty wydają nie tylko banki, ale i niebankowi pośrednicy (np. kantor walutowy o wdzięcznej nazwie Cinkciarz.pl, czy firma prowadząca konta i rozliczenia o nazwie DiPocket). W bankach za prowadzenie kont walutowych lub za karty walutowe płaci się prowizję (średnio kosztuje to 1 euro lub dolara miesięcznie), ale mimo wszystko interes może się opłacić.



Oczywiście: samo posiadanie karty walutowej to tylko połowa sukcesu. Druga połowa polega na tym, żeby jej prawidłowo używać. I nie dać się wpuścić w pułapki regulaminowe zastawione przez bank. Napisał do mnie ostatnio klient Alior Banku, który co prawda korzysta z walutowych plastików tego banku, ale mimo wszystko nie uniknął kosztownych pułapek. Wpada się w nie w sytuacji, gdy zapłacimy np. w Hiszpanii kartą wyrażoną np. w dolarach.





"Np. płacąc taką kartą w Wielkiej Brytanii mamy sytuację, w której bank zamienia nam je na złotówki po swoim złodziejskim kursie, a następnie na dolary po swoim złodziejskim kursie - koszt takiej transakcji to dodatkowe 7,5% jej wartości. Wszystko przez to, że przy transakcjach funtowych walutą rozliczeniową karty jest złoty, a nie dolar. A gdybym taką samą dolarową kartą zapłacił w Czechach, to korony byłyby już wymieniane bezpośrednio na dolary, bez przechodzenia przez złotego. Jak widać waluta rozliczeniowa karty zmienia się w zależności od tego w jakiej walucie dokonujemy płatności. I potwierdziłem to również na infolinii banku. Problem jest w tym, że bank nigdzie nie podaje tych informacji (potwierdzone w trakcie rozmowy z konsultantem). Trzeba się o te warunki dobrze dopytać w trakcie rozmowy z konsultantem"





- pisze czytelnik. Cały problem wyniknął z tego, że karta funtowa wydana mojemu czytelnikowi przez Alior Bank straciła ważność i musiał dokonać transakcji inną kartą. Wydawało mu się, że jeśli użyje karty dolarowej, zakup zostanie po prostu przeliczony z funtów na dolary według kursów MasterCarda. Transakcja nie była małą, 783 funciaki. Strata klienta to 75 dolarów, czyli ok. 300 zł. Niemało. Inny przykład: ktoś z mojej rodziny płacił duży rachunek w hotelu w kraju strefy euro. Chodziło dokładnie o 1800 euro. Po przeliczeniu kwoty na złote - bo karta była w naszej walucie - i nabiciu kosztów przewalutowania wyszło tak, jakby płacił w sklepie po kursie 4,62 zł. Tego samego dnia rynkowy kurs euro wynosił 4,41 zł. Na tej jednej transakcji klient banku stracił 360 zł. I tyle samo bank zarobił, choć nie kiwnął palcem w bucie. To nie jest przypadek odosobniony, bo mniej więcej w tym samym czasie sam płaciłem drobny rachunek kartą za granicą i mój mBank przeliczył mi płatność po takich kosztach jakbym korzystał z kantoru przy kursie 4,59 zł ;-).





Kilka banków ma w ofercie karty "kombinowane", czyli wielowalutowe. Jest to jeden plastik, ale można go "przypinać" do subkont prowadzonych w różnych walutach. Jeśli więc założę sobie w banku konta w euro, dolarach i funtach, a potem przeleję na nie pieniądze, to z użyciem tej samej karty płatniczej będę mógł płacić bezpośrednio w tych trzech walutach, nie ponosząc kosztów przewalutowania. Jeśli kupuję w Mediolanie spodnie za 100 euro, to zapłacę za nie po prostu 100 euro, a nie 465 zł po dodaniu 20 zł opłaty za przewalutowanie. Jeśli lecę do Stanów Zjednoczonych z międzylądowaniem we Frankfurcie, to przy pomocy jednej karty zapłacę za kawę na polskim lotnisku (zostanie obciążony rachunek w złotych), we Frankfurcie (z rachunku w euro) i na miejscu w Stanach (z rachunku dolarowego). 



Badanie_Visa_infografika_01



Karty wielowalutowe są bardzo wygodne i nawet jeśli kosztują kilka złotych miesięcznie, to ta cena zwraca się już przy dwóch-trzech większych zakupach za granicą rocznie (takich jak wspomniany powyżej zakup spodni za 100 euro). Ale trzeba uważać na pewną kosztowną pułapkę. Otóż terminale płatnicze za granicą często "widzą" taką kartę jako polską. Nie "wiedzą", że to karta, która potrafi przepiąć się na inną walutę, więc automatycznie proponują przewalutowanie transakcji na złote. Chodzi o to, żeby to właściciel terminalu zarobił na przewalutowaniu, a nie polski bank. Mając kartę wielowalutową trzeba zawsze odrzucać oferty jakichkolwiek przewalutowań transakcji, proponowane przez terminale płatnicze. Czym różnią się między sobą banki oferujące karty wielowalutowe? Pozwólcie, że w kilku słowach opowiem o kilku wybranych ofertach:



>>> Citibank. Kartę wielowalutową tego banku można podłączyć do rachunków w euro, funcie i dolarze. Aby "przypiąć" kartę debetową do odpowiedniego konta wystarczy zalogować się do Citibanku przez internet i kliknąć odpowiednią opcję. Uwaga: karta nie wróci sama do "bazowej" waluty, czyli złotego - trzeba ją "odpiąć" ręcznie. Jeżeli waluta transakcji jest inna niż waluta rachunku, do którego klient przypiął kartę, transakcja jest przeliczona na dolary lub euro, a dopiero potem na złote.



>>> Bank Pekao . Kartę można podłączyć do rachunku złotowego, eurowego, frankowego i funtowego. Plastik automatycznie przełącza się pomiędzy rachunkami (sam „wie” w jakiej walucie płaci klient) i pobiera pieniądze bezpośrednio z rachunku walutowego, dzięki temu klient w około 30 państwach (wliczając kraje strefy euro) może płacić w walucie lokalnej. Rachunki walutowe można zasilać zdalnie w bankowości elektronicznej Pekao24 korzystając z usługi wymiany walut. Działa ona mniej więcej tak, jak e-kantor, w trybie online. Można więc kupić walutę już na lotnisku, czy w pociągu. Jeśli klient nie ma pieniędzy na rachunku w walucie danego kraju (albo jest w kraju, w którym nie płaci się żadną z popularnych walut) to transakcja zostanie przeliczona na złote (po kursie MasterCard, bez opłaty za przewalutowanie).



Wydaje mi się, że to może być najlepsza opcja płatności bez kosztów przewalutowania dostępna na polskim rynku. Posiadacz karty wielowalutowej tego banku może za darmo wypłacać pieniądze ze wszystkich bankomatów grupy UniCredit. W ramach promocji kto weźmie kartę w tych dniach, będzie miał darmowe wszystkie bankomaty na całym świecie do końca września. Karta rocznie kosztuje 6,99 zł, ale po dokonaniu kilku transakcji bank schodzi z prowizją do zera (w zeszłym roku, kiedy Pekao wprowadzało kartę wielowalutową, pobierało prowizję miesięczną - dziś już jest znacznie taniej). Do tego dochodzi koszt prowadzenia kont walutowych - od zera do 3-4 zł miesięcznie, w zależności od pakietu).



>>> PKO BP. Karty wielowalutowe są w tym banku wydawane dla posiadaczy rachunków dolarowych, eurowych i funtowych. Karta wydana do rachunku walutowego w jednej z tych walut może być jednocześnie podpięta do dwóch pozostałych rachunków walutowych. Dzięki temu  jedną karta można dokonywać transakcji w ciężar trzech rachunków i w trzech walutach . W odróżnieniu od rozwiązań funkcjonujących w Citi i Banku Pekao, tu do płacenia za granicą bez przewalutowania nie służy zwykła "debetówka", tylko karta walutowa, która wiąże się - podobnie jak rachunek w walucie obcej - z kosztami. Tyle, że zamiast trzech kart do rachunków walutowych można mieć jedną. Podobnie jak w Banku Pekao karta sama "rozpoznaje" w której z trzech walut jest dokonywana transakcja.







 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 10, 2016 00:16

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.