Rafał Kosik's Blog, page 69

January 3, 2013

Maxpedition Mongo Versipack

Maxpedition Mongo Torba jest zaskakująco dobrze rozplanowana. Nie jest wzorem ergonomii, ale trzeba pamiętać, że to torba militarna i jej najważniejszą cechą ma być dobra organizacja przestrzeni na zawartość taką jak na przykład granaty przeciwpancerne, zapasowe magazynki do AK-47 czy zestaw opatrunkowy do ran postrzałowych. Sprawdzi się również jako torba fotograficzna (niekoniecznie dla reportera wojennego), jako torba podróżnicza, czy też zwykła codzienna torba na laptop i drugie śniadanie. Jakość, jak to w Maxpedition, wysoka, ale i tak jeden szew puścił.


Torba jest asymetryczna, pasek z tyłu idzie pionowo do góry, a z przodu lekko pod kątem. To sprawia, że Mongo można nosić całkiem z tyłu zamiast lekko z boku, co często okazuje się wygodne. Po zapięciu dodatkowego paska biodrowego nawet obciążona torba nie majta się we wszystkie strony podczas ucieczki przed kontrolerem w metrze. Wszystkie kieszenie można zapinać i odpinać jedną ręką.


Podobnie jak w Jumbo torba jest naszyta na „placek nośny”, do którego dopiero przymocowany jest pas ramienny. To rozwiązanie znacząco poprawia stabilność torby podczas gwałtownych ruchów. Mongo występuje w wersjach dla prawo- i leworęcznych. Co ciekawe, część ludzi twierdzi, że bardziej pasuje im ta „nieodpowiednia” wersja.


Sztywny materiał powoduje, że torba zachowuje się trochę jak elastyczne pudełko. Ma to swoje wady i zalety. Zalety przeważają – na przykład można wyjmować i wkładać aparat fotograficzny jedną ręką. Podobnie jak w Jumbo, tu też jest „ukryta” kieszeń obszyta od wewnątrz płachtą velcro (rzepa). W zamyśle jest to miejsce na kaburę na broń, ale kieszeń doskonale nadaje się na laptopa lub papierzyska. I wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że podwójny suwak rozsuwa się do szerokości… 29 cm, czyli o centymetr za mało, żeby weszło A4. Ciekawe, co powodowało konstruktorami torby, że posępili tego centymetra. Może burza mózgów nad projektem torby wyglądała tak: stary, kto będzie nosił w kieszeni na broń pisemka A4? I w tym momencie powinna być przebitka na żołnierzy w Afganistanie czytających w kantynie pogniecione pisma militarne, bo zabrakło centymetra. OK, wiem, w Stanach nie używają formatu A4. No ale na całym świecie jednak używają.


Do poniższych obrazków bardzo nie chce mi się dorabiać podpisów. Domyślajcie się.


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Użyłem kombinerek i szczypiec do drutu, by sytuację zmienić. Normalnie oczywiście jest lepiej mieć suwak rozsuwany w obie strony, ale… Dopiero po usunięciu metodą przemocową jednego z wózków suwaka format A4 zaczął wchodzić. Zaczął się też wchodzić laptop 11.6 cali, wyjątkowo gruba sztuka – Alienware. Mieści się też 7-calowy tablet w grubym etui razem z 10-calowym netbookiem obok. Wypchanie tej kieszeni prawie nie wpływa na pojemność komory głównej, gdzie nadal mieści się pełnowymiarowa lustrzanka z teleobiektywem, nie za gruba bluza, książka i parę drobiazgów. Cały czas pozostaje kilka mniejszych kieszeni na pierdółki.


W torbie dokonałem kilku modyfikacji, a kilku dokonam, kiedy znów najdzie mnie na odstresowywanie się. Zacząłem od uchwytu na górze do przenoszenia. W odróżnieniu od Jumbo, tutaj na przednim mocowaniu paska nie ma taśm molle do przypinania osprzętu. Zamiast nich jest wszyta na stałe kieszeń na telefon (lub PMR). To błąd. Taką kieszeń, dowolnym rozmiarze, każdy mógłby sobie przyczepić do molle. To przerobię, bo mój telefon i tak tam nie wchodzi, a to doskonałe miejsce na etui na okulary. Kolejną rzeczą będzie doszycie małych szlufek, by można było dopinać pas taktyczny molle, co zamieni Mongo w zaawansowany buttpack z pasem naramiennym jako dodatkiem.


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Maxpedition Mongo


Reasumując, torba daje radę. Doskonale sprawdziła się podczas wycieczki do Bangkoku, gdzie co chwilę wyciągałem aparat. Nie przepuściła też do środka wilgoci schyłkowego monsunowego deszczu. Trzeba jednak pamiętać, że wszystko jest tu podporządkowane organizacji, a nie wygodzie czy pojemności. Tak więc w Mongo zmieści się znacznie mniej rzeczy niż w klasyczną torbę turystyczną, która wizualnie wydaje się być tej samej wielkości.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 03, 2013 17:55

January 1, 2013

Szczęśliwego Nowego Roku!

Wszystkim, którzy przeżyli Sylwestra i już się obudzili życzę szczęśliwego Nowego Roku. Jeżeli nawet w 2013 nie będzie lepiej, to niech przynajmniej nie będzie gorzej. Niech się spełni chociaż kilka z długiej listy życzeń. Trzymajmy się.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 01, 2013 06:38

December 26, 2012

Antologia Herosi - Recenzja

Herosi - okładka„Herosi” to jedna z najbardziej równych antologii, jakie ostatnimi czasy ukazały się na rynku. Nawet teksty, które na pierwszy rzut oka wydają się być gorsze, nie odstają bowiem od reszty w sposób znaczący. Te, które ja oceniłem gorzej, inni mogą uznać za najlepsze w zbiorze. Taki stan rzeczy świadczy tylko i wyłącznie o tym, że wypuszczając na rynek „Herosów”, Powergraph wykonał kawał naprawdę porządnej roboty. Bez dwóch zdań, warto dać się porwać tym opowiadaniom. (więcej na zlapany.blogspot.com…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 26, 2012 18:32

December 23, 2012

Wesołych Świąt!

Wesołych Świąt!

I żeby w przyszłym roku kto inny odwalał za was czarną robotę!

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 23, 2012 09:12

December 18, 2012

Hobbit. Niezwykła Podróż

Hobbit. Niezwykła PodróżStwierdzenie, że to są popłuczyny po Władcy Pierścieni byłoby daleko idącym uproszeniem. To nie jest zły film. Jego problemem jest wisząca nad nim klątwa. Klątwa Władcy Pierścieni, który w oryginale literackim był „hiperhobbitem”. W świecie filmu to Hobbit musi być „hiperwładcą pierścieni”. Jamnik musi przegonić ogara.


Nie wierzyłem, ale jednak – Hobbit. Niezwykła Podróż to pierwsza część trylogii. Why?! Książkowy Hobbit to kameralna baśń, doskonała powieść przygodowa. Krótka powieść przygodowa! Tam zwyczajnie zbiera się drużyna poszukiwaczy przygód z konkretną misją i rusza w drogę. Nie ma żadnej głębokiej analizy świata; bohaterowie mają pokonać tor z przeszkodami i przeżyć. Wielka polityka, starcia tytanów, przesuwanie granic – to wszystko było dopiero we Władcy Pierścieni. Zapomnijcie o tym.


Szerszy kontekst i głębszy sens próbowano tu osiągnąć nawiązaniami do LOTR-a, których w oryginale książkowym nie było i być nie mogło, bo przecież Tolkien, pisząc tę historię, nie myślał o jej kontynuacji. Hollywoodzka maszynka do robienia pieniędzy operuje innymi kategoriami. Ma być epicko i będzie epicko. Choćby wbrew prawom logiki i prawom fizyki czasem też.


Gdyby chodziło o Czerwonego Kapturka, dostalibyśmy patologiczną rodzinę, która wyrzuciła babcię do nieogrzewanego domku na działce za miastem. Ojciec alkoholik stracił pracę i tłucze kogo popadnie, a matka łyka psychotropy czy tam antydepresanty i cały dzień leży w łóżku. Ich znerwicowana ale wrażliwa córka w czerwonym dresie (tylko taki ma) potajemnie odwiedza babcię, w której domu może sklejać modele albańskich okrętów z pierwszej wojny światowej. Przy okazji robi starowince zakupy i rozmawia z nią o dziadku, który zginął w Iraku. Aż pewnego dnia w lesie napada ją zwyrodniały WAPS, a potem pojawia się czarnoskóra leśniczka… nie! Epicki oddział leśniczek! I tak dalej.


Podobnie jest z Hobbitem, bo wedle obowiązujących zasad nie może być przecież inaczej. Ma być pod każdym względem BARDZIEJ niż poprzednio. I nie ważne, że epicki literacko jest LOTR. Epicki filmowo ma być Hobbit.


Zwykle problemem jest upchnięcie bogactwa powieściowego w kompaktowej formule filmu. Tu jest odwrotnie: pojawiają się wątki nieobecne w książce, rozdmuchiwane są mało istotne epizody, a wątki poboczne rozrywają narrację na strzępy. Gdyby z tego ująć 1/3, film wiele by zyskał. Ale MGM wiele by stracił.


Spróbujmy jednak myśleć o filmie jako o osobnym dziele. LOTR Petera Jacksona był arcydziełem, a Hobbit Petera Jacksona musi się z tym arcydziełem zmierzyć. Nie ma innego wyjścia. Niestety Drużynie Thorina pod każdym względem daleko do Drużyny Pierścienia, a rozmach tego filmu można by lepiej nazwać rozpęcznieniem. Jasne strony? Efekty 3D wreszcie nie przytłaczają, tylko służą opowiadaniu historii. Do tego rewelacyjne zdjęcia, rewelacyjne krajobrazy, rewelacyjne efekty, rewelacyjny Martin Freeman w roli Bilbo Bagginsa, no i Gollum, jak poprzednio, mistrzostwo świata. To najjaśniejsze strony filmu. IMHO wystarczające, by go obejrzeć bez przykrości.


 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 18, 2012 19:01

December 17, 2012

December 14, 2012

Wiele światów – wiele problemów

Felix Net i Nika oraz Świat Zero 2. Alternauci - okładkaStare porzekadło mówi, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Problem pojawia się wtedy, gdy domów jest wiele – wtedy nie wiadomo, który z nich jest prawdziwy. Może wszystkie albo też żaden. Takie pytanie zostało postawione przed Felixem, Netem i Niką w dziesiątym tomie przygód gimnazjalistów. Przyjaciele podróżują przez kolejne światy równoległe, próbując odnaleźć dom lub przynajmniej taki świat, w którym będzie im się dobrze żyło. (więcej na bestiariusz.pl…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 14, 2012 09:27

December 12, 2012

Kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin?

Nowa Fantastyka 12/2012 - okładka Polska szkoła metodami nauki, a często i tematami zajęć, przysposabia ludzi do życia w świecie, jaki istniał mniej więcej w połowie XX wieku. Możemy albo uznać, że gruntowna zmiana tego systemu to czyste science fiction i dalej tkwić w skansenie, albo zdecydować się na zmiany podstaw naszego myślenia o edukacji i zakończyć niechlubną tradycję narodu wiecznego importera idei. (więcej w grudniowym wydaniu Nowej Fantastyki…)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 12, 2012 17:13

December 11, 2012

Bangkok - pierwsze wrażenia

Bangkok

Air France to europejskie brakujące ogniwo między tanimi liniami a British Airways. Na śniadanie dają mikro croisante i wodę w kolorze herbaty, a kapitan mówi po francusku. Potem powtarza to samo po angielsku, ale ten angielski też jest po francusku, z wyjątkiem zapowiedzi lądowania na lotnisku „czopina” w Warszawie. Dopiero po przesiadce do Jumbo Jeta robi się przyzwoicie. Po siedmiu godzinach od startu w Warszawie… minęliśmy Warszawę. Sporym łukiem, ale jednak. A mogłem brać Finair i byłoby przez Helsinki – znacznie bliżej niż przez Paryż. Albo brać LOT i w ogóle by nie było problemu, bo Lot nie lata do Bangkoku.


Lubię żarcie w samolotach. Jest takie nieoczywiste. Nigdy nie zjadłem takiej ilości tłuszczu na raz, jak w transatlantyku BA, gdzie podano coś z ziemniakami. OK, więcej tłuszczu na raz zjadłem w wieku pięciu lat, gdy pomyliłem kostkę masła z lodami Bambino. Jeśli chodzi o catering w samolotach, to mamy z Kasią rozbieżne zdania. Ja wolę catering BA (pomijając tłuszcz, bo to pewnie był wypadek przy pracy), Kasia AF. No ale oczywiście ja mam rację, bo czyż w kwestii gustu można opierać się na opinii kogoś, kto od piwa woli wino, a od dubstepu jazz? No właśnie.


Widoki za to dzięki temu mieliśmy niezłe: Alpy w zachodzącym słońcu, Delhi – żarzące się węgle wygasłego wieczorem ogniska, Batman – Dark Khight Rises (który z nudów obejrzałem w dwóch podejściach do połowy, bo nie nudziłem się aż tak, żeby obejrzeć do końca) i cztery warstwy chmur nad Morzem Andamańskim. Jeśli jakiś znawca chmurologii powie mi teraz, że nie może być czterech warstw chmur, to odeślę go do firmy Boeing; niech im powie, że ich okno kłamie.


Po wylądowaniu na całkiem ładnym lotnisku w Bangkoku od razu wpadliśmy w coś, co można by określić mianem PAP – Permanentnej Azjatyckiej Prowizorki, która będzie nam towarzyszyła już do końca pobytu. PAP objawia się na każdym kroku i pod wszelkimi możliwymi do wyobrażenia postaciami. Na szczęście, choć duże napisy informacyjne są wykonane lokalnymi robaczkami, to mniejsze pod nimi zawsze po angielsku. Najpierw trzeba podbić wizę, a dopiero potem można odebrać bagaż. I oczywiście, zgodnie z zasadą PAP, informacja służy dezinformacji. Najpierw skierowano nas do wejścia dla ludzi, których chyba w Tajlandii niespecjalnie lubią, bo w jednej długaśnej kolejce zgromadzono osobników wszelkich odcieni ciemnego brązu. Co ciekawe, tabliczka informowała, że tam też mają się udać Ukraińcy i Litwini. Jako jedyni biali w kolejce zorientowaliśmy się, że statystycznie jesteśmy w tym miejscu niespodziewaną fluktuacją prawdopodobieństwa. Poszliśmy więc dalej i po dwóch zmyłkach kolejnych punktów dezinformacyjnych, instynktownie trafiliśmy do właściwej kolejki, bardziej nam pasującej rasowo. I okazało się to słusznym wyborem, choć nad okienkami stało jak byk, że to kolejka dla „Asean People”.


PAP działał dalej. Nie wchodząc w szczegóły (takie jak np. zwieszony komputer), udało nam się załatwić wizę już za piątym podejściem. Nie zmienia to faktu, że wszyscy byli bardzo mili. Za bramkami kontroli imigracyjnej zobaczyliśmy następujący obrazek: podajnik bagażu blokuje się od nadmiaru waliz bogatych Europejczyków (bo każdy ma własną). Walizy wysypują się na podłogę, piętrzą albo klinują w przewężeniach jak rwąca rzeka podczas roztopów. Pracownicy skaczą ponad bagażowym korkiem, wyciągają ręcznie walizki, torby i plecaki i układają piętrowo. Przy podajniku kręci się ledwie kilkanaście osób z samolotu, w którym było ich koło czterystu. Większość pewnie błądzi gdzieś, między kolejkami dla starających się o pracę Bangladeszańczyków i Litwinów.



Pierwsze wyjście na zewnątrz i człowiek czuje się, jakby wszedł na wybieg słoni w zoo. Jest gorąco, wilgotno i… śmierdzi wybiegiem słoni w zoo. Wrażenie zapachowe znika bardzo szybko i staje się neutralnym tłem. Gorąco i wilgoć – nie. PAP działa dalej. Nie ma tabliczki TAXI, choć taksówek czeka kilkadziesiąt. Ktoś macha, żeby iść dalej i to machanie to chyba jest jego praca. Dalej jest jeszcze więcej taksówek i ciąg biurek z paniami, do których trzeba się zgłosić. Biurka (gustowne z nierdzewnej stali) stoją zamontowane wprost na chodniku, a panie wypisują kierowcom zlecenia. Kierowca dostaje do ręki jeden fragment dokumentu, klient drugi. Po dojechaniu na miejsce, kierowca musi skompletować oba fragmenty, bo inaczej… to nie wiem co.


Zapoznanie się z zasada PAP bardzo się przyda przed wizytą w innych obszarach Indochin, gdzie na pewno występuje ona w spotęgowanej formie. Ten wyjazd miał być więc rekonesansem. Tak czy inaczej dotarliśmy. Ale… dwanaście godzin z Paryża do Bangkoku?! W głowie się nie mieści; to jakby lecieć na koniec świata. Albo jechać pociągiem z Katowic do Gdańska.


To be continued…


Sklep wolnocłowy na Okęciu


Paryż


Paryż. Blokada na koło źle zaparkowanego samolotu


Paryż


Boeing 777


Boeing 777


Bangkok - gustowne chmurki nad rzeką Menam


Bangkok - słoneczne powitanie


Baggage jam


Taxi office


Bangkok


Reklamy są tu tak duże, by widzieli je astronauci


Bangkok


Bangkok


Oczywiście pracowałem


Nie tylko ja pracowałem


Khao San market


Uliczny ołtarzyk


Hotel Muse. Noc tutaj kosztuje mniej niż w hotelu w Łebie


Bangkok


Bangkok


Latarka na wyposażeniu hotelu


Bangkok


Bangkok


Bangkok


Bangkok


Bangkok


Bangkok


Bangkok


Bangkok to wiecznie zakorkowane miasto


Bangkok


Bangkok

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 11, 2012 08:57

December 9, 2012

Bar Morski w Jastrzębiej Górze

Bar Morski w Jastrzębiej GórzeW grudniu upał wreszcie zelżał, a to oznacza, że leżenie cały dzień na plaży jest passe. Cóż można więc robić w Jastrzębiej Górze, żeby z nudów nie zacząć stawiać pasjansa? Nie, nie wymyślajcie. Powiem Wam – można iść do knajpy. Dwie najlepsze z nich to oddalone od siebie o rzut kotletem Grand Kredens (filia tego warszawskiego) i Bar Morski.


Dziś napiszę tym drugim. Bar Morski to wątpliwej urody smażalnia ryb, choć nie tylko. Nie jestem wielkim fanem ryb, wiec po raz pierwszy przyciągnęło mnie tam obszerne menu zawierające również tak mało ichtiologiczne pokarmy jak pierogi czy pizza. Za każdym razem, gdy tam jestem, zamierzam przyswoić coś, co za życia nie umiało pływać, a i tak kończy się na rybie. Tym razem wyjątku od tej zasady nie było.


Bar, tawerna, smażalnia, kawiarnia, restauracja – te słowa pojawiają się jako równorzędne określenia owej knajpy. Część z nich jest niepoprawna, choćby dlatego że obowiązuje tam samoobsługa. W sumie jest to sporą wadą, bo wprowadza element nerwowego wyczekiwania na wykrzyczane przez radiowęzeł „Numerek trzydzieści trzy, zupa i frytki rrraaazzz!!!”. Wada jednak jest do przeżycia.


Jak w każdej knajpie w tej czasem bywa lepiej, a czasem bywa gorzej. Ostatnia wizyta w Barze Morskim należała do tych trochę gorszych, ale nadal na tyle satysfakcjonujących, by się na to miejsce nie obrażać. O ile z daniami mało wyrafinowanymi, jak wspomniane wcześniej pizza czy pierogi, problemu nie było, o tyle ze specjalnością firmy, czyli rybami, już tak słodko nie poszło. Sola z bakłażanem była przesuszona, a sola w panierce niebezpiecznie zbliżyła się w swej chrupkości do dosłownego chrupka. Pozostałe dania również odbiegały od standardów, do których nas ta knajpa przyzwyczaiła.


Przyczyna tego stanu rzeczy jest zapewne prosta – kucharz mentalnie przygotował się, że przez cały dzień będzie grał w Sapera, a tu nagle w środku pozasezonu wtargnęło mu do lokalu prawie dwadzieścia głodnych klientów. No to się facet zestresował i uczynił swą powinność w nieco zbytnim pośpiechu. Jednak pragnę podkreślić, że narzekanie bierze się stąd, że jako wzorzec przyjąłem tę samą knajpę z poprzednich wizyt. Zwykle karmią tam lepiej, ale nawet teraz nakarmili nas lepiej niż by nakarmili w innych podobnych barach. Czyli krzywdy niby brak.


Jedna mała rzecz nie wynikała z zaskoczenia – posypka na rybie. Każda ryba, którą dostaliśmy, od tilapi, poprzez pstrąga, po łososia, była posypana mieszanką przypraw niebezpiecznie przypominających wynalazki, którymi panie domu maskują braki w kunszcie kulinarnym. Chyba głos ludu zadecydował o tym, by każdą podawaną rybę psuć w ten sposób, bo kucharz wydaje się zbyt biegły w swoim fachu, by uczynić to dobrowolnie.


Jednak potrawą, dla której naprawdę warto tam zajrzeć, jest zupa rybna z łososia. Ba! To nie jest zupa, to jest przezupa. W skrócie, nie licząc chowdera, który przyswoiłem w miejscowości Kilbaha (Irlandia), przezupa w Barze Morskim jest najlepszą zupą rybną, jaką pamiętam. Łosoś, papryka, oliwki, nutka pomidorowa i łycha śmietany na wierzch. Przezupa. Poważnie przezupa.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 09, 2012 16:36

Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.